Balwierz - Katarzyna Bonda - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Balwierz ebook i audiobook

Katarzyna Bonda

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Wraz z ostatnią kroplą, która wypłynęła z żyły dziecka, narodził się ON. Balwierz z Narwi.

Z ciała martwego Tymka upuszczono krew, w pobliżu torów snajper położył trupem księdza Donata. Kto to zrobił? Hubert Meyer szuka odpowiedzi.

Po bójce z Kołomyjskim psycholog śledczy zaszywa się w leśnej głuszy na Podlasiu, w chacie Domana w Narwi. Szuka spokoju, ale los nie da mu tej szansy. Okolicą wstrząsa właśnie seria krwawych zbrodni. W środku lasu, w kapliczce świętego Huberta – niczym złożone w ofierze – leży ciało kilkuletniego Tymka, syna miejscowej femme fatale. W tym samym czasie od strzału snajpera ginie ksiądz Donat Giza, zapalony myśliwy, prominentny członek koła łowieckiego. Potem dochodzi do kolejnych morderstw…

Doświadczony profiler postanawia włączyć się w działania miejscowych śledczych. Zadanie nie jest łatwe, bo lokalna społeczność ma swoje tajemnice, mroczne sekrety, niejasne powiązania i interesy. I pilnie strzeże ich przed obcymi!

Czy Meyerowi uda się rozwikłać zagadkę tajemniczych zbrodni? Kim jest morderca i co go łączy z miejscowymi notablami?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 409

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 9 min

Lektor: Katarzyna Bonda

Oceny
4,4 (1676 ocen)
963
480
179
48
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewafraczyk

Całkiem niezła

Trzy pierwsze części cyklu z profilerem Meyerem porwały mnie i zachwyciły. Trzy kolejne, pojawiające sie po długiej przerwie niestety nie bardzo. Gdzieś po drodze rozminęłyśmy się z Panią Katarzyną. Albo to moje upodobania się zmieniły, albo Pani Bonda pisze dziś inaczej niż 10 lat temu. Nie wiem. Chyba obie opcje są prawdopodobne. Nie napiszę, że jest to zła powieść choć intryga nieco przekombinowana. Dla mnie trochę zbyt rozciągnięta, przez co akcja traci impet, gdzieś się rozmywa napięcie. Odrobinę za wiele dyskusji, dreptania w miejscu, nieco za mało rzeczywistej, dynamicznej akcji. Momentami nudnawo. Reasumując po prostu brakuje jakiejś iskry.
41
notisz

Z braku laku…

Nie polecam. Kolejne części, im bardziej nawiązują do poprzednich, tym bardziej wątki wydają się wydumane i niekonsekwentne. Relacje Meyera i Rudy w tym przodują. Uczucia tej pary względem siebie od czasu "Tylko martwi nie kłamią" są tak infantylne i nieżyciowe, że zupełnie nie poruszają czytelnika, mimo że autorka chyba na to liczy. Z każdą częścią, coraz bardziej szkoda czasu na lekturę.
21
AmelciaQ

Nie oderwiesz się od lektury

Książka bardzo dobra, choć zakończenie….
00
wasiutamartyna

Całkiem niezła

Zbyt zagmatwana. w polowie stracilam cierpliwość. Jak zwykle u Pani Bondy mnóstwo postaci, można popaść w zamęt. Wymiękam. trochę minimalizmu by nie zaszkodziło. szacunek za temat zjawiska kliki myśliwych. Bo to niestety prawda, a nie fikcja.
00
amakowski

Dobrze spędzony czas

Nie lubię kiedy usmierca się jednego z głównych bohaterów. Odechciewa się dalej czytać.
00

Popularność




SERIA KRYMINALNA Z HUBERTEM MEYEREM

Sprawa Niny Frank

Tylko martwi nie kłamią

Florystka

Nikt nie musi wiedzieć

Klatka dla niewinnych

Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Redaktor prowadzący: Mariola Hajnus

Redakcja: Irma Iwaszko

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Barbara Przybylska, Lena Marciniak-Cąkała/Słowne Babki, Lingventa

Fotografia na okładce:

© 2021 iStockphoto LP/miflippo

© by Katarzyna Bonda

All rights reserved

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021

ISBN 978-83-287-1954-5

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2021

fragment

Mojemu Łukaszowi

(Let it grow)

Mądrość wyklucza złudzenia,

spolegliwość wyklucza troski,

odwaga wyklucza strach.

KONFUCJUSZ, Dialogi, Warszawa 2008, rozdz. IX, wiersz 28

Chyba nie można zaangażować się w śledztwo bez poświęcenia życia osobistego.

PAUL BRITTON, Profil mordercy, przeł. Przemysław Kiliński, Kraków 2018

Część 1Ostatni odstrzał

Kiedy zaparkował przy łowisku, las zdawał mu się plamą czerni na białej tafli poszycia. Wypakował sztucer i dubeltówkę, załadował amunicję, a na lunetę założył nowiutką nakładkę noktowizyjną, której nie miał okazji jeszcze wypróbować. Podszedł do tablicy. Wpisał swoje nazwisko. Spojrzał na zegarek, by zanotować godzinę rozpoczęcia polowania. Brakowało dwudziestu minut do piątej. Wkroczył w głuszę, starając się zachowywać jak najciszej.

Polanę pokrywał świeży śnieg. Żadnych tropów. Księżyc wciąż wisiał na nieboskłonie. Widoczność była genialna. Wahał się, czy wspiąć się na ambonę, ale rwa kulszowa ostro dawała mu się ostatnio we znaki, więc postanowił polować zza siatki. Ustawił się za krzakiem i pod wiatr. Dokładnie w miejscu, gdzie kościelny kilka dni temu widział zachwycającego dwudziestaka. Odstrzał jeleni skończył się trzy dni temu, ale on wciąż nie wykorzystał swojego pozwolenia. Był honorowym prezesem koła, więc gdyby poszczęściło mu się z tym bykiem, załatwi to z kolegami.

Las szumiał. Słychać było trzask gałęzi i nawoływanie żerujących ptaków. Siedząc tak bez ruchu, czuł, że zaczyna marznąć. W bagażniku miał kuchenkę i mógł zagotować herbatę, ale zamiast tego wysupłał z kieszeni piersiówkę i upił łyk rumu. Wolał go od dżinu czy wódki, bo nie nastrajał melancholijnie.

Naraz zerwały się ptaki, a na polanę wbiegło stado jeleni prowadzone przez dorodną łanię. Nie mógł uwierzyć we własny fart. Było ich sto pięćdziesiąt, może dwieście sztuk. Wśród nich wspaniały samiec, o którym mówił kościelny. Policzył wyrostki na tykach i widział już, jak wraca do domu z tym właśnie trofeum. Ustawił się, przymierzył. Poczuł skok adrenaliny. Ciało się naprężyło. Nie istniało nic poza tą chwilą. Przez lunetę widział oczy byka tak wyraźnie, jakby stał na wyciągnięcie dłoni. Czujny, hardy. Godny przeciwnik. Ale to on będzie dziś tym lepszym, powiedział sobie. Położył palec na spuście, wstrzymał oddech, zacisnął pośladki. W tym momencie w kieszeni poczuł wibrowanie. Telefon obijał się o kluczyki od samochodu. Odgłos był ledwie słyszalny i nie ustawał. Było to trudne do zniesienia. Walczył z ochotą naciśnięcia spustu mimo wszystko, choć miał świadomość, że strzeli w próżnię. Patrzył, jak stado rozpierzcha się i kryje w gąszczu drzew. Ledwie sekunda, dwie i polana znów była pusta. Siedział z rozdziawioną gębą, oniemiały i niezdolny, by wyjąć komórkę i sprawdzić, kto spłoszył mu tak pięknego jelenia, gdy nagle z lasu wynurzył się samotny wilk.

Zwierzę zatrzymało się, powęszyło i zamarło na chwilę. Myśliwy tak dokładnie widział jego głowę w swojej lunecie, że mógłby policzyć każdy włosek i robaki na jego futrze.

Nie wahał się ani chwili. Strzelił go dokładnie za ucho. Drapieżnik padł jak rażony piorunem. Łapy zadrgały konwulsyjnie. Na śniegu rosła ciemna plama.

Myśliwy odetchnął z ulgą, uśmiechnął się usatysfakcjonowany niespodzianką. Nie śpieszył się. Wyjął piersiówkę, golnął z niej jeszcze kilka łyków i dopiero tak pokrzepiony ruszył po upolowanego basiora.

Był to znakomity okaz. Wielki, o niemal białym umaszczeniu. Żółte ślepia długo nie mętniały, błagalnie wpatrując się w niebo. Jeszcze tliło się w nim życie. Myśliwy ściągnął rękawice, pogładził go czule po pysku i sprawnie skręcił mu kark, by się nie męczył. Znów włożył rękawice, broń zarzucił na ramię. Wilka pociągnął za tylne łapy do auta. Idąc, zastanawiał się, co z nim zrobi. Obetnie ten imponujący łeb, wypcha, zawiesi w gabinecie. Skórę położy przed kominkiem i będzie na niej brał swoją kobietę, rozmarzył się. Aż nagle wrócił rozum. Przecież wilk może mieć czip! Położył zwierzę na ziemi i czekał, aż oświetli je pierwszy brzask. Wyjął swój nieszczęsny telefon. Rzut oka starczył, by stwierdzić, że to Dobrawa. Dzwoniła z nieujawnionego numeru, ale wiedział, że to ona. Na ekranie świeciło się powiadomienie o jedenastu połączeniach. Nie wysłała jednak żadnej wiadomości. Zdziwił się, bo Dobra nie wstawała przed dziewiątą, a dziś była w delegacji. Upiła się, jest w hotelu i chce się pojednać? Czy znów zapragnęła mu wyznać, że nie miała sił odeprzeć amorów tego dupka, jego byłego przyjaciela, u którego załatwił jej pracę? Nie miał teraz głowy do babskich spraw. Czuł się silny, niezwyciężony i chciał, by to poczucie trwało jak najdłużej. Wykonał szereg fotografii wilka w różnych pozach. Podniósł truchło do twarzy i zrobił sobie selfie, dbając, by paszcza basiora zdawała się bardziej przerażająca, niż była w rzeczywistości. Zwłoki wilka wrzucił na pakę jak worek śmieci. Poświecił latarką. Wydłubał nożem kulę. Schował ją do wewnętrznej kieszonki w kurtce.

To był dobry strzał, myślał, kiedy kręcił się jeepem po leśnych dróżkach, starając się nie zbliżać do głównych traktów. Przejeżdżał małe rzeczki i bagniska, tak jak mógł biec lupus, aż dotarł do torów. Znów sprawdził godzinę. Zgodnie z rozkładem miał jeszcze kilka minut, nim nadjedzie towarowy. Wysiadł z wozu, nie trudząc się zamykaniem drzwi, i z żalem, lecz i całkowitą pewnością ułożył basiora głową na torach. Ostatni raz go sfotografował i szybkim krokiem ruszył do auta, skąd planował obserwować przejazd pociągu – nie chciał, by maszynista dostrzegł człowieka i zaczął hamować. Wiedział jednak, że zaraz potem musi wrócić do szałasu w lesie.

Odruchowo spojrzał do góry, na korony drzew. Czterysta metrów dalej stała ambona. Przemknęło mu przez głowę, czy aby żaden z kolegów z koła nie postanowił dziś zapolować i czy go nie rozpozna, ale był poniedziałek. Przeciągali się w domu przed kawą, szykując się do pracy.

Nagle poczuł ukłucie, jakby za uchem wbił mu się hacelek, taki jak te, którymi jako dzieciak strzelał w kolegów na lekcjach. Głowa mu eksplodowała i padł w konwulsjach na ziemię. Mózg wypływał na zaśnieżoną ścieżkę, na której skrzyło się iście wiosenne słońce, więc nie mógł usłyszeć, że jego komórka znów wibruje oraz że nadjeżdża pociąg. Po głowie wilka lokomotywa przejechała jak po maśle, a kiedy za nią podążyły dwa ciężkie wagony z węglem, z głowy drapieżnika pozostała miazga.

Można powiedzieć, że zarówno myśliwy, jak i jego ofiara nieoczekiwanie znaleźli się w tej samej sytuacji. Było jeden–jeden.

Dzień pierwszy 15 lutego 2021 (poniedziałek)

– Tu będziesz bezpieczny – mruknął Doman i zaciągnął hamulec ręczny, kiedy zatrzymali się przed bramą dawnej leśniczówki. Podał Meyerowi zardzewiałe klucze. – Zadekujesz się na tydzień, dwa, a potem się wyprostuje. Jeśli nie, znajdziemy inne rozwiązanie.

– Nie będę się krył jak tchórz – burknął Hubert.

Oczy miał podkrążone, twarz ziemistą. Na kanciastym podbródku pojawił się zarost, co nie przydawało mu uroku jak kiedyś, gdy był młodszy. Kożuch Domana i jego czapka uszanka nie pomagały. Niepokojąco upodabniały go do leśnego dziada. Ale Meyerowi było wszystko jedno.

– Musisz! – Przyjaciel poklepał profilera po ramieniu. – To nie tylko twoja decyzja.

– A czyja? Wasza? – Meyer przekrzywił głowę. – Pójdziecie za mnie siedzieć?

– Nawet tak nie żartuj!

Doman chciał odpysknąć, że trzeba było myśleć wcześniej i zamiast przyjeżdżać do Białegostoku, budzić w nocy jego dzieciaki – zgłosić się na policję, do odsiadki. Ale nic podobnego nie wyszło z jego ust. Nie wiedział, co sam by zrobił w podobnej sytuacji. Pewnie upiłby się do nieprzytomności i tak by go znaleźli. Hubert miał tyle zimnej krwi, by wsiąść do auta i przejechać kilkaset kilometrów, zanim zaczną go szukać. To cud, że nikt go nie zatrzymał. Kiedy psycholog stanął w drzwiach mieszkania Domańskich, wciąż zionął dżinem.

– Poszedłbym, gdyby to coś dało – zapewnił Doman całkiem serio. – I nie defetyzuj. Poczekajmy, co się wydarzy. Wera i Waldek wrócą z danymi, zrobimy naradę. Na razie będziesz koczował tutaj.

Wskazał swój żeglarski worek z rzeczami, które przygotowali, żeby Meyer mógł przetrwać w chacie bez prądu i wody. Była tam też butelka wódki, lecz Hubert oddał ją koledze z ciężkim westchnieniem.

– Chcę być trzeźwy.

Ściągnął czapkę, a potem ponownie ją włożył i wysiadł z wozu. Zarzucił mandżur Domana na plecy. Zapalił i oparł się o maskę łady nivy. Wtedy z oddali dosłyszał syreny radiowozów.

– Tak cicho, jak mówiłeś, to w tej głuszy nie jest. – Przyłożył dłoń do czoła i wytężył wzrok. Wskazał czerwono-niebieskie koguty prześwitujące między drzewami. – Chyba że za tym zagajnikiem macie dziś zlot dyskotek.

– Ki chuj?

Doman wdrapał się z powrotem do łazika. Włączył radiostację. Znalazł właściwy kanał, wywołał. Podał swoje współrzędne.

– Synek, jestem w dziadkowej szopie. Co tu tak gorąco?

– Postrzał z odległości – padło w odpowiedzi. – Spodziewamy się wierchuszki z Białegostoku. Lepiej się stamtąd nie ruszaj.

– Dzięki, bez odbioru – odparł Doman.

A potem stanął obok Meyera i przyjrzał mu się kpiąco.

– Kłopoty cię lubią, co?

– Spierdalaj.

– Wiozę cię do kryjówki, a psiarnia jak nic depcze nam po piętach. – Doman się skrzywił. – Cały trud na darmo. Mają ciało.

Hubert dopalił i spojrzał krytycznie na domek. Włożył klucz do bramki, ale okazało się to zbędne. Nie była zamknięta.

– No, będę niewidoczny jak świeczka na torcie – prychnął. – Skoro są zwłoki, zaczną się rozpytania. Z pewnością ich zaciekawi, co przybysz ze Śląska robi o tej porze roku w dzikiej chatce. Ryby sobie łowię?

– To się przygotujmy. – Doman poklepał się po udach. – Właź.

Obejście było zagracone żelastwem. Dalej stały nieczynna łódka i zardzewiały kolos wyglądający na przedpotopowy odpowiednik kombajnu.

– Dziadek Lilki miał spłachetek ziemi, ale żył z rybołówstwa. I kłusował w lesie. W lodówce masz kilka sztuk broni. Nasza prowizoryczna szafa pancerna jest warta więcej niż cały ten teren – wyjaśnił. – Amunicji w razie oblężenia też ci nie zbraknie. Ale lepiej tego nie używaj.

– Poważnie? – Meyer podniósł brew w niedowierzaniu. – Masz to na legalu?

– Należę do tutejszego koła łowieckiego – odparł całkiem serio były policjant. – Mój syn jest skarbnikiem. Dzięki nam nazywa się Pelikan. Kondor brzmiało zbyt szpiegowsko.

Wręczył Meyerowi starego samsunga.

– Dziś kupię ci kartę i przywiozę żarcie.

– Nie jestem głodny.

– Ale będziesz. Musisz jeść. Na samych fajkach długo nie pociągniesz. Masło, domowy serek, pasztetowa… Chyba że wolisz wątrobiankę?

Hubert skrzywił się z obrzydzeniem.

– No to kilka pęt kiełbasy i gulasz z bobra. Dałem we wiosce zlecenie i szykują już dla ciebie wałówkę. Po kaszankę Marcysi Cyganek przyjeżdżają z samej Warszawy. Zamówiłem ci dwa kilo. Wstawisz do spiżarni. Nic ci się nie popsuje.

– Przecież nie będę tu siedział do wiosny! – zaprotestował Hubert, ale Doman nie słuchał.

– To jedyna zaleta przednówka w tej chacie – gadał niestrudzenie, a Hubert wiedział, że to z nerwów. Przyjaciel lepiej się czuł, kiedy trajkotał.

Psycholog słuchał go więc jednym uchem i kiwał głową, by nie robić Domanowi przykrości.

Obejrzał przedpotopową komórkę. Wsadził do kieszeni.

– Moje auto dobrze schowałeś?

– Stoi w garażu na miejscu mojego. Lepszego nie znajdę. Nawet żona nie ma klucza. Telefon wyłączyłeś?

– Jest w bocznych drzwiach. Ale i tak mogą ustalić lokalizację.

– Z tego, co wiem, nikt cię na razie nie szuka – zaoponował Doman. – Poczekajmy na następny ruch Kołomyjskiego.

– Wpierdoli mnie w to. Jestem pewien. Na szklankach są moje ślady, odciski na butelce. A na skrzynce Englotowej list do mnie z zaproszeniem i adresem.

– Przecież jej nie odpowiedziałeś.

– No nie.

– I nie zadzwoniłeś. Nie uprzedziłeś, że będziesz.

– Racja. Ale dojdą do tego i wtedy dobrze by było, żebym wiedział, co robić…

– Więc uspokój się, opracuj strategię. My w tym czasie dowiemy się, na czym stoisz. I nie trzęś tak portkami, bo nie ty jeden siedzisz w tym gnoju. Nie damy cię zamknąć. Pociągnąłbyś za sobą wszystkich. Nawet Czajkowski nas nie uratuje.

– Ktoś z sąsiadów mógł mnie widzieć – kwękał dalej Hubert. – Kołomyjski o tym wie. Nie będzie lepszej okazji, żeby mnie w to wjebać. I problem największy, jaki widzę: że nigdy, przenigdy nie zapłaci za swoje czyny. Nie na taki scenariusz się pisałem, kiedy jechałem do Warszawy.

– Musiałeś rozwalać mu twarz?

– Gdybym miał broń, strzeliłbym – zapewnił Hubert. – Niestety, miałem tylko gołe pięści. I dobre obuwie. – Pokazał poranione kostki na dłoniach i zniszczone buty trekkingowe.

– Przeżyje? – upewnił się Doman.

– Z pewnością. Ale nigdy tego pierwszego ciosu nie zapomni. Żałuję, że nie wypchnąłem go za barierkę. Może mniej bym się bał.

– A może bardziej. Wygląda na to, że zyskałeś śmiertelnego wroga.

– I wzajemnie – mruknął Hubert. – Nie mogę się doczekać dnia odpłaty.

– Wciąż chcesz go dopaść?

– Chcę mu to wszystko udowodnić. I zrobię to. Wcześniej czy później pójdzie siedzieć. Doprowadzę do tego, choćbym miał zająć celę obok.

Odwrócił się do okna, ale nie rozchylał zasłon. W pomieszczeniu panował mrok. Złapał się na refleksji, że to miejsce dobrze oddaje stan jego umysłu.

– Jedź już do rodziny. Chcę zostać sam. Zastanowić się, co dalej…

Doman przyglądał się przyjacielowi z niepokojem. Czuł jego napięcie, choć Hubert starannie pozorował opanowanie. Nie szalał, nie awanturował się. Z jego twarzy nie dało się nic wyczytać. Dyskretnie wyglądał przez szparę między storami niczym żołnierz w każdej chwili spodziewający się ataku.

– Jakbyś chciał się zdrzemnąć, masz tam koce i śpiwory. – Doman wskazał starą, zabytkową szafę. – Nie ma pościeli. To nie tego rodzaju hotel.

– Nie będę spał.

Doman postawił na lodówce wódkę, którą wcześniej Hubert wzgardził, a potem dołożył z kieszeni jeszcze dwie mniejsze butelki bimbru.

– Zostawiam medykamenty. Na czarną godzinę.

Hubert apatycznie skinął głową, jakby ta sprawa go nie dotyczyła.

– Lodówka nie działa – kontynuował Doman. – Odłączyli linię. Trzymam w niej broń – powtórzył.

Meyer otworzył ją i zajrzał do środka. Poza strzelbami i pudełkami z amunicją na półkach leżały sprzęt wędkarski oraz zestaw zardzewiałych wnyków.

– Nie będę ci tu grzebał. Mam wszystko, czego mi trzeba. Jedź już.

Doman stał jeszcze chwilę, przestępując z nogi na nogę. Wreszcie skinął głową i wyszedł.

Profiler został sam.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz