Aż zabraknie nam gwiazd - Inma Rubiales - ebook

Aż zabraknie nam gwiazd ebook

Inma Rubiales

4,3

Opis

Szalona impreza, butelka wódki i pijany youtuber śpiący na siedzeniu przypadkowego samochodu. Co się stanie, gdy taka kombinacja doprowadzi do zderzenia dwóch gwiazd?

Popularny i przyzwyczajony do luksusu Liam nie czerpie już takiej radości z prowadzenia kanału na YouTube jak dawniej. Jego udawany związek ze znajomą youtuberką zakończył się katastrofą: zakochał się w dziewczynie, która woli się umawiać z jego najlepszym przyjacielem.

Maia nie może uwolnić się od koszmarów, które śnią jej się od czasu wypadku. Ciężko pracuje, by utrzymać siebie i bezrobotną, nadużywającą alkoholu matkę. Codziennie odwiedza w szpitalu pewną gwiazdę, której światło powoli gaśnie…

Pozwól, aby historia tych dwojga złamała ci serce… i posklejała je na nowo.

Ponad 700 000 czytelników na hiszpańskim Wattpadzie!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 759

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (38 ocen)
24
6
5
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ania83sosnowiec

Nie oderwiesz się od lektury

Witajcie kochani. Zapraszam na recenzję książki dla młodzieży "Aż zabraknie nam gwiazd". Przyznam się szczerze, że lubię czytać książki dla trochę młodszych czytelników niż ja. Zaczęłam czytać i nie mogłam się oderwać. Losy młodego słynnego Youtubera i zwykłej dziewczyny po przejściach zachwyciły mnie. Ta historia jest inna. Wyjątkowa i niepowtarzalna. Ona, Maia, młoda dziewczyna, która zamiast korzystać z życia, pracuje, aby utrzymać siebie i staczająca się na dno matkę. Codziennie odwiedza w szpitalu osobę, której życie powoli gaśnie. On, Liam, gwiazda YouTube, któremu życie w świetle reflektorów się przejadło. Sterowany przez matkę i ojczyma, uwikłany w pseudo związek. Jedno przypadkowe spotkanie zmieni ich życie. Kochani to nie jest błaha historia o nastolatkach. Autorka w swojej powieści porusza ciężkie tematy. Śmierć, osamotnienie, depresja, żałoba. To nie jest słodka historyjka z cyklu, żyli długo i szczęśliwie. To pełna bólu, ale też nadziei powieść, która skradła moje serce. ...
00
Barbara-7890

Nie oderwiesz się od lektury

polecam ♥️
00
MagdaUbych

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna książka. Cudowna historia, cudowni, prawdziwi bohaterowie. Powieść wzruszająca, trzymająca w napięciu. Polecam
00
AnitaPietek

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo piękna historia. Główna bohaterka nie raz mnie zirytowała ale rozumiem, że po takich traumach może mieć problemy z zaufaniem. Za to Liam skradł moje serce. Polecam każdemu tę książkę.
00
Gosia033

Nie oderwiesz się od lektury

Popłakałam się piękna historia
00

Popularność




Prolog

Pro­log

Czy zasta­na­wia­li­ście się kie­dyś nad tym, co się dzieje, gdy umiera gwiazda?

Gwiazdy zamie­niają wodór w tlen, żeby mogły świe­cić. Póź­niej, kiedy wodór się koń­czy, a w jądrze zostaje sam hel, gwiazda staje się chłod­niej­sza i jaśniej­sza. Nastę­puje eks­plo­zja. To zja­wi­sko jest znane jako „super­nowa”; gwiazda umiera, a z jej pozo­sta­ło­ści powstaje błysz­cząca gwiazda neu­tro­nowa.

Ze wszyst­kich zna­nych nam gwiazd naj­dal­szą jest Deneb. Znaj­duje się około trzech tysięcy lat świetl­nych od naszej pla­nety, więc dzi­siej­szej nocy, gdy zoba­czymy, jak lśni nad naszymi gło­wami, będziemy patrzeć na świa­tło, które roz­po­częło swoją podróż w cza­sach Impe­rium Rzym­skiego. Na tej samej zasa­dzie świa­tło, które emi­tuje teraz, będzie widoczne dopiero za trzy tysiące lat, o ile wtedy będziemy jesz­cze ist­nieć jako ludzie.

To ozna­cza, że jeśli w tej chwili Deneb by wybu­chła, nawet nie zda­li­by­śmy sobie z tego sprawy. Dla nas wciąż błysz­cza­łaby tak samo jak zawsze.

Sie­dem mie­sięcy temu w mojej galak­tyce zga­sła gwiazda. Miała na imię Deneb i była moją star­szą sio­strą.

Inny fakt naukowy jest taki, że cza­sami po śmierci gwiazdy nie two­rzy się gwiazda neu­tro­nowa, tylko czarna dziura.

1. Gwiazdozbiór Andromedy

1

Gwiaz­do­zbiór Andro­medy

Maia

W moim pokoju stoi jesz­cze puste łóżko.

Zostały także gwiazdy przy­kle­jone do sufitu. Mój ulu­biony gwiaz­do­zbiór, Andro­meda, znaj­duje się tuż nad moim łóż­kiem. Pamię­tam legendę o Andro­me­dzie, ponie­waż sio­stra opo­wia­dała mi ją każ­dej nocy, ale teraz sta­ram się o tym nie myśleć.

Jest dokład­nie 9.58 rano i za dwie minuty zadzwoni budzik. Tej nocy pra­wie nie spa­łam. Obu­dziły mnie pierw­sze pro­mie­nie słońca, które wci­snęły się mię­dzy zasłony, i od tam­tej pory wpa­truję się w sufit w ciszy, błą­dząc gdzieś myślami. Nie prze­staję się zasta­na­wiać, dla­czego nie zdję­łam tych gwiazd. Minęło już sie­dem mie­sięcy od tam­tego dnia, dzie­wią­tego sierp­nia, kiedy obie­ca­łam sobie, że to zro­bię.

Ale gwiazdy wciąż tu są.

Dowie­dzia­łam się dopiero z tele­wi­zyj­nych wia­do­mo­ści. Wypa­dek z udzia­łem wielu pojaz­dów, osiem osób zabi­tych, kil­ka­na­ście ran­nych. Ni­gdy nie byłam dobra z mate­ma­tyki, ale wie­dzia­łam, że mama i Deneb powinny już prze­je­chać ten odci­nek auto­strady, kiedy doszło do wypadku. Albo, co naj­wy­żej, obie są wśród ran­nych. Nie dopusz­cza­łam do sie­bie alter­na­tywy.

Dalej trzy­ma­łam się naj­ko­rzyst­niej­szych moż­li­wo­ści, nawet wtedy, gdy dosta­łam tele­fon ze szpi­tala.

Wzdy­cham i wycią­gam rękę, żeby wyłą­czyć budzik. Potem wstaję z łóżka i wlokę się do łazienki. Ponie­waż przed pój­ściem spać nie zmy­łam maki­jażu, wokół oczu mam czarne obwódki od tuszu, przez co wyglą­dam jak szop pracz. Myję twarz i zbie­ram włosy w kucyk. Moje mię­śnie są zmę­czone i bra­kuje mi sił, by nor­mal­nie się poru­szać.

Zasłonka do wanny leży na pod­ło­dze, bo mama zerwała ją tydzień temu i jesz­cze nie byłam w sta­nie zawie­sić jej ponow­nie. Nie ma już pasty do zębów, więc przed pracą będę musiała wysko­czyć do super­mar­ketu. Nie pamię­tam, kiedy ostatni raz otwie­ra­łam lodówkę, ale liczę, że mamy cho­ciaż coś na śnia­da­nie, bo nie uśmie­cha mi się jechać na drugi koniec mia­sta z pustym żołąd­kiem.

Wra­cam do pokoju, żeby się ubrać i poście­lić łóżko. Wczo­raj zosta­wi­łam na biurku otwarty notat­nik, ale wolę nie wie­dzieć, co napi­sa­łam. Byłam taka zmę­czona, że wszyst­kie moje wspo­mnie­nia są nie­wy­raźne. Rzu­cam ostat­nie spoj­rze­nie na gwiazdy na sufi­cie i na łóżko, na któ­rym spała Deneb, i przed wyj­ściem robię głę­boki wdech. Chcia­łam odwlec ten moment naj­dłu­żej, jak się da, ale nie mogę wiecz­nie sie­dzieć w zamknię­ciu.

Witaj­cie w cudow­nym życiu Mai Allen.

Cho­ciaż zegar wska­zuje już dzie­siątą rano, dom jest pogrą­żony w cał­ko­wi­tej ciem­no­ści, ponie­waż ktoś zacią­gnął wszyst­kie zasłony. Ostroż­nie zamy­kam za sobą drzwi i włą­czam świa­tło na kory­ta­rzu. Sły­szę deli­katny szmer tele­wi­zora, a na ścia­nie w salo­nie widzę nie­bie­skie bły­ski. Wygląda to jak sce­ne­ria hor­roru, ale w pokoju dzien­nym nie czeka na mnie żaden ogromny mor­ski potwór, jak w legen­dzie o Andro­me­dzie, tylko moja matka.

Po wej­ściu do środka od razu otwie­ram okno i odsła­niam zasłony. Za moimi ple­cami mama wydaje z sie­bie jęk. Kiedy na nią patrzę, w gar­dle czuję ucisk, który pra­wie nie pozwala mi oddy­chać. Śpi na sofie w roz­mem­ła­nym ubra­niu i z potar­ga­nymi wło­sami. Na pod­ło­dze walają się torebki po fryt­kach i puszki po piwie. Ten widok spra­wia, że prze­wraca mi się w żołądku, a poczu­cie winy wci­ska się głę­boko do trzewi.

Wczo­raj pra­co­wa­łam do późna. W piąt­kowe wie­czory w barze są tłumy, więc do domu wró­ci­łam dopiero o trze­ciej nad ranem. Kiedy weszłam, mama była jesz­cze trzeźwa. Pró­bo­wa­łam ją nakło­nić, żeby poło­żyła się do łóżka, ale zapew­niła, że ma wszystko pod kon­trolą. Oczy­wi­ście wie­dzia­łam, że kła­mie, bo ona ni­gdy nie ma niczego „pod kon­trolą”, ale byłam zbyt zmę­czona, żeby się kłó­cić.

Powin­nam była bar­dziej nale­gać.

– Mamo – szep­czę, potrzą­sa­jąc nią deli­kat­nie. Wydaje jęk i zaci­ska powieki. – Chodź, zapro­wa­dzę cię do łóżka.

Nie otwie­ra­jąc oczu, przy­ta­kuje i pozwala sobie pomóc. Tak strasz­nie śmier­dzi alko­ho­lem, że aż pieką mnie oczy. Wkła­dam ramię pod jej kark i z tru­dem udaje mi się posa­dzić ją na sofie. Potem zbie­ram w sobie wszyst­kie siły, żeby ją pod­nieść. Całe szczę­ście, że jest chętna do współ­pracy. Zarzu­cam sobie jej rękę na ramiona i powoli cią­gnę ją w stronę kory­ta­rza. Teraz jest to dla mnie łatwiej­sze niż jesz­cze kilka mie­sięcy temu. Boli mnie myśl, że to może przejść w nawyk.

– Nie powin­naś spać na sofie. – Ganię ją po cichu, widząc, jak trudno jej iść. Na pewno mocno bolą ją plecy.

– Zasie­dzia­łam się – odpo­wiada i prze­żuwa ślinę, jakby zaschło jej w ustach. Kiedy prze­cho­dzimy obok mojego pokoju, patrzy na zamknięte drzwi. – Twoja sio­stra jest w środku? Chcę, żeby poszła do… super­mar­ketu, tak. Nie ma już piwa.

Czuję ukłu­cie w klatce pier­sio­wej. Jest gorzej, niż sądzi­łam. Mimo że bar­dzo się sta­ram, by łzy nie napły­nęły mi do oczu, nie daję rady ich powstrzy­mać. Mru­gam, żeby je ukryć, i oddy­cham z ulgą, kiedy wresz­cie wcho­dzimy do jej sypialni.

Mama opada na łóżko wyczer­pana, udaje mi się zdjąć jej buty, a potem przy­kry­wam ją kocem, by nie zmar­zła. Na chwilę wycho­dzę do kuchni po szklankę wody i tabletkę i obie rze­czy zosta­wiam na szafce noc­nej.

– Weź to po prze­bu­dze­niu – mówię jej.

Chcę już odejść, ale łapie mnie za rękę. Kiedy się odzywa, oczy ma już pra­wie zamknięte, a jej głos jest szep­tem.

– Dzię­kuję, Deneb.

Prze­ły­kam ślinę.

– Odpo­czy­waj, mamo.

Wycho­dzę z pokoju i zamy­kam za sobą drzwi. W klatce pier­sio­wej wciąż czuję bole­sny ucisk, ale nie mam już łez.

Myślę, że część mamy umarła w dniu wypadku. Ta druga część wciąż tu jest i użala się nad sobą. Wcze­śniej pra­co­wała jako kucharka w barze szyb­kiej obsługi, ale ją zwol­nili, a teraz chce, bym uwie­rzyła, że szuka pracy, pod­czas gdy obie wiemy, że tak nie jest. Całe dnie spę­dza w domu, żyjąc mię­dzy sofą a łóż­kiem. Cza­sem, kiedy sia­damy razem do kola­cji, opo­wiada mi o chło­paku, który dopro­wa­dził do wypadku.

Miał dopiero szes­na­ście lat. Wybrał się ze zna­jo­mymi na imprezę. Pił. Sądził, że jest na tyle trzeźwy, by usiąść za kół­kiem, i wyje­chał na drogę. Jego lek­ko­myśl­ność wpę­dziła do grobu jego i jego zna­jo­mych. Chcia­ła­bym powie­dzieć, że mi przy­kro, bo miał przed sobą całe życie, ale nie czuję niczego. Ten chło­pak znisz­czył moją rodzinę.

Kiedy to się stało, moja sio­stra miała tylko dwa­dzie­ścia dwa lata. Ona też miała jesz­cze wszystko przed sobą.

Gdy zabie­ram się do sprzą­ta­nia salonu, trzęsą mi się ręce. Biorę worek na śmieci i wrzu­cam do niego wszyst­kie puszki po piwie i resztki prze­ką­sek. Wyłą­czam tele­wi­zor. Potem wra­cam do kuchni i ener­gicz­nie myję ręce, jak­bym mogła usu­nąć ze skóry wspo­mnie­nia z tego poranka i w ten spo­sób wyrzu­cić je z głowy, ale nie jest to moż­liwe.

Jak głosi legenda, Kasjo­peja, kró­lowa Etio­pii, była tak piękna i próżna, że uwa­żała się za lep­szą od mor­skich nimf. Wście­kły bóg Nep­tun posłał do jej kraju potwora. Jedy­nym spo­so­bem na zła­go­dze­nie jego gniewu było odda­nie potwo­rowi księż­niczki Andro­medy. Dziew­czynę przy­wią­zano do skały na plaży i zmu­szono do pod­da­nia się karze, na którą nie zasłu­żyła. Kiedy Andro­meda sądziła, że zbliża się jej koniec, usły­szała gło­śny szum wia­tru. Per­se­usz, pół­bóg, przy­był na swoim skrzy­dla­tym koniu, by ją ura­to­wać.

Przy­pusz­czam, że mama i ja przy­po­mi­namy Andro­medę i Kasjo­peję, tyle że ona ule­gła potwo­rowi i tylko ja mogę utrzy­mać ją na powierzchni. W praw­dzi­wym świe­cie nie ist­nieją pół­bo­go­wie. Nie ma też nikogo, kto przy­bę­dzie ci na ratu­nek.

Przed wyj­ściem biorę tele­fon, klu­cze i tro­chę pie­nię­dzy, szybko rzu­cam okiem na zawar­tość lodówki. Nie mia­łam ochoty wybie­rać się do super­mar­ketu, ale zmie­ni­łam zda­nie. Potrze­buję wyjść stąd jak naj­szyb­ciej. Pospiesz­nie scho­dzę po scho­dach z por­tyku i patrzę w niebo, które zapeł­niło się chmu­rami.

Kiedy pró­buję otwo­rzyć samo­chód, uświa­da­miam sobie, że w nocy zapo­mnia­łam go zamknąć, i prze­kli­nam pod nosem. Miesz­kamy w małym mia­steczku i znamy wszyst­kich sąsia­dów, ale nie lubię grze­szyć pew­no­ścią sie­bie. Wsia­dam i uru­cha­miam sil­nik. Kiedy patrzę w lusterko wsteczne, żeby ruszyć, zaczy­nam krzy­czeć tak gło­śno, że mój głos nie­sie się po całej oko­licy.

W moim samo­cho­dzie śpi jakiś chło­pak.

2. Poznając Liama Harpera

2

Pozna­jąc Liama Har­pera

Liam

Wzdy­cham i mocno ści­skam kie­row­nicę. Zapar­ko­wa­łem przed domem dwa­dzie­ścia minut temu i dziwne, że jesz­cze nikt nie przy­szedł, by mnie stąd wycią­gnąć. Muzyka gra tak gło­śno, że sły­szę ją nawet w aucie. Nie muszę się mar­twić o to, czy hałas prze­szka­dza sąsia­dom. Zna­jąc mamę, na pewno zapro­siła całe osie­dle.

Roz­świe­tla się ekran tele­fonu leżą­cego na sie­dze­niu pasa­żera. Adam od rana przy­syła mi wia­do­mo­ści. Nawet ich nie prze­czy­ta­łem. Tak naprawdę przez cały dzień nie korzy­sta­łem z tele­fonu. Rano go wyci­szy­łem, uprze­dza­jąc nie­uchronną lawinę powia­do­mień, która miała nadejść. Jestem pewien, że tysiące osób wspo­mniało o mnie na Twit­te­rze i Insta­gra­mie.

Liam Har­per obcho­dzi uro­dziny i jego obser­wu­jący wysy­łają mu życze­nia ze wszyst­kich stron świata.

A ja nie czuję nic.

Dzie­więt­na­ście lat to nic wyjąt­ko­wego. Kiedy mia­łem szes­na­ście, marzy­łem, żeby być peł­no­letni, bo sądzi­łem, że stanę się „doro­sły” i że moje życie zmieni się o sto osiem­dzie­siąt stopni. Będę miał wię­cej swo­body, będę się uma­wiał z dziew­czy­nami, cho­dził do dys­ko­tek i będę mógł pić alko­hol i palić papie­rosy zawsze, kiedy naj­dzie mnie na to ochota. Rzecz w tym, że teraz, kiedy już to wszystko robię, moje życie jest tak samo żało­sne jak wcze­śniej. Albo nawet jesz­cze bar­dziej.

W końcu posta­na­wiam odblo­ko­wać tele­fon po raz pierw­szy tego dnia. Dzięki zrzu­tom ekranu, które przy­słał mi Adam, prze­ko­nuję się, że fak­tycz­nie, moje nazwi­sko rzą­dzi na Twit­te­rze. Są setki twe­etów z życze­niami. Nie pamię­tam, ile ich dosta­łem w zeszłym roku, ale liczby musiały gwał­tow­nie spaść, bo Adam opa­trzył zdję­cie komen­ta­rzem peł­nym wyrzutu:

„Byłoby ich wię­cej, gdy­byś nie znik­nął na cały dzień”.

Nie cier­pię tego, że on zawsze ma rację.

Adam wszedł do naszego życia, kiedy mama zatrud­niła w swo­jej fir­mie nowego dyrek­tora do spraw komu­ni­ka­cji. Jest pro­jek­tantką mody i jej marka jest już znana w Anglii i za gra­nicą. Kiedy czło­wiek znaj­duje się w cen­trum zain­te­re­so­wa­nia, musi dbać o swój wize­ru­nek. Adam miał jej tylko dora­dzać, a osta­tecz­nie się z nią oże­nił.

Teraz jest moim ojczy­mem. Wciąż pełni także funk­cję naszego „agenta”, a od kiedy wyro­bi­łem sobie nazwi­sko na YouTu­bie, nie ma spo­sobu, żeby zosta­wił mnie w spo­koju. Gdyby to ode mnie zale­żało, zacho­wał­bym swoją toż­sa­mość w tajem­nicy. Chciał­bym być zwy­czaj­nym chło­pa­kiem, który wrzuca do inter­netu różne głu­poty, ale raczej nie mogłem na to liczyć. Mama zoba­czyła we mnie szansę na posze­rze­nie grona swo­ich klien­tów i od kilku lat wszy­scy moi obser­wu­jący wie­dzą, że jestem jej synem. Poja­wiła się nawet w paru moich fil­mi­kach.

Każda plama na moim wize­runku wpły­nę­łaby nega­tyw­nie na jej wize­ru­nek. Wła­śnie dla­tego Adam cią­gle mi przy­po­mina, jak mam się zacho­wy­wać i czego ni­gdy, pod żad­nym pozo­rem, nie wolno mi robić. Ma taką obse­sję, że aż dziwne, że tak długo zwle­kał z wyrzu­ce­niem mi, że moje pro­file w mediach spo­łecz­no­ścio­wych są mar­twe od wielu godzin.

Szcze­rze mówiąc, uśmie­cha­nie się do kamery to ostat­nie, na co mam teraz ochotę. Wiem jed­nak, że nie mam innego wyj­ścia, więc prze­glą­dam się w lusterku wstecz­nym i mierz­wię dło­nią burzę loków. Potem włą­czam oświe­tle­nie wewnętrzne, biorę tele­fon i zaczy­nam nagry­wać.

Zaj­muje mi to tylko trzy­dzie­ści sekund. Jestem już tak przy­zwy­cza­jony, że wycho­dzi dobrze za pierw­szym razem. Witam się, dzię­kuję za wszyst­kie życze­nia i żegnam się z cza­ru­ją­cym uśmie­chem. Nagra­nie publi­kuję na moich sto­ries na Insta­gra­mie, a potem wcho­dzę na Twit­tera i laj­kuję kilka twe­etów od moich obser­wu­ją­cych. Wszyst­kie wydają się jed­na­kowe, więc nie zawra­cam sobie głowy czy­ta­niem do końca choćby jed­nego. Jeśli ktoś by się o tym dowie­dział, pomy­ślałby, że jestem dup­kiem. No cóż. Miałby rację. Jestem dup­kiem i co z tego? Tak wygląda życie w realu. Żadna z tych osób nie zna mnie naprawdę. Po co mieć miliony obser­wu­ją­cych w inter­ne­cie, skoro jak przy­cho­dzi co do czego, czuję się kom­plet­nie samotny?

Jesz­cze raz prze­glą­dam się w lusterku, popra­wiam koł­nie­rzyk bluzy, zmu­szam się do jed­nego z moich naj­lep­szych uśmie­chów i wysia­dam z samo­chodu. Miesz­kamy na pry­wat­nym osie­dlu w Lon­dy­nie, mury ota­cza­jące pose­sję są wyso­kie na ponad dwa metry. Wciąż się zasta­na­wiam, do czego służą, bo nie prze­szko­dziły w tym, żeby tego wie­czoru mój dom zapeł­nił się obcymi.

Nie­trudno jest mi prze­mknąć nie­zau­wa­żo­nym. Idę szybko mię­dzy ludźmi, nie patrząc na nikogo, i wzdy­cham z ulgą, gdy w tłu­mie dostrze­gam zna­jomą twarz. To atle­tycz­nie zbu­do­wana kobieta, któ­rej ramiona są trzy razy szer­sze od moich. Odpo­wiada za bez­pie­czeń­stwo na wszyst­kich impre­zach mamy. Ponie­waż jest ubrana w uni­form, bar­dzo wąt­pię, by przy­szła bawić się na przy­ję­ciu.

– Spóź­ni­łeś się – rzuca z poważną miną, kiedy pod­cho­dzę.

Posy­łam jej zaro­zu­miały uśmiech.

– Cze­ka­nie jest naj­lep­sze.

W środku muzyka gra gło­śniej. Gdy­bym to ja orga­ni­zo­wał tę imprezę, zała­twił­bym ekipę oświe­tle­niową, żeby stwo­rzyć lep­szy kli­mat. Mama wolała włą­czyć żyran­dole zwi­sa­jące z sufitu i nadać przy­ję­ciu bar­dziej wyra­fi­no­wany cha­rak­ter, co wyraź­nie poka­zuje, jakie są jej praw­dziwe inten­cje. Moje uro­dziny to tylko kolejna oka­zja, żeby zapro­sić part­ne­rów biz­ne­so­wych i influ­en­ce­rów, z któ­rymi mogłaby współ­pra­co­wać w przy­szło­ści.

Zasta­na­wiam się, czy nasi goście też uznają, że impreza jest nudna jak flaki z ole­jem. Nie dziwi mnie widok tele­fo­nów w górze. Zazwy­czaj spo­tka­nie z innymi oso­bi­sto­ściami zna­nymi z inter­netu jest rów­no­znaczne z nagry­wa­niem nawet naj­mniej­szych szcze­gó­łów, żeby potem wrzu­cić je do sieci. Roz­po­znaję twa­rze kilku zna­nych youtu­be­rów, do któ­rych Adam pew­nie pora­dziłby mi podejść, ale nie jestem w nastroju. Mój salon jest pełen ludzi, a nie widzę żad­nego z moich kum­pli.

Żadna z tych osób nie przy­szła do mnie.

Daw­niej wcale bym się tym nie prze­jął. Liam sprzed roku wszedłby tu, robiąc z sie­bie bła­zna, i w mig prze­ko­nałby do sie­bie wszyst­kich obec­nych. Potem wybrałby się z kum­plami do dys­ko­teki, a następ­nego poranka obu­dziłby się ska­co­wany w łóżku jakiejś pozna­nej w nocy dziew­czyny. Wró­ciłby do domu, żeby sta­nąć przed kamerą i gadać jakieś bzdury, a póź­niej cały pro­ces powta­rzałby się od początku. Dzień po dniu, dzień po dniu i tak dalej. Aż to wszystko stra­ci­łoby sens.

W tym roku moje dzie­więt­na­ste uro­dziny zbie­gły się w cza­sie ze zgro­ma­dze­niem dwu­na­stu milio­nów sub­skry­ben­tów na YouTu­bie. Adam zapro­po­no­wał, byśmy uczcili to w wiel­kim stylu, ale sta­now­czo odmó­wi­łem. Chcia­łem tylko, żeby przez kilka dni wszy­scy zosta­wili mnie w spo­koju, a zamiast tego dostaję tę imprezę.

Cho­ciaż pod­cho­dzi do mnie kilku zna­jo­mych, nawet się nie zatrzy­muję, tylko idę pro­sto na tylne patio. Wita mnie zimny podmuch, na nie­bie nie widać ani jed­nej gwiazdy. Biorę haust świe­żego powie­trza, jak­bym dusił się w środku.

– Teraz raczy­łeś się zja­wić? – Ktoś wzdy­cha za moimi ple­cami. – Palant. Tyle osób całuje ci dupę, że nie zamie­rzam skła­dać ci życzeń.

Po raz pierw­szy tego wie­czoru na moich ustach poja­wia się szczery uśmiech.

Evan jest moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem od nie­pa­mięt­nych cza­sów. Jeste­śmy jak bra­cia. Był przy mnie, kiedy otwo­rzy­łem swój kanał na YouTu­bie, poja­wił się w wielu moich fil­mi­kach, a potem posta­no­wił otwo­rzyć wła­sny. Nie­dawno dobił do sied­miu milio­nów sub­skry­ben­tów. Może i jego kanał nie rósł tak szybko jak mój, ale two­rzy naprawdę war­to­ściowe tre­ści i jest dumny ze swo­ich osią­gnięć. No i znacz­nie lepiej ode mnie radzi sobie z tą całą „popu­lar­no­ścią”. Z każ­dym dniem nabie­ram coraz więk­szej pew­no­ści, że jest do tego stwo­rzony.

Odwra­cam się do niego i pozwa­lam, by uści­snął mnie tak, że nie­mal trzesz­czą mi kości. Potem odpy­cham go ze śmie­chem i w żar­tach wymie­niamy parę cio­sów.

– No i? Jak się czu­jesz jako dzie­więt­na­sto­la­tek? – pyta, po czym mie­rzy mnie wzro­kiem z góry na dół. – Jestem roz­cza­ro­wany, stary. Wyglą­dasz na takiego samego dupka co wczo­raj.

– Czuł­bym się lepiej, gdy­by­śmy mieli alko­hol.

– No jasne, że mamy alko­hol. – Łapie mnie za ramię i cią­gnie. Kiedy zauważa, że nie prze­staję roz­glą­dać się dookoła, dodaje z gry­ma­sem: – Wiesz, że bar­dzo sza­nuję twoją matkę, ale jej przy­ja­ciele mnie prze­ra­żają. Widzia­łem dziew­czynę ubraną jak papuga.

– One się przy­naj­mniej myją.

– Stary, prze­stań się już cze­piać.

Znowu się uśmie­cham. Kilka mie­sięcy temu Evan wymy­ślił sobie, że przez tydzień nie będzie brał prysz­nica, a potem nagrał fil­mik w takim sta­nie i wrzu­cił go do inter­netu. Oczy­wi­ście jego obser­wu­ją­cym nie­zbyt spodo­bał się ten pomysł.

– A skoro o mojej matce mowa, wiesz, gdzie ona jest? Nie da się jej zna­leźć w tym tłu­mie.

Przy­ja­ciel kręci głową.

– Nie, ale wcze­śniej widzia­łem Adama, jak roz­ma­wiał z Michelle.

– No tak – odpo­wia­dam i nagle się spi­nam. Evan zna mnie lepiej niż kto­kol­wiek inny, więc szybko zauważa zmianę mojego nastroju.

– Spró­buj myśleć o czymś innym, okej? Tylko dziś. – Zachęca, ude­rza­jąc mnie ramie­niem. – Baw się, stary. Nie co dzień koń­czy się dzie­więt­na­ście lat.

Przy­ta­kuję roz­tar­gniony i pozwa­lam, żeby popro­wa­dził mnie w stronę basenu. Evan nie prze­staje się uśmie­chać do gości. Poru­sza się swo­bod­nie, bo w takich sytu­acjach czuje się jak ryba w wodzie. Cie­szy się też więk­szą wol­no­ścią niż ja. Odkąd prze­pro­wa­dził się do Lon­dynu na stu­dia, jest panem swo­jego życia i sam podej­muje decy­zje. Naukę łączy z YouTube’em, bo to go uszczę­śli­wia. A przede wszyst­kim nikt nie kwe­stio­nuje każ­dej rze­czy, jaką posta­na­wia opu­bli­ko­wać, choćby była naj­bar­dziej absur­dalna.

Pod tym wzglę­dem się róż­nimy. Po pierw­sze dla­tego, że Adam tak mnie ciśnie, że nie mogę nawet ode­tchnąć. I także dla­tego, że w głębi duszy spo­dzie­wa­łem się, że mama się wściek­nie, kiedy jej powiem, że chcę rzu­cić naukę. Ale nie zro­biła tego. Prze­ciw­nie – nawet mnie do tego zachę­cała.

Idziemy w stronę sof przy base­nie, gdzie zwy­kle zale­gają moi kum­ple. Zazwy­czaj jest nas czte­rech, ale kiedy tam docie­ramy, widzimy tylko Maxa. Zrywa się na równe nogi i pod­cho­dzi do nas z uśmie­chem. Faj­nie, że się zja­wił, choć tak naprawdę nie łączą nas zbyt bli­skie rela­cje. Ale przy­naj­mniej wiem, że przy­szedł tu dla mnie.

– Sta­rze­jesz się, co? – mówi na powi­ta­nie.

– Dzie­więt­na­ście lat, stary – odpo­wiada Evan, kle­piąc mnie po ple­cach. – A wydaje się, jakby zale­d­wie wczo­raj wsa­dzał sobie ołówki do nosa.

Prze­wra­cam oczami, a Max uśmie­cha się szy­der­czo.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego, Liam – mówi. – Przy­tu­lił­bym cię, ale nie przy ludziach.

Evan kiwa głową z poważną miną.

– Musimy dbać o naszą repu­ta­cję.

– Wal­cie się.

Obaj wybu­chają śmie­chem. Udaję, że się złosz­czę, ale tak naprawdę nie mogę powstrzy­mać uśmie­chu. Aku­rat wtedy, gdy zaczy­nam odzy­ski­wać nadzieję na ten wie­czór, odwra­cam się i zauwa­żam ją w tłu­mie.

Oto kolejny powód, dla któ­rego nie chcia­łem tu przy­cho­dzić.

Michelle i ja pozna­li­śmy się w zeszłym roku na pew­nym even­cie. Ona pro­wa­dziła rela­cję na żywo na Insta­gra­mie, a Eva­nowi i mnie strze­lił do głowy cudowny pomysł, by wydur­niać się za jej ple­cami. Jej obser­wu­jący osza­leli, kiedy popro­siła, bym do niej dołą­czył i powie­dział coś sen­sow­nego. Roze­szły się plotki, że ze sobą flir­tu­jemy, i Adam dostrzegł w tym szansę.

Michelle wyro­biła sobie markę w mediach spo­łecz­no­ścio­wych za sprawą cier­pli­wo­ści i cięż­kiej pracy. Chce być pro­jek­tantką, tak jak moja mama, i na razie zaj­muje się w inter­ne­cie pora­dami w kwe­stiach mody. Liczby nie kła­mią, jest dobra w tym, co robi. Pew­nego popo­łu­dnia Adam zapro­sił ją do domu i zapro­po­no­wał nam układ, na który ni­gdy nie powi­nie­nem był się zgo­dzić.

Żad­nych uczuć, żad­nego zaan­ga­żo­wa­nia. Pry­wat­nie mie­li­śmy być przy­ja­ciółmi, ale publicz­nie mie­li­śmy uda­wać parę i zyskać roz­po­zna­wal­ność dzięki popu­lar­no­ści tego dru­giego. Nasz plan miał wszystko, by się powieść. Mie­li­śmy zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wać media spo­łecz­no­ściowe.

Ale się w niej zako­cha­łem.

A Michelle zaczęła się spo­ty­kać z jed­nym z moich naj­lep­szych kum­pli.

Kiedy widzę, że idzie w moją stronę w sukience według jed­nego z naj­now­szych pro­jek­tów mamy, czuję, jak żołą­dek pod­cho­dzi mi do gar­dła. Każdy zwró­ciłby uwagę na to, jak sukienka dopa­so­wuje się do jej cudow­nych kształ­tów, ale ja nie odry­wam wzroku od jej oczu. Staje przede mną z uśmie­chem.

– Wszystko mi jedno, ile masz lat, zawsze będziesz knyp­kiem. Wiesz o tym, prawda? – pyta w żar­tach.

Zakrawa na iro­nię, że mówi do mnie w taki spo­sób, bio­rąc pod uwagę, że jestem od niej wyż­szy o jakieś dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów. Ale nie wspo­mi­nam o tym.

– Jesteś tylko o rok star­sza, a już uwa­żasz się za doj­rzal­szą.

– O doj­rza­ło­ści poroz­ma­wiamy wtedy, gdy prze­sta­niesz walić pię­ściami w ścianę jak jakiś tro­glo­dyta.

Powstrzy­muję uśmiech.

– Wiesz, że tego nie robię.

– Wszy­scy to robi­cie.

Spo­dziewa się, że zaprze­czę, ale cho­ciaż nie ma racji, posta­na­wiam odpu­ścić.

– Prze­pra­szam, co powie­dzia­łaś? – pytam iro­nicz­nie, pod­no­sząc rękę do ucha. – Życzysz mi wszyst­kiego naj­lep­szego? Och, dzięki, Michelle, jesteś bar­dzo miła.

Popy­cha mnie ze śmie­chem.

– Nie potrze­bu­jesz wię­cej życzeń.

Wzru­szam ramio­nami.

– Życzeń ni­gdy za wiele.

Przez kilka chwil patrzymy na sie­bie w mil­cze­niu, aż w końcu ona się uśmie­cha i wyj­muje z torebki tele­fon. Odwra­cam wzrok, nagle czuję zakło­po­ta­nie. Dobrze wiem, co się zaraz wyda­rzy.

– Insta­gram? – suge­ruje Michelle. Udaję, że mnie to nie rusza, i zacho­wuję się jak gdyby ni­gdy nic.

– Tylko żebym ład­nie wyszedł.

Oczy­wi­ście. Michelle jest praw­dziwą eks­pertką. Staje obok mnie, kła­dzie moją rękę na swo­ich ramio­nach i daje mi buziaka w poli­czek, by zro­bić zdję­cie. Uśmie­cham się, nie patrząc w kamerę, żeby wyglą­dało natu­ral­niej. Kiedy już jest gotowe, odsuwa się, nie odry­wa­jąc wzroku do tele­fonu.

– Przy­stoj­niak – mówi żar­to­bli­wym tonem. Pisze coś, a potem poka­zuje mi fotkę. – Jest okej?

Sta­ram się, żeby moja mina nie zdra­dziła hura­ganu emo­cji, które miaż­dżą moją klatkę pier­siową. Po pro­stu przy­ta­kuję i usi­łuję nie przy­wią­zy­wać wagi do tego, co napi­sała u góry, bo wiem, że tak naprawdę wcale tak nie czuje.

„Szczę­śli­wej dzie­więt­nastki, skar­bie. Kocham cię”.

Wtedy zja­wia się Max i obej­muje ją od tyłu. Michelle się wzdryga i ner­wowo roz­gląda dookoła, czy przy­pad­kiem ktoś na nas nie patrzy. Jestem cie­kaw, jak on się z tym wszyst­kim czuje. To nie może być nic przy­jem­nego, kiedy twoja dziew­czyna udaje, że spo­tyka się z jed­nym z two­ich kum­pli. Muszą trzy­mać swój zwią­zek w tajem­nicy, bo gdyby to wyszło na jaw, zro­biłby się wielki skan­dal. „Tylko u nas: Liam Har­per zdra­dzony przez swoją dziew­czynę i przez naj­lep­szego przy­ja­ciela!”

Oni idą razem do domu, a ja sia­dam z Eva­nem, który świet­nie mnie zna i od razu podaje mi drinka. Wypi­jam jed­nym hau­stem i krzy­wię się, gdy alko­hol prze­la­tuje mi przez gar­dło. Potem roz­glą­dam się i uświa­da­miam sobie, że oszu­kuję samego sie­bie. Nie mogę już dłu­żej.

To wszystko, moje życie, to prze­sada. Impreza, moja matka, Adam, Michelle, Max, dwa­na­ście milio­nów sub­skry­bu­ją­cych, któ­rzy ocze­kują, że codzien­nie będę wrzu­cał fil­miki, zdję­cie, na któ­rym Michelle kła­mie, pisząc, że mnie kocha, tysiące twe­etów z życze­niami, któ­rych i tak jest za mało, to, że brak mi pomy­słów, a przede wszyst­kim świa­do­mość tego, że w niczym nie przy­po­mi­nam już chło­paka, który rok temu uśmie­chał się do kamery.

Speł­ni­łem wszyst­kie swoje marze­nia.

I jestem cho­ler­nie nie­szczę­śliwy.

To, co wcze­śniej było moją pasją, zamie­niło się w kosz­mar.

Evan jest jedyną osobą, z którą się żegnam przed wyj­ściem z ogrodu. Idę do kuchni i biorę butelkę wódki. Po chwili flaszka leży na tyl­nym sie­dze­niu auta, a ja po pro­stu jadę przed sie­bie. Wybiorę się do jakie­goś hotelu. Albo gdzie­kol­wiek. Byle tylko z dala od świata. Evan ma rację: powi­nie­nem o wszyst­kim zapo­mnieć i dobrze się bawić, przy­naj­mniej tego wie­czoru.

Życie Liama Har­pera może zacze­kać do jutra.

Osta­tecz­nie nie co dzień koń­czy się dzie­więt­na­ście lat.

3. Intruz

3

Intruz

Maia

No to świet­nie. Może on nie żyje.

Przy­kle­jam nos do szyby i sta­ram się coś doj­rzeć. Wysia­dłam z samo­chodu tak szybko, że nie przyj­rza­łam się intru­zowi. Tak się wystra­szy­łam, że teraz serce wali mi jak młot i mam przy­spie­szony oddech. Pró­buję się uspo­koić, bo w miarę moż­li­wo­ści muszę dzia­łać roz­sąd­nie.

Nie chcę się chwa­lić, ale mam mocne płuca, więc mój krzyk musiał był sły­szalny w całej oko­licy. Dla­tego dzi­wię się, że koleś nawet nie drgnął. Przy­cho­dzą mi do głowy tylko dwie moż­li­wo­ści: albo nie żyje, albo jest nie­przy­tomny, i szcze­rze mówiąc, nie wiem, która z nich jest gor­sza. Mar­twe ciało zna­le­zione w samo­cho­dzie w sobotni pora­nek to jak scena wyjęta pro­sto z hor­roru, zgoda, ale co, jeśli się obu­dzi i okaże się nie­bez­pieczny?

Szyby są matowe i widzę tylko samą postać. Wygląda nor­mal­nie, nie jest ani zbyt krępy, ani wyjąt­kowo chudy, na pewno dość wysoki, bo jest oparty o prze­ciw­le­głe okno, a jego dłu­gie nogi zaj­mują całe sie­dze­nie. Nie rusza się ani o mili­metr i moż­liwe, że nie oddy­cha. Wcze­śniej myśla­łam o tym, by zadzwo­nić na poli­cję, ale miesz­kam w małej miej­sco­wo­ści i nie wiem, ile zająłby im przy­jazd. Szkoda, że w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby mi pomóc. Oko­lica jest pusta. Przy­pusz­czam, że sąsie­dzi dalej śpią. Kto to wie.

Prze­ły­kam ślinę i wizu­ali­zuję sobie to, co zamie­rzam zro­bić.

Sta­ra­jąc się nie hała­so­wać, otwie­ram drzwi samo­chodu. Chło­pak poru­sza się we śnie. Wstrzy­muję oddech. Na szczę­ście od razu zaczyna chra­pać, jak gdyby ni­gdy nic. Jestem tak przy­zwy­cza­jona do tego zapa­chu, że wyczu­wam go dopiero po dłuż­szej chwili. On nie jest nie­przy­tomny, a tym bar­dziej mar­twy. Po całych nocach ser­wo­wa­nia drin­ków woń wódki roz­po­znam wszę­dzie.

Koleś jest pijany jak bela.

Nachy­lam się, by przyj­rzeć mu się dokład­niej, i prze­ły­kam ślinę. Cho­lera. Na pewno jeste­śmy w podob­nym wieku. W sierp­niu skoń­czy­łam osiem­na­ście lat, a ten chło­pak jest co naj­wy­żej rok albo dwa lata ode mnie star­szy. Każdy by zauwa­żył, jaki jest przy­stojny. Na gło­wie ma pełno ciem­nych, dzi­kich loków, które opa­dają mu na czoło, przez co nie mogę zoba­czyć oczu; ma pro­sty nos i ostre rysy.

Masa emo­cji zagnież­dża się w moim brzu­chu. Szybko odwra­cam wzrok. Dobra, powin­nam sku­pić się na tym, co ważne.

Jak, do cho­lery, ten koleś zna­lazł się w moim samo­cho­dzie?

Oraz, co jest jesz­cze pil­niej­sze: jak mam go stąd wycią­gnąć?

Ten chło­pak o wzro­ście metr osiem­dzie­siąt, który nie prze­staje chra­pać w moim samo­cho­dzie, kom­plet­nie pokrzy­żo­wał mi plany. Powin­nam już być w super­mar­ke­cie. Patrzę na niego, przy­gry­za­jąc wargę, i zasta­na­wiam się, czy mam go obu­dzić, czy nie. Ma na sobie dżinsy, które ide­al­nie leżą na bio­drach, i bluzę z kap­tu­rem. Ale to, że podoba mi się jego styl ubie­ra­nia (i że jest przy­stojny), wcale nie ozna­cza, że jest nie­szko­dliwy.

Przy­su­wam się, żeby lepiej mu się przyj­rzeć. Wtedy znaj­duję odpo­wiedź na wszyst­kie moje pyta­nia, mam ją tuż przed moimi oczami: jego tele­fon.

Zasnął, trzy­ma­jąc go w dłoni. Jego ręka jest uło­żona w taki spo­sób, że tele­fon leży na zagłówku. Naj­lo­gicz­niej byłoby wyjąć go od strony bagaż­nika, ale zamek zaczął szwan­ko­wać w zeszłym tygo­dniu, więc nie chcę ryzy­ko­wać. Zaci­skam usta. To fatalny pomysł, ale nie mam innego wyj­ścia. Tak czy ina­czej, chyba ma twardy sen. Przy odro­bi­nie szczę­ścia nie obu­dzi się.

Dam radę.

Nie zasta­na­wiam się dłu­żej i wsa­dzam nogę do środka. Nabie­ram powie­trza i odpy­cham się, aż znaj­duję się na sie­dze­niu. Umiesz­czam kolano mię­dzy jego roz­ło­żo­nymi nogami i naka­zuję sercu, by się uspo­ko­iło, bo zaraz wyrwie mi się z piersi, a jed­no­cze­śnie wycią­gam się, jak tylko mogę, żeby dosię­gnąć tele­fonu. Kiedy muskam go opusz­kami pal­ców, zdaje mi się, że sły­szę chór śpie­wa­jący Hal­le­lu­jah.

Nagle Pan Pijany poru­sza się we śnie, a jego ręka opada pod wła­snym cię­ża­rem i ląduje obok mojego kolana. Pod­ska­kuję tak, że ude­rzam głową o sufit samo­chodu. Choć zro­bi­łam sobie krzywdę, ledwo czuję ból, bo w tej chwili nie myślę jasno. Jestem uwię­ziona mię­dzy jego koń­czy­nami i wpa­dam w panikę. Muszę się stąd wydo­stać. Natych­miast. Cofam się nie­zdar­nie, opie­ra­jąc rękę gdzie popad­nie, bez zasta­no­wie­nia. Kiedy wresz­cie mam nogi na ziemi, zamy­kam drzwi z hukiem.

Czuję, że serce zaraz wysko­czy mi z piersi.

Cho­lera, cho­lera, cho­lera.

Wszystko przez głupi tele­fon.

Daję sobie kilka chwil na zła­pa­nie odde­chu, a potem włą­czam urzą­dze­nie. Trzęsą mi się ręce. Wyska­kuje powia­do­mie­nie, bo ma pra­wie dwa­dzie­ścia nie­ode­bra­nych połą­czeń, ale nie będę mogła spraw­dzić, kto dzwo­nił, dopóki nie wstu­kam hasła. Muszę zna­leźć kon­takt pod nazwą „mama” albo „tata”, żeby zadzwo­nić i zapy­tać, kto to w ogóle jest i dla­czego zna­lazł się w moim samo­cho­dzie.

Pró­buję kilku absur­dal­nych kom­bi­na­cji, jak poczwórne zero albo „jeden, dwa, trzy, cztery”. Wszyst­kie są nie­po­prawne i w końcu blo­kuję kartę. Klnę. Cze­kam nie­cier­pli­wie, aż minie dwa­dzie­ścia pięć sekund, kiedy nagle ekran staje się czarny.

Pró­buję włą­czyć ponow­nie, ale to na nic. Bate­ria roz­ła­do­wana. Eks­tra.

Gdyby nie wyglą­dał na drogi, rzu­ci­ła­bym tym zło­mem o ścianę.

Zaci­skam powieki i pró­buję zacho­wać spo­kój. Znowu przy­trzy­muję przy­cisk zasi­la­nia, modląc się, żeby zadzia­łał. Aku­rat wtedy sły­szę stu­ka­nie w szybę i ze stra­chu tele­fon o mało nie wyla­tuje mi z rąk. Odwra­cam się z ser­cem w gar­dle.

Już nie śpi.

Panika miaż­dży mi płuca. Cofam się kilka kro­ków, nie spusz­cza­jąc wzroku z auta. Znowu stuka w szybę, coraz bar­dziej pona­gla­jąco, ale ja się nie ruszam – jedy­nie prze­ły­kam ślinę. Pod­czas gdy on może mnie dokład­nie widzieć, ja z tru­dem dostrze­gam jego twarz. Pró­buje otwo­rzyć drzwi, ale nie udaje mu się to, a ja zaczy­nam prze­kli­nać samą sie­bie. Nie pamię­tam, żebym go zamy­kała.

Naj­pierw w moim samo­cho­dzie był śpiący chło­pak, a teraz jest uwię­ziony.

Sytu­acja robi się coraz gor­sza.

On powoli opusz­cza szybę.

– Wypu­ścisz mnie?

Wzdry­gam się, sły­sząc jego głos.

Jest głę­boki i szorstki. Czuję, że żołą­dek wywraca mi się na drugą stronę, ale docho­dzę do wnio­sku, że to przez tę całą absur­dalną sytu­ację. Jego duże nie­bie­skie oczy patrzą na mnie z nie­cier­pli­wo­ścią. Choć otwie­ram usta, nie mam poję­cia, co powie­dzieć, i tylko potrzą­sam głową. On wzdy­cha. Dosłow­nie chwilę potem odpy­cha się rękami, żeby wyjść przez okno.

O. Mój. Boże.

Cofam się tak szybko, na ile pozwa­lają mi nogi. To zwinny chło­pak, ale jest jesz­cze pod wpły­wem alko­holu. Kiedy sta­wia stopy na ziemi, zata­cza się i chwyta się samo­chodu, żeby się nie prze­wró­cić. Zgina się wpół i kła­dzie sobie dło­nie na skro­niach. Boli go głowa. Innymi słowy: ma kaca.

– Kim jesteś? – wypa­lam bez zasta­no­wie­nia.

Nie wiem, jakim cudem wydu­si­łam te słowa. Nie chcę, by wie­dział, że mnie onie­śmiela, więc zakła­dam ręce na piersi i marsz­czę czoło, cze­ka­jąc na odpo­wiedź. Pan Pijany patrzy na mnie z gry­ma­sem.

– Co?

Zaczy­nam się coraz bar­dziej nie­cier­pli­wić.

– Zapo­mnia­łeś, jak się nazy­wasz?

– My się znamy? – pyta, pro­stu­jąc się z tru­dem.

Rze­czy­wi­ście, jest ode mnie wyż­szy o jakieś dzie­sięć cen­ty­me­trów. Brodę na­dal trzy­mam wysoko, aby poka­zać pew­ność sie­bie. Nie prze­staję tupać nogą, ale przy odro­bi­nie szczę­ścia może tego nie zauważy.

– Spa­łeś w moim samo­cho­dzie – przy­po­mi­nam mu, wska­zu­jąc głową pojazd. – Tak więc to ja zadaję tu pyta­nia.

Tak mocno marsz­czy czoło, że cała jego twarz się ściąga. Patrzy na auto, a potem na mnie i powta­rza tę sekwen­cję kilka razy.

– W twoim samo­cho­dzie? – dziwi się. Przy­ta­kuję, jakby to było oczy­wi­ste, a on łapie się za głowę. – Szlag, co ja, do cho­lery, robi­łem w nocy?

Posta­na­wiam opu­ścić nieco gardę. Wydaje się tak zdez­o­rien­to­wany, że trudno mi uznać go za zagro­że­nie. Obser­wuję go w mil­cze­niu, aż opusz­cza ręce i pyta:

– Byłaś ze mną?

– Nie, nawet nie wiem, kim jesteś.

Przy­ta­kuje, nie zwra­ca­jąc na mnie więk­szej uwagi.

– Możesz mi powie­dzieć, gdzie jeste­śmy?

Dla­czego wcze­śniej na to nie wpa­dłam? On nie jest stąd. Znam wszyst­kich miesz­kań­ców tego zadu­pia. Gdyby miesz­kał tu ktoś choćby w naj­mniej­szym stop­niu do niego podobny, przy­po­mnia­ła­bym sobie.

– Miln­row. – Nie reaguje, więc dodaję: – Anglia.

– Raczej trudno byłoby mi wyje­chać z kraju.

Wku­rzam się, bo to był sar­kazm. Prze­wra­cam oczami i usi­łuję zacho­wać dystans. On tym­cza­sem prze­szu­kuje kie­sze­nie. Klnie pod nosem.

– Zgu­bi­łem tele­fon.

– Tutaj jest.

Igno­ruję jego spoj­rze­nie, w któ­rym widać mie­szankę dez­orien­ta­cji i wyrzutu, i podaję mu go. Jego palce przy­pad­kowo muskają moje, co spra­wia, że natych­miast się odsu­wam. Na szczę­ście jest zbyt skon­cen­tro­wany na włą­cze­niu tele­fonu, by to zauwa­żyć. Szybko się prze­ko­nuje, że jest roz­ła­do­wany, i pry­cha wku­rzony.

Powin­nam mu powie­dzieć, że ma ze dwa­dzie­ścia nie­ode­bra­nych połą­czeń, ale nie chcę, by wie­dział, że węszy­łam.

– Szlag. – Pod­nosi wzrok. – Nie masz przy­pad­kiem łado­warki?

Ucie­kam wzro­kiem, bo nie czuję się swo­bod­nie, patrząc mu w oczy. Ale tylko pogar­szam sytu­ację, bo nagle zer­kam na jego sze­ro­kie ramiona, a kiedy moje spoj­rze­nie wędruje dalej w dół i napo­tyka pasek w dżin­sach, które nie­bez­piecz­nie przy­le­gają do jego bio­der, czuję, że mam sucho w ustach.

Wzdry­gam się i pospiesz­nie myślę o czymś innym. Mój głos staje się jesz­cze bar­dziej oschły, o ile to w ogóle moż­liwe.

– Nawet nie wiem, kim jesteś. Masz mi wyja­śnić, co, do cho­lery, robi­łeś w moim samo­cho­dzie.

Obser­wuje mnie w mil­cze­niu przez kilka dłu­gich sekund i oba­wiam się, że zauwa­żył, jak lustro­wa­łam go od stóp do głów. Ale tylko potrząsa głową.

– Niczego nie pamię­tam. – Nagle na jego twa­rzy poja­wia się zdzi­wie­nie i chło­pak marsz­czy czoło. – Chwila, co powie­dzia­łaś?

– Zapy­ta­łam, co robi­łeś w moim samo­cho­dzie.

– Nie, wcze­śniej.

– Chcę wie­dzieć, kim jesteś.

Teraz wygląda na jesz­cze bar­dziej zasko­czo­nego.

– Nie wiesz, kim jestem? – pyta, przy­swa­ja­jąc tę wia­do­mość ze zdu­mie­niem, a potem kręci głową, jakby nie dopusz­czał takiej moż­li­wo­ści. – Słu­chaj, jeśli uda­jesz, że mnie nie znasz, żeby mnie nie prze­stra­szyć, to lepiej, żebyś wie­działa, że…

Zauważa zmianę w moim wyra­zie twa­rzy i nie koń­czy zda­nia. Patrzę na niego z nie­do­wie­rza­niem. O co mu cho­dzi?

– Udaję? – powta­rzam. Wydaje mi się to tak sur­re­ali­styczne, że trudno mi w to uwie­rzyć. Mogli­by­śmy dalej tak dys­ku­to­wać, ale po co? Wysiadł już z mojego samo­chodu. Już nic wię­cej od niego nie potrze­buję. – Wiesz co? Nie­ważne. Tylko tracę przez cie­bie czas.

Roz­ma­wiamy zale­d­wie kilka minut, a już jestem w złym humo­rze. Oczy­wi­ście traci na atrak­cyj­no­ści, gdy tylko otwo­rzy usta. Posta­na­wiam, że to absur­dalne zda­rze­nie musi się tu zakoń­czyć, i omi­jam go, idąc do drzwi od strony kie­rowcy.

Kiedy łapie mnie za ramię, serce zaczyna mi walić jak młot.

– Cze­kaj – prosi, cią­gnąc mnie, abym się odwró­ciła. – Potrze­buję pomocy, okej? Nie wiem, gdzie jestem ani jak się tu dosta­łem. Mam roz­ła­do­wany tele­fon i…

– To nie mój pro­blem.

Szar­pię ramie­niem, żeby mnie puścił. Na dziś już mi wystar­czy. On jed­nak nie zamie­rza się pod­dać. Otwie­ram drzwi samo­chodu, a on zamyka je ponow­nie.

– Potrze­buję tylko łado­warki. Wyko­nam jeden tele­fon i spa­dam.

Mam złe prze­czu­cia. Musi wyczu­wać, że znowu odmó­wię, bo pod­nosi ręce i dodaje:

– Jestem nie­groźny. Możesz mnie prze­szu­kać, jeśli chcesz.

Tak jak myśla­łam, to dupek.

– Wypró­buj ten numer na moich sąsia­dach. Na pewno będziesz miał wię­cej szczę­ścia.

Im szyb­ciej odjadę, tym szyb­ciej dotrę do super­mar­ketu, a potem będę mogła znowu zamknąć się w swoim pokoju. Otwie­ram drzwi, ale on znowu je zamyka. Moja cier­pli­wość jest na wyczer­pa­niu. Odwra­cam się do niego, powstrzy­mu­jąc chęć roz­wa­le­nia mu głowy o szybę. On jed­nak nic sobie z tego nie robi. Podaje mi rękę.

– Jestem Liam. – Milk­nie. – Har­per.

Nie wiem, czy ocze­kuje, że zare­aguję w jakiś szcze­gólny spo­sób, ale zakła­dam ręce na piersi i tylko patrzę na jego wycią­gniętą dłoń.

– Pro­szę – dodaje ciszej.

Czuję ukłu­cie lito­ści. To jasne, że ani myśli się pod­da­wać, i cho­ciaż działa mi na nerwy, skoń­czymy to wcze­śniej, jeśli prze­sta­niemy prze­rzu­cać się sło­wami. Przy­ta­kuję i podej­muję decy­zję, choć wiem, że będę jej żało­wać.

– Dzie­sięć minut. – W końcu ustę­puję. – I ani minuty wię­cej.

Kiedy na niego spo­glą­dam, widzę, że na jego twa­rzy coś się zmie­niło. Nie wiem, kim on jest, ale zasta­na­wiam się, czy ist­nieją gwiaz­do­zbiory inspi­ro­wane takim uśmie­chem jak ten jego.

4. Nazwa gwiazdy

4

Nazwa gwiazdy

Liam

Do głowy przy­cho­dzą mi tylko dwa wyja­śnie­nia tego, co się dzieje: albo ta dziew­czyna świet­nie gra, albo nie ma zie­lo­nego poję­cia, kim jestem.

Sta­now­czo odrzu­cam myśl, że może cho­dzić o to dru­gie.

Cze­kam w mil­cze­niu, pod­czas gdy ona wal­czy z zam­kiem w drzwiach swo­jego domu, i korzy­sta­jąc z oka­zji, że na mnie nie patrzy, przy­glą­dam się jej uważ­nie. To drobna bru­netka z wło­sami obcię­tymi na wyso­ko­ści ramion. Wcze­śniej byłem zbyt zaspany, żeby zwró­cić na to uwagę, ale kiedy wresz­cie udaje jej się otwo­rzyć drzwi, wcho­dzi pierw­sza i wska­zuje, bym ruszył za nią – wtedy wle­piam w nią wzrok i nagle uznaję, że nie tylko jest cał­kiem nie­zła. Jest wię­cej niż świetna.

– Pospiesz się z łaski swo­jej – wypala, nie patrząc na mnie.

Jej wrogi ton zmu­sza mnie do rusze­nia z miej­sca.

Dom jest mały i pach­nie środ­kiem dezyn­fe­ku­ją­cym, jakby ktoś wła­śnie zro­bił tu grun­towne porządki. Za bar­dzo boli mnie głowa, bym zwra­cał uwagę na szcze­góły, ale na pierw­szy rzut oka widać, że to miej­sce w niczym nie przy­po­mina naszej willi. Jak ona powie­działa – że gdzie jeste­śmy? Nie przy­po­minam sobie, bym kie­dy­kol­wiek sły­szał nazwę tego zadu­pia.

Szlag. Co ja, do cho­lery, robi­łem w nocy?

Pamię­tam, że widzia­łem Michelle i Maxa razem na impre­zie i że potem wsia­dłem do samo­chodu z butelką wódki. Poje­cha­łem za mia­sto, zapar­ko­wa­łem na jakiejś pustej działce i zaczą­łem pić, aż wszystko wokół zro­biło się zama­zane. To, co się stało póź­niej, to jedna wielka zagadka. W jakiś spo­sób wylą­do­wa­łem w samo­cho­dzie nie­zna­jo­mej z nie­złym cha­rak­ter­kiem, która teraz pro­wa­dzi mnie, jak sądzę, do swo­jego pokoju.

Pomiesz­cze­nie jest dość spore, bio­rąc pod uwagę wiel­kość reszty domu. Są tu dwa iden­tyczne łóżka sto­jące przy bocz­nych ścia­nach, ale – pod­czas gdy jedno jest nie­za­słane – wydaje się, że na tym dru­gim od dawna nikt nie spał. Jed­nak ogól­nie rzecz bio­rąc, panuje tu porzą­dek, co z jakie­goś powodu w ogóle mnie nie zaska­kuje. Pod­no­szę wzrok na sufit i uświa­da­miam sobie, że jest pełen pla­sti­ko­wych gwiazd.

Wow. Nie­zła eks­cen­tryczka.

– Przy­tul­nie – rzu­cam, bo chcę być miły.

Odbur­kuje coś w odpo­wie­dzi. Zostaję przy drzwiach, a ona prze­szu­kuje szu­flady szafki noc­nej. Nie chcę kusić losu, więc trzy­mam oczy z dala od niej. Żeby zająć się czymś innym, wyglą­dam na kory­tarz. Są tu jesz­cze dwa pokoje, ale oba zamknięte i wszę­dzie panuje cisza jak makiem zasiał. Zasta­na­wiam się, czy mieszka sama.

Ile może mieć lat? Wystar­cza­jąco, żeby się unie­za­leż­nić? Dociera do mnie, że nie znam też jej imie­nia. Szlag, nie jestem nawet pewien, czy jest peł­no­let­nia. Dla dobra nas obojga będzie lepiej, jak się wresz­cie sku­pię.

– Mam. – Jej głos przy­wraca mnie do rze­czy­wi­sto­ści.

Podaje mi białą łado­warkę. Patrzę na dziew­czynę i widzę jej ciemne oczy, zapad­nięte policzki i te pełne wargi. Przy­gląda mi się nie­cier­pli­wie, więc pospiesz­nie biorę łado­warkę.

– Dzięki.

Wska­zuje jakiś punkt za mną.

– Tam możesz pod­łą­czyć.

Pod­łą­czyć. No jasne. Łado­warki się pod­łą­cza.

– Masz aspi­rynę? – pytam ledwo żywy. – Zaraz pęk­nie mi głowa.

To ryzy­kowny krok, ale nie mogę już dłu­żej wytrzy­mać. Ona zakłada ręce na piersi i patrzy na mnie podejrz­li­wie.

– Potrze­buję cze­goś, co pomoże na kaca. – tłu­ma­czę.

– Wystar­czy nie pić.

– Bar­dzo śmieszne.

– Miało być dzie­sięć minut, zostało ci już tylko sie­dem – przy­po­mina mi oschłym tonem.

Nie cier­pię prze­gry­wać na argu­menty, ale trzy­mam gębę na kłódkę. Muszę się jak naj­szyb­ciej dowie­dzieć, w jaki spo­sób się tu zna­la­złem, a przede wszyst­kim, jak wró­cić. Adam pew­nie odcho­dzi od zmy­słów. Zni­kam w swoje uro­dziny bez słowa wyja­śnie­nia? W jego oczach to tak, jak­bym popeł­nił zbrod­nię.

Odwra­cam się w poszu­ki­wa­niu gniazdka i opie­ram się poku­sie, by na nią spoj­rzeć, gdy sły­szę jakiś szmer za ple­cami. Potem wyj­muję z kie­szeni tele­fon i pró­buję go pod­łą­czyć. Wygląda jed­nak na to, że dziś rano los obró­cił się prze­ciwko mnie, bo łado­warka się nie nadaje.

Mam prze­srane.

Co ja teraz zro­bię?

Zasła­niam gniazdko cia­łem i udaję, że uży­wam tele­fonu, tylko po to, żeby zyskać na cza­sie, cho­ciaż ona wcale na mnie nie patrzy. Wbija wzrok w gwiazdy na sufi­cie. Jeśli chcę, żeby mi pomo­gła, muszę szybko coś wymy­ślić, bo zaraz po pro­stu wyrzuci mnie stąd na kopach. Wku­rza się za każ­dym razem, gdy otwie­ram usta.

– No i? – pyta po kilku sekun­dach.

Biorę się w garść, a potem się odwra­cam i oddaję łado­warkę.

– Nie pasuje.

Na początku jest zasko­czona, ale wyraz jej twa­rzy ulega zmia­nie, kiedy widzi mój tele­fon. I nagle, zamiast zło­ści, dostrze­gam zawsty­dze­nie, jakby to była jej wina, że nie ma spe­cjal­nej łado­warki do tele­fonów z naj­wyż­szej półki.

Jej głos brzmi jed­nak rów­nie lodo­wato i sar­ka­stycz­nie jak wcze­śniej:

– Szkoda. Wygląda na to, że nie będę mogła ci pomóc.

– Nie mam dokąd pójść. – Brzmię tak despe­racko, że współ­czuję sam sobie. Kiedy na mnie spo­gląda, w jej oczach dostrze­gam waha­nie. Tym­cza­sem w skro­niach na­dal czuję prze­szy­wa­jący ból. – Potrze­buję aspi­ryny. Pro­szę.

Na szczę­ście ustę­puje. Poka­zuje, żebym usiadł, a sama wycho­dzi z pokoju. Kiedy po chwili wraca z tabletką i szklanką wody, wymyka mi się wes­tchnie­nie ulgi. Łykam bez zasta­no­wie­nia.

– Lepiej?

Zanim zadziała, musi minąć tro­chę czasu, ale i tak odpo­wia­dam:

– Dzięki.

– Przy­kro mi, że moja łado­warka się nie nadaje. Mam tylko taką.

Bie­rze ode mnie szklankę, sta­wia ją na szafce noc­nej i siada na łóżku w bez­piecz­nej odle­gło­ści. Moż­liwe, że jest skłonna pomóc mi bar­dziej, niż mi się wydaje.

– Możesz mi przy­po­mnieć, jak się nazywa ta miej­sco­wość? – pytam.

– Miln­row.

– Gdzie to dokład­nie jest? – pytam z zamknię­tymi oczami. Pod­no­szę ręce do skroni i bła­gam, by aspi­ryna zadzia­łała jak naj­szyb­ciej.

– Pół godziny jazdy z Man­che­steru i jakieś czte­ry­sta kilo­me­trów od sto­licy.

Gwał­tow­nie pod­no­szę głowę.

– Co? Ile kilo­me­trów od Lon­dynu?

Jak ja się, do cho­lery, tu zna­la­złem?

Nie­zna­joma chyba czyta w moich myślach, bo jej twarz się spina.

– Jecha­łeś auto­stradą pra­wie czte­ry­sta kilo­me­trów po pijaku? – Jej głos jest pełen wyrzutu. Wygląda tak, jakby za chwilę miała mnie wal­nąć pię­ścią w twarz.

– Gdy­bym przy­je­chał wła­snym samo­cho­dem, nie wylą­do­wał­bym w twoim.

To jest tak logiczna odpo­wiedź, że dziew­czyna się uspo­kaja. Chowa pazury, choć na­dal jest podejrz­liwa.

– Co dwa dni jeź­dzi tędy nocny auto­bus. Przy­sta­nek jest kilka ulic dalej. Chyba udało nam się roz­wią­zać zagadkę.

Czuję, że wszystko wokół wiruje. Nie pamię­tam, żebym wsia­dał do czy­je­goś samo­chodu, ale nie pamię­tam też, żebym kupo­wał bilet na auto­bus. O czym ja myśla­łem? Cóż, okej, tak naprawdę wiem, o czym myśla­łem: chcia­łem się zna­leźć moż­li­wie naj­da­lej od matki, Adama i reszty mojego życia.

Nie sądzi­łem, że Pijany Liam potrak­tuje to aż tak dosłow­nie.

– Skoro miesz­kasz w Lon­dy­nie, a zna­la­złeś się tutaj, to powi­nie­neś zadzwo­nić do swo­ich rodzi­ców. Pew­nie się mar­twią – odzywa się nie­zna­joma.

Nie­mal śmieję się gorzko. Mama się o mnie mar­twi? A to dobre. Adam na pewno teraz histe­ry­zuje, ale nie dla­tego, że go obcho­dzę, tylko dla­tego, że nie może mnie pil­no­wać i ma świa­do­mość, że każde z moich dzia­łań moje zaszko­dzić wize­run­kowi matki. W każ­dym razie ona ma rację. Powi­nie­nem do nich zadzwo­nić i choć raz w życiu mogliby zadać sobie trud bycia rodzi­cami.

Kło­pot w tym, że nie wiem, jak im wyja­śnić, co się stało. Nie mogę im prze­cież powie­dzieć, że w nocy wypi­łem tyle, że wsia­dłem do auto­busu jadą­cego doni­kąd. Osza­le­liby. A poza tym wcale ich nie potrze­buję. Nauczy­łem się sam roz­wią­zy­wać swoje pro­blemy. Znajdę jakiś spo­sób, żeby wró­cić. I skon­tak­to­wać się z Eva­nem, żeby mnie krył.

– Możesz mnie pod­rzu­cić na przy­sta­nek? – pytam. – Powi­nie­nem jak naj­szyb­ciej wró­cić.

Mruga, jak­bym sobie z niej żar­to­wał.

– Już ci powie­dzia­łam, auto­bus jeź­dzi co dwa dni. Jeste­śmy na zadu­piu. I jest sobota. Nikt nie chce przy­jeż­dżać do Miln­row w zwy­kły dzień, a co dopiero w week­end.

Jej odpo­wiedź jest jak cios w brzuch.

– To co mam zro­bić? Cze­kać tu, aż przy­je­dzie następny auto­bus?

– Mowy nie ma. Miało być dzie­sięć minut, a sie­dzisz tu już pięt­na­ście. Robię ci przy­sługę. – Znowu ten wrogi ton. Chyba zauważa, że nie jestem w nastroju do kłótni, bo milk­nie, a potem odzywa się łagod­niej­szym gło­sem. – W każ­dym razie po co tu przy­je­cha­łeś? Ucie­ka­łeś przed czymś? Masz pro­blemy z rodzi­cami?

Obser­wuję ją przez chwilę. Na jej twa­rzy szu­kam oznak, że kła­mie, ale nie znaj­duję niczego. A więc to wszystko na serio?

– Naprawdę nie wiesz, kim jestem?

Moje pyta­nie kolejny raz wytrąca ją z rów­no­wagi.

– Wiem tylko tyle, że masz na imię Sean.

– Liam.

– Nie­ważne.

– Har­per. Nazy­wam się Liam Har­per. – Liczę, że zare­aguje, sły­sząc nazwi­sko mojej matki, ale ona pozo­staje nie­wzru­szona. Wzdy­cham zmę­czony. – Wygląda na to, że na zadu­pie nie dociera też inter­net.

Mój nagły atak ją zaska­kuje.

– Tylko ja mogę się cze­piać mojego mia­steczka – mówi ostrze­gaw­czo.

– Raczej wio­ski.

– Mogło być gorzej.

Patrzę na nią i się nad tym zasta­na­wiam.

– Tak, masz rację.

Cisza. Nie odwraca wzroku, ale umiem wyczuć, kiedy dener­wuję jakąś dziew­czynę, i cho­ciaż ona pró­buje to ukryć, jest jasne, że moja obec­ność ją drażni. Mimo to twier­dzi, że nie ma poję­cia, kim jestem. To może być moja prze­waga, więc posta­na­wiam zaosz­czę­dzić sobie szcze­gó­łów:

– Nie ucie­kam. Nawet nie wiem, jak tu dotar­łem. Ale muszę wró­cić do domu, zanim rodzice się dowie­dzą, że mnie nie ma. Mówisz, że przez naj­bliż­sze dwa dni nie będzie żad­nego auto­busu, a nie zamie­rzam tyle cze­kać, więc jako jedyna możesz mi pomóc.

Unosi brwi. Okej, jesz­cze mnie nie wywa­liła, więc gra­tu­luję sobie krót­kiej, lecz sku­tecz­nej prze­mowy.

– Ja? – Dziew­czyna dziwi się, nie wie­dząc, do czego zmie­rzam.

– Chcę, żebyś zawio­zła mnie do Lon­dynu.

Bez­po­śred­nio i bez znie­czu­le­nia. Odpo­wiada auto­ma­tycz­nie:

– Nie.

– No weź, nie mam jak wró­cić – mówię i wstaję, ale wciąż zacho­wuję dystans.

– To nie mój pro­blem. Mam coś do zała­twie­nia, a przez cie­bie tylko tracę czas.

Szlag. Muszę ją prze­ko­nać, zanim powie, że mam sobie iść. Szybko roz­glą­dam się po pokoju w poszu­ki­wa­niu inspi­ra­cji, ale jedyne, co widzę, to notat­niki na biurku.

– Wyna­gro­dzę ci to. – Pró­buję dalej, choć jesz­cze nie wiem, jak miał­bym jej się odwdzię­czyć.

– Nie jestem zain­te­re­so­wana.

– Mogę zapła­cić.

Pro­po­nuję to nie­mal auto­ma­tycz­nie, bo już się prze­ko­na­łem, że ludzie dla pie­nię­dzy zro­bią wszystko. Patrzy na mnie podejrz­li­wie.

– Nie opłaci mi się, jeśli pokry­jesz tylko koszty paliwa.

– Dał­bym ci wię­cej. Pie­nią­dze to nie pro­blem.

Czuję odro­binę nadziei, widząc waha­nie w jej oczach. Zasta­na­wiam się, na co prze­zna­czy te pie­nią­dze. Pozwoli sobie na jakąś zachciankę czy naprawdę potrze­buje tej kasy?

– Ile? – pyta.

– A ile chcesz?

– Czte­ry­sta.

– Trzy­sta pięć­dzie­siąt.

– Mógł­byś zamó­wić tak­sówkę i jesz­cze by ci zostało.

– Bie­rzesz czy nie?

– Czte­ry­sta. – Upiera się przy swo­jej stawce, zakła­da­jąc ręce na piersi. – Albo przez naj­bliż­sze dwa dni będziesz spał na przy­stanku.

Ocze­kuje, że będę pro­te­sto­wał, ale mam zwią­zane ręce. Więc cho­wam dumę do kie­szeni i się zga­dzam.

– W porządku, niech będzie czte­ry­sta.

Nie wygląda jed­nak na zbyt prze­ko­naną. Daję jej kilka sekund na zasta­no­wie­nie. Kiedy przy­gryza wargę, mój wzrok pada na jej usta, a potem prze­suwa się niżej. Nie przy­po­mina Michelle, ale podoba mi się. Nie umiał­bym powie­dzieć, czy jest w moim typie, bo chyba nie mam żad­nego okre­ślo­nego typu, ale każdy by zauwa­żył, że jest ładna. Wygląda naprawdę świet­nie. Zmu­szam się do odwró­ce­nia wzroku tylko dla­tego, że wymaga tego sytu­acja.

– Muszę wró­cić do domu przed nocą – mówi po dłuż­szym namy­śle.

– Poje­dziemy od razu do Lon­dynu. Zdą­żysz.

– Okej. Umowa stoi.

Uf, kamień z serca. Może przy odro­bi­nie szczę­ścia zdo­łam ją jesz­cze prze­ko­nać, żeby poży­czyła mi tele­fon, bym mógł zadzwo­nić do Evana. Wszystko idzie jak po maśle, ale jest jedna kwe­stia.

– Masz prawko? – pytam.

– Słu­cham?

– Wiem, że wiele szes­na­sto­la­tek jeź­dzi bez.

– Mam osiem­na­ście lat, dupku – wypala. – I ni­gdy nie pro­wa­dzi­ła­bym bez doku­men­tów.

Ukry­wam uśmiech. Świet­nie. Jest peł­no­let­nia.

Patrzy mi pro­sto w oczy, ale po chwili się odwraca i szuka swo­jego tele­fonu oraz klu­czy. Chyba naprawdę się przy mnie dener­wuje. Mil­czę, aż ponow­nie odwraca się w moją stronę.

– Powin­ni­śmy już jechać – mówi, nie patrząc wprost na mnie.

– A ty powin­naś powie­dzieć mi, jak masz na imię. Jeśli mnie porwiesz i cię zła­pią, poli­cja będzie chciała infor­ma­cji.

Chcia­łem ją roz­ba­wić, ale jesz­cze się opiera. Przy­gląda mi się nie­uf­nie i odpo­wiada:

– Mam na imię Maia.

Maia. Podoba mi się.

– To nazwa gwiazdy – zauwa­żam.

– Lubisz astro­no­mię? – pyta zasko­czona.

Kilka mie­sięcy temu Michelle adop­to­wała kotkę i poma­ga­łem jej wybrać imię. Prze­ko­pa­łem cały inter­net w poszu­ki­wa­niu tych naj­ład­niej­szych i „Maia” znaj­do­wała się wśród moich pro­po­zy­cji. Nie będę jej opo­wia­dał całej histo­rii, więc tylko wzru­szam ramio­nami.

– Coś w tym stylu – odpo­wia­dam krótko.

Nie pamię­tam, jakie imię wybrała w końcu Michelle, ale mam nadzieję, że nie to. Za każ­dym razem, gdy je usły­szę, na pewno będę przy­po­mi­nał sobie o tej dziew­czy­nie.

5. Podróż

5

Podróż

Liam

– Zapnij pas.

– Tak jest, sier­żan­cie.

Maia prze­wraca oczami. Robię, jak mówi, choć nie ukry­wam uśmie­chu. Jestem dobry we wku­rza­niu ludzi, powie­dział­bym, że to jedna z moich zalet. Ona ma cha­rak­te­rek i myślę, że będę się świet­nie bawił, wbi­ja­jąc jej szpilki przez całą drogę.

Posta­na­wiam jed­nak zacze­kać z tym, aż znaj­dziemy się na auto­stra­dzie i nie będzie już mogła wyko­pać mnie z auta. Zanim wyje­cha­li­śmy, minęło pra­wie pół godziny, bo jesz­cze nie była do końca prze­ko­nana. Wytrzy­ma­łem bez narze­ka­nia jak praw­dziwy mistrz, choć nie rozu­mia­łem, co ją tak mar­twi, prze­cież będzie z powro­tem co naj­wy­żej późno w nocy. Okej, to wiele godzin jazdy, ale zamie­rzam dobrze jej zapła­cić. Wydaje mi się, że to uczciwy układ.

A mimo to wciąż zacho­wuje się tak, jakby to była dla niej tor­tura.

Przed wyjaz­dem dowie­dzia­łem się też, że nie mieszka sama. Weszła do jed­nego z pokoi, żeby poże­gnać się z matką, która jesz­cze spała. Maia chyba nie powie­działa jej zbyt wiele, a ona o nic nie dopy­ty­wała, co spra­wia, że już mamy coś wspól­nego. Pozwa­lasz córce wsiąść do samo­chodu z nie­zna­jo­mym i nawet cię nie inte­re­suje, dokąd jedzie? Cóż, brzmi jak coś, co zro­bi­łaby też moja matka.

Maia jedzie do wyjazdu z Miln­row. Ja patrzę przez okno, roz­ko­ja­rzony. Teraz, gdy aspi­ryna zadzia­łała, nie boli mnie już głowa, ale ten gru­chot jest tak nie­wy­godny, że nie wiem, jak wytrzy­mam tu pra­wie cztery godziny. Moje nogi są za dłu­gie na to sie­dze­nie. Wiercę się nie­spo­koj­nie, a ona prze­staje na chwilę patrzeć na drogę, by spoj­rzeć na mnie.

– A więc bogaty dzie­ciak nie jest przy­zwy­cza­jony do małych samo­cho­dów, co?

Prze­wra­cam oczami. Nazywa mnie tak, odkąd powie­dzia­łem, że pie­nią­dze to nie pro­blem.

– Jesteś wrogo nasta­wiona, Maia. Można by pomy­śleć, że mnie pod­ry­wasz.

– Przy­kro mi, ale nie jesteś w moim typie.

– Ta, jasne.

– Faceci, któ­rzy udają twar­dzieli, są dla mnie śmieszni.

Powstrzy­muję uśmiech.

– Pró­bu­jesz zra­nić moje ego?

– Prawda boli.

– Uwa­żasz, że udaję twar­dziela. Cóż, nie jest źle. – Tak naprawdę uwa­żam, że to inte­re­su­jące. Odchy­lam się na opar­cie i uśmie­cham kpiąco. Ponie­waż ona nie odpo­wiada, posta­na­wiam jej jesz­cze tro­chę dogryźć. – Powiedz, robi­łaś mi zdję­cia, kiedy spa­łem? Na pewno obkle­isz nimi swój pokój.

– Nie, a gdy­bym je zro­biła, to po to, żeby poka­zać poli­cji.

Znowu to samo.

– Spę­dzimy razem dużo czasu. Byłoby dobrze, gdy­byś prze­stała trak­to­wać mnie jak prze­stępcę.

– Nie wiem, czy nim jesteś, czy nie.

To już naprawdę mnie wku­rza. Widzę, że mocno ści­ska kie­row­nicę i nie prze­staje ner­wowo zer­kać w lusterko wsteczne. Jest spięta, odkąd wyje­cha­li­śmy. A więc to przeze mnie? Wyobra­żam sobie, że woń alko­holu nie­zbyt pomo­gła mi wywrzeć pozy­tywne wra­że­nie, no i od wczo­raj nie bra­łem prysz­nica. Nie było publicz­nej toa­lety w tym prze­klę­tym auto­bu­sie, do któ­rego musia­łem wsiąść pijany i który zosta­wił mnie pośrodku niczego.

Gdy o tym teraz myślę, uzmy­sła­wiam sobie, że nie prze­glą­da­łem się też. Opusz­czam osłonę prze­ciw­sło­neczną, żeby przej­rzeć się w lusterku, ale w tej samej chwili Maia skręca, gwał­tow­nie zjeż­dża­jąc z drogi, i zatrzy­muje samo­chód na polnej ścieżce. Serce wali mi jak młot. Co, do cho­lery…?

Zanim zdążę zapy­tać, wysiada z auta i okrąża je, żeby otwo­rzyć drzwi z mojej strony. Zaczy­nam myśleć, że mnie tu zostawi, ale ona wypala:

– Ty pro­wa­dzisz.

– Co? – mam­ro­czę oszo­ło­miony.

– Ty pro­wa­dzisz. No już, ruszaj się.

Nie reaguję, więc cią­gnie mnie za ramię.

– Liam, pro­szę.

Widząc jej despe­ra­cję, reaguję i wysia­dam. Maia bły­ska­wicz­nie zaj­muje moje miej­sce. Potem zamyka drzwi i czeka z rękami zało­żo­nymi na piersi, aż wsiądę. Daję sobie kilka sekund, żeby prze­two­rzyć to, co się wła­śnie stało. Ta dziew­czyna ma nie­równo pod sufi­tem.

Tak czy ina­czej wsia­dam do samo­chodu.

– W porządku. – Wzdy­cham i zapi­nam pas. Moje nogi są za dłu­gie, więc szu­kam uchwytu pod fote­lem, żeby go prze­su­nąć.

Maia na mnie nie patrzy. Jest blada i ner­wowo wbija sobie paznok­cie w ramiona. Jesz­cze chwilę wcze­śniej pomy­ślał­bym, że to z mojej winy, ale wąt­pię, żeby pozwo­liła mi pro­wa­dzić, gdyby myślała, że zro­bię jej krzywdę. Tak bar­dzo boi się jeź­dzić? Ja też byłem zestre­so­wany, kiedy zro­bi­łem prawo jazdy, ale ni­gdy do tego stop­nia.

– Dobrze się czu­jesz? – pytam.

Wzdryga się na dźwięk mojego głosu. Wygląda tak, jakby zaraz miała dostać ataku paniki. Prze­łyka ślinę i kiwa głową, choć wiem, że robi to tylko po to, żebym prze­stał dopy­ty­wać.

– Jedź ostroż­nie – prosi.

– Jasne.

Strasz­nie dziwna dziew­czyna.

Nie mówię nic wię­cej i manew­ruję autem, żeby wró­cić na drogę. Mil­czymy przez kolejne pięć minut. Maia tylko patrzy przez okno, spięta, z rękami wciąż zało­żo­nymi na piersi, a ja rzu­cam jej ukrad­kowe spoj­rze­nia i ner­wowo bęb­nię pal­cami w kie­row­nicę. Trudno mi się sku­pić, kiedy sie­dzi obok. Zanim wyszli­śmy z jej domu, ledwo ufała mi na tyle, żeby pozwo­lić mi wsiąść do swo­jego samo­chodu, a teraz chce, żebym pro­wa­dził. Cokol­wiek się z nią dzieje, musi to być coś poważ­nego.

I nie sądzę, żeby cisza poma­gała.

– Byłaś kie­dyś w Lon­dy­nie?

Spina się jesz­cze bar­dziej. Patrzę na nią kątem oka, a potem znowu sku­piam się na dro­dze.

– Nie – odpo­wiada krótko.

– No to powin­naś. Na pewno ci się spodoba. – Patrzy na mnie z nie­do­wie­rza­niem. – Wszyst­kim się podoba – dodaję.

Scep­tycz­nie mlasz­cze języ­kiem, ale popra­wia się na sie­dze­niu i przy­suwa się nieco bli­żej.

– Sły­sza­łam, że to bar­dzo smutne mia­sto.

– Cóż, z doświad­cze­nia wiem, że nie warto wie­rzyć plot­kom.

Tym przy­ku­wam jej uwagę. Na szczę­ście chyba już prze­stała myśleć o tym, co – jak mi się wydaje – ją mar­twi.

– Śmiało. – mówię zachę­ca­jąco, rzu­ca­jąc jej szyb­kie spoj­rze­nie. – Pytaj, o co chcesz. Pro­wa­dzę twój samo­chód, a ty nawet nie wiesz, ile mam lat.

– Nie obcho­dzi mnie to. – Kła­mie szybko w obron­nym geście.

– Nie uda­waj twar­dzielki, Maia. Przej­rza­łem cię.

Spo­dzie­wam się, że znowu się najeży, ale ona tylko wzdy­cha zre­zy­gno­wana.

– Ile masz lat? – pyta.

– Dzie­więt­na­ście.

– Wystar­cza­jąco, żeby pójść do wię­zie­nia za porwa­nie – rzuca gorzko.

Tym razem się nie uśmie­cham.

– To ty nale­ga­łaś, żebym usiadł za kół­kiem.

Natych­miast wyła­puje pyta­nie ukryte w moich sło­wach. Popra­wia się na sie­dze­niu, jakby nagle poczuła się nie­zręcz­nie.

– Nie jestem przy­zwy­cza­jona do dłuż­szych tras.

– Jako kie­rowca? – Zga­duję tylko. Wyobra­żam sobie, że wie­lo­krot­nie podró­żo­wała z rodzi­cami.

– Ogól­nie. – Milknę, żeby mówiła dalej. To chyba ją roz­luź­nia. – Codzien­nie jeż­dżę do Man­che­steru tam i z powro­tem, ale to się nie liczy. To tylko pół godziny drogi.

– Pra­cu­jesz tam?

– Nie. Cóż, mniej wię­cej.

– Ale pra­cu­jesz, prawda?

– Jestem kel­nerką.

– Cie­kawe, co?

– To, że pra­cuję w barze, nie ozna­cza, że lubię zada­wać się z pija­kami – wypala oschle.

Z tru­dem powstrzy­muję śmiech. Szybko zała­pała żart.

– Stu­diu­jesz? – pytam dalej.

– Nie.

Nie chcę, żeby to wyglą­dało jak prze­słu­cha­nie, więc mówię:

– Ja też nie. Nie posze­dłem na uni­we­rek, bo chcia­łem się poświę­cić wyłącz­nie temu, co robię.

Sta­ram się wzbu­dzić w niej cie­ka­wość, ale ona tylko wzru­sza ramio­nami, zupeł­nie nie­za­in­te­re­so­wana moimi spra­wami. Nie­zły cios dla mojego ego. Tak naprawdę wiem, że lepiej, by nie wie­działa, kim jestem, na dłuż­szą metę przy­spo­rzy mi to mniej pro­ble­mów. Ale trak­tuje mnie jak zwy­kłego dupka, a jakaś część mnie nie może się docze­kać, by powie­dzieć prawdę, tylko po to, żeby jej zaim­po­no­wać.

– Żału­jesz, że nie posze­dłeś na uni­wer­sy­tet? – podej­muje po chwili. – Gdy­bym ja miała taką szansę, nie zmar­no­wa­ła­bym jej.

– Domy­ślam się. Zre­zy­gno­wa­łem, żeby robić to, co naprawdę mnie uszczę­śli­wia.

Dzi­wię się, że moje kłam­stwo brzmi tak wia­ry­god­nie.

– To jest w porządku – odpo­wiada.

– Dla­czego nie możesz stu­dio­wać?

– Pra­cuję. Nie dała­bym rady tego połą­czyć. Poza tym może w twoim świe­cie ludzie się nad tym nie zasta­na­wiają, ale stu­dia są dro­gie.

Myślę o tym, co powie­działa, i przy­ta­kuję. Ni­gdy nie przy­szło mi to do głowy.

– Masz rację – zga­dzam się. – W moim świe­cie nikt się nad tym nie zasta­na­wia.

Teraz, gdy mam tego świa­do­mość, widzę, że to dość smutne. I nie­spra­wie­dliwe. Maia obej­muje się ramio­nami i patrzy w drugą stronę.

– Wła­śnie.

– A co byś stu­dio­wała? – pytam. Chcę zmie­nić temat, żeby nie przyj­mo­wała cią­gle postawy obron­nej. Poza tym nie mogę zaprze­czyć, że jestem cie­kaw.

Jak na kogoś, kto z powodu „swo­jego świata” ni­gdy nie pla­no­wał stu­dio­wać, Maia nie ma żad­nych wąt­pli­wo­ści.

– Dzien­ni­kar­stwo.

– Dla­tego masz tyle notat­ni­ków? Piszesz?

Nie wiem, kto jest teraz bar­dziej zasko­czony: czy ona, orien­tu­jąc się, że zwró­ci­łem na to uwagę, czy ja, gdy uświa­da­miam sobie, że rze­czy­wi­ście to zro­bi­łem.

– Skąd wiesz, że mam tyle notat­ni­ków?

– Leżały na twoim biurku. Jestem dobrym obser­wa­to­rem.

– I dla­tego możesz być prze­stępcą.

Bie­rze mnie z zasko­cze­nia i nie mogę powstrzy­mać śmie­chu. Moja reak­cja spra­wia, że Maia sztyw­nieje, ale na jej ustach osta­tecz­nie maluje się nie­śmiały uśmiech. To zachęca mnie do kon­ty­nu­owa­nia roz­mowy.

– Tak naprawdę nie wiem nic na temat astro­no­mii. Twoje imię zna­la­złem na stro­nie z imio­nami dla kotów.

Teraz to ona się śmieje. Nie mogę się oprzeć, by znów na nią nie spoj­rzeć, choć znowu szybko sku­piam się na dro­dze. Bar­dzo ład­nie się śmieje.

– Wie­dzia­łam, że to kłam­stwo. Nie wyglą­dasz mi na astro­no­micz­nego nerda.

– Mówisz tak dla­tego, że jestem przy­stojny?

– Dla­tego, że wyglą­dasz na kre­tyna.

Przy­kła­dam rękę do klatki pier­sio­wej, jakby tra­fiła mnie pro­sto w serce.

– Ranisz mnie.

– Na pewno.

Wymyka mi się uśmiech. Ani myślę przy­zna­wać tego na głos, ale mimo wszystko chyba tro­chę ją lubię.

– Twoi rodzice wie­dzieli, że Maia to nazwa gwiazdy?

– Tata uwiel­biał astro­no­mię. Zawsze powta­rzał mamie, że ożeni się z nią tylko pod warun­kiem, że pozwoli mu nadać dzie­ciom takie imiona, jakie zechce. On wybrał też imię dla mojej sio­stry. – Robi pauzę i na mnie patrzy. – Ma na imię Deneb. To naj­bar­dziej odda­lona od Ziemi gwiazda znana czło­wie­kowi.

Zalega krę­pu­jąca cisza. Maia przy­suwa się do drzwi i wygląda na to, że się w sobie zamyka. Odchrzą­kuję.

– To na pewno fajny facet. Twój ojciec – rzu­cam.

– Nie żyje.

Szlag. Serce wali mi tak mocno, że o mało nie wypa­damy z drogi.

– Przy­kro mi – mówię bez tchu.

Pospiesz­nie odpo­wiada, tak jakby wła­śnie uświa­do­miła sobie, jak szorstko zabrzmiało to, co powie­działa.

– W porządku. Zmarł, kiedy mia­łam dzie­sięć lat. Nie mogłeś wie­dzieć.

Znowu mam wra­że­nie, jakby cisza miała nas wchło­nąć.

– Ja też nie mam ojca – wyznaję. Nie wiem, dla­czego tak bar­dzo chcę jej o tym opo­wie­dzieć. – Zmył się, kiedy skoń­czy­łem dwa­na­ście lat. Wycho­wy­wała mnie matka.

Za bar­dzo przy­pu­dro­wa­łem sytu­ację, ale nie musi wie­dzieć nic wię­cej na temat mojej rodziny. Wyobra­żam sobie, że powie, że jej przy­kro, jak wszy­scy, ona jed­nak rzuca tylko:

– Do dupy.

A ja się śmieję, bo ma cał­ko­witą rację.

– Nie podo­bało mu się, że moja mama odnio­sła więk­szy suk­ces niż on.

Ni­gdy nie mógł znieść tego, że tak dobrze sobie radzi. Kiedy jej nazwi­sko zaczęło być znane w kraju, kłót­nie w domu stały się tak czę­ste, że cią­gle sie­dzia­łem w swoim pokoju. Potem się roz­wie­dli i mój ojciec po pro­stu znik­nął bez słowa. Już wię­cej się z nim nie widzie­li­śmy i wcale tego nie potrze­bu­jemy. Adam jest nudzia­rzem, ale trak­tuje mamę znacz­nie lepiej.

Na kolejne czter­dzie­ści minut zapada cisza, która nie jest już taka krę­pu­jąca. Maia nuci pio­senki, które lecą w radiu, i podzi­wia kra­jo­braz za oknem. Po dłu­gim namy­śle posta­na­wiam zje­chać na MOP. Par­ku­jemy obok kawiarni, w któ­rej chyba nie ma zbyt wielu klien­tów.

– A więc jed­nak pla­no­wa­łeś mnie porwać… – mówi cicho, roz­glą­da­jąc się wokół.

– Zapra­szam cię na kawę. Muszę się pobu­dzić.

Wysia­dam, nie pozwa­la­jąc jej odpo­wie­dzieć. Po kilku sekun­dach ona robi to samo.

– Tego nie było w umo­wie – przy­po­mina, patrząc na mnie ponad dachem samo­chodu.

Uśmie­cham się i rzu­cam jej klu­czyki.

– Nie ma nic złego w zapro­sze­niu ład­nej dziew­czyny na coś do picia.

Ona łapie je w locie.

– Nie flir­tuj ze mną – ostrzega.

– Nie flir­tuję, Maia. Możesz sobie o mnie fan­ta­zjo­wać, jak będziesz szła spać.

Uśmie­cham się i ruszam w stronę kawiarni. Ona idzie za mną nie­chęt­nie. Kiedy otwie­ram jej drzwi, zakłada ręce na piersi i czeka, aż wejdę pierw­szy. Przy­pusz­czam, że pró­buje mnie wku­rzyć, ale prawda jest taka, że jej cha­rak­te­rek nawet mnie bawi. Wcho­dzi za mną i wydaje mi się, że widzę, jak się uśmie­cha, gdy myśli, że nie patrzę.

Z ulgą stwier­dzam, że w kie­sze­niach mam pie­nią­dze. Byłoby bar­dzo nie­grzecz­nie zapro­sić ją na coś do picia, za co musia­łaby zapła­cić sama.

– Kawa? – pro­po­nuję, kiedy sta­jemy w kolejce. Przed nami jest tylko dwoje klien­tów. Pra­cow­nicy obsłu­gują bar­dzo spraw­nie.

– Cze­ko­lada. Nie lubię kawy.

– Chyba się nie doga­damy.

– Na pewno.

Znowu się uśmie­cham. Kiedy jed­nak przy­pad­kowo wymie­niam spoj­rze­nie z dziew­czyną sie­dzącą w głębi, bru­tal­nie zde­rzam się z rze­czy­wi­sto­ścią.

Szlag.

Jak mogłem nie pomy­śleć o tym wcze­śniej?

Szlag. Szlag. Szlag.

Maia wciąż stoi obok mnie zamy­ślona, bo nor­malny czło­wiek ni­gdy nie zwró­ciłby uwagi na to, czy ktoś obser­wuje go z dru­giego końca kawiarni. Dziew­czyna sztur­cha łok­ciem swoje kole­żanki i wszyst­kie zaczy­nają się na mnie gapić. Udaję, że tego nie zauwa­żam. Po chwili wyj­mują swoje tele­fony. Po kry­jomu zaczy­nają robić mi zdję­cia, jakby potrze­bo­wały dowo­dów na to, że mnie widziały. Że ist­nieję i tu jestem.

Muszę się nimi zająć, zanim sytu­acja się pogor­szy.

– Daj mi chwilę – mówię do Mai, a ona przy­ta­kuje, nie zwra­ca­jąc na mnie więk­szej uwagi, bo grze­bie w swoim tele­fo­nie. Zapi­suję sobie w gło­wie, że póź­niej będę musiał ją popro­sić, żeby pozwo­liła mi zadzwo­nić do Evana.

Modląc się, by nie widziała, dokąd odcho­dzę, ruszam w stronę dziew­czyn. Ich oczy otwie­rają się jesz­cze sze­rzej, kiedy widzą, że kie­ruję się wła­śnie do nich, i zaczy­nają się dener­wo­wać. Z ulgą stwier­dzam, że przy­naj­mniej odło­żyły tele­fony. Dobrze. Na oko oce­niam, że mają jakieś pięt­na­ście lat.

– Jesteś Liam Har­per – odzywa się jedna z nich piskli­wym gło­sem. Led­wie może oddy­chać. – Ten praw­dziwy?

Przy­ta­kuję, a potem wybu­cha chaos.

Cichy chaos, dzięki nie­bio­som.

Roz­ma­wiamy przez chwilę i zga­dzam się, kiedy pro­szą mnie o zdję­cie. Nale­gam, żeby wyka­so­wały te, które zro­biły mi wcze­śniej z Maią, ale wiem, że nie mam jak spraw­dzić, czy fak­tycz­nie to zro­bią. Jedna z nich prosi mnie nawet o auto­graf. To, że jestem do tego wszyst­kiego „przy­zwy­cza­jony”, nie ozna­cza, że nie wydaje mi się to sur­re­ali­styczne. Mieć miliony obser­wu­ją­cych w inter­ne­cie to coś zupeł­nie innego niż sta­nąć z nimi twa­rzą w twarz i prze­ko­nać się, że ist­nieją naprawdę.

Żegnam się z dziew­czy­nami i wra­cam do Mai. Dalej szep­czą i ten cały szum zwraca uwagę innych klien­tów. Na pewno teraz wielu zechce wie­dzieć, kim jestem, i zaży­czą sobie ze mną zdjęć – nawet jeśli mnie nie znają – tylko dla­tego, że zoba­czyli reak­cję tam­tych.

Przy­pusz­czam, że będziemy musieli szybko wra­cać do samo­chodu.

– Tamta dziew­czyna popro­siła cię o auto­graf – szep­cze Maia, kiedy do niej wra­cam.

Nie pró­buję zaprze­czyć, bo i tak nie dam rady już zbyt długo tego przed nią ukry­wać.

– Tak – odpo­wia­dam, nie udzie­la­jąc żad­nych wyja­śnień.

Za wszelką cenę uni­kam jej spoj­rze­nia. Ona przy­gląda mi się z zacie­ka­wie­niem. Aku­rat kiedy nad­cho­dzi nasza kolej, zadaje pyta­nie, któ­rego się spo­dzie­wam, odkąd obu­dzi­łem się w jej samo­cho­dzie:

– Kim jesteś?

A ja nie odpo­wia­dam. Nie wiem, jak jej wytłu­ma­czyć, że już sam tego nie wiem.

6. Jestem youtuberem

6

Jestem youtu­be­rem

Liam

Po tym, jak te dziew­czyny zro­biły sobie ze mną zdję­cia, reszta klien­tów nie spusz­cza nas z oka. To oczy­wi­ste, że Maia nie jest przy­zwy­cza­jona do zwra­ca­nia na sie­bie uwagi tak jak ja, bo skrę­po­wana zakłada ręce na piersi. Pro­po­nuję, byśmy wyszli, niczego nie zama­wia­jąc.

Zosta­wiam ją w samo­cho­dzie, a potem zamy­kam się w kawiar­nia­nej toa­le­cie. Opie­ram ręce o umy­walkę i patrzę w lustro. Mam nadzieję, że żadne z tych zdjęć nie ujrzy świa­tła dzien­nego, bo wyglą­dam gorzej, niż sądzi­łem. Mam wygnie­cione ubra­nie, roz­czo­chrane włosy i fio­le­towe cie­nie pod oczami, które wyraź­nie wska­zują na gów­nianą poprzed­nią noc.

Myję twarz i pal­cami pró­buję dopro­wa­dzić włosy do ładu. Nie mogę się docze­kać, kiedy wrócę do domu i się prze­biorę. Śmier­dzę alko­ho­lem. Rzu­cam ostat­nie spoj­rze­nie w lustro i docho­dzę do wnio­sku, że wyglą­dam w miarę nie­źle. Potem zakła­dam kap­tur i wycho­dzę z toa­lety. Opusz­czam lokal ze spusz­czoną głową.