Atma - Maria Rodziewiczówna - ebook + audiobook

Atma ebook i audiobook

Maria Rodziewiczówna

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czy znacie miłość silną na tyle, by pokonać granicę życia i śmierci?

Adam próbuje targnąć się na własne życie. W konsekwencji zostaje porwany w podróż po zaświatach, gdzie spotyka piękną i enigmatyczną Atmę. Czy spotkanie z dziewczyną pomoże mu odnaleźć drogę do samopoznania, miłości i przebaczenia? Czy istnieje szansa na jej ponowne zobaczenie tu, na ziemi?

To przejmująca opowieść o duchowej przemianie, gdzie wschodni mistycyzm łączy się ze współczesnym poszukiwaniem sensu.

Maria Rodziewiczówna (1864-1944) - ceniona polska powieściopisarka i nowelistka, której twórczość skupia się na wartościach patriotycznych, kulturze polskiej, naturze i emancypacji kobiet. Znana z aktywizmu społecznego. Zdobyła uznanie dzięki powieściom "Dewajtis" i "Lato leśnych ludzi".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 334

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 52 min

Lektor:
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tteresia

Nie oderwiesz się od lektury

Ładna
00

Popularność




Maria Rodziewiczówna

Atma

Saga

Atma

Zdjęcie na okładce: Shutterstock Copyright © 1911, 2019 Maria Rodziewiczówna i SAGA Egmont Wszystkie prawa zastrzeżone ISBN: 9788727180281

1. Wydanie w formie e-booka, 2019

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA Egmont oraz autora.

SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont

I.

Odczuł Adam Jaworski jakby mocne pchnięcie i usuwanie się w próżnię. Zrazu przejęło go to zgrozą, potem nie czuł nic, aż się ocknął na jakiejś drodze wśród skał, wiodącej w czarną gardziel. Drogą tą szedł tłum ludzi nieznanych mu i obojętnych. On sam, oszołomiony sekundę, zrozumiał, że iść musi, że ma jakieś sprawy do załatwienia, że kogoś szuka. Obejrzał się i wzdrygnął — za nim tuż stała postać z połą szaty, nasuniętą na twarz. Poznał ją i rzucił się naprzód, do ucieczki.

I szedł bardzo prędko po głazach, ale ilekroć zmęczony zatrzymał się, słyszał za sobą jeden krok, który wśród tysięcy stąpań rozpoznawał. Wreszcie, wyczerpany, ostatnim odruchem uskoczył w bok, na stromą ścieżkę, pnącą się ku szczytom. Ośliznęła mu się noga, już się znowu staczał, gdy ktoś mu podał rękę. Podniósł wzrok. Była to kobieta — poznał ją: pierwsza, którą zbezcześcił i odepchnął.

— Atma! — wyrwało mu się z wybuchem szczęśliwości. — Wracam do ciebie. Wiesz? Uwolniłem się.

Kobieta potrząsnęła głową.

— Od niego? Nie! Patrz, czeka na ciebie. Wskazała postać na drodze.

— Uprowadź mnie! Ukryj! Zostańmy razem. Ty wiesz, jakem po tobie tęsknił. Przyszedłem tu po ciebie, za tobą, dla ciebie. Czy opuścisz mnie teraz?

— Masz sprawę z nim. Czeka na ciebie. Chodź. Wolnym nie będziesz, póki on cię nie uwolni. Stań z nim oko w oko.

— Nie chcę. Jakiem prawem on tutaj?

— On ci powie. Nie ujdziesz mu. Sąd być musi.

— Nie chcę go. Nie odejdę ciebie.

— Razem pójdźmy. Nie lękaj się.

Ujęła go za rękę. Uczuł moc i uspokojenie. Postać kędyś znikła. Minęli zakręt skały. Ujrzał przed sobą Adam jakby świątynię, w głazach wykutą, do której wstąpił.

Postać czekała nań.

— Idź! — rzekła kobieta.

Adam usłuchał. Jakaś rozpaczna determinacya rzuciła go w proch przed tym sędzią, przed prawem.

— Zbiegłem od ciebie. Napróżno. I tu jesteś. Więc co mam czynić, byś mnie nie katował. Rzuciłem wszystko... tam, byleś mnie nie męczył. Czego żądasz więcej?

— Żądam, byś rzekł życie całe.

— Po co? Znasz je. Byłeś ze mną. Wróg!

— A pomnisz ten zdrój, ten wieczór, tę ciszę, gdyś z Atmą u serca roił życie, a jam ciebie słuchał. Byłżem wrogiem wtedy?

— Ale ja byłem dzieckiem, nieświadomem życia. Ono przyszło... musiałem żyć.

— A cóż jest życie?

— Prawda, znajomość złego i dobrego.

— Poznałeś wtedy wszystko; wybrałeś wedle woli, drogę i czyn. Pozbyłeś się Atmy. Nie słuchałeś mnie. Byłeś wolny przecie.

— Wolny... z tobą. Męczennikiem byłem.

— I otrząsnąłeś się z szaty i odszedłeś uczty swego życia. Zaliś myślał, że przy tej biesiadzie ja jestem, że tam zostanę? Szalony! Do mnie należysz tu i tam... zawsze, wszędzie... od prawieków w prawieki! Rozumiesz?

— Cierpię, duszę się, męczę. Daj mi nie być!

— Zrozum, a odejdzie cię pragnienie. Mów ze mną, a umiłujesz. Łachman cię dławił, boś go cuchnącym uczynił. Zrozum, ktoś ty!... Spójrz, gdy otworzone twe źrenice.

Adam ujrzał górę całą, przepaście bezdenne i ciemne, strome szlaki, po których tłum szedł, i mgły, wiszące po zboczach; a podniósłszy oczy, zobaczył szczyt w słońcu i tęczy.

— Stamtąd pochodzisz... tam dojść musisz. Patrz, zrozum, zapamiętaj! A teraz ja ci powiem, jakeś szedł, jakeś żył. Przestałeś wcześnie być dzieckiem. Jeszcześ myśleć nie umiał, gdyś umiał szaleć zmysłami. Pomnisz... czternastoletnim byłeś, gdy rozpusta ci się stała obyczajem, chlubą, nałogiem, sławą. I zwałeś zwierzęcy szał rozkoszą i zwałeś miłowaniem mord nad duszą własną i cudzą. Tylkoś mnie wtedy znienawidził, gdym cię pytał, czy ci to czynić wolno, dlatego, że tak inni czynią, że za to niema sądu i kary — tam.

— Cierpiał! — rzekła Atma.

— Zbawienie jego w tem cierpieniu. Bogactwo jego. A gdyś się stał mężem, rozpocząłeś walkę o byt. O byt twych wymagań wygody i wczasu, żądzy rozrywek i użycia, zachcianek coraz nowych i większych. Dlategoś deptał lub usuwał słabszych, szydziłeś z pokonanych, nazywając ich głupimi, cieszyłeś się z korzyści nad łatwowiernym, schlebiałeś możnym w złoto lub stanowisko, i myśli twe były oddane troskom i staraniom o materyę, uciesze z korzyści dla brzucha i kieszeni, a serce twe było pełne zawiści i nienawiści dla tych, co więcej mają, bo więcej mogą użyć. I stało się twe życie wedle woli i wyboru twego, i miałeś wszystko, czegoś zapragnął: spełnione pragnienia, zaspokojone żądze, osiągnięte zdobycze. Posiadłeś wszystkie kobiety, których chciałeś, masz zbytek, stanowisko, sławę, honory... wszystko, co tam zwą szczęściem.

— Kłamstwo. Wiesz, żem cierpiał. Tyś był i mówił. To męka.

— Zali morderca może być szczęśliwy? I jaki zgiełk zgłuszy mój głos?

— Nie byłem gorszy od innych, a oni nie cierpieli.

— Skąd wiesz? Wy się wstydzicie dobra, któregoście w sobie nie dobili; wy nie wyznacie takiego cierpienia. Mowa wasza, jak i czyny wasze. Śmiech wasz to szyderstwo lub małpia uciecha ze sromu, płacz wasz to fałsz lub samolubstwo. Nie macie ich dla Atmy, dla mnie. Ją splugawićbyście chcieli, mnie zabić lub znienawidzić. Nienawidzisz mnie, bo się lękasz i mścisz się, szargasz w gnoju ciało, czucie, myśli... i zdaje ci się, że mnie! Bezrozumny! Ja twój pan.

— Tęsknił po mnie! — rzekła Atma.

— Wiem, dlategom nie przestawał doń mówić.

— Mówiłeś bez litości, rozpaczą byłeś, męką. Chcę mieć kres, chcę ciebie nie słyszeć.

— Kres tam, w tem słońcu. Zwlokłeś szatę. Zrozum! Nie jam ci ciężył, lecz zbrukana szata. Mnie miłujesz, bo cierpisz, że nienawidzisz. Ze mną tam — w słońcu tem byłeś... pomnisz? I byliśmy jednem... i będziemy jednem. Szatę zdarłeś, splugawiłeś i rzuciłeś precz. A ja powiadam: ni inną weźmiesz, ni wolnym będziesz. Ten łachman napowrót wdzieniesz, aż donosisz.

— Nie, nie! — rozpacznie Adam zajęczał.

— Lękasz się, brzydzisz szmaty! A przecie ten łachman materyi twoim panem był. Wołał: »bierz...« i brałeś, garnąłeś, chwytałeś chciwie. A jam ci mówił: »dawaj!...« i nie usłuchałeś mnie nigdy. Nie jam ci rozkazywał... nie dałeś mi sobą rządzić.

— Nie rozumiał mądrości! — rzekła Atma. — Mów mu teraz, mów... oczy ma otwarte, szczyt widzi... jam z nim... mów... zrozumie!

— Słuchaj tedy. Za chwilę znowu daleki nam będziesz. Chcesz miłowania mego, zgody, mądrości życia? Tedy ci mówię: »dawaj, nie bierz!« Zapamiętaj! A teraz wracaj do szaty swej. Donosić musisz, wybielić możesz. I spójrz mi twarzą w twarz... byś tęsknił do szczytu.

Adam spojrzał, a jednocześnie uczuł, że zapada w głąb, że się znowu stacza, że postać jest mocą, pięknością, Bogiem.

— Atma! Ty ze mną! — zawołał rozpacznym jękiem tęsknoty, prośby, pożądania.

Poczuł jakby litosne dłonie na skroniach, łzy pod powiekami, szept słów, jakby pieszczoty, czy pieśni i zarazem ból, słabość, życie. Otworzył ciężkie powieki.

Zobaczył ledwie oświetlony pokój, poczuł ostry zapach lekarstw i posłyszał łkanie kobiece i głos:

— Żyje jeszcze. To było omdlenie. Niech pani nie traci nadziei. Uratujemy go.

— Doktorze, należy wezwać księdza! — ozwał się głos kobiecy. — Taki wstyd, skandal... Broń Boże śmierci, odmówią ludzkiego pogrzebu. Ja pojadę sama, księdza ubłagam, wytłómaczę chorobę... przywiozę. Nieprawdaż, Anielko?

— Niech mama jedzie. Mój Boże! I za co mnie to dotyka?!

Adam słyszał każde słowo, ale tak, jak się słucha rozmowy nieznanych sąsiadów, za ścianą; nie uważał, ani go to zajmowało.

— Za co? — odparł gniewnie drugi głos. — Jeszcze będziesz w sobie win wyszukiwać! Cała rodzina waryatów... przyszło i na niego.

— Pani prezesowa raczy ciszej mówić! — szepnął doktór. — Ocucił się, słyszy!

— Mówię prawdę. Jestem matką... cierpię za córkę!

— Mamo, teraz nie chwila na oburzenia. Drzwi się zamknęły, zapanowała cisza.

W głowie Adama obrazy i dźwięki poczęły się kawałkować, mieszać, gmatwać, zasnuwać mgłą. Ogarniał go bezmysł i apatya ciężkiej niemocy.

I tak leżał, na wszystko obojętny, bez woli, czucia i władzy, w swym pięknym domu, w przepychu i zbytku gabinetu, z raną ciężką w boku, własnoręcznie zadaną.

Na dywanie czerniała wielka plama krwi, walał się rewolwer, zawodna broń; przez okno zazierał do pokoju ołowiany, listopadowy, późny ranek. Jakby dalekiem echem usłyszał jeszcze parowy sygnał w cukrowni, ale i na ten gwizd, będący dlań pobudką do pracy, ani się poruszył, ani podniósł powiek. Postanowił był z życia się wycofać i na życie już nie reagował.

A tymczasem telegraf rozniósł wieść o wypadku do rodziny i najbliższych. Pierwszy przybył do Warszawy teść-prezes i główny akcyonaryusz cukrowni, której Adam był administratorem i współwłaścicielem.

Przybył i pierwsze słowo było:

— Zgrał się na giełdzie?

Tego nikt z domowych nie wiedział. Prezes depeszami zasięgnął informacyi, zbadał stan kasy, rozpytał zarząd cukrowni, rządcę, kasyera i uspokojony na razie dopiero spytał:

— No, ale żyć będzie? Co doktór mówi?

Doktorów zjechało się już trzech. Mówili, jak Pytye, zagadkami: jeżeli tak... jeżeli nie, to może, jest nadzieja... byle nie przyszły komplikacye i t. p. Wtedy dopiero prezes zażądał relacyi katastrofy. Opowiedziała mu żona, bo pani Adamowa po tylu wstrząśnieniach i wrażeniu położyła się zupełnie wyczerpana.

Adam niczem nie zdradzał jakiegoś anormalnego stanu. Pracował, jak zwykle, jak co rok w czasie kampanii, mało co pokazując się w domu. Dnie i wieczory spędzał w biurze, w fabryce, wyjeżdżał do Warszawy, bywał w miasteczku i u sąsiadów. W domu przy obiedzie i wieczerzy rozmawiał swobodnie, w niedzielę grał w winta, żartował, był wesół. Wczoraj wrócił po południu od Gawrońskich, gdzie był sędzią w kompromisie, i zaraz go wezwano do fabryki, w kwestyi jakiejś maszyny. Przy wieczerzy wypił parę kieliszków wina i wcześnie poszedł do siebie, mówiąc, że ma wiele do pisania. Lokaj mu tam zaniósł o dziesiątej herbatę i opowiadał dziś, że go zastał leżącego na otomanie.

Panie poszły spać o jedenastej. Zbudził je w nocy o piątej krzyk służącego, że pan zabity.

— Po cóż służący chodził do niego tak rano?

— Przyszła depesza, odnosił ją, a nie otrzymując odpowiedzi na pukanie, wszedł. Drzwi nie były na klucz zamknięte. Doktór mówi, że strzelił o czwartej, mierzył w serce.

— Od kogo była depesza?

— Nie wiem! Gdzieś tu leży. Znaleziono ją i prezes przeczytał:

»Zdrój dla pragnącego — ognisko dla brata«.

— Co to? Bez podpisu. Pewnie od kobiety. Skąd? — zaniepokoiła się prezesowa.

— Jakaś Ruda. Dowiem się w telegrafie.

— Romans miał... Czekał depeszy... nie przychodziła... z desperacyi targnął się na życie!

Ale prezes depeszę do kieszeni wsunął i ruszył ramionami.

— Brednie! Z miłości taki się nie strzela. Zresztą trzeba zatuszować skandal przez wzgląd na Anielkę. Wypadek z bronią i basta. Dzięki Bogu, że nie bankructwo, nie zachwianie funduszu. Jak wyjdzie z niebezpieczeństwa, to go wybadam. A teraz niema czego się alterować. Zdaje mi się, że interesy w porządku.

Następnym pociągiem przybył brat pani Adamowej, a marnotrawny syn prezesa, kolega Adama z zagranicznej politechniki, znany bywalec wszelkich knajp i tinglów warszawskich.

— A temu co do łba przyszło? — spytał zdumiony. — Onegdaj był u mnie, cieszył się wysokim procentem cukru, gadał o dywidendach. Byliśmy wieczorem na kolacyi w kabarecie. Zupełnie był do rzeczy.

— Powiedz, Ignasiu, jak na spowiedzi cię zaklinam: miał on kochankę? — zaczęła go badać matka.

— Nie, mamo, i to nie! Przysięgam. Miał kochanki, ale jednej... nie.

— Więc miał, hulał, tracił z ulicznicami fundusz Anielki.

— Moja mamo, ten fundusz Anielki jest tak obwarowany i zaryglowany, że chyba dyabeł się do niego nie dobierze. Jak tracił, to swoje. Przecie on ma rocznie ze dwanaście tysięcy dochodu. Zresztą on nie traci... on dorabia. Ho, ho! to sprytna sztuka. On może palnął do siebie ze zgryzoty, że nie dokupił jeszcze jednej akcyi. Wiem, że targował udział Skibińskiego. No, ale co? Wyliże się?

— Doktorzy mają nadzieję! Ale... takie nieszczęście!

— Czego? Czy on jest mamy córką na wydaniu? Straci opinię! Głupstwo! Bestya, będzie miał potem jeszcze większe powodzenie u kobiet. Taki samobójca to bardzo interesujące. No, a cóż Anielka, bardzo desperuje? A ojciec gdzie? Pewnie wertuje rachunki... w strachu cały!

— Trzeba mówić, że to był wypadek z bronią.

— Ale! Już mi na kolei opowiadali, że Jaworski się zastrzelił... bo tak mu teściowa obrzydła!

Ignac się roześmiał i, gwiżdżąc, poszedł do siostry.

Ostatnią osobą, która przybyła po wieści, była jakaś stara ciotka Jaworskiego, wdowa, kapitalistka.

Przybyła bez tchu, przerażona o sumę pięciu tysięcy rubli, które miała u niego na prosty weksel. Gdy ją prezes uspokoił, że suma pewna, i gdy się dowiedziała, że żyć będzie, puściła wodze swemu oburzeniu na całą rodzinę Jaworskich. Była jakąś stryjeczną siostrą ojca Adama. To był waryat, pasyonat, strzelał do ludzi... Tyran dla żony... umarła z melancholii. Ciągle się pieniał, wszystkich sąsiadów procesował i miał manię kupowania ziemi. Zostawił też masę tych morgów: piachów, błot, bagien, bo kupował byle co i byle tanio. A że przytem farmazon był i w kościele od świec cygara zapalał, więc go podobno nawet na święconej ziemi nie pochowano, ale w ogrodzie. Trzech synów i córkę miał.

— Co? — zdumiała się prezesowa. — Adam nigdy o żadnem rodzeństwie nie wspominał.

— A bo przy działach z najstarszym bratem się pokłócił i nie znają się teraz wcale. Siostra za mąż wyszła i umarła, a drugi brat gdzieś aż na Syberyi, i wieść o nim zginęła.

— No, a te dobra? — spytał prezes.

— Ten najstarszy, Antoni, tam siedzi. Wszystkich spłacił, odłużył się, zdziczał. Nie ożenił się, jakąś miał romantyczną historyę z mężatką. Żyje, jak puszczyk, w tym starym dworze. To tak daleko, że o nim nic nie słychać. Wszyscy Jaworscy o familię nie dbają. Adam osierociał w dwudziestym roku. Zaraz po pogrzebie ojca z bratem się pokłócił, spłatę wziął i tylko o rublu myśli. Są ubodzy krewni w Warszawie. Przemawiałam do sumienia, że przecie pomódz może, więc powinien. Nigdy nie dał grosza. A teraz to kara Boża... w grzechu śmiertelnym zejdzie z tego świata; bo choćby i wyżył, niedowiarek jest... u spowiedzi nie bywa... na piekło skazany.

Ona mu to dawno przepowiadała. Wszyscy Jaworscy, za ojcowskie grzechy źle skończą. Musi tak być.

Prezes spytał, czy znała swego stryjecznego brata. — Nie, nie znała, bo on i z nimi się procesował i wydarł szmat ziemi jej rodzicom. Nikt z sąsiadów nawet u nich nie bywał. Upiory tam tylko chodzą dotąd, bo i teraz ten Antoni żadnych stosunków z okolicą nie ma. Zresztą to koniec świata, już na granicy smoleńskiej guberni, w bezludziu, bo z obywatelstwa polskiego mało kto został.

Prezes z rozmowy z nią więcej się dowiedział o pochodzeniu i stosunkach zięcia, niż od niego przez pięć lat współżycia. Ucieszyły go te wieści, bo starszy, bezżenny brat był cennym osobnikiem, a te dobra reprezentowały tysiące. Gdy odjechała, troskliwie się rozpytał doktorów o stan rannego. Miał gorączkę, ale jeśli nie zajdą komplikacye, będzie uratowany.

Trwało to tydzień. Nareszcie przyszedł dzień, że z chorym można było mówić, więc prezes sprawę zagaił:

— Mój drogi, co? Dobrze jest żyć? Co prawda, pojąć nie mogę, co ci do głowy strzeliło tak nas wystraszyć. To, jak mówią Rosyanie: z »żyru biesiatsia...« chyba.

Adam był spokojny, przytomny, tylko bardzo słaby.

— Do głowy mi nic nie strzeliło, tylko kiepski rewolwer w piersi.

— Przypadkiem?

Chory chwilę myślał, jakby się wahał.

— Nie. Tylko źle kierowany.

— Ale dlaczego, po co, za co? Przecie nie interesy?

— Bolały mnie... zęby — odparł.

Prezes popatrzył na niego. Twarz chorego, zwykle twarda, energiczna, stała się przez goryczkę i cierpienie jakby skurczona, zamyślona.

— Zęby? Żartujesz sobie ze mnie. Dentystów nie brak!

Przyznaj się... zostanie między nami.

— Powiedziałem ojcu. Od roku cierpię. Ojciec widział ilustrowane bajki Andersena?

Prezes dotknął jego czoła, myśląc, że majaczy, ale czoło było normalnie ciepłe, i chory, zrozumiawszy ruch, uśmiechnął się.

— Nie bredzę. W tych bajkach jest rysunek szatana bólu zębów. Książka leży w buduarze Anielki... pamiątka po małym.

Zasępił się prezes na to wspomnienie zmarłego wnuka. Dziecko się urodziło wątłe, omal matka nie umarła, żyło, cherlając, pięć lat, zgasło przed pół rokiem. Pani Adamowa była też słabego zdrowia, jedynaczka, wychuchana w wacie. Może ten człowiek, zdrów, młody i silny, był nieszczęśliwy w pożyciu?

— Przecie nie zaszło nic między tobą i Anielką? — wyrwało mu się mimowoli.

— Niechże się ojciec uspokoi i nie szuka. Żyję... pójdę do dentysty... za parę dni będę mógł już robotą się zająć. Nic się ważnego nie stało tymczasem?

— Nie, fabryka idzie porządnie. Ignac mi mówił, żeś się gryzł, bo ci ktoś podkupił akcyę Skibińskiego.

— Bort je kupił dla mnie.

— Patrzajcie! Toś sprytnie zrobił. A Skibiński po krachu zięcia musiał sprzedać. Dobry interes.

Adam milczał, zapatrzony w desenie obicia.

— Anielka była dziś u ciebie?

— Była, ale ma migrenę. Poszła się położyć.

— Ale... jest tu do ciebie jakaś depesza, bez podpisu i sensu.

Przyszła wtedy...

Wzrok chorego się ożywił. Wyciągnął rękę i odczytał: »Zdrój dla pragnącego — ognisko dla brata«.

— Co to znaczy? — spytał prezes.

— To... od mego brata — rzekł powoli, wpatrzony w litery.

— Myślałem, że od kobiety — uśmiechnął się prezes. — A ten twój brat ma podobno bajeczne dobra?

— Musiała być Bojarska o swą sumę. Oddam jej te pieniądze... niech się co chwila nie nerwuje. Brat mój siedzi na ojcowiźnie: spłacił mnie i resztę rodziny; te jego dobra były bardzo obciążone. Ale to było dawno, dwanaście lat temu; może interesa poprawił.

Odpowiadał coraz wolniej, ciszej — jakby zasypiał.

Więc prezes wysunął się z pokoju, a wtedy chory jeszcze raz odczytał depeszę, wsunął ją pod poduszkę, przymknął oczy i zdawał się drzemać. Ale po chwili z pod powiek zbiegły dwie łzy i pozostały na zapadłych policzkach.

I zaczął Jaworski zdrowieć, wracać do życia. Z początku rządził z łóżka, potem z fotelu, wreszcie wyszedł do biura w fabryce.

Przechodził właśnie obok robocznych baraków, gdy z nich wyszedł doktór i rzekł:

— Nasz alkoholik dobiega kresu.

— Jest tam kto przy nim?

— Był felczer, alem go uwolnił do domu. Czuwał noc całą, a chory znajduje się tymczasem w zupełnej prostracyi.

Machinalnie Jaworski wszedł do środka.

Za wielką izbą sypialną znajdowała się stancya infirmeryi, i tam na pryczy leżał chory.

Jesienią przybył z bandą sezonowych robotników, kontraktowanych corocznie na kampanię cukrowniczą, z daleka, z głębi Białorusi.

Odrazu zwrócił uwagę dozorców ponurością i zuchwalstwem. Pracował źle i niechętnie, zmorą był administracyi, fermentem buntu wśród robotników. Było wtedy tylko spokojnie w fabryce, gdy pił aż do delirium.

— Tak, dobiega teraz kresu — pomyślał, spojrzawszy nań, Jaworski.

W ołowianem świetle zimowego dnia leżał na szkielet wychudzony, żółto-siny, z martwotą zgonu na twarzy, wykrzywionej męką.

W izbie nie było nikogo. Na dworze słychać było miarowe tętno maszyn; za ścianą, w kuchni robotników, kucharka śpiewała dyszkantem:

U jezioreczka, u bystrej wody,

Zbierała Maryś słodkie jagody.

— Szostak! — zawołał Jaworski, tknięty grozą, że nieszczęśliwy już nie żyje.

Ale wtem, gdy chciał go dotknąć, by się przekonać, przeraźliwy sygnał parowy się rozległ, i robotnik drnął, oczy rozwarł.

Bezmyślne były, bez blasku, szklane.

Długą chwilę patrzyły w jeden punkt czarnego pułapu, potem przerażone się stały, zwróciły się na izbę.

— Szostak! — powtórzył Jaworski. — Co wam?

— Pas z płóczki zdejmują, a mnie się śniła bomba — zabełkotał.

Wracała mu niejaka przytomność i ból, bo zajęczał, próbując się poruszyć.

— Szostak! Poznajecie mnie? Słyszycie?

— Aha! Szostak, to niby ja. Wszystko dobre: Szostak, Czworak, Trojak! Ślepa matka, gdzieś jest... A... a... pan dyrektor... kierownik... znaczy. I ja byłem dyrektorem. Szli za mną, na ramionach nieśli... we krwi, w ogniu... do zwycięstwa. A teraz... w barakach, na pryczy... zdycham... rab! Pan dyrektor umrze w puchach, na otłuszczenie serca... wiadomo, bo pan dyrektor mądry... bydło ma za bydło. Jednem orze, drugiem jeździ, inne rznie na kotlety. Tak trzeba... Ślepa matka powiedziała: hańba ci i klątwa, boś nienawiści pełen i jadu. No, a pan dyrektor wie, co miłość i miód? Dajcie mi wódki!...

Ostatnie słowa powiedział zupełnie przytomnie, z jękiem, z błaganiem, z żądzą.

— Dajcie wódki, dajcie!... chcę jeszcze chwilę żyć! — wołał, dysząc, rękami szukając czegoś w kieszeni surduta. — Dam dyrektorowi pieniędzy, nie chcę darmo.

— Toć giniesz od wódki, nieszczęsny! — szepnął Jaworski.

— Od wódki ginę... brednie! Zacząłem pić, gdym się poczuł zgubiony. Dyrektor się strzelał... mówią. No, to wiecie... człowiek naprzód ginie, a potem chce się sprzątnąć, bo sobie sam cuchnie. A życie samo truje... wszystko na świecie trucizna... a najgorsze zdrojowa woda. Żebym ja tej wody nigdy nie skosztował, tobym potem wódki nie pił. Zlitujcie się, dajcie mi wódki!

W głosie jego było coś tak rozdzierającego, że Jaworski zawołał kucharki i posłał ją po wódkę.

Nieszczęśnik, zanim wróciła, oczy trzymał utkwione we drzwi i okrzykiem zwierzęcego zadowolenia przyjął butelkę. Porwał ją w drżące ręce i pił.

Jaworski odebrał mu ją przemocą.

Długą chwilę Szostak leżał z wyrazem zadowolenia, potem zupełnie oprzytomniał i jakby odżył.

— Dziękuję, panie! — rzekł. — Myślę, że to ostatnia... i doktór mnie zapewniał, że lada moment... koniec. Nie mogę już tymczasem więcej dokuczać i wiem, jak to wszystkich cieszy. Oj, dokuczę jeszcze nieraz!

Roześmiał się cicho, z demoniczną radością. Potem spojrzał na Jaworskiego.

— Strzelał się pan. To mnie bardzo cieszy! I wam źle... dyrektorom. Bydłu źle żyć, ale i pastuchom pełny brzuch i kieszeń nie dają szczęścia. Ha! będzie wam coraz gorzej. Cuchniecie sami sobie, uprzątacie się. Po co was rznąć... zgnijecie sami. Pociecha mnie, com was nie mógł wyrznąć, bo mnie bydło podeptało, oplwało, zdradziło... za to, żem je z chlewu chciał wydostać. Teraz mi wszystko równie znienawidzone... i wy... i oni. Gnijcie! Stary miał racyę... nie śpieszyć się... wszystko zgnije.

Sięgnął znowu po butelkę — wypił.

— Za tę ostatnią, dziękuję panu. Nie mam pieniędzy... dam panu prezent. Ot!

Wydobył z surduta i podał wytarty pugilares.

— Dziś, jutro zdechnie Szostak... na pryczy!... Zakopią go. Pijak był, włóczęga, śmiecie! A kiedyś, jak pan sobie znowu nie do wytrzymania zacuchnie, a mojej ślepej matki już nie będzie na świecie, zapij się pan, otruj, albo powieś... jako który z tych! A wie pan, co potem będzie? Potem pan znowu wróci tutaj... tak stary uczył... hi-hi! Wróci pan, i ja wrócę, i każdy wróci. Tylko ja wtedy będę już rozumniejszy... nie będę się bał krwi... nie będę szczędził ni bydła, ni was!

Poderwał się na posłaniu i usiadł.

Roztworzył usta i głosem dzikim, ochrypłym zaintonował:

Dalej więc, dalej więc, wznieśmy śpiew...

Urwał, zakrztusił się, zabełkotał, chwycił ręką za gardło, oczami strasznemi spojrzał, zachwiał się i runął na ziemię.

W ciszy, która nagle nastała, dyszkant kucharki się rozległ:

O mój Jasinku, na rany Boga!

Słońce zachodzi, daleka droga!

Jaworski schylił się, chciał dźwignąć leżącego, poczuł, że to ciało miało bezwład rzeczy martwej, w gardle chrobotało, z ust ciekła krew, ręce już były zimne. A wtem rozległ się sygnał parowy południa i zaraz potem tupot nóg ludzkich pod ścianą i zgiełk w kuchni.

— Jagusia, gdzie miska? Daj pyska! — górował młody, wesoły głos.

Jaworski otworzył drzwi i zawołał. Kilku robotników skoczyło do izby.

— A ot i doszedł — rzekł stary chłop, przewodnik roboczej kompanii. — Będzie wszystkim spokój!

Jaworski dopilnował, by zwłoki położono na pryczy, posłał po doktora i wyszedł. Gdy wrócił do gabinetu, pugilares wrzucił do biura, nie miał czasu doń zajrzeć, bo czekała nań poczta fabryczna.

II.

Jaworscy stanowili typowe przeciętne stadło. Poznali się przed kilku laty na wieczorze w karnawale. Ona była panną na wydaniu, on dobrą partyą, bo oprócz patentu na inżyniera- technika studyował chemię zagranicą i miał pięćdziesiąt tysięcy kapitału w akcyach cukrowni, której współwłaścicielem był ojciec panny Anieli, pan Taubert.

Ignacy Taubert, jedyna latorośl męska tego rodu, nie udał się. Kolegował wprawdzie z Jaworskim w politechnice, ale ani nauk nie skończył, ani chciał i mógł ojcu pomagać.

Uważał za swój obowiązek fortunę tracić i bawić się. Był stałym, ale nieokreślonej cyfry, rozchodem i zgryzotą starego i jedną tylko położył zasługę dla spraw rodu, że wprowadził do domu rodziców Jaworskiego. Stary Taubert wnet obrachował, że zięć to będzie wymarzony, porozumiał się z żoną, ułożyli kampanię. Sprawa była łatwa, bo Jaworski był przystępny, pannie się podobał i dawał się ciągnąć w matrymonialne sidła.

Parę przetańczonych wieczorów, parę rautów muzycznych, parę wizyt, podczas których zostawiono ich sam na sam — i Jaworski się oświadczył. Interes był załatwiony dla obu stron korzystnie, pobrali się zaraz po Wielkanocy, spędzili miesiąc zagranicą, wrócili do powszedniego życia.

Jaworski został dyrektorem cukrowni, po paru latach administratorem dwóch innych, kupił folwark, umiał robić fortunę, był zdolny niesłychanie, trzeźwy, bystry, pracowity. Pożycie jego małżeńskie i rodzinne płynęło na oczach całego świata tak normalnie i spokojnie, że nawet teściowa nic mu nigdy nie miała do zarzucenia.

Bałwochwalczo przywiązana do córki, uszczęśliwioną była, że z nią się rozstawać nie potrzebuje, że zięć to współżycie przyjmuje zgodnie, że w niczem swej woli nie narzuca, na żonę nie ma żadnego wpływu.

I tak przeżyli w zgodzie i harmonii siedm lat. W pierwszym roku Anielka została matką. Dziecko dnia jednego nie było zdrowe i przemęczyło się dzięki sztuce lekarskiej i nadzwyczajnym staraniom pięć lat. Anielka też często niedomagała, jeździła ciągle z matką do wód, do gór, do morza, do błota, do powietrza, kurowanie się stało manią tych kobiet. W domu mówiono ciągle o chorobach, specyalistach, cudownych operacyach i środkach lekarskich. Po śmierci dziecka nie było końca pretensyom do doktorów i wyrzutom na złą kuracyę, na pomyłki i opowieściom symptomatów choroby i chwil ostatnich.

Taubertowa była gadatliwa, gospodarna, praktyczna, cnotliwa i despotka, Anielka — apatyczna, leniwa, próżna i bez woli; dogadzały, sobie zupełnie wystarczały, reszta ludzkości mogła dla nich nie istnieć, nie zadawały sobie nigdy w życiu trudu obserwacyi i uwagi nawet dla najbliższych, byle im było spokojnie i wygodnie.

Były zresztą przekonane, że są tak dobre, tak wzorowe, tak niezbędne na świecie, że dwóch mężczyzn, mężów są najszczęśliwszymi z ludzi.

Zamach samobójczy Jaworskiego wstrząsnął je, przeraził w pierwszej chwili, potem zadziwił, wreszcie oburzył, jako skandal, który może im zrobić w świecie nieprzyjemność. Teściowa szczególnie była oburzona i cofnęła swe łaski.

Nie odwiedzała go wcale, gdy był chory, a gdy raz pierwszy przyszedł na obiad, nie raczyła podać ręki do zwykłego pocałunku, ani przemówić słowa. Tę samą taktykę zachowywała córka.

Na obiedzie tym był i młody Taubert, przybyły z Warszawy, jak mówił: z troskliwości o zdrowie szwagra. Grobowe miny kobiet sprawiały mu złośliwą przyjemność, umyślnie był dla Jaworskiego uprzedzająco serdeczny. Stary Taubert, zajęty sprawami pieniężnemi, nie zwracał na nic uwagi.

— Widziałem strażników na podwórzu. Co tam za nowa przyczepka? — spytał zięcia.

— Robotnik umarł wczoraj.

— Może co zaraźliwego? — nie wytrzymała i ozwała się Taubertowa.

— Nic. Delirium. Zapił się!

— Ładnych ludzi kontraktuje Zagajski. Pewnie pensyę przebrał... i jeszcze policya będzie robić afery o nagłą śmierć.

— Nie. Trudności robił ksiądz z pogrzebem.

— Bardzo słusznie. Taki pijak to jakby samobójca — rzekła Taubertowa.

— No i co? Długo trup będzie w barakach? — zagadał stary, patrząc na zięcia z niepokojem, jak przyjmie uwagę.

Ale Jaworski, jakby nie słyszał, czy nie zrozumiał celu docinku, odparł spokojnie:

— Jutro pogrzeb. Zapłaciłem. W każdym razie na ten koszt się opłaci. Był to człowiek chory, słaby, prawie obłąkany; cała fabryka rada, że go niema. Naturalnie Zagajski na rok przyszły będzie ostrożniejszy przy kontraktowaniu ludzi, chociaż w zeszłym roku więcej było kramu z dyzenteryą.

— Czy to prawda, Adasiu, że chcesz zmienić chemika? — spytał Ignacy.

— Żeni się Laskowski i dostał posadę na Podolu.

— Mam dla ciebie idealnego kandydata.

— A ja otrzymałem już siedemnaście ofert z idealnemi rekomendacyami.

— W jakiej knajpie poznałeś swego protegowanego? — mruknął ojciec.

— Ja przeważnie w knajpach nie zajmuję się mężczyznami.

Mego protegowanego zresztą zna i ojciec. To Józef Wojdak.

— Co, ten synowiec prałata! Twój eks-korepetytor?

— Ten sam.

— Przecie ojciec jego wziął po prałacie sukcesyę. Muszą dobrze się mieć?

— Stary założył jakąś fabryczkę, gdzieś pod Łodzią. Drut robi czy blachę... nie wiem, ale licho to idzie. Są trzy siostry do wydania. Józef potrzebuje posady.

— Hm, chłopak był porządny, spokojny, pracowity. Teraz może także socyalista, jak oni wszyscy!

— Jak będziesz w Warszawie, Adasiu, to ci go przyprowadzę. Ty się znasz na ludziach i odrazu go rozgryziesz. Miał już posadę u Starowiejskiego. Możesz się dowiedzieć, jakie ma o nim zdanie.

Wstali od stołu. Ignacy poszedł za szwagrem do jego gabinetu na cygaro.

— Baby strasznie na ciebie obrażone! — rzekł, śmiejąc się. Jaworski podniósł oczy.

— Doprawdy? Nie uważałem! — odparł.

— To szkoda ich zachodu. Matka musiała się haniebnie zmęczyć milczeniem, a Anielka napróżno symulowała brak apetytu. Pojutrze wybierają się do Warszawy.

— Taak?

— Przecie matka mówiła to przy obiedzie.

— Nie słyszałem.

— Jesteś bardzo roztargniony, uważam. Pewnie ci do Stefy pilno! A wiesz, desperowała po tobie; była u mnie po wieści.

— Pewnie! Obiecałem jej karakułowy żakiet, a sezon zimowy u schyłku.

— Naprawdę ona ma dryg do ciebie. Chciałem pocieszyć...

Trzymała się ostro.

— Nie jest znowu tak głupia, pocieszać się tobą. Wie, że się dowiem. Widziałeś młodego Skibińskiego?

— A jakże. Graliśmy u Gerhardowej. Te tysiąc rubli, coś mi obiecał, jakbym już miał w kieszeni. Chce jeszcze za folwark piętnaście tysięcy; ale jeśli Nina się zgodzi jechać z nim zagranicę, odda za dziesięć. Miej pieniądze w pogotowiu. Kiedy będziesz w Warszawie?

— Za parę tygodni. Ale jeśli Skibiński mi nie sprzeda do kwietnia, kupię Śmiechów Zaleskich, bo buraki muszę mieć gdzie plantować, a tamto mi równie do Zaniechowa przyległe.

Ignacy popatrzał na szwagra. Rozparty w fotelu, zapatrzony w dym cygara, nawet w tę chwilę siesty poobiedniej był aferzystą, roił o interesach. Znali się oddawna, obcowali ze sobą poufale, Ignacy często mu służył, znał interesa, stosunki, bawili się nawet razem i zawsze byli w zgodzie. Jaworski pożyczał mu większe sumy, dawał bez rachunku mniejsze, często używał w różnych sprawach jego pośrednictwa, słuchał jego zwierzeń i plotek o znajomych, sam opowiadał o ludziach.

W tej chwili tknęło go coś, nagle zastanowił się, zdał sobie sprawę, że ten kolega, szwagier, przyjaciel, którego znał od wielu lat, nigdy, nigdy nie opowiedział mu nic o sobie.

Znał życia jego fakty, nigdy nie usłyszał słowa wrażeń, uczuć, pobudek tych czynów.

Zapanowała chwila milczenia. Jaworski sięgnął na biuro, po blok, i nakreślił parę cyfr, potem, jakby uspokojony, rzekł:

— O sumę niema kwestyi. W każdej chwili te dziesięć tysięcy są do dyspozycyi u Smoczyńskiego.

Ignacy oparł się o biuro i wziął do ręki rewolwer.

— Czy to ten sam? — spytał.

— Mój.

— Tak do siebie palnąć! Brr!... musi strasznie boleć.

— Nie. Kiedyś rozcisnąłem palec w drzwiach wagonu, daleko było boleśniejsze.

— Ale tak, umyślnie.

— No, a mecenas Korewo. Miał raka, wiedział, że zgubiony, a poddał się operacyi... i nie wytrzymał.

— Ba, ryzykował dla życia! Ale ryzykować dla śmierci! W każdym razie dla ciebie nie pora.

— Dlaczego?

— Bo z miłości za późno, a z przesytu za wcześnie.

— A no, dlategom się rozmyślił i z pół drogi tu jeszcze wrócił.

— I rad jesteś?

— Rozumie się. Aleś mi jeszcze nie opowiedział, coś porabiał w karnawale. Nic się dobrego nie trafiło?

— Było parę panien aż z Podola. Ale posagi w ziemi, tymczasem renta. Nie było interesu. Wiesz, kto na mnie leci? Gerhardowa.

Ignac, wobec swych spraw, zaniechał badania szwagra, a ten to wiedział i spytał żywo:

— Piękna jesień. Ale córki co powiedzą?

— Myślisz, że się ożenię? Po co? — zaśmiał się cynicznie Ignac.

Sekundę oczy Jaworskiego wyraziły krytykę, a usta wymówiły spokojnie:

— Starzy będą cię swatać.

— Dadzą mi spokój, gdy nie będę o pieniądze dokuczać; a przy tej kombinacyi można będzie żyć. Baba ma milion i może się jeszcze podobać. Już mi ludzie zazdroszczą i szczekają.

— Julki się pozbędziesz?

— E, to mniejsza. Wpadła w oko huzarowi. Jakiś syn kupca, milioner. Załatwi się bez skandalu. Sto pociech mam, obserwując, jak szelma łże, ukrywa się. Gotów mi ją wykraść.

Śmiał się Ignac, zaśmiał się Jaworski i dalej toczyła się rozmowa, przeplatana pieniężnemi sprawami i skandalikami ulicy.

Potem przeszli do salonu, spędzili wieczór z rodziną. Na herbatę przyjechali Zakrzewscy, złożył się wint, i dopiero po północy wrócił Jaworski do siebie.

Usiadł do biura i wydobył stary pugilares zmarłego robotnika.

Była w nim metryka Adama Karlińskiego z przed trzydziestu pięciu lat, wypisana z ksiąg parafialnych kościoła wołożyńskiego, w wołyńskiej dyecezyi, był paszport francuski Maurycego Gosse, był bilet wojskowy Stefana Jańczuka i matrykuła uniwersytetu w Zurychu na imię Edwarda Klonowskiego.

Oprócz tego parę rewolucyjnych proklamacyi po rosyjsku, karta, zapisana cyframi, i fotografia starej kobiety.

Któraż legitymacya była prawdziwa? Może żadna. Posiadacz pugilaresu nazywał się może jeszcze inaczej, a wszystkie te dokumenty osłaniały go może w życiu przed pościgiem władz i sądu, a teraz były mocno kompromitujące. Nie rozumiał wcale Jaworski, dlaczego je od umierającego otrzymał i, przejrzawszy, postanowił zniszczyć.

A potem raz jeszcze przejrzał, zamyślił się, odłożył metrykę i fotografię napowrót do pugilaresu, wrzucił w głąb szuflady, a resztę papierów zebrał i wsunął w piec, pełen rozżarzonych węgli. Buchnęły po chwili płomieniem, pozostała ciemna kupa spalonego papieru; rozgarnął ją i piec zamknął. Sprawa była załatwiona, wedle jego zwyczaju, prędko i stanowczo. Zostawił metrykę i fotografię na ewentualny wypadek zgłoszenia się owej ślepej matki, o której zmarły wspominał, ale myśl jego krążyła około zagadkowego człowieka i odczuł potrzebę zobaczenia jej twarzy, którą ledwie dotychczas zauważył w masie robotniczej.

Baraki leżały na uboczu, czerniejąc wśród śniegu; noc była chmurna, wietrzna, ponura. Spotkał Jaworski stróża tylko, minął fabrykę, w której robota szła miarowem tętnem, i, świecąc sobie elektryczną latarką, wszedł do baraków. Dzienna zmiana robotników spała. W sali panował zaduch brudnej odzieży i ciał; czerniały po pryczach formy ludzkie, zwalone jak kłody trudem, na zwierzęcy spoczynek; rozlegało się chrapanie, stękanie, kaszel, świst i pisk niezdrowych oskrzeli, przepitych krtani, jakieś bełkotanie ciężkich zmor sennych.

Rozpalone piece jeszcze cięższem czyniły powietrze, a rozwieszone około nich kożuchy i kaftany parowały zabójczą wonią.

Wstręt, a zarazem jakby litość odczuł Jaworski; ale zaduch dławił go w gardle, prędko minął salę i owiał go chłód infirmeryi.

Okno było otwarte i w przeciągu chybotała świeczka w rogu pryczy. Dalej stała trumna, i zmarły już w niej leżał.

Jakaś litościwa dusza umyła go i ubrała. Miał na sobie czystą koszulę, palto i buty z cholewami. Ręce mu złożono na piersi i wetknięto w nie papierowy święty obrazek. Izba, przesiąkła karbolem i chlorkiem, bielała nagością ścian i pustką.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.