Arsene Lupin - Leblanc Maurice - ebook + książka

Arsene Lupin ebook

Leblanc Maurice

4,3

Opis

Nowele ukazywały się w latach 1905–1907 we francuskim czasopiśmie „Je sais tout”, a w 1907 roku zostały po raz pierwszy zebrane i wydane w formie książkowej. Niezwykły sukces książki Maurice’a Leblanca we Francji i na całym świecie przypisuje się charyzmatycznej i pomysłowej postaci głównego bohatera, a także świetnie skonstruowanym intrygom, pełnej zaskakujących zwrotów akcji i iskrzącym się od humoru dialogom. Działający pod dziesiątkami pseudonimów Lupin wciela się w najróżniejsze postacie, raz to w arystokratę, raz w prostego złodziejaszka, zaskakując czytelnika swoimi przemianami, rozlicznymi talentami i tajemnicami. Wrodzona awersja do zabijania i galanteria wobec kobiet przybliżają szarmanckiego dżentelmena-włamywacza czytelnikowi i czynią go sympatycznym, zwłaszcza, kiedy ofiarowuje skradzione klejnoty pięknym nieznajomym. Opowieści o przygodach Arsena Lupina były wielokrotnie ekranizowane, między innymi w postaci niezwykle popularnego niegdyś w Polsce francusko-włosko-niemieckiego serialu telewizyjnego z lat 1971–1974.



Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 231

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Aresztowanie Arsena Lupina

Cóż za dziwna podróż! A tak dobrze się zapowiadała! Dla mnie żadna jeszcze nie zaczęła się pod tak dobrą gwiazdą. „Provence” jest statkiem szybkim, wygodnym i dowodzonym przez najuprzejmiejszego z ludzi. Zebrała się tu sama śmietanka towarzyska. Nawiązujemy znajomości, organizujemy zabawy. Mamy cudowne uczucie, jakbyśmy byli odcięci od świata, ograniczeni tylko do własnego towarzystwa, niby na jakiejś nieznanej wyspie, co zmusza nas do wzajemnego zbliżenia i lepszego poznania się.

I poznajemy się coraz bliżej...

Czy pomyśleliście kiedy, jak niezwykłe jest i ile niespodzianek zawiera w sobie takie skupienie ludzi, wczoraj jeszcze sobie obcych, którzy teraz w największej zażyłości mają spędzić razem parę dni między bezgranicznym niebem a niezmierzonym morzem i wspólnie stawiać czoło wściekłości oceanu, straszliwym atakom fal i złudnemu spokojowi uśpionej wody?

W gruncie rzeczy jest to tak, jakby się żyło w tragicznym skrócie samego życia, z jego burzami i wzlotami, z jego monotonią i urozmaiceniem. I dlatego być może rozkoszujemy się taką podróżą z gorączkowym pośpiechem i tym intensywniej, że jej kres dostrzegamy, ledwie się zaczęła.

Ale od wielu lat dzieje się coś, co dodaje emocji przejazdom przez ocean. Mała pływająca wysepka nie jest już odseparowana od świata, od którego, jak myśleliśmy, zdołaliśmy się uwolnić. Istnieje więź, która rozluźnia się powoli, stopniowo, na pełnym oceanie i stopniowo też, na pełnym oceanie, nawiązuje się znowu. Telegraf bez drutu! Telefon bez drutu! Wezwania z innego świata, skąd nadchodzą wiadomości w najbardziej tajemniczy sposób! Imaginacja nie może już odwoływać się do drutów, po których płyną niewidzialne wieści. Tajemnica jest jeszcze bardziej niezbadana, a także bardziej poetycka. W eterze musimy szukać wyjaśnienia tego nowego cudu.

Tak więc przez pierwsze godziny czuliśmy, że idzie za nami, towarzyszy nam, a nawet wyprzedza odległy głos, który – od czasu do czasu – szepcze jednemu z nas parę słów przesłanych z daleka. Dwóch przyjaciół coś do mnie mówiło. Dziesięciu, dwudziestu innych przesyłało nam wszystkim poprzez bezmiar przestrzeni pożegnania zabarwione smutkiem lub uśmiechem.

Otóż drugiego dnia podróży, o pięćset mil od brzegów Francji, w burzliwe popołudnie odebraliśmy radiotelegram o takiej treści:

„Arsène Lupin na waszym pokładzie w pierwszej klasie. Blondyn, świeża rana na prawym przedramieniu, jedzie sam, pod nazwiskiem R...”

W tej chwili grom z pochmurnego nieba wstrząsnął powietrzem. Burza przerwała odbiór. Depesza na tym się urwała. Z nazwiska, pod którym ukrywał się Arsène Lupin, znaliśmy tylko pierwszą literę.

Nie wątpię, że gdyby tu chodziło o każdą inną wiadomość, radiotelegrafiści, kwatermistrz i kapitan pilnie strzegliby tajemnicy. Ale ta była z tego gatunku wiadomości, które potrafią zerwać najmocniejsze więzy milczenia. Nie wiadomo jakimi drogami, ale już tego samego dnia wiedzieliśmy wszyscy na całym statku, że słynny Arsène Lupin ukrywa się między nami.

Arsène Lupin między nami! Nieuchwytny włamywacz, którego bohaterskie czyny od miesięcy nie schodziły ze stron wszystkich dzienników. Tajemniczy osobnik, z którym stary Ganimard, nasz najlepszy detektyw, rozpoczął pojedynek na śmierć i życie, pojedynek obfitujący w tyle malowniczych przygód! Arsène Lupin, dżentelmen-fantasta, który operował tylko w starych zamkach i salonach i który, dostawszy się pewnej nocy do siedziby barona Schormanna, wyszedł z niej z pustymi rękami, zostawiając po sobie kartkę z tymi słowy: „Arsène Lupin, dżentelmen-włamywacz, wróci tu wtedy, kiedy meble będą prawdziwymi antykami”. Arsène Lupin, człowiek o tysiącu twarzy: szofer, tenor operowy, bookmacher, chłopiec z dobrego domu, młodzieniec lub starzec, komiwojażer z Marsylii, rosyjski lekarz, hiszpański toreador, wszystko po kolei!

Proszę się zastanowić: Arsène Lupin spacerujący sobie swobodnie na stosunkowo ograniczonej przestrzeni transatlantyku... Co mówię! po małym skraweczku pierwszej klasy, gdzie ludzie spotykają się co chwila w tej jadalni, w tym salonie i w tej palarni! Arsène Lupin to może ten pan... albo tamten... może mój sąsiad przy stole... towarzysz z kabiny...

– I tak ma jeszcze być przez pięć dni i pięć nocy – wykrzyknęła nazajutrz panna Nelly Underdown. – Ależ to nie do zniesienia! Mam nadzieję, że go niebawem aresztują.

I zwróciła się do mnie:

– Panie Andrézy, pan jest w doskonałych stosunkach z kapitanem; czy pan nic nie wie?

Chciałbym coś wiedzieć, by podobać się pannie Nelly. Należała ona do tych niezwykłych istot, które zawsze i wszędzie od razu zajmują pierwsze miejsce. Olśniewają urodą i bogactwem. Otacza je świta zapalonych wielbicieli.

Wychowana w Paryżu przez matkę Francuzkę, Nelly jechała do ojca, wielkiego bogacza Underdowna z Chicago, a towarzyszyła jej jedna z przyjaciółek, lady Jerland.

Od pierwszej chwili zacząłem przemyśliwać o flircie. Ale w błyskawicznej intymności, która wiąże się z podróżą na statku, urok panny Nelly podziałał na mnie za silnie i ilekroć jej wielkie czarne oczy spotkały się z moimi, czułem się za bardzo podniecony jak na zwykły flirt. Nelly przychylnie przyjmowała moje hołdy. Darzyła śmiechem moje powiedzonka i z zaciekawieniem słuchała moich anegdot. Ledwie widoczną sympatią odpowiadała na moje nadskakiwania.

Jedynym rywalem u jej boku, który mnie niepokoił, był dość elegancki, trzymający się w rezerwie, młodzieniec. Parę razy zauważyłem, że nawet jakby wolała jego dość milkliwy humor od mojego swobodnego, „nieparyskiego” sposobu bycia.

Młodzieniec ten był w grupce admiratorów panny Nelly, kiedy rzuciła mi wspomniane pytanie. Siedzieliśmy wygodnie na leżakach na pokładzie. Niebo przejaśniło się po wczorajszej burzy i pogoda była czarująca.

– Nie wiem nic dokładnego, proszę pani – odpowiedziałem – ale czy nie moglibyśmy na własną rękę przeprowadzić śledztwa równie dobrze, jak to robi stary Ganimard, osobisty wróg Arsena Lupina?

– Och, och, mój panie, nie brak panu śmiałości!

– Czemu? Czyż problem jest aż tak skomplikowany?

– Bardzo.

– Zapomina pani, że mamy pewne dane, które pomogą nam w rozwiązaniu zagadki.

– Jakież to dane?

– Po pierwsze: Arsène Lupin przybrał nazwisko na „R”...

– Dosyć wątpliwe ogniwo.

– Po drugie: podróżuje samotnie.

– Jeśli ten szczegół panu wystarczy!...

– Po trzecie: jest blondynem.

– I co z tego?

– A więc dość tylko przejrzeć listę pasażerów i eliminować z niej ludzi nieodpowiadających tym danym.

Tę listę miałem w kieszeni. Wyjąłem ją i zacząłem przeglądać.

– Widzę przede wszystkim, że mamy tylko trzynaście osób, których nazwiska zaczynają się na „R” i wobec tego zasługują na naszą uwagę.

– Tylko trzynaście?

W pierwszej klasie, oczywiście. Z tych trzynastu panów „R” dziewięciu, jak może się pani przekonać, jedzie w towarzystwie żon, dzieci lub służby. Pozostaje więc tylko czterech samotnych: markiz de Raverdan...

– Sekretarz ambasady – przerwała mi Nelly – znam go.

– Major Rawson...

– To mój wuj – odezwał się czyjś głos.

– Pan Rivolta...

– Obecny! – krzyknął ktoś z naszego towarzystwa, Włoch z kruczą czarną brodą, która całkowicie zakrywała mu twarz.

Panna Nelly wybuchnęła śmiechem.

– Trudno byłoby nazwać pana blondynem.

– A więc musimy uważać – ciągnąłem – że podejrzanym jest ostatni z listy.

– To znaczy kto?

– To znaczy – pan Rozaine. Czy ktoś zna pana Rozaine’a?

Wszyscy siedzieli cicho, tylko panna Nelly zapytała małomównego młodzieńca, tego, który budził moją zazdrość stałym przebywaniem u jej boku:

– Panie Rozaine, dlaczego pan milczy?

Wszyscy spojrzeli na niego. Był blondynem.

Muszę przyznać, że coś mnie ścisnęło w sercu. A pełna zaambarasowania cisza, która zaciążyła nad nami, wskazywała mi, że i reszta towarzystwa doznała podobnego wstrząsu. Było to absurdalne uczucie, bo w zachowaniu tego młodego człowieka nie było nic podejrzanego.

– Dlaczego milczę? – odpowiedział. – Dlatego, że ze względu na moje nazwisko, samotność w podróży i kolor włosów przeprowadziłem podobne badanie i doszedłem do analogicznego wniosku. Uważam, że trzeba mnie aresztować.

Mówił to z dziwną miną. Jego usta, wąskie jak dwie nieporuszone kreski, zacisnęły się jeszcze mocniej i pobladły. Czerwone żyłki wystąpiły mu na białkach oczu.

Niewątpliwie żartował. A jednak fascynowała nas jego twarz i zachowanie. Panna Nelly zapytała naiwnie:

– Ale pan nie ma rany?

– Racja – odparł – brakuje rany.

Nerwowym ruchem podciągnął mankiet koszuli i obnażył przedramię. I natychmiast coś mnie uderzyło. Zamieniłem spojrzenie z Nelly. Rozaine obnażył lewą rękę.

Już, już chciałem to powiedzieć całkiem szczerze, kiedy nowe wydarzenie skierowało naszą uwagę w inną stronę. Lady Jerland, przyjaciółka Nelly, biegła do nas.

Była wzburzona. Skupiliśmy się przy niej; dopiero po chwili z wielkim wysiłkiem zdołała wykrztusić:

– Moje kosztowności, moje perły!... skradziono wszystkie!...

Nie, nie wszystkie, jak dowiedzieliśmy się potem. Rzecz znacznie ciekawsza: wybrano tylko te lepsze!

Z brylantowej gwiazdy, z rubinowego medalionu, z połamanych naszyjników i bransoletek wyłuskano wcale nie największe, ale najładniejsze, najcenniejsze kamienie, te – można by powiedzieć – które miały największą wartość, a zabierały najmniej miejsca. Oprawy poniewierały się na stole. Widziałem je, widzieliśmy je wszyscy pozbawione swych bezcennych klejnotów – jak kwiaty, z których powyrywano płatki barwne i lśniące.

A po to, żeby tego dokonać, trzeba było w czasie, kiedy pani Jerland piła herbatę, w biały dzień i w ludnym korytarzu, włamać się do jej kabiny, odnaleźć mały woreczek z rozmysłem ukryty na dnie pudła z kapeluszami, otworzyć go i wyszukać najkosztowniejsze kamienie.

Kiedy kradzież wyszła na jaw, wszyscy pasażerowie byli tego samego zdania: to Arsène Lupin. I rzeczywiście to była jego metoda tajemnicza, zagadkowa, niepojęta i logiczna zarazem, bo trudno było ukryć całą masę kosztowności. O wiele mniej kłopotu sprawiały same kamienie, niepowiązane ze sobą, perły, szafiry, szmaragdy.

A przy obiedzie zobaczyliśmy, że dwa miejsca po obu stronach Rozaine’a zostały wolne. Wieczorem zaś dowiedzieliśmy się, że kapitan wezwał go do siebie.

Jego aresztowanie, w które nikt już nie wątpił, odprężyło atmosferę. Nareszcie oddychaliśmy spokojnie. Tego wieczoru grano w różne gry i tańczono. Zwłaszcza panna Nelly zdradzała beztroską wesołość, z czego wnioskowałem, że jeżeli nawet zaloty Rozaine’a podobały się jej z początku, łatwo o nich zapomniała. Jej wdzięk podbił mnie do reszty. Koło północy przy jasnym blasku księżyca zapewniłem ją o moim przywiązaniu do niej ze wzruszeniem, które nawet zdawało jej się podobać.

Ale nazajutrz ku ogólnemu zdziwieniu dowiedziano się, że z braku dostatecznych dowodów zwolniono Rozaine’a.

Był on synem bogatego kupca z Bordeaux i wylegitymował się papierami, które nie budziły najmniejszej wątpliwości. Poza tym nie miał nawet śladu świeżej rany na rękach.

– Papiery, metryki! – oburzali się przeciwnicy Rozaine’a – Arsène Lupin dostarczy wam ich tyle, ile tylko dusza zapragnie! A blizna... może wcale jej nie miał albo zatarł jej ślad!

Odpowiadano im na to, że w czasie kradzieży Rozaine – jak zostało dowiedzione – spacerował po pokładzie. Na co mówili:

– Czy człowiek tego pokroju, co Arsène Lupin, musi koniecznie asystować przy swoich kradzieżach?

Ale poza innymi względami był pewien argument, na który nawet najwięksi sceptycy nie znajdowali żadnego kontrargumentu: kto, prócz Rozaine’a, podróżował samotnie? Kto jeszcze był blondynem i nosił nazwisko zaczynające się na literę „R”? O kim mówiła depesza, jeśli nie o Rozainie?

Toteż kiedy na parę minut przed obiadem Rozaine śmiało podszedł do naszej grupy, panna Nelly i pani Jerland wstały i odeszły. Niewątpliwie zrobiły tak z niekłamanego strachu.

W godzinę potem marynarze, służba i pasażerowie wszystkich klas podawali sobie z rąk do rąk odręczne ogłoszenie tej treści: „Louis Rozaine obiecuje dziesięć tysięcy franków nagrody temu, kto zdemaskuje Arsena Lupina albo wskaże osobę, u której ukryto skradzione kamienie”.

– A jeśli nikt mi nie pomoże w walce z tym bandytą – oświadczył Rozaine kapitanowi – sam się z nim rozprawię.

Rozaine przeciw Arsenowi Lupinowi albo raczej – jak ludzie mówili – Arsène Lupin przeciw Arsenowi Lupinowi. Ciekawie zapowiadała się ta walka!

Trwała dwa dni.

Widziano Rozaine’a myszkującego wszędzie. Kręcił się wśród służby, rozpytywał, szukał. W nocy widywano jego cień snujący się po statku.

Kapitan ze swojej strony rozwinął jak najbardziej ożywioną działalność. Przetrząsano „Provence” od góry do dołu, nie opuszczano żadnego zakątka. Rewidowano wszystkie kabiny bez wyjątku pod bardzo słusznym pretekstem, że klejnoty mogą być ukryte wszędzie, tylko nie w kabinie podejrzanego.

– Wykryją coś wreszcie, prawda? – zapytała mnie panna Nelly. – Choć jest prawdziwym czarodziejem, nie dokona tego, żeby perły i brylanty stały się niewidzialne.

– Dokona – odpowiedziałem – bo żeby je zobaczyć, trzeba by popruć podszewki naszych kapeluszy, naszych marynarek i wszystko, co mamy na sobie.

I pokazując jej mego kodaka „9 X 12”, z którego fotografowałem ją przy każdej sposobności i w różnych pozach, mówiłem dalej:

– Czy pani nie sądzi, że w aparacie nie większym od tego znajdzie się dość miejsca na wszystkie kosztowne kamienie pani Jerland? Człowiek udaje, że fotografuje, i nikt go nie podejrzewa.

– Jednak słyszałam, że nie ma złodzieja, który by nie zostawił jakiegoś śladu po sobie.

– Jest jeden: Arsène Lupin.

– A czemu?

– Czemu? Bo on myśli o wszystkim, co mogłoby go zdradzić, nie tylko o samej kradzieży.

– Na początku miał pan więcej wiary.

– Ale później zobaczyłem Arsena Lupina przy pracy.

– Więc co pan myśli?

– Myślę, że tylko daremnie traci się czas.

I rzeczywiście poszukiwania nie przyniosły żadnych rezultatów, a te, które z nich wynikły, nie odpowiadały wysiłkom: kapitanowi skradziono zegarek.

Rozgniewany kapitan wpadł w jeszcze większy zapał i jeszcze baczniejszą uwagę zwrócił na Rozaine’a, z którym odbył parę dodatkowych rozmów. Ale nazajutrz – co za wspaniała ironia! – znaleziono zegarek kapitana między przypinanymi kołnierzykami pierwszego oficera.

To wszystko graniczyło niemal z cudem i zdradzało humorystyczne zacięcie Arsena Lupina, wprawdzie włamywacza, ale i amatora jednocześnie. Działał on z powołania i kierował się zamiłowaniem – to pewne – ale także i poczuciem humoru. Przypominał kogoś, kto wspaniale bawi się figlem, który spłatał, i śmieje się do rozpuku za kulisami ze swych kawałów i sytuacji, które wymyślił i stworzył.

Stanowczo Arsène Lupin był swojego rodzaju artystą, toteż patrząc na Rozaine’a, posępnego i upartego, i myśląc o podwójnej roli, jaką ten interesujący jegomość niewątpliwie odgrywa, nie mogłem mówić o nim bez pewnego rodzaju uznania.

Przedostatniej nocy oficer wachtowy usłyszał jakiś szmer w najciemniejszym kącie pokładu. Zwabiony tym podszedł bliżej. Ujrzał leżącego człowieka z głową owiniętą w szary, bardzo gruby szal i z rękami skrępowanymi cienkim, mocnym sznurkiem.

Rozwiązano biedaka, podniesiono i udzielono mu pierwszej pomocy. Był to Rozaine.

Był to Rozaine, którego napadnięto podczas jego poszukiwań, powalono i obrabowano. Na bilecie wizytowym, przypiętym szpilkami do jego ubrania, widniały słowa: „Arsène Lupin z podziękowaniem przyjmuje dziesięć tysięcy franków pana Rozaine’a”. W istocie w zrabowanym portfelu było dwadzieścia banknotów po tysiąc franków.

Oczywiście biedaka Rozaine’a posądzono o symulowany napad na samego siebie. Ale pomijając już to, że nie mógłby sam związać się w podobny sposób, ustalono, że charakter pisma na bilecie wizytowym zupełnie różnił się od pisma Rozaine’a, a za to łudząco przypominał pismo Arsena Lupina, tak jak je reprodukowała jakaś stara gazeta, znaleziona na statku.

A więc Rozaine nie był Arsenem Lupinem. Rozaine był Rozainem, synem bogatego kupca z Bordeaux! A obecność Arsena Lupina na statku potwierdziła się raz jeszcze, i to w jakim zadziwiającym czynie!

Blady strach padł na wszystkich. Ludzie bali się zostawać samotnie w swych kabinach, a jeszcze bardziej – zapuszczać się pojedynczo do odległych części statku. Przez ostrożność zbierali się tylko w zupełnie pewnych siebie grupkach. I co więcej – podejrzliwość dzieliła najbardziej zażyłe towarzystwa. Niebezpieczeństwo nie zagrażało teraz ze strony jakiegoś określonego osobnika i nie sprowadzało się do tych samych groźnych metod. Każdy... absolutnie każdy mógł odtąd być Arsenem Lupinem. Nasza podniecona wyobraźnia nadawała mu bezgraniczną i cudowną moc. Przypisywaliśmy mu zdolność przybrania najbardziej niespodziewanej postaci: mógł być kolejno szanownym majorem Rawsonem albo szlachetnym markizem de Raverdanem, albo nawet – przestaliśmy już bowiem wierzyć w obciążającą początkową literę nazwiska – tym lub tym panem, o którym wszyscy wiedzieli, że podróżuje w towarzystwie żony, dzieci lub służby.

Pierwsze radiodepesze nie przyniosły żadnej nowej wiadomości. Przynajmniej kapitan nic nam nie powiedział, a takie milczenie wcale nie dodawało otuchy.

Ostatni dzień podróży ciągnął się w nieskończoność. Żyliśmy w niespokojnym oczekiwaniu nieszczęścia. Teraz nie będzie to już kradzież czy zwykły napad, będzie to zbrodnia, morderstwo. Nikt nie wierzył, że Arsène Lupin poprzestanie na tych dwóch drobnych rabunkach. Wobec zupełnej bezsilności władz był absolutnym panem statku i mógł robić wszystko, co chciał. Dysponował majątkiem i życiem ludzi.

Dla mnie były to najcudowniejsze godziny, bo im zawdzięczam zaufanie okazywane mi przez Nelly. Pod wpływem tylu niezwykłych wydarzeń, z natury wrażliwa, bezwiednie szukała ona we mnie oparcia i obrony, a ja byłem szczęśliwy, że mogę jej to dać.

W głębi duszy błogosławiłem Arsena Lupina. Czy to nie on nas zbliżył? Czy to nie jemu zawdzięczałem prawo snucia najpiękniejszych marzeń? Marzeń o miłości i marzeń bardziej realnych, przyznajmy otwarcie. Ród Andrézy jest starym rodem z Poitou, ale złoto na jego tarczy herbowej już trochę wyblakło; uważałem więc, że chęć przywrócenia nazwisku utraconego blasku nie przynosi ujmy szlachcicowi.

Czułem, że te moje marzenia wcale nie oburzają Nelly. Jej roześmiane oczy upoważniały mnie do nich, a słodycz głosu rokowała nadzieję.

Aż do ostatniej chwili staliśmy koło siebie, ramię przy ramieniu, oparci łokciami o nadburcie, gdy brzegi Ameryki wyłaniały się przed nami.

Na statku przerwano już śledztwo. Czekano. Od pasażerów pierwszej klasy począwszy, aż do międzypokładu, gdzie mrowili się emigranci, czekano na tę najwyższą chwilę napięcia, kiedy wreszcie zostanie wyjaśniona nierozwiązalna dotąd zagadka. Kto jest Arsenem Lupinem? Pod jakim nazwiskiem, pod czyją postacią ukrywa się słynny Arsène Lupin?

I wreszcie nadeszła ta chwila największego napięcia. Gdybym nawet żył sto lat, nie zapomnę z niej najmniejszego szczególiku.

– Jaka pani jest blada – powiedziałem do Nelly, która oparła się na mym ramieniu bliska omdlenia.

– A pan! – odparła. – Ach, jakież wzruszenie zdradza pańska mina!

– Niech pani pomyśli!... To pasjonująca chwila. I jestem taki szczęśliwy, że mogę ją przeżyć przy pani. Wydaje mi się, że nigdy pani nie zapomnę.

Nie słuchała mnie. Podniecona, rozgorączkowana oddychała z trudem. Opuszczono schodnie. Ale nim pozwolono nam zejść na brzeg, na statek weszli celnicy, ludzie w mundurach, urzędnicy pocztowi.

Nelly wyjąkała:

– Jeśli się przekonają, że Arsène Lupin uciekł w czasie drogi, wcale się nie zdziwię.

– Może wolał śmierć od hańby i skoczył w wody Atlantyku, byle nie dać się aresztować.

– Niech pan nie żartuje – powiedziała podrażniona.

Nagle zadrżałem, a gdy mnie zapytała o przyczynę, odpowiedziałem:

– Czy pani widzi tego małego starszego pana stojącego przy zejściu ze schodni...

– Tego z parasolem i w oliwkowozielonym płaszczu?

– To Ganimard.

– Ganimard?

– Tak, słynny detektyw. Ten, który przysiągł, że osobiście aresztuje Arsena Lupina. Ach, teraz rozumiem, czemu nie mieliśmy informacji z tej strony oceanu. Ganimard tam był. Nie lubi, gdy się kto wtrąca do jego spraw.

– A zatem Arsena Lupina już teraz na pewno złapią?

– Kto wie? Zdaje się, że Ganimard nigdy nie widział go bez przebrania i nie ucharakteryzowanego i jeżeli nie zna nazwiska, pod którym się teraz Lupin ukrywa...

– Ach – powiedziała na to z trochę okrutną kobiecą ciekawością – gdybym mogła asystować przy jego aresztowaniu!

– Czekajmy cierpliwie. Arsène Lupin na pewno już dostrzegł swego wroga. Będzie wolał zejść między ostatnimi pasażerami, kiedy oko starego już się zmęczy.

Zaczęto schodzić na ląd. Ganimard, wsparty na parasolu z obojętną miną, zdawał się nie zwracać uwagi na tłum cisnący się między dwiema poręczami. Zauważyłem, że jeden z oficerów załogi stał za nim i coś mu mówił od czasu do czasu.

Kolejno przedefilowali przed Ganimardem markiz de Raverdan, major Rawson, Włoch Rivolta i inni, wielu innych... Zauważyłem, że teraz zbliża się Rozaine.

Biedny Rozaine! Jeszcze nie odzyskał sił po swych przykrych przygodach!

– A może to jednak on – powiedziała mi Nelly. – Jak się panu zdaje?

– Mnie się zdaje, że byłoby bardzo ciekawe zdjecie Ganimarda i Rozaine’a obok siebie. Może pani weźmie mój aparat, bo jestem taki obładowany.

Podałem jej aparat, ale już było za późno na zdjęcie. Rozaine schodził na brzeg, oficer pochylił się nad uchem Ganimarda, ale ten tylko lekko wzruszył ramionami i Rozaine przeszedł.

– A więc któż, u Boga, jest Arsenem Lupinem?

– Tak – głośno powiedziała Nelly. – Któż nim jest?

Na pokładzie zostało już najwyżej dwadzieścia osób. Nelly przyglądała się im po kolei zdjęta niejasną obawą, że może któryś z nich jest właśnie nim.

Powiedziałem jej.

– Nie możemy już dłużej czekać.

Ruszyła przodem. Poszedłem za nią. Ale nie przeszliśmy nawet dziesięciu kroków, kiedy Ganimard zagrodził nam drogę.

– O co chodzi?! – wykrzyknąłem.

– Chwileczkę, mój panie, czego się pan tak spieszy?

– Towarzyszę tej pani.

– Chwileczkę – powtórzył z większym już naciskiem.

Przyjrzał mi się uważnie, a potem powiedział, patrząc mi w oczy:

– Arsène Lupin, prawda?

Roześmiałem się.

– Nie. Tylko Bernard d’Andrézy.

– Bernard d’Andrézy umarł trzy lata temu w Macedonii.

– Gdyby Bernard d’Andrezy umarł, byłbym duchem. A przecież nim nie jestem. Oto moje papiery.

– To są papiery zmarłego. Będę miał przyjemność wytłumaczyć panu, w jaki sposób pan je zdobył.

– Ależ pan zwariował! Arsène Lupin wsiadł na statek pod nazwiskiem zaczynającym się na literę „R”.

– Tak. To jeszcze jedna z pańskich sztuczek. Fałszywy ślad, na który pan ich wszystkich naprowadził tam na statku. Spryciarz z pana, mój drogi panie. Ale tym razem fortuna się odwróciła. Chodź, Lupin, pokaż klasę.

Zawahałem się chwilę. Ganimard gwałtownym ruchem schwycił mnie za prawe ramię. Krzyknąłem z bólu. Uraził mnie w ledwie zabliźnioną ranę, o której wspominała depesza.

Trzeba było się poddać. Odwróciłem się ku Nelly. Słuchała, chwiejąc się na nogach trupio blada.

Nasze spojrzenia spotkały się. Potem Nelly opuściła wzrok na kodaka, który jej oddałem. Zrobiła raptowny ruch i zdawało mi się... miałem pewność, że nagle zrozumiała. Tak, to tam, między wąskimi ściankami oklejonymi czarną skórą, w tym małym przedmiocie, który przezornie jej powierzyłem, zanim Ganimard mnie aresztował, leżało dwadzieścia tysięcy Rozaine’a, perły i brylanty lady Jerland.

Ach! Przysięgam, że w tej poważnej chwili, kiedy obstąpili mnie Ganimard i jego dwaj pomocnicy, wszystko było mi obojętne – i moje aresztowanie, i wrogość tłumu – wszystko prócz jednego: prócz tego, co zrobi Nelly z depozytem, który jej powierzyłem.

Nawet przez chwilę nie bałem się, że policja może zdobyć te dowody rzeczowe i dla mnie fatalne, ale chodziło mi o to, czy Nelly zdecyduje się im je dostarczyć!

Czy mnie zdradzi? Czy mnie zgubi? Czy postąpi jak nieubłagany wróg, czy jak kobieta, która pamięta i u której pobłażanie i bezwiedna sympatia złagodzą uczucie pogardy?

Nelly przeszła obok mnie. W milczeniu skłoniłem się jej głęboko. W tłumie innych podróżnych poszła w stronę trapu z moim kodakiem w ręku.

„Pewnie nie odważy się na oczach wszystkich – myślałem. – Odda go za godzinę, za chwilę”.

Ale już na środku schodni z rozmyślną niezręcznością upuściła aparatw wodę między burtę statku i kamienne nabrzeże.

A później zobaczyłem, jak odchodzi.

Jej ładna sylwetka ginęła w tłumie i znów mi się ukazywała, by znowu zginąć. Skończyło się, skończyło na zawsze.

Chwilę stałem nieruchomo, smutny i zarazem przejęty słodkim wzruszeniem. Potem westchnąłem, co bardzo zdziwiło Ganimarda.

„Jaka szkoda, mimo wszystko, że nie jestem uczciwym człowiekiem...”

*

Taką to historię swego aresztowania opowiedział mi Arsène Lupin pewnego zimowego wieczoru. Przypadek, o którym kiedyś opowiem, połączył nas serdecznymi więzami... czy mam powiedzieć – przyjaźni? Tak, pozwalam sobie sądzić, że Arsène Lupin zaszczyca mnie odrobiną przyjaźni i że to przez przyjaźń przychodzi czasem niespodziewanie do mnie, wnosząc w ciszę mego gabinetu młodzieńczą wesołość, żar namiętnego życia i wspaniały humor człowieka, dla którego przeznaczenie ma same uśmiechy i łaski.

Jego wygląd? Jakże go opiszę? Widziałem Arsena Lupina dwadzieścia razy, i dwadzieścia razy był zupełnie inną istotą... a raczej taką samą, tylko jakby zmienioną przez odbicie w dwudziestu lustrach. A każde z tych odbić miało jego charakterystyczne oczy i postać, jemu tylko właściwe ruchy, jego sylwetkę i usposobienie.

„Sam nie wiem – powiedział mi – sam już nie wiem, jaki jestem. Nie poznaję się w lustrze”.

Wyskok, oczywiście, i paradoks, ale prawda dla tych, którzy go spotykają i którzy lekceważą sobie jego niewyczerpane możliwości, jego cierpliwość i sztukę charakteryzacji, cudowną zdolność przeistaczania się posuniętą aż do zmiany twarzy i nawet proporcji rysów.

– Po co – powiedział jeszcze – miałbym zachowywać określony wygląd? Czemu nie miałbym uniknąć niebezpieczeństwa ukazywania się zawsze w tej samej postaci? Moje czyny i tak charakteryzują mnie dostatecznie. I dodał z pewną dumą w głosie:

– Jeśli nikt nie może powiedzieć z całą pewnością: oto Arsène Lupin, tym lepiej. Najważniejsze jest, by mówiono bez obawy popełnienia omyłki: to zrobił Arsène Lupin.

Oto parę jego czynów, parę przygód. Próbuję je opowiedzieć według jego własnych zwierzeń, którymi łaskawie zechciał mnie zaszczycić w czasie paru zimowych wieczorów, w ciszy mego gabinetu...

Arsène Lupin w więzieniu

Nie ma turysty godnego tej nazwy, który nie znałby brzegów Sekwany i – wędrując od ruin Jumièges do ruin Saint Wandrille – nie zauważyłby dziwnego, małego zameczku feudalnego, Malaquis, dumnie stojącego na skale na samym środku rzeki. Łuk mostu łączy go z drogą. Podstawa ciemnych baszt zamku zlewa się w jedną całość z granitem, na którym go wzniesiono. Jest to potężny skalny złom, oderwany nie wiadomo od jakiej góry i rzucony tu straszliwym wstrząsem tektonicznym. Naokoło niego szemrze w trzcinach spokojna woda wielkiej rzeki, a pliszki trzęsą ogonkami na wilgotnych, wystających z wody kamieniach.

Historia zameczku Malaquis jest chropowata jak jego nazwa i przykra jak jego sylwetka. Jest to historia walk, oblężeń, szturmów, grabieży i masakr. Przy wieczornych pogwarkach w tej części Normandii z dreszczem przerażenia wspomina się zbrodnie, które tu popełniono. Ludzie opowiadają sobie tajemnicze legendy. Mówią o słynnych podziemnych przejściach, które ongiś wiodły do opactwa Jumièges i do dworu Agnés Sorel, metresy Karola VII.

W tym starym legowisku bohaterów i zbójów mieszka baron Nathan Cahorn, baron Szatan, jak go kiedyś przezwano na giełdzie w Paryżu, gdzie trochę za raptownie się wzbogacił. Zrujnowani materialnie panowie na Malaquis musieli mu sprzedać siedzibę swych przodków za kawałek chleba. Cahorn w tym zamku umieścił swoją wspaniałą kolekcję mebli, obrazów, fajansów i rzeźb w drzewie. Mieszka tam samotnie w towarzystwie trojga starej służby. Nikt nigdy nie wchodzi do zamku. Nikt nigdy nie podziwia na tle przepychu antycznych sal jego trzech obrazów Rubensa, dwóch Watteau, kazalnicy rzeźbionej przez Jeana Goujona i tylu innych cudów wyrwanych za pomocą banknotów najbogatszym bywalcom sal licytacyjnych.

Baron Szatan bał się. Nie bał się wcale o siebie, lecz o swoje skarby zebrane z upartą pasją i przenikliwością amatora, o którym nawet najchytrzejsi kupcy nie mogli powiedzieć, że potrafili go wywieść w pole. Kochał swoje zbiory. Kochał je łapczywie jak skąpiec, zazdrośnie jak kochanek.

Co wieczór o zachodzie słońca baron zamyka i rygluje czworo okutych żelazem drzwi na dwóch krańcach mostu i przy wejściu z głównego dziedzińca. Wystarczy je tylko ruszyć, by w ciszy zadźwięczały alarmowe dzwonki. Od strony Sekwany nie ma się czego obawiać: tu skała wyrasta z niej prostopadle.

Pewnego wrześniowego piątku listonosz, jak zwykle, stanął na przyczółku zamku. I jak codziennie, baron własnoręcznie uchylił ciężkie skrzydło drzwi.

Przyjrzał się listonoszowi tak uważnie, jakby nie znał od lat tej poczciwej twarzy i filuternych chłopskich oczu, a listonosz powiedział, śmiejąc się:

– To zawsze tylko ja, panie baronie... Nikt inny w mojej bluzie i czapce.

– Nigdy nic nie wiadomo – burknął baron.

Listonosz podał mu plik dzienników i dorzucił:

– A teraz jeszcze coś nowego, panie baronie.

– Nowego?

– List... i w dodatku polecony.

Baron żył samotnie i nie mając ani przyjaciół, ani nikogo, kto by się nim interesował, nie otrzymywał nigdy żadnych listów. Toteż ten list od razu wydał mu się zwiastunem czegoś złego, powodem do obaw. Kim mógł być tajemniczy korespondent, który niepokoił go w jego zaciszu?

– Niech pan pokwituje odbiór, panie baronie.

Klnąc pod nosem, baron podpisał pokwitowanie. Potem wziął list, poczekał, aż listonosz zniknie za zakrętem drogi, przeszedł parę kroków, oparł się o parapet mostu i rozerwał kopertę. Znalazł w niej złożoną we czworo kartkę papieru z takim odręcznym nagłówkiem:

Więzienie de la Santé, Paryż. Spojrzał na podpis: Arsène Lupin. Zdziwiony, czytał:

Panie Baronie,

W galerii łączącej pańskie dwa salony wisi obraz Filipa de Champaigne1o wspaniałej fakturze, który niesłychanie mi się podoba. Również przypadły mi do gustu pańskie Rubensy, jak i pański najmniejszy Watteau. W prawym salonie zauważyłem kredens w stylu Ludwika XIII, gobeliny z Beauvais, stoliczek w stylu empire z podpisem „Jacob” i renesansową skrzynię. W lewym salonie – całą gablotkę z kosztownościami i miniatury.

Tym razem poprzestanę na wspomnianych drobiazgach, jak mi się zdaje, łatwych do zbycia. Proszę Pana, by Pan kazał je odpowiednio zapakować i wysłać (opłaciwszy koszty) na moje nazwisko na dworzec Batignolles w Paryżu najdalej w ciągu ośmiu dni. Gdyby Pan tego nie zrobił, osobiście zajmę się ich wysłaniem w nocy ze środy na czwartek 27/28 września. I w tym wypadku, zupełnie sprawiedliwie, nie poprzestanę na wymienionych przedmiotach.

Zechce mi Pan wybaczyć mały kłopot, jaki Panu sprawiam, i proszę przyjąć wyrazy prawdziwego szacunku.

Arsène Lupin

PS Niech mi Pan aby nie przysyła tego największego obrazu Wateau. Choć zapłacił Pan za niego trzydzieści tysięcy franków w Sali Licytacyjnej, jest to tylko kopia. Oryginał spalił Barras za Dyrektoriatu podczas jednej z nocnych orgii. Może się Pan o tym przekonać z niewydanych pamiętników Garata.

Również wcale mi nie zależy na łańcuchu w stylu Ludwika XV, którego autentyczność wydaje mi się wątpliwa.

Ten list wzburzył barona Cahorna. Już sam przez się dawał powód do niepokoju, a cóż dopiero podpisany przez Arsena Lupina!

Pilnie czytując dzienniki, baron doskonale wiedział o wszystkich włamaniach i zbrodniach na świecie i żaden wyczyn tego piekielnego Arsena Lupina nie uszedł jego uwagi. Oczywiście wiedział, że Arsène Lupin, aresztowany w Ameryce przez swego wroga Ganimarda, siedzi pod kluczem, że wdrożono przeciwko niemu postępowanie sądowe – zresztą z jakim trudem! Ale wiedział też, że po Arsenie Lupinie można się wszystkiego spodziewać. Poza tym przerażała go ta dokładna znajomość zamku, rozmieszczenia obrazów i mebli. Któż poinformował Arsena Lupina o rzeczach, których nikt nigdy nie widział?

Baron podniósł wzrok i przyjrzał się groźnej sylwetce zamku, urwistej skale, na której go wzniesiono, głębokiej wodzie naokoło niej i wzruszył ramionami. Nie, stanowczo nie było się czego bać. Nikt na świecie nie zdołałby się przedostać aż do nieprzeniknionego sanktuarium, w którym umieścił swoje kolekcje.

Nikt, zgoda, ale Arsène Lupin? Czy dla Arsena Lupina istniały drzwi, zwodzone mosty i mury? Na co się zdadzą najwymyślniejsze przeszkody, najbardziej pomysłowe zabezpieczenia, gdy Arsène Lupin postanowi dopiąć celu?

Jeszcze tego wieczoru baron napisał do prokuratora Republiki w Rouen. Załączył groźny list i prosił o pomoc i opiekę.

Odpowiedź przyszła szybko. Wymieniony Arsène Lupin znajduje się teraz w więzieniu „Santé” pod ścisłym dozorem, w warunkach, które uniemożliwiają pisanie listów, a zatem przesłany list musi być sfałszowany. Wszystko na to wskazuje: logika i zdrowy sens, jak również wymowa faktów. Tym niemniej, na wszelki wypadek, polecono grafologowi zbadać pismo, a ten orzekł, że mimo pewnego podobieństwa, charakter pisma nie odpowiada pismu zatrzymanego.

„Mimo pewnego podobieństwa” te trzy straszliwe słowa przede wszystkim uderzyły barona. Widział w nich potwierdzenie wątpliwości, które powinno było, jego zdaniem, wystarczyć dla wkroczenia prawa.

Te obawy doprowadziły go do rozpaczy. Ciągle odczytywał list na nowo: osobiście zajmę się ich wysłaniem. I ta dokładna data: w nocy ze środy na czwartek, 27/28 września!

Baron, mruk i człowiek podejrzliwy, nie miał odwagi zwierzać się służbie, bo uważał, że trudno polegać na jej całkowitym oddaniu. A teraz, po raz pierwszy od wielu lat, czuł potrzebę pomówienia z kimś, zasięgnięcia czyjejś rady. Opuszczony przez przedstawiciela prawa swego okręgu, nie wierząc we własne możliwości obrony, gotów był już pojechać do Paryża, by tam poprosić o pomoc któregoś z dawnych policjantów.

Tak minęły dwa dni, a trzeciego, w czasie przeglądania dzienników, baron aż zadrżał z radości. „Réveil de Caudebec” zamieścił taką wzmiankę:

Już prawie od trzech tygodni mamy przyjemność gościć w murach naszego miasta głównego inspektora Ganimarda, jednego z weteranów naszej policji. Pan Ganimard, któremu jego ostatni sukces – aresztowanie Arsena Lupina – przyniósł europejską sławę, odpoczywa u nas po swych długich trudach, spędzając czas na łowieniu kiełbi i uklejek.

Ganimard! Oto pomoc, której szukał baron Cahorn! Któż lepiej od kutego na cztery nogi i cierpliwego Ganimarda potrafi pokrzyżować plany Arsenowi Lupinowi?

Baron nie wahał się ani chwili. Sześć kilometrów dzieliło zamek od małego miasteczka Caudebec. Baron przebył tę drogę krokiem żwawym, jak człowiek ożywiony nadzieją ratunku.

Po wielu bezowocnych próbach ustalenia adresu inspektora baron udał się do redakcji „Réveil” mieszczącej się na samym środku nabrzeża. Tu znalazł redaktora wzmianki, który zbliżywszy się do okna, wykrzyknął:

– Ganimard? Ależ na pewno znajdzie go pan na nabrzeżu z wędką w ręku. Tam zawarłem z nim znajomość, przeczytawszy przypadkowo jego nazwisko na wędzisku. Widzi pan, ten mały staruszek, tam pod drzewami na bulwarze.

– Ten w surducie i w słomkowym kapeluszu?

– Tak. Śmieszny typ. Milczek i raczej zrzęda.

W pięć minut potem baron podszedł do słynnego Ganimarda, przedstawił mu się i spróbował nawiązać rozmowę. Gdy mu się to nie udało, przystąpił wprost do rzeczy i wyłożył, o co mu chodzi.

Ganimard słuchał nieruchomy, nie spuszczając oczu z ryby, która brała, potem odwrócił głowę do barona, zmierzył go od stóp do głów z miną wyrażającą głębokie współczucie i powiedział:

– Mój panie, nikt nigdy nie uprzedza ludzi, których ma zamiar okraść. A zwłaszcza Arsène Lupin nie zrobiłby takiego głupstwa.

– A jednak...

– Drogi panie, gdybym miał choć cień wątpliwości, przyjemność ponownego dobrania się do skóry Arsenowi Lupinowi przeważyłaby nad innymi względami. Na nieszczęście, ten kawaler siedzi teraz pod kluczem.

– A jeśli się wyrwie?...

– Ludzie nie wyrywają się z „Santé”.

– Ale on...

– On nie łatwiej od każdego innego.

– A jednak...

– Jeśli się wyrwie, tym lepiej, znów go przychwycę. Tymczasem niech pan śpi spokojnie i niech mi pan dłużej nie straszy tej uklei.

Rozmowa była skończona. Baron wrócił do siebie nieco podniesiony na duchu beztroską Ganimarda. Sprawdził zamki, poszpiegował służbę i w ciągu następnych czterdziestu ośmiu godzin niemal zdołał sam siebie przekonać, że – zważywszy wszystko – jego obawy były płonne. Nie, Ganimard absolutnie ma rację, nie uprzedza się ludzi, których ma się okraść.

Zbliżała się feralna data. Rankiem we wtorek, w wigilię 27 września, nic się nie wydarzyło. Ale o godzinie trzeciej po południu zadzwonił do drzwi jakiś chłopak. Przyniósł depeszę.

ŻADNYCH SKRZYŃ NA STACJI BATIGNOLLES. PRZYGOTOWAŃ WSZYSTKO NA JUTRO WIECZÓR. ARSÈNE

Był to nowy wstrząs dla barona i tak silny, że zastanawiał się, czy nie ulec żądaniu Arsena Lupina.

Pobiegł do Caudebec, Ganimard, siedząc na składanym taboreciku, łowił ryby w tym samym miejscu. Baron bez słowa podał mu telegram.

– No i co? – zapytał inspektor.

– Jak to, co? To ma być jutro!

– Co ma być jutro?

– Włamanie. Kradzież moich zbiorów!

Ganimard odłożył wędkę, skrzyżował ramiona na piersi i wykrzyknął zniecierpliwionym tonem:

– I pan sobie wyobraża, że zajmę się taką głupią sprawą!

– Ile pan żąda za spędzenie w zamku nocy z 27 na 28 września?

– Nic nie żądam! Niech mi pan głowy nie zawraca!

– Niech pan poda taką kwotę, jaka się panu żywnie podoba, jestem bogaty. Bardzo bogaty.

Bezceremonialność tych słów zdetonowała Ganimarda, który podjął już łagodniej.

– Jestem tu na urlopie i nie mam prawa wtrącać się...

– Nikt niczego się nie dowie. Cokolwiek się stanie, zobowiązuję się trzymać język za zębami.

– Och, nic się nie stanie.

– Dobrze. Trzy tysiące franków, wystarczy?

Inspektor zażył niuch tabaki, chwilę pomyślał i uległ.

– Zgoda. Ale uprzedzam pana lojalnie, że to są wyrzucone pieniądze.

– To nie ma znaczenia.

– Skoro tak... zresztą, co można wiedzieć z tym diabelskim Arsenem? Musi mieć całą bandę na swych usługach. Czy jest pan pewien swojej służby?

– Czy ja wiem...

– A więc nie liczmy na nich. Zatelegrafuję po swoich dwóch chłopców. To będzie pewniejsze... A teraz niech pan ucieka, żeby nas nie widzieli razem. Do jutra, koło dziewiątej wieczór.

*

Nazajutrz, w dzień oznaczony przez Arsena Lupina, baron Cahorn zdjął ze ściany tarczę z rynsztunkiem rycerskim, oczyścił broń i obszedł okolicę w pobliżu zamku. Wszystko było w najzupełniejszym porządku.

Wieczorem o wpół do dziewiątej odprawił służbę. Mieszkała ona w jednym z bocznych skrzydeł, wychodzącym na drogę, ale trochę cofniętym i połączonym w końcu zamku. Gdy baron został już sam, cicho otworzył czworo drzwi. Po chwili usłyszał zbliżające się kroki.

Ganimard przedstawił mu swoich dwóch pomocników, tęgich drabów o byczych karkach i potężnych ramionach, i poprosił o kilka wyjaśnień. Zapoznawszy się z terenem, starannie zamknął i zatarasował wszystkie wejścia, przez które można by się było dostać do zagrożonych sal. Opukał też mury, zajrzał pod makaty i dywany i w końcu umieścił obu swych pomocników w galerii między dwiema salami.

– Tylko bez głupstw – powiedział. – Nie jesteśmy tu po to, by spać. Przy najmniejszych niepokojących oznakach otwórzcie okna na podwórze i zawołajcie mnie. Pilnujcie też od strony rzeki. Dziesięć metrów prostopadłej skały nie odstraszy takich zuchów.

Potem zamknął ich obu, włożył klucze do kieszeni i powiedział baronowi:

– A teraz chodźmy na nasze stanowisko.

Wybrał sobie na noc małą komórkę wewnątrz grubych zewnętrznych murów między dwoma głównymi wejściami, która ongiś służyła za schronienie nocnemu stróżowi. Miała ona dwa judasze: pierwszy otwierał się na most, a drugi na podwórze. W jednym kącie widać było jakby wylot studni.

– Pan mi mówił, panie baronie, że ta studnia jest jedynym wejściem do podziemi i że, jak daleko sięga pamięć ludzka, to wejście jest zasypane?

– Tak.

– A więc, jeżeli nie ma tu żadnego innego wejścia, znanego tylko Arsenowi Lupinowi, co wydaje się wątpliwe, możemy się czuć bezpiecznie.

Zestawił trzy krzesła, wyciągnął się na nich wygodnie, zapalił fajkę i westchnął:

– Drogi panie baronie, gdyby nie to, że koniecznie chcę dobudować pięterko w domeczku, w którym zamierzam dokonać życia, nie podjąłbym się takiej prostej roboty. Opowiem wszystko memu przyjacielowi Lupinowi, będzie się za boki brał ze śmiechu.

Ale baron się nie śmiał. Czujnie nadstawiał ucha i z rosnącym niepokojem wsłuchiwał się w ciszę. Od czasu do czasu pochylał się nad studnią i zaniepokojonym okiem wpatrywał się w jej rozwartą głąb.

Wybiła jedenasta, dwunasta, pierwsza.

Nagle baron schwycił Ganimarda za rękę, a ten obudził się raptownie.

– Pan słyszy?

– Tak.

– Co to jest?

– To ja chrapię.

– Ależ nie, niech pan słucha...

– Ach!.. no tak, to sygnał samochodu.

– Cóż to znaczy?

– Co to znaczy? Wątpię, żeby Arsène Lupin posłużył się samochodem jak taranem, by zniszczyć pański zamek. Na pańskim miejscu, panie baronie, położyłbym się spać... tak jak ja będę miał zaszczyt zrobić to zaraz na nowo. Dobranoc.

*

To był jedyny alarm. Ganimard mógł spać dalej bez przeszkód, a baron słyszał odtąd tylko jego miarowe i dźwięczne chrapanie.

O świcie obaj wyszli ze swej komórki. Zamek tonął w pogodnej ciszy, w ciszy ranka nad brzegiem wody. Cahorn, promieniejący ze szczęścia i Ganimard jak zawsze spokojny weszli na schody. Żadnych hałasów. Nic podejrzanego.

– No i co panu mówiłem, panie baronie? W gruncie rzeczy nie powinienem był się zgodzić... Wstyd mi...

Wyjął klucze i wszedł do galerii.

Na dwóch krzesłach, zgarbieni z bezwładnie zwisającymi rękami, spali obaj agenci.

– A do licha! – zaklął inspektor.

W tej samej chwili z gardła barona wydarł się krzyk:

– Obrazy!... kredens!...

Coś bełkotał, krztusił się, wskazując ręką na puste miejsca, na ogołocone ściany, z których sterczały puste haki i zwisały niepotrzebne już sznury. Watteau znikł! Rubensy zabrano! Odczepiono gobeliny! Opróżniono gabloty z kosztownościami!

– Moje kandelabry w stylu Ludwik XVI!... i łańcuch z okresu Regencji!... Matka Boska z dwunastego wieku!...

Biegał z miejsca na miejsce przerażony, zrozpaczony. Przypominał sobie zapłacone kwoty, sumował straty, dodawał cyfry, chaotycznie, w słowach niezrozumiałych, w urywanych zdaniach. Tupał nogami, rzucał się oszalały z wściekłości i z bólu. Powiedziałoby się, że to człowiek zrujnowany, który może już tylko palnąć sobie w łeb.

Jeżeli coś mogłoby go pocieszyć, to chyba tylko widok osłupienia, w jakie wpadł Ganimard. W przeciwieństwie do barona, nie ruszał się z miejsca. Stał jak skamieniały i niepewnym okiem badał wszystko. Okna? Zamknięte. Zamki przy drzwiach? Nieruszone. Żadnego wyłomu w suficie. Żadnej dziury w podłodze. Wszystko w doskonałym porządku. Wszystko musiało się tu odbyć metodycznie, zgodnie z bezlitosnym i logicznym planem. – Arsène Lupin... Arsène Lupin... – mruczał zawiedziony inspektor.

Nagle przyskoczył do dwóch agentów, jakby go nareszcie wściekłość porwała. Począł im wymyślać i szarpać bez opamiętania. Wcale się nie zbudzili!

– Co u diabła, czy to przypadkowe... – powiedział Ganimard.

Pochylił się nad obydwoma policjantami i po kolei przyjrzał się każdemu uważnie: spali, ale to nie był naturalny sen.

Wtedy Ganimard powiedział baronowi:

– Uśpiono ich.

– Ale kto?

– No, on u diaska!... albo jego banda, jednak pod jego kierunkiem. To typowe dla niego. Wyciął piękną sztukę.

– Jeśli tak, to wszystko stracone. Nic się już nie poradzi.

– Nic.

– Ale to straszne, potworne.

– Niech pan złoży skargę.

– Po co?

– Niech pan jednak spróbuje... policja ma pewne środki...

– Policja! Przecież pan sam widzi... Nawet pan! W chwili kiedy powinien pan szukać śladu, starać się coś wykryć, stoi pan jak zaklęty i ani się pan ruszy.

– Wykryć coś, gdy się ma do czynienia z Arsenem Lupinem, dobre sobie! O nie, mój panie, Arsène Lupin nigdy nie zostawia żadnych śladów. U niego nie ma przypadków! Zastanawiam się, czy to nieumyślnie dał mi się aresztować w Ameryce.

– Więc muszę pożegnać się z mymi obrazami, ze wszystkim?! Ależ on mi zrabował same perły mojej kolekcji. Oddam fortunę za ich odszukanie. Jeśli nie można mu nic zrobić, niech poda, ile za nie żąda.

Ganimard przyjrzał mu się uważnie.

– To wcale niegłupie. Pan się nie cofa?

– Nie, nie, nie. Dlaczego pan pyta?

– Bo mam pewien pomysł.

– Jaki?

– Pomówimy o tym, jeśli śledztwo nie da wyniku... Ale niech pan słówka nie piśnie o mnie, jeśli pan chce, żeby mi się udało.

I dorzucił przez zęby:

– A poza tym, prawdę mówiąc, nie mam się czym chwalić.

Dwaj agenci powoli powracali do przytomności. Miny mieli ogłupiałe, jak ludzie budzący się z hipnotycznego snu. Patrzyli osłupiałymi oczami, starali się pojąć, co zaszło. Kiedy Ganimard ich pytał, nie mogli sobie nic przypomnieć.

– No dobrze, ale musieliście kogoś widzieć.

– Nie widzieliśmy nikogo.

– Nie pamiętacie?

– Nie, nic.

– Piliście co?

Zastanowili się chwilę i jeden z nich odpowiedział:

– Tak, łyknąłem trochę wody.

– Z tej karafki?

– Tak.

– I ja z niej piłem – rzekł drugi.

Ganimard powąchał wodę, skosztował. Nie miała ani szczególnego smaku, ani zapachu.

– Tracimy tylko czas – powiedział. – W pięć minut nie rozstrzygnie się problemu, który zahacza o Arsena Lupina. Ale przysięgam, że go złapię. Wygrał drugą rundę. Ale ten się śmieje, kto się śmieje ostatni.

I jeszcze tego samego dnia baron Cahorn złożył skargę o kradzież przeciwko Arsenowi Lupinowi więzionemu w „Santé”.

*

Baron nieraz żałował tej skargi, widząc swój zamek wydany na pastwę żandarmów, prokuratora, sędziego śledczego, dziennikarzy i wszystkich ciekawskich, którzy wciskali się wszędzie tam, gdzie nie potrzeba.

Ta kradzież pasjonowała ogół. Popełniono ją na takich niezwykłych warunkach, nazwisko Arsena Lupina tak działało na wyobraźnię, że kolumny dzienników zapełniły się najbardziej fantastycznymi historiami, a publiczność chętnie dawała im wiarę.

Ale pierwszy list Arsena Lupina, który opublikowało „Echo de France” (nikt się nigdy nie dowiedział, kto podał redakcji jego treść), ten, w którym Arsène Lupin bezczelnie uprzedzał barona Cahorna o tym, co mu grozi, wywołał niesłychane poruszenie. Natychmiast zrodziły się fantastyczne wyjaśnienia. Przypominano o istnieniu słynnych podziemi. Zasugerowane tym władze poprowadziły śledztwo w tym kierunku.

Przetrząśnięto zamek od góry do dołu. Opukiwano każdy kamień. Badano boazerie i kominki, ramy luster i belki sufitów. Przy blasku pochodni przeszukano olbrzymie piwnice, w których panowie na Malaquis gromadzili ongiś proch, kule i żywność. Sądowano wnętrza skały. Daremnie. Nie znaleziono najmniejszego śladu podziemnego korytarza. Tajemne przejście nie istniało.

– Dobrze – odpowiadano na to zewsząd – ale meble i obrazy nie znikają jak duchy. Te rzeczy wynosi się przez drzwi i okna, a ludzie, którzy je rabują, wchodzą i wychodzą także drzwiami i oknami. Cóż to są za ludzie? Jak weszli do zamku? I jak z niego wyszli?

Władze w Rouen, przekonane o swej bezsilności zwróciły się o pomoc do policji paryskiej. Pan Dudouis, szef policji, przysłał swych najlepszych agentów z najmocniejszej brygady. Sam nawet spędził czterdzieści osiem godzin w Malaquis. I nic nie wskórał.

Wtedy wezwał inspektora Ganimarda, którego od dawna znał z jak najlepszej strony.

Ganimard słuchał spokojnie wyjaśnień swego szefa, później potrząsnął głową i powiedział:

– Myślę, że nie ma co upierać się przy obszukiwaniu zamku. Rozwiązania trzeba szukać gdzie indziej.

– Gdzie?

– U Arsena Lupina.

– U Arsena Lupina! To znaczyłoby, że dopuszczamy jego udział w kradzieży?

– Ja go dopuszczam. Co więcej – biorę to za pewnik.

– Ależ, Ganimard, to absurd. Arsène Lupin siedzi pod kluczem.

– Tak, Arsène Lupin siedzi pod kluczem, zgoda. Przyznaję też, że jest pilnowany. Ale nawet gdyby miał kajdany na nogach, więzy na rękach i knebel w ustach – nie zmieniłbym mego zdania.

– Skąd ta pewność?

– Stąd, że Arsène Lupin należy do ludzi tej miary, którzy potrafią stworzyć maszynę o podobnym zasięgu i tak ją obmyślić, żeby dopięła celu... jak dopięła.

– Gadanina, Ganimard!

– Ale prawdziwa. Dajmy spokój z szukaniem podziemnych korytarzy, obracających się kamieni i tym podobnych bzdur. Nasz gość nie korzysta z tak staromodnych sposobów. On jest współczesnym człowiekiem, a raczej – człowiekiem przyszłości.

– A więc pan uważa?...

– Uważam, że powinien mi pan pozwolić na jednogodzinną rozmowę z nim.

– W jego celi?

– Tak. W drodze powrotnej z Ameryki byliśmy w doskonałych stosunkach i ośmielę się twierdzić, że czuł on odrobinę sympatii do człowieka, który potrafił go złapać. Jeśli będzie mógł coś mi wyjaśnić, nie obciążając się tym, na pewno oszczędzi mi niepotrzebnej podróży do zamku.

Było już parę minut po południu, kiedy wprowadzono Ganimarda do celi Arsena Lupina. Arsène Lupin, wyciągnięty na łóżku, uniósł głowę i wykrzyknął radośnie:

– Ach! To prawdziwa niespodzianka. Mój drogi Ganimard tutaj!

– We własnej osobie.

– O wielu rzeczach marzyłem w tym odosobnieniu, które sobie wybrałem... ale o niczym goręcej, niż o zobaczeniu ciebie tutaj, mój drogi.

– Bardzo uprzejme słowa.

– Ależ nie, ależ nie, żywię do ciebie szczerą sympatię.

– Dumny jestem z tego.

– Zawsze mówiłem: Ganimard to nasz najlepszy detektyw. Niemal dorównuje – widzisz jaki jestem szczery – niemal dorównuje Sherlockowi Holmesowi. Ale naprawdę jestem niepocieszony, że nie mogę ci zaproponować nic więcej od tego stołeczka. I nic do picia! Nawet szklaneczki piwa! Wybacz mi, proszę, jestem tu tylko chwilowo.

Ganimard usiadł, uśmiechając się, a więzień ciągnął dalej, rad, że ma do kogo usta otworzyć.

– Mój Boże, jakże się cieszę, że mogę spojrzeć na porządnego człowieka! Dość już mam tych twarzy szpiegów i szpiclów, którzy dziesięć razy dziennie rewidują mi kieszenie i moją skromną celę, by się przekonać, czy nie szykuję ucieczki. Tam do licha! Rządowi diabelnie na mnie zależy.

– Ma rację.

– Ależ nie! Byłbym bardzo szczęśliwy, gdyby mi dali żyć w spokoju!

– Za cudze pieniądze.

– Prawda? To byłoby takie proste. Ale ja tu gadam, plotę głupstwa, a ty może się spieszysz. A więc do rzeczy, Ganimard! Czemu mam przypisać zaszczyt, żeś mnie odwiedził?

– Sprawie Cahorna – bez namysłu rzekł Ganimard.

– Stop, stop... sekundę... Tyle mam różnych spraw na głowie! Pozwól, że odszukam w mózgu akta Cahorna... Aha, już mam! Sprawa Cahorna, zamek Malaquis, departament Seine – Inférieure... Dwa obrazy Rubensa, jeden Watteau i kilka pośledniejszych obiektów.

– Pośledniejszych!

– Och, słowo daję, to nic poważnego. Są lepsze sprawy! Ale wystarczy, że ta ciebie interesuje... Słucham cię, Ganimard.

– Czy mam opowiedzieć, jak idzie dochodzenie?

– Nie trzeba. Czytałem dzisiejsze ranne dzienniki. Pozwól sobie powiedzieć, że nie posuwacie się zbyt szybko.

– Dlatego właśnie apeluję do twej uprzejmości.

– Jestem całkowicie na twoje usługi.

– A więc przede wszystkim: to ty przeprowadziłeś tę sprawę?

– Od A do Z.

– List z uprzedzeniem?... Telegram?

– Od twego pokornego sługi. Muszę nawet tu gdzieś mieć pokwitowanie.

Arsène Lupin wysunął szufladkę w stoliku z surowego drzewa, który wraz z łóżkiem i stołeczkiem stanowił wszystkie ruchomości celi, wyjął dwa świstki papieru i podał je Ganimardowi.

– Ach! – wykrzyknął Ganimard – a ja myślałem, że jesteś pod baczną obserwacją, że cię obszukują od stóp do głów, a ty czytujesz gazety, przechowujesz pokwitowania pocztowe...

– Ech, ci ludzie są tacy głupi! Prują podszewkę u mojej marynarki, badają podeszwy butów, opukują mury celi, ale żaden nie pomyśli, że Arsène Lupin jest takim durniem, który chowa wszystko w widocznym miejscu. Na to właśnie liczyłem.

Ubawiony Ganimard wykrzyknął:

– A to kawalarz z ciebie! Zaskoczyłeś mnie, mój drogi. No, opowiedz o tej aferze.

– Ho, ho, jak ci pilno. Chcesz, żebym cię wprowadził we wszystkie moje tajemnice... żebym ci odkrył moje sztuczki... To rzecz poważna.

– Czyżbym się mylił, licząc na twoją uprzejmość?

– Nie, Ganimard, i skoro nalegasz...

Arsène Lupin dwa, trzy razy przeszedł się po celi i potem przystanął.

– Co myślisz o moim liście do barona? – zapytał.

– Myślę, że chciałeś się trochę rozerwać, wywołać sensację.

– Ach tak, wywołać sensację! Dobre! Słowo daję, uważałem cię za lepszego psychologa! Czyż tracę czas na takie głupstwa? Ja, Arsène Lupin? Czyż napisałbym list, gdybym mógł bez tego obrabować barona? Zrozumcie, ty i twoi koledzy, że ten list jest nieodzownym punktem wyjścia, sprężyną, która wprawiła w ruch całą maszynę. Czekaj, pójdźmy po kolei, i jeśli chcesz, wspólnie przygotujemy włamanie do Malaquis.

– Słucham uważnie.

– A więc wyobraźmy sobie zamek zamknięty na cztery spusty, zabarykadowany tak jak ten, barona Cahorna. Miałbym zrezygnować z gry, wyrzec się pożądanych przeze mnie skarbów dlatego, że zamek, w którym są, jest niedostępny?

– Oczywiście, że nie.

– Miałbym, jak w dawnych czasach, spróbować szturmu na czele jakichś najemników?

– Dziecinada!

– Miałbym cichcem wśliznąć się do środka?

– Niemożliwe.

– Pozostaje więc jeden sposób, moim zdaniem, jedyny: pozwolić się zaprosić przez właściciela wspomnianego zamku.

– Oryginalny sposób.

– A jakże łatwy! Wyobraźmy sobie, że pewnego dnia ten właściciel dostaje list, z którego dowiaduje się, co knuje przeciwko niemu Arsène Lupin, znany włamywacz. Cóż wtedy zrobi?

– Prześle ten list do prokuratora.

– A ten się z niego wyśmieje, ponieważ wspomniany Arsène Lupin siedzi właśnie pod kluczem. Czyż nie jest teraz jasne, że biedak straci głowę z przerażenia i gotów będzie prosić o pomoc pierwszego lepszego?

– Tak, to jasne.

– No więc jeśli przeczyta przypadkiem w jakiejś brukowej szmacie, że słynny detektyw bawi w sąsiedztwie na wakacjach...

– Pobiegnie do tego detektywa.

– Słusznie. Więc przypuśćmy, że przewidując taki nieuchronny rozwój wypadków, Arsène Lupin poprosi jednego ze swych najzręczniejszych przyjaciół o pojechanie do Caudebec, o nawiązanie stosunków z gazetą „Réveil”, dziennikiem, który baron prenumeruje, o zdradzenie się, że jest tym a tym, słynnym detektywem – to co się wtedy stanie?

Redaktor zamieści w swej gazecie wiadomość o pobycie w Caudebec wspomnianego detektywa.

– Świetnie. I jedno z dwóch: albo ryba – myślę o Cahornie – nie weźmie przynęty i wtedy nic się nie stanie, albo, i to jest najprawdopodobniejsze – baron przybiegnie w podskokach. I oto baron Cahorn błaga jednego z mych przyjaciół o pomoc przeciwko mnie!

– Coraz oryginalniejsze.

– Oczywiście pseudodetektyw z początku odmówił pomocy. Wtedy nadchodzi telegram od Arsena Lupina. Baron przerażony nie na żarty znowu błaga o pomoc mego przyjaciela i ofiarowuje mu tyle a tyle za ratowanie go w biedzie. Przyjaciel zgadza się, sprowadza dwóch zuchów z naszej bandy, którzy w nocy, kiedy opiekun Cahorna nie spuszcza go z oczu, opuszczają na sznurach przez okno do wynajętej ad hoc łódki kilka wybranych przedmiotów. To proste jak Lupin.

– I wprost cudownie głupie! – wykrzyknął Ganimard. – Brak mi słów pochwały dla śmiałości tego przedsięwzięcia, pomysłowości w szczegółach. Ale zupełnie nie widzę tak słynnego detektywa, którego nazwisko mogłoby przyciągnąć uwagę barona, zasugestionować go w takim stopniu.

– Jest jeden i tylko jeden.

– Który?

– Ten najsłynniejszy. Osobisty wróg Arsena Lupina, słowem: inspektor Ganimard.

– Ja!

– Tak, ty. I wiesz, w czym tkwi największy dowcip? W tym, że jeżeli tam pojedziesz i baron zgodzi się zdradzić ci tajemnicę, będziesz musiał dojść do wniosku, że twoim obowiązkiem jest zaaresztować samego siebie, tak jak zaaresztowałeś mnie w Ameryce. Zabawny rewanż: sprawiłem, że Ganimard aresztuje Ganimarda.

Arsène Lupin pękał ze śmiechu, gdy zirytowany inspektor gryzł wargi. Uważał, że żart wcale nie zasługuje na taką wesołość.

Wejście oddziałowego pozwoliło mu odzyskać spokój. Oddziałowy przyniósł obiad, który Arsène Lupin, korzystając ze specjalnego przywileju, kazał sobie dostarczać z sąsiedniej restauracji. Postawiwszy tacę na stole, oddziałowy wyszedł. Arsène Lupin zsiadł do jedzenia, rozłamał chleb, odgryzł z niego dwa kęsy i ciągnął dalej:

– Ale bądź spokojny, mój drogi Ganimard, ty sam nie pojedziesz. Odkryję ci coś, co cię zaskoczy: sprawa Cahorna lada chwila będzie zlikwidowana.

– Co?

– Lada chwila będzie zlikwidowana, mówię.

– Co ty opowiadasz, właśnie idę od szefa policji.

– No i co? Czy pan Dudouis wie coś więcej ode mnie o moich sprawach? Dowiedz się, że Ganimard – przepraszam – że pseudoGanimard pozostał w jak najlepszych stosunkach z baronem, a ten (i to jest zasadniczy powód, dlaczego z niczym się nie zdradził) powierzył mu bardzo delikatną misję omówienia ze mną pewniej transakcji. I bardzo możliwe, że w tej chwili za pewną sumę baron już odzyskał swoje ukochane skarby. W zamian za to wycofa skargę. Nie ma już kradzieży. Władze będą więc musiały zrezygnować...

Ganimard przyglądał się więźniowi ze zdziwioną miną.

– Skąd ty to wiesz?

– Otrzymałem tylko co telegram, na który czekałem.

– Otrzymałeś tylko co telegram?

– Przed chwilą, mój drogi przyjacielu. Przez grzeczność nie chciałem go czytać w twojej obecności. Ale jeżeli pozwolisz...

– Żartujesz sobie ze mnie.

– Mój drogi przyjacielu, zechciej łaskawie ostrożnie ściąć czubek tego jajka na miękko. Sam się przekonasz, że nie żartuję sobie z ciebie.

Ganimard słuchał machinalnie i gdy ostrzem noża ściął czubek jajka, nie mógł powstrzymać okrzyku zdziwienia, w pustej skorupce ujrzał skrawek niebieskiego papieru. Rozwinął go na prośbę Arsena Lupina i przekonał się, że był to telegram, a raczej jego część, bo z blankietu oddarto nagłówek urzędu pocztowego. Ganimard czytał:

„Umowę zawarto. Sto kawałków doręczono. Wszystko w porządku”.

– Sto kawałków? – zapytał.

– Tak. Sto tysięcy franków. To mało, ale czasy są ciężkie... A ja mam takie wysokie koszty handlowe! Gdybyś znał mój budżet... budżet wielkomiejski.

Ganimard wstał. Jego zły humor już mu przeminął. Namyślał się parę chwil; jednym rzutem oka objął całą sytuację, doszukując się w niej jakiegoś słabego punktu. A później powiedział tonem, w którym nie ukrywał szczerego uznania prawdziwego znawcy.

– Na szczęście, nie ma wielu takich jak ty, bo inaczej trzeba by zwinąć cały interes.

Arsène zrobił skromną minę i odpowiedział:

– Ba, trzeba się trochę rozerwać, czymś wypełnić wolny czas... tym bardziej, iż rzecz się tylko dlatego mogła udać, że siedzę w więzieniu.

– Jak to! – wykrzyknął Ganimard – proces, obrona, śledztwo, to wszystko nie wystarcza, by cię rozerwać?

– Nie, bo postanowiłem, że nie wezmę udziału w procesie.

– Och, och!

Arsène Lupin odpowiedział spokojnie.

– Nie wezmę udziału w procesie.

– Naprawdę!

– Mój drogi, wyobrażasz sobie, że zgodzę się gnić w więzieniu? Obrażasz mnie. Arsène Lupin siedzi w więzieniu tak długo, jak mu się podoba. Ani minuty dłużej.

– Może rozsądniej byłoby zacząć od tego, by tu wcale nie trafić – ironicznie zauważył inspektor.

– Ach, łaskawy pan szydzi? Łaskawy pan pamięta, że miał pan zaszczyt mnie aresztować. Wiedzże, czcigodny przyjacielu, że nikt, nawet ty, nie zdołałby mnie ująć, gdyby nie to, że o wiele ważniejsze względy zajmowały mnie w tej krytycznej chwili.

– Zadziwiasz mnie.

– Kobieta na mnie patrzyła, Ganimard. A ja ją kochałem. Czy rozumiesz, co to znaczy, gdy patrzy na ciebie kochana kobieta? Przysięgam ci, że reszta mało mnie obchodziła. I dlatego tu jestem.

– Od dość dawna, pozwól mi zauważyć.

– Chciałem zapomnieć. Nie śmiej się. Przygoda była czarująca i dotąd jeszcze wspominam ją z rozrzewnieniem... A poza tym jestem trochę neurastenikiem. W naszych czasach życie stało się takie gorączkowe! Trzeba w pewnych chwilach zdobyć się na to, co się nazywa kuracją osamotnienia. Dla tego rodzaju kuracji nie ma lepszego miejsca niż tutaj.

– Kpisz sobie ze mnie – rzekł Ganimard.

– Ganimard – odparł na to Arsène Lupin – dziś mamy piątek. W przyszłą środę przyjdę do ciebie wypalić cygaro na ulicę Pergolèse o czwartej po południu.

– Dobrze. Czekam cię.

Uścisnęli sobie ręce jak dwoje dobrych przyjaciół, którzy czują dla siebie prawdziwy szacunek, i stary detektyw poszedł ku drzwiom.

– Ganimard!

– O co chodzi?

– Ganimard, zapomniałeś zegarka.

– Zegarka?

– Tak, zabłąkał się do mojej kieszeni.

I Arsène Lupin oddał mu zegarek z przeprosinami.

– Nie gniewaj się... takie brzydkie przyzwyczajenie... że mnie odebrano zegarek, to jeszcze nie powód, żebym ci zabrał twój. Zwłaszcza że mam chronometr, na który nie mogę narzekać i który całkowicie zaspokaja moje potrzeby.

Wyciągnął z szuflady ciężki i duży złoty zegarek z masywną złotą dewizką.

– A ten z czyjej pochodzi kieszeni? – zapytał Ganimard.

Arsène Lupin niedbale przyjrzał się monogramowi.

– J. B. ... kto by to mógł być?... Ach tak, przypominam sobie: Jules Bouvier, mój sędzia śledczy, czarujący człowiek...

Ucieczka Arsena Lupina

W chwili kiedy Arsène Lupin po skończonym obiedzie wyjął z kieszeni doskonałe cygaro w złotej obrączce i oglądał je z upodobaniem, otwarły się drzwi celi.

Lupin ledwie zdążył wrzucić cygaro do szuflady i odejść od stolika. Wszedł oddziałowy, bo była to godzina spaceru.

– Spodziewałem się ciebie, drogi przyjacielu – zawołał Lupin ciągle w doskonałym humorze.

Wyszli razem. Ledwie jednak znikli za rogiem korytarza, gdy dwóch ludzi z kolei weszło do celi i zabrało się do dokładnej rewizji. Jednym z tych ludzi był inspektor Dieuzy, drugim – inspektor Folenfant.

Chciano wreszcie z tym skończyć. Nie było żadnych wątpliwości:

Arsène Lupin komunikował się ze światem i miał łączność ze swymi wspólnikami. Nie dalej jak wczoraj „Gran Journal” ogłosił list adresowany do swego sprawozdawcy sądowego:

Szanowny Panie,

W opublikowanym w tych dniach artykule wyrażał się pan o mnie w słowach, które trudno usprawiedliwić. Na parę dni przed moim procesem przyjdę zażądać od pana satysfakcji

z głębokim poważaniem

Arsène Lupin

Charakter pisma był Arsena Lupina. A więc wysyłał listy. A więc je otrzymywał. A więc było pewne, że przygotowywał ucieczkę, którą tak czelnie zapowiedział.

Tego nie można było znieść. W porozumieniu z sędzią śledczym szef policji, Dudouis, osobiście udał się do więzienia, by przedstawić naczelnikowi te środki, jakie należało zastosować. I zaraz po przybyciu wysłał dwóch ludzi do celi aresztowanego.

Obaj inspektorzy podnieśli każdą płytę kamienną, rozebrali łóżko, zrobili wszystko, co się robi w podobnych wypadkach i w końcu nic nie wykryli. Już mieli zrezygnować z dalszych poszukiwań, kiedy przybiegł w pośpiechu oddziałowy i powiedział:

– Szuflada... szuflada, zbadajcie panowie szufladę w stoliku. Zdaje mi się, że ją zasunął, kiedy wchodziłem do celi.

Inspektorowie zajrzeli do szuflady i Dieuzy wykrzyknął:

– Na Boga, tym razem mamy faceta!

Folenfant pohamował go.

– Poczekaj, złotko, szef zinwentaryzuje zawartość.

– To luksusowe cygaro...

– Zostaw tę hawanę! Pójdziemy zawiadomić szefa. W dwie minuty później Dudouis badał zawartość szuflady. Przede wszystkim znalazł paczkę artykułów wyciętych przez agencję prasową „Argus” i dotyczących osoby Arsena Lupina, później kapciuch na tytoń, fajkę, zwitek cienkiej bibułki i wreszcie dwie książki.

Spojrzał na tytuły. Były to Kult bohaterów Carlyle’a, wydanie angielskie, i śliczny egzemplarz książki drukowanej przez Elzévira2 w oprawie z tamtej epoki Manuel d’ Epictete – tłumaczenie niemieckie wydane w Leydzie w 1643 r. Po jego przekartkowaniu Dudouis przekonał się, że każda strona była zniszczona, popodkreślana, upstrzona uwagami. Czy były to umówione znaki, czy też skutki zapamiętania, z jakim czytuje się nieraz książkę?

– Zbadamy to dokładnie – powiedział Dudouis.

Przeszukał kapciuch, obejrzał fajkę, a potem schwycił słynne już cygaro w złotej obrączce i zawołał:

– Niech to kaczka!... dobrze się wiedzie naszemu przyjacielowi, toż to Henri Clay!

Odruchowo, gestem wytrawnego palacza podniósł cygaro do ucha i nacisnął, by posłuchać, jaki trzask wyda, i aż krzyknął ze zdziwienia. Cygaro ugięło się pod naciskiem palców. Zbadał je więc uważniej i natychmiast dostrzegł coś białego między zwojami liści. Ostrożnie, posługując się szpilką, wyciągnął na wierzch zwitek cieniutkiej bibułki, nie większy od wykałaczki. Był to bilecik. Rozwinął go i odczytał słowa nakreślone drobnym, kobiecym pismem: «Kosz został zamieniony. Osiem na dziesięć jest gotowe. Pod naciskiem nogi płyta się przekręci. Codziennie od dwunastej do szesnastej „HP” będzie czekało. Ale gdzie? Proszę odpowiedzieć natychmiast. Niech pan będzie spokojny, pańska przyjaciółka czuwa».

Dudouis pomyślał chwilę i powiedział:

– To jest zupełnie jasne... kosz... osiem przedziałów... Od dwunastej do szesnastej, to znaczy od południa do czwartej... Ale to „HP”, które będzie czekało.

– „HP” w tych warunkach oznacza samochód: „HP” horse power; czy nie w ten sposób określa się moc silnika? Dwadzieścia cztery „HP” to samochód z dwudziestoczterokonnym silnikiem.

Wstał i zapytał:

– Czy zatrzymany zjadł obiad do końca?

– Tak.

– Ze stanu cygara wynika, że jeszcze nie czytał tej wiadomości, musiał więc ją dostać przed chwilą.

– W jaki sposób?

– W jedzeniu, w chlebie, w kartoflu, czy ja wiem jak.

– Niemożliwe. Po to zezwoliliśmy mu na sprowadzanie jedzenia, by go złapać w pułapkę, a jak dotychczas nic nie znaleźliśmy.

– Dziś wieczór przejmiemy odpowiedź Arsena Lupina. Na razie trzymajcie go z dala od celi. Zaniosę to do sędziego śledczego. Jeśli się ze mną zgodzi, zaraz sfotografujemy list i za godzinę będziecie mogli włożyć z powrotem do szuflady oprócz tych rzeczy, identyczne cygaro z oryginalnym listem. Aresztowany nie może się niczego domyślić.

Tego samego wieczoru wielce zaciekawiony Dudouis w towarzystwie inspektora Dieuzy przybył do kancelarii więzienia „de la Santé”. W kącie na piecu stały trzy talerze.

– Zjadł już?

– Tak – odparł dyrektor.

– Dieuzy, niech pan drobno pokraje te kawałki makaronu i pokruszy tę gałkę chleba... Jest co?

– Nie.