Arsène Lupin. Hrabina Cagliostro - Maurice Leblanc - ebook

Arsène Lupin. Hrabina Cagliostro ebook

Leblanc Maurice

0,0

Opis

Poznaj początki kariery słynnego dżentelmena włamywacza

Arsène Lupin, występujący pod przybranym nazwiskiem hrabiego Roula, staje się świadkiem przygotowań do egzekucji przepięknej hrabiny. Zauroczony jej pięknem, nie może pozwolić, żeby kobieta straciła życie i oswobadza ją z rąk oprawców. Jakież jest jego zdziwienie, gdy następnego dnia po hrabinie nie ma już śladu. Poruszony i zaintrygowany rozpoczyna poszukiwania, których finał okaże się dla niego wielce nieoczekiwany.

Maurice Leblanc z kunsztem plecie intrygę, zabierając czytelnika do Paryża końca dziewiętnastego wieku. Powoli rodzi się dżentelmen włamywacz, który swoich rąk nigdy nie splami krwią.

Na platformie Netflix czeka serial inspirowany przygodami Arsène’a Lupina.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 296

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału

La Comtesse de Cagliostro

 

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

Korekta

Eliza Orman

 

Skład i łamanie

Dariusz Nowacki

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

 

Wydanie elektroniczne 2022

 

eISBN 978-83-67295-60-4

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60—175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Oto pierwsza przygoda z przygód Arsène’a Lupin; zapewne zostałaby opublikowana przed innymi, gdyby nie to, że sam Arsène wielokrotnie i stanowczo się temu sprzeciwiał.

— Nie — powtarzał. — Między hrabianką Cagliostro a mną nie wszystko jeszcze zostało wyjaśnione. Zaczekajmy.

Czekaliśmy więc, i to znacznie dłużej, niż się Arsène spodziewał. Nim doszło do ostatecznego wyjaśnienia, minęło ćwierć wieku. Dopiero dziś wolno mi opowiedzieć o tym zdumiewającym miłosnym pojedynku, w którym uczestniczyli dwudziestoletni młodzieniec i córka wielkiego Cagliostra.

 

 

 

 

 

 

1.

 

Dwudziestoletni Arsène Lupin

 

 

 

 

Raoul d’Andrésy zgasił lampkę roweru, zsiadł z niego, oparł go o porośnięte krzakami zbocze. W tej chwili zegar na dzwonnicy w Bénouville wybił trzecią.

W gęstym mroku nocy Raoul szedł wiejską drogą prowadzącą do zamku zwanego Haie d’Étigues. Wkrótce znalazł się u stóp otaczającego rezydencję muru. Odczekał chwilę. Słyszał parskanie koni, stukot kół na kamiennym dziedzińcu, dzwonki uprzęży. Nagle otworzyły się oba skrzydła bramy i drogą pomknął rozpędzony powóz. Raoul dosłyszał głosy i dostrzegł lufę strzelby. Brek wjeżdżał już na główną drogę, kierując się w stronę Etretat.

— Cóż — rzekł do siebie — polowanie na ptactwo wodne to wciągające zajęcie, a skały, gdzie całe ich krocie można mordować, znajdują się daleko. Teraz wreszcie się dowiem, co oznacza owa niespodziewana wyprawa na łowy oraz w ogóle te wszystkie przyjazdy i wyjazdy.

Skierował się wzdłuż muru na lewo i za jego drugim załomem odliczył czterdzieści kroków. W ręce już trzymał klucze. Pierwszym otworzył małe, niskie drzwiczki, za którymi zaczynały się schody prowadzące wewnątrz grubego muru obronnego otaczającego jedno ze skrzydeł zamku. Doszedł nimi do tajemnego wejścia na pierwszym piętrze. Otworzył je drugim kluczem.

Zapalił latarkę. Nie podejmował jakichś szczególnych środków ostrożności, bo wiedział, że służba zamieszkuje przeciwległe skrzydło, a Clarisse d’Étigues, jedyna córka barona, przebywa na drugim piętrze. Podążył korytarzem, który zaprowadził go do obszernego gabinetu. To tutaj kilka tygodni temu Raoul poprosił barona o rękę jego córki, a odpowiedzią był wybuch gniewu i oburzenia, który pozostawił Raoulowi nader niemiłe wspomnienie.

Mijane lustro pokazało mu młodzieńczą twarz, bledszą niż zwykle. Jednak Raoul panował nad sobą, przywykł do silnych przeżyć. Z zimną krwią zabrał się do dzieła.

Nie trwało to długo. Podczas rozmowy z baronem spostrzegł, że arystokrata rzuca od czasu do czasu okiem w stronę pokaźnych rozmiarów mahoniowej sekretery, której pokrywa była wówczas podniesiona. Raoul znał doskonale wszystkie rodzaje skrytek wymyślanych przez ebenistów i wiedział, jakie mechanizmy stosuje się w podobnych meblach. Nie minęła minuta, a odkrył szczelinę, w której znajdował się list, napisany na bardzo cienkiej bibułce i zwinięty w rulonik jak papieros. List bez podpisu, bez adresata.

Raoul przestudiował wiadomość, która z początku wydawała się dziwnie banalna jak na to, by tak starannie ją ukrywać. Jednak dokonawszy wnikliwej, pracochłonnej analizy, uwzględniając pewne słowa, które wydawały się znamienne, i pomijając zdania wyraźnie służące jedynie temu, by zapełnić puste miejsca między nimi, zdołał odtworzyć, co następuje:

 

Odnalazłem w Rouen trop naszej nieprzyjaciółki i zadbałem, by w lokalnych gazetach zamieszczono wiadomość, że pewien wieśniak z okolic Etretat wykopał na swojej łące stary miedziany świecznik o siedmiu ramionach. Natychmiast do najemcy powozów w Etretat wysłała telegram z poleceniem, by dwunastego, o trzeciej po południu, przysłano jej coupé na dworzec w Fécamp. Rankiem tego dnia najemca otrzyma ode mnie depeszę odwołującą to polecenie. Tak więc to twój powóz czekać będzie w Fécamp i przywiezie ją pod odpowiednią eskortą tam, gdzie się odbędzie nasze zgromadzenie.

Powołamy wówczas trybunał i wydamy bezlitosny wyrok. W czasach, gdy szczytny cel uświęcał środki, kary wykonywano bez zwłoki. Martwa żmija nie kąsa. Wybierz rozwiązanie, które Ci przypadnie do gustu, pamiętaj jednak o ustaleniach, które powzięliśmy podczas naszego ostatniego spotkania, i miej na uwadze, że powodzenie naszych przedsięwzięć i nawet nasze życie zależą od tej kreatury z piekła rodem. Bądź ostrożny. Aby odwrócić podejrzenia, udaj, że się wybierasz na polowanie. Przyjadę z Hawru punktualnie o czwartej w towarzystwie dwóch naszych przyjaciół. Nie niszcz tego listu, zwrócisz mi go we właściwym czasie.

 

Nadmiar ostrożności wiedzie do zguby — pomyślał Raoul. — Gdyby korespondent barona nie był aż tak nieufny, pan d’Étigues po prostu spaliłby list, a ja nie dowiedziałbym się o planowanym porwaniu, samosądzie… Ba, morderstwie. A niech to! Mój niedoszły teść, choć niby tak pobożny, najwyraźniej wplątał się w jakieś diabelskie machinacje. Czy posunie się do zbrodni? To poważna sprawa, a skoro już o niej wiem, może dzięki temu zyskam nad nim przewagę.

Raoul zatarł dłonie. Taki obrót spraw przypadł mu do gustu, przy czym nie był szczególnie zdumiony, bo już od kilku dni jego uwagę zwracały pewne znamienne detale. Postanowił więc wrócić do oberży, przespać się, a potem wrócić na czas, by się dowiedzieć, co knuje baron wraz ze swoimi gośćmi i kim jest ta „kreatura”, którą najwyraźniej zamierzali uśmiercić.

Odłożył list na miejsce i zamknął skrytkę, lecz zamiast odejść, siadł przed gerydonem, na którym stała oprawiona w ramki fotografia Clarisse. Ustawił zdjęcie tak, by się znajdowało naprzeciwko, i przez chwilę z czułością mu się przyglądał. Clarisse d’Étigues, młodziutka, młodsza jeszcze od niego! Zaledwie dziewiętnaście lat. Zmysłowe usta… Rozmarzone oczy… Twarzyczka okolona jasnymi włosami, taka delikatna. I te włosy jak u dziewczynek, które widuje się na wiejskich drogach w krainie Caux, sama słodycz i wdzięk!…

Błogi wyraz na twarzy Raoula z wolna ustępował miejsca determinacji. Pragnienie, którego nie potrafił pohamować, zaczynało brać górę nad rozsądkiem. Clarisse była sama, piętro wyżej, w swoich pokojach, z dala od reszty domowników. Już dwukrotnie, posługując się kluczami, które sama mu wręczyła, owszem, już dwukrotnie ją tam odwiedził w godzinie podwieczorku. Cóż więc teraz mogło go powstrzymać? Służba nie usłyszy najmniejszego szelestu. Baron wróci dopiero po południu. Wracać do oberży? Co za absurd.

Raoul nie miał w sobie nic z cynicznego uwodziciela. Wrodzona delikatność i poczucie przyzwoitości walczyły w nim o lepsze z instynktem i aż nazbyt gwałtownym pożądaniem. Jak jednak się oprzeć takiej pokusie? Duma, żądza, miłość, wola zdobywcy… Wszystko to wzywało go do działania. Zapomniał o skrupułach, szybko wbiegł po schodach.

Zawahał się jednak przed zamkniętymi drzwiami. Owszem, przekraczał już ten próg, ale w blasku dnia, jako pełen uszanowania wielbiciel. Tymczasem ten sam czyn w środku nocy nabierał całkiem innego znaczenia!

Rozterki sumienia nie trwały długo. Zastukał cichutko, szepcząc jednocześnie:

— Clarisse… Clarisse… to ja.

Minęła minuta bez odzewu. Już miał zapukać mocniej, gdy drzwi buduaru uchyliły się i ujrzał w nich dziewczynę, trzymała w dłoni latarnię.

Dostrzegł, jaka jest blada i przestaszona, zmieszał się do tego stopnia, że aż postąpił krok w tył, gotów uciec.

— Wybacz mi, Clarisse… To silniejsze ode mnie… Jednak powiedz tylko, że mam odejść, a zniknę.

Clarisse musiała nie dosłyszeć tych ostatnich słów, bo w przeciwnym razie niewątpliwie wszystko potoczyłoby się inaczej. Przecież bez trudu rozprawiłaby się z przeciwnikiem, który od razu gotów był się poddać. Jednak nie słyszała nic i widziała niewiele więcej. Pragnęła wyrazić na głos swoje oburzenie, lecz zdołała wykrztusić tylko jakieś niezrozumiałe słowa wyrzutu. Chciała go odepchnąć, ale zabrakło jej siły, by choćby ruszyć ręką. Drżąca dłoń odstawiła lampę na ziemię. Clarisse bez sił osunęła się w jego ramiona…

 

 

Ich miłość rozpoczęła się trzy miesiące wcześniej, gdy się spotkali na południu Francji, gdzie Clarisse przyjechała w odwiedziny do przyjaciółki z pensji.

Od razu połączyły ich więzy, które dla niego były najcudowniejszym uczuciem świata, a dla niej znakiem niewolnictwa, lecz budzącego w niej coraz głębszą rozkosz. Od samego początku Raoul jawił jej się jako postać nieuchwytna, tajemniczy mężczyzna, którego nigdy nie zdoła pojąć. Ranił ją swoją beztroską, zjadliwą ironią i zmiennymi nastrojami. Lecz jednak, jednak, cóż za wdzięk! Co za nieokiełznana wesołość! Jaki dojmujący entuzjazm i młodzieńcza egzaltacja! Wszystkie jego wady przeradzały się w poczet niezwykłych zalet, a przywary nabierały waloru cnót, które jeszcze nie znają swojej wartości, lecz wkrótce rozkwitną.

Kiedy wróciła do Normandii, ku swojemu zaskoczeniu pewnego ranka dostrzegła smukłą sylwetkę młodzieńca: patrzył w jej okno, wspiąwszy się na mur. Zatrzymał się w oberży odległej o kilka kilometrów i niemal co dzień przyjeżdżał na rowerze, by się z nią spotkać w okolicach Haie d’Étigues.

Clarisse, którą osierociła matka, nieszczęśliwe dzieciństwo spędziła u boku ojca, człowieka o mrocznym usposobieniu, zadufanego w swoim szlachectwie bigota chciwego zysku. Wielmoży, który w kobietach budził lęk. Gdy Raoul, który nawet nie został mu uprzednio przedstawiony, miał czelność poprosić o rękę córki, baron wpadł w taką wściekłość na tego gołowąsa bez pozycji i stosunków, że zapewne wychłostałby go szpicrutą, gdyby młodzieniec nie poskromił go zimnym spojrzeniem, niczym treser, który siłą charakteru góruje nad dziką bestią.

Po tamtej rozmowie, by wynagrodzić Raoulowi doznane upokorzenie, Clarisse dopuściła się występku polegającego na tym, że dwukrotnie otwarła przed nim drzwi swojego buduaru. Wiedziony nieomylną logiką zakochanego Raoul nie omieszkał skorzystać z takiej okazji.

Rankiem następnego dnia Clarisse udała, że się źle czuje i poprosiła, żeby jej przyniesiono śniadanie do pokoju. Raoul czekał, ukryty w sąsiednim pomieszczeniu. Gdy już razem spożyli posiłek, przez długi czas leżeli objęci, przy otwartym oknie, zjednoczeni wspomnieniem pocałunków i tego wszystkiego, co było w nich czułością i mimo popełnionego grzechu — niewinnością.

A jednak Clarisse płakała…

Mijały godziny. Płynący doliną ożywczy powiew znad morza pieścił ich twarze. Naprzeciw nich, za wielkim sadem ogrodzonym murami i polami porośniętymi rzepakiem, rozpościerała się równina, dalej widać było białą linię wysokich urwisk ciągnącą się aż po Fécamp; po lewej stronie zatokę Etretat, dalej Porte d’Aval i szczyt ogromnej Aiguille.

Raoul odezwał się czule do Clarisse:

— Nie smuć się, moja piękna, moja ukochana. Jesteśmy młodzi, życie jest tak wspaniałe i będzie jeszcze cudowniejsze, kiedy pokonamy wszystkie przeszkody. Już nie płacz.

Otarła łzy i uśmiechnęła się, spoglądając na niego. Był szczupły, prawie tak jak ona, lecz w ramionach szeroki, jego postać wzbudzała poczucie bezpieczeństwa, a zarazem ujmowała elegancją. Dziarskie oblicze zdobiły przekorne usta i wesoło lśniące oczy. Ubrany był w szorty i kurtkę, spod której wyglądała biała wełniana koszulka. Wprost tryskał energią.

— Raoul, Raoul — odezwała się ze smutkiem — patrzysz na mnie, ale nie o mnie myślisz! I to po tym, co się zdarzyło między nami. Jak to możliwe? O czym tak rozmyślasz, mój drogi?

Odpowiedział jej ze śmiechem:

— O twoim ojcu.

— O moim ojcu?

— A owszem, o baronie d’Étigues i jego gościach. Jak to się dzieje, że panowie w ich wieku tracą tyle czasu na włóczenie się po skałach i masakrowanie biednych niewinnych ptasząt?

— To jedna z ich rozrywek.

— Jesteś tego pewna? Mnie to intryguje. Wiesz co, gdyby nie fakt, że mamy rok pański tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty czwarty, przypuszczałbym raczej… Ale nie poczujesz się urażona?

— Mów, ukochany.

— No cóż, odnoszę wrażenie, że zabawiają się w spiskowców! O tak, właśnie tak, Clarisse. Markiz de Rolleville, Mathieu de la Vaupalière, hrabia Oscar de Bennetot, Roux d’Estiers oraz inni szlachetni panowie z Caux coś knują.

Zrobiła naburmuszoną minkę.

— Głupstwa opowiadasz, ukochany.

— Ale ty ich tak wdzięcznie słuchasz — odparł Raoul, całkiem już przekonany, że dziewczyna nic nie wie o poczynaniach ojca. — Patrzysz na mnie i tylko czekasz, żebym ci opowiedział więcej tych głupstw.

— Ale mów mi o miłości, Raoulu…

Ujął jej twarzyczkę obiema dłońmi.

— Całe moje życie jest miłością do ciebie, ukochana. Jeśli coś innego zaprząta moje myśli i jeśli mam też inne ambicje, to tylko po to, by cię zdobyć. Pomyśl tylko, Clarisse: jeśli twój ojciec jako spiskowiec zostanie aresztowany i skazany na śmierć, a ja go nagle ocalę, to przecież potem nie odmówi mi chyba ręki swojej córki?

— Prędzej lub później i tak ustąpi.

— Nigdy! Nie mam majątku… żadnych stosunków…

— Ale masz swoje nazwisko.

— Nawet tego nie mam.

— Jakże to?

— D’Andrésy to nazwisko mojej matki, które na powrót przyjęła po śmierci mojego ojca — a i to pod naciskiem rodziny, która nigdy nie pogodziła się z jej małżeństwem.

— Dlaczego? — zdziwiła się Clarisse, trochę oszołomiona tymi nieoczekiwanymi zwierzeniami.

— Dlaczego? Otóż dlatego, że mój ojciec nie był szlachcicem, a za to biedny był jak mysz kościelna. Był zwykłym nauczycielem i to nauczycielem czego? Gimnastyki, szermierki oraz boksu!

— A więc jak naprawdę się nazywasz?

— Och, biedna Clarisse, noszę wielce pospolite nazwisko.

— Ale jakie?

— Arsène Lupin.

— Lupin?

— Tak jest, nie brzmi to zbyt nobliwie i warto by je zmienić, nieprawdaż?

Clarisse nie wiedziała, co powiedzieć. Owszem, można się nazywać tak albo inaczej, to przecież bez znaczenia. Ale jednak to małe „de” stanowiło w oczach barona podstawowy warunek stawiany kandydatowi na zięcia.

Zdołała jednak wykrztusić:

— Nie powinieneś wypierać się swojego ojca. To żaden wstyd być nauczycielem.

— Toteż się go nie wstydzę — odpowiedział, śmiejąc się serdecznie, co w uszach Clarisse zabrzmiało jak przykry dysonans. — I przysięgam, że niemało skorzystałem z lekcji boksu i gimnastyki, których mi udzielał, kiedy byłem jeszcze dziecięciem! Ale przyznasz, że moja matka mogła mieć swoje powody, by się go wyprzeć, choć tak wspaniałym był człowiekiem? I to tylko jej sprawa, nikogo innego.

Pocałował Clarisse w nagłym przypływie energii, a potem zerwał się z łoża i zaczął pląsać oraz wykonywać piruety. Po chwili powrócił do niej.

— Ale śmiej się, dziewczyno! — zawołał. — Wszystko to takie zabawne. Śmiej się, powiadam. Arsène Lupin czy Raoul d’Andrésy, jakie to ma znaczenie? Najważniejsze, by mi się powiodło. I tak też się stanie. Co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Nie było takiej wróżki, która nie przepowiedziałaby mi wielkiej przyszłości i światowej sławy. Raoul d’Andrésy zostanie generałem albo ministrem czy ambasadorem… chyba że dokona tego Arsène Lupin. To rzecz załatwiona i umówiona między mną a przeznaczeniem, obie strony podpisały uroczystą umowę. Jestem gotów. Mam stalowe mięśnie i umysł bystry jak mało kto. Chcesz, to ci pokażę, jak chodzę na rękach? A może podnieść cię jednym ramieniem? Może wolisz, żebym ci odebrał zegarek, a ty się nawet nie spostrzeżesz? Mogę też recytować z pamięci Homera po grecku i Miltona po angielsku. Mój Boże, jakie życie jest piękne! Raoul d’Andrésy… Arsène Lupin… postać o dwóch obliczach! Które z nich opromieni gloria, które z nich rozjaśni się słońcem sławy?

Urwał niespodziewanie. Nagle poczuł się zakłopotany. Rozejrzał się w milczeniu po wnętrzu, do którego wniósł zamęt swoim wtargnięciem i zaburzył spokój tej cudownej dziewczyny. Teraz stał się jakby całkiem innym człowiekiem, zmienił się nie do poznania, ale była to właśnie jedna z tych przemian, które przydawały mu wdzięku. Padł na kolana przed Clarisse i rzekł poważnym tonem:

— Wybacz mi. Postąpiłem źle, przychodząc tutaj. Ale to nie moja wina. Trudno mi zachować umysłową równowagę… Zło czy dobro, jedno i drugie pociągają mnie w równym stopniu. Musisz mi pomóc, Clarisse, pomóc wybrać drogę i musisz mi wybaczyć, jeśli się mylę.

Ujęła jego twarz i odpowiedziała z żarem w głosie:

— Cóż bym ci miała wybaczyć, ukochany? Jestem szczęśliwa. Zapewne niemało za twoją sprawą przyjdzie mi wycierpieć, lecz zawczasu i z radością na to przystaję. Proszę, weź moją fotografię i czyń tak, byś nigdy nie musiał się czerwienić ze wstydu, kiedy na nią spojrzysz. Jeśli o mnie chodzi, zawsze będę taka jak dziś, pozostanę twoją kochanką i twoją żoną. Kocham cię, Raoulu!

Pocałowała go w czoło. On zaś już znów był pogodny.

— Pasowałaś mnie na swojego rycerza — rzekł, wstając. — Odtąd jestem niepokonany i gotów rozbić w puch moich wrogów. Pokażcie się, niegodziwcy! Oto wkraczam na scenę!

 

 

Plan Raoula — pozostawmy na razie w cieniu postać Arsène’a Lupin, jako że w tamtej epoce, nie znając jeszcze swojego przeznaczenia, on sam darzył ją niejaką wzgardą — otóż plan Raoula był nader prosty. Pośród drzew rosnących w sadzie położonym obok zamku wznosiła się wieża, stanowiąca kiedyś część murów obronnych fortecy. Swojego czasu zwaliła się do połowy, po czym pokryto ją dachem, następnie zaś gęste pnącza porosły jej ściany. Raoul był przekonany, że owo zebranie o godzinie czwartej odbędzie się tam właśnie, w obszernej sali, gdzie baron przyjmował swoich dzierżawców. Dostrzegł już wcześniej wychodzący na pola otwór, który prawdopodobnie miał zapewnić dostęp świeżego powietrza lub był po prostu pozostałością dawnego okna.

Dla tak zręcznego młodzieńca wspinaczka nie stanowiła żadnego problemu. Gdy wyszedł z zamku, dotarł do wieży, kryjąc się wśród krzewów, a następnie z łatwością wdrapał się aż do otworu w grubym murze, dość głębokim, by mógł się tam położyć. Znajdował się teraz pięć metrów nad ziemią, ukryty pośród liści, tak że nie będąc widzianym, sam miał widok na całą salę, w której znajdowało się może dwadzieścia krzeseł, stół i szeroka ława.

Minęło czterdzieści minut i do sali wkroczył baron wraz ze swoimi przyjaciółmi. Tak więc Raoul nie pomylił się w swoich przewidywaniach.

Baron Godefroy d’Étigues zbudowany był niczym jarmarczny zapaśnik, a twarz miał koloru cegły, otoczoną kryzą rudej brody; w jego spojrzeniu dostrzec można było przenikliwość i energię. Jego towarzysz, znany Raoulowi z widzenia kuzyn barona, niejaki Oscar de Bennetot, również przypominał z wyglądu dziarskiego normandzkiego ziemianina, jednak w wydaniu bardziej pospolitym. W tej chwili obaj sprawiali wrażenie bardzo podekscytowanych.

— Wkrótce — odezwał się baron — dołączą do nas La Vaupalière, Rolleville i d’Auppegard. O czwartej przybędzie Beaumagnan razem z księciem d’Arcole i panem de Brie, nadejdą od strony sadu, którego bramę pozostawiłem otwartą, a potem… Potem ona. Jeśli szczęśliwym trafem wpadnie w naszą pułapkę.

— Co jest rzeczą wątpliwą — mruknął Bennetot.

— Dlaczego? Zamówiła powóz — i powóz nadjedzie, a ona do niego wsiądzie. D’Ormont będzie powoził. Opodal wzgórza Quatre-Chemins pan Roux d’Estiers wskoczy na stopień, otworzy drzwiczki i obezwładni damę, którą następnie obaj skrępują sznurami. Nie może się nie udać.

Zbliżyli się do miejsca, gdzie w górze ich rozmowy nasłuchiwał Raoul.

— A potem? — odezwał się Bennetot prawie szeptem.

— Potem wyjaśnię sytuację naszym przyjaciołom, wtajemniczając ich w rolę, jaką odgrywa ta kobieta…

— Sądzisz, że uzyskasz od nich wyrok skazujący?

— Uzyskam czy nie, na jedno wychodzi. Tego domaga się Beaumagnan. A więc czy możemy odmówić?

— Ach! — zawołał Bennetot. — Ten człowiek zgubi nas wszystkich.

Baron d’Étigues wzruszył ramionami.

— Potrzebny jest ktoś jego pokroju, kiedy z taką kobietą trzeba walczyć. Przygotowałeś wszystko?

— Tak, dwie łodzie czekają na plaży, u stóp Schodów Proboszcza. Ta mniejsza ma przedziurawione dno i zatonie w dziesięć minut.

— Pamiętałeś o obciążeniu?

— Tak, postarałem się o ogromny przewiercony na wylot kamień, który przywiąże się liną do pierścienia.

Umilkli.

Ani jedno z wypowiedzianych słów nie umknęło uwadze Raoula, a każde z nich podsycało coraz bardziej i tak już mocno pobudzoną ciekawość.

Do diabła! — pomyślał. — Nie oddałbym tej loży za całe cesarstwo. Cóż to za zuchy! Gawędzą sobie o zabijaniu, jak kto inny rozmawiałby o tym, że trzeba zmienić kołnierzyk!

Szczególnie zadziwiała go postawa barona d’Étigues. Czy możliwe, żeby subtelna Clarisse była córką tak złowrogiego osobnika? Jaki to mroczny cel baron zamierza osiągnąć? Jakie złowrogie przesłanki nim powodują? Nienawiść, chciwość, żądza zemsty, okrucieństwo? Przypominał dawnych katów, wyraźnie gotowy do złowrogiego przedsięwzięcia. Jego czerwona twarz i ruda broda zdawały się płonąć niezdrowym żarem…

Trzej kolejni goście przybyli razem. Raoul często ich widywał, regularnie odwiedzali zamek Haie d’Étigues. Gdy tylko zasiedli, odwrócili się plecami do dwóch okien oświetlających salę, ich twarze znalazły się w półcieniu.

Dwaj kolejni zjawili się punktualnie o czwartej. Jeden z nich, starszy już, o posturze wojskowego, w obcisłym surducie, nosił bródkę, którą za czasów Napoleona III zwano cesarską. Zatrzymał się u progu.

Wszyscy powstali, by wyjść mu na spotkanie, toteż Raoul od razu doszedł do wniosku, że on właśnie jest autorem niepodpisanego listu, tym, na którego wszyscy czekali, a którego baron wymienił pod nazwiskiem Beaumagnan.

Chociaż on jeden nie nosił szlacheckiego nazwiska ani nie legitymował się arystokratycznym tytułem, najwidoczniej traktowano go tu jako przywódcę, co potwierdzały jego władczy sposób bycia i wyniosłe spojrzenie. Jeśli nie liczyć bródki, miał twarz gładko ogoloną, zapadnięte policzki, wielkie czarne i płomienne oczy. W jego obejściu, a nawet ubiorze, było coś surowego, nawet ascetycznego; przywodził na myśl jakiegoś kościelnego dostojnika.

Poprosił wszystkich, by zechcieli usiąść, usprawiedliwił nieobecność jednego z przyjaciół, mianowicie hrabiego de Brie, który nie zdołał stawić się na spotkanie, a następnie przedstawił swojego towarzysza:

— Oto książę d’Arcole. Wiedzieliście, panowie, że książę d’Arcole zalicza się do naszego grona, nieprawdaż? Przypadek sprawił, że książę nie pojawiał się na zebraniach, natomiast współdziałał z daleka, nawiasem mówiąc, z wielką dla nas korzyścią. Dzisiaj niezbędne będzie jego świadectwo, ponieważ już dwukrotnie, a mianowicie w roku tysiąc osiemset siedemdziesiątym, książę d’Arcole spotkał piekielną kreaturę, która nam zagraża.

Raoul, który w myślach natychmiast dokonał obliczenia, poczuł się nieco zawiedziony. Owa „piekielna kreatura” musiała mieć już co najmniej ponad czterdziestkę, jej spotkania z księciem d’Arcole odbyły się dwadzieścia cztery lata wcześniej.

Książę zajął miejsce pośród zebranych, a Beaumagnan odprowadził barona d’Étigues na bok. Godefroy oddał mu kopertę, z pewnością zawierającą kompromitujący list. Później odbyli przyciszonymi głosami ożywioną wymianę zdań, którą po chwili Beaumagnan przerwał gestem stanowczym i nieznoszącym sprzeciwu.

Oho — pomyślał Raoul — nieugięty, ot co. Wyrok już dawno zapadł. Martwa żmija nie kąsa. Najwyraźniej śmierć przez utopienie jest przewidzianym z góry uwieńczeniem tego wieczoru.

Beaumagnan oznajmił:

— Moi przyjaciele, wiecie dobrze, jak wiele dla nas znaczy ta godzina. Wszyscy zjednoczyliśmy się zgodnie, by osiągnąć wspaniały cel, podjęliśmy wspólne dzieło o wielkim znaczeniu. Mamy wszelkie dane, by sądzić, że dobro kraju, partii i religii zarazem zależy od powodzenia naszych projektów. Otóż od jakiegoś czasu na przeszkodzie staje śmiałość i nieprzejednana wrogość pewnej kobiety, która, dysponując wskazówkami, pragnie posiąść sekret, który zdaje się już być w zasięgu naszych rąk. Jeśli jej się to uda przed nami, wszystkie nasze wysiłki spełzną na niczym. Ona albo my, nie ma innego wyboru. Musimy więc usilnie dążyć, by szala zwycięstwa w tych zmaganiach przechyliła się na naszą korzyść.

Beaumagnan usiadł, oparł się o podłokietniki i skulił, przygarbił, jakby pragnął się stać niewidoczny.

Mijały minuty.

Skoro zebrali się tu w imię jakiejś łączącej ich sprawy, powinni przcież o niej rozmawiać, ale w sali panowało zupełne milczenie. Uwaga wszystkich skierowana była na dochodzące z zewnątrz dalekie odgłosy. Wszyscy myśleli jedynie o pojmaniu tej kobiety. Spieszno im było dostać w swoje ręce i ujrzeć nieprzyjaciela na własne oczy.

Baron d’Étigues podniósł dłoń z wyprostowanym palcem. Słychać już było głuchy odgłos końskich kopyt.

— To mój powóz — stwierdził.

Owszem, ale czy wiózł ich wroga?

Baron podszedł do drzwi. W sadzie jak zwykle było pusto, służący nie przychodzili tu nigdy, krzątali się tylko po głównym dziedzińcu od strony frontu.

Tętent zbliżał się; powóz zjechał z gościńca na polną drogę, a potem pojawił się nagle między dwoma filarami bramy. Woźnica wykonał umówiony ruch ręką, a baron oświadczył:

— Zwycięstwo! Mamy ją!

Powóz zatrzymał się. D’Ormont, który powoził, zeskoczył na ziemię. Roux d’Estiers otworzył drzwiczki. Wraz z baronem wszyscy trzej wyciągnęli przez nie kobietę o związanych rękach i nogach, z głową owiniętą tiulowym szalem, po czym przenieśli ją na kościelną ławę stojącą pośrodku sali.

— Poszło jak po maśle — opowiadał po drodze d’Ormont. — Gdy tylko wysiadła z pociągu, ruszyła prosto do powozu. Przy wzgórzu Quatre-Chemins obezwładniliśmy ją, nie zdążyła nawet pisnąć.

— Zdejmijcie ten szal — rozkazał baron. — Zresztą nie ma też przeszkód, by odzyskała swobodę ruchów.

Własnoręcznie uwolnił ją z więzów.

D’Ormont odwinął szal, ukazując głowę pojmanej.

Zebrani wydali okrzyk zdumienia, a Raoul, który ze swojego miejsca widział ją w pełnym świetle, był równie zaskoczony, ujrzawszy kobietę w rozkwicie młodości i urody.

Ponad szmer zadziwienia wybił się okrzyk księcia d’Arcole. Arystokrata podszedł do niej i z osłupieniem malującym się na ściągniętej twarzy, z rozszerzonymi oczyma, powtarzał mimo woli:

— To ona… to ona… Poznaję ją… Ach, cóż za okropieństwo!

— O co chodzi? — spytał baron. — Proszę nam wyjaśnić, cóż tak strasznego pan zauważył?

A wówczas książę d’Arcole wypowiedział te oto niepojęte słowa:

— Nie zmieniła się wcale od dwudziestu czterech lat!

Kobieta siedziała wyprostowana, z zaciśniętymi dłońmi opartymi o kolana. Zapewne jej kapelusz spadł podczas napaści, a fryzura została zburzona, dlatego włosy opadały w nieładzie na plecy, spięte tylko złotym grzebieniem. Z przodu rozczesane były na dwa płowe pasma, falujące nieco u skroni.

Twarz jej była niewypowiedzianie piękna, o liniach czystych i wyrazie, który nawet w niemym oczekiwaniu i lęku przywodził na myśl uśmiech. Wąski podbródek, lekko wystające kości policzkowe, głęboko osadzone oczy i ciężkie powieki… wyglądała jak któraś z kobiet portretowanych przez Leonarda albo raczej Bernardina Luiniego. Wdzięk tych postaci polega na uśmiechu — niewidocznym, lecz przecież się go domyślamy — który wzrusza i zarazem niepokoi. Miała na sobie prosty strój, pod płaszczem podróżnym, który zrzuciła, nosiła szarą, wełnianą suknię, podkreślającą smukłą talię i szczupłe ramiona.

A niech mnie! — pomyślał Raoul, który nie spuszczał z niej oczu. — Ta piekielna kreatura wygląda zgoła niegroźnie. Czy aby ją pokonać, trzeba aż dziewięciu czy dziesięciu mężczyzn?

Przypatrywała się z uwagą swoim prześladowcom, próbując dojrzeć także tych, którzy się kryli w cieniu.

W końcu odezwała się:

— Czego ode mnie chcecie? Nie znam nikogo z tu obecnych. Po co mnie tu przywieźliście?

— Jesteś pani naszym wrogiem — oświadczył Godefroy d’Étigues.

Powoli pokręciła głową.

— Wrogiem? To chyba jakieś nieporozumienie. Jesteście panowie pewni, że to nie omyłka? Nazywam się Pellegrini.

— Nie tak się pani nazywa.

— Ależ zapewniam…

— Nie — przerwał jej stanowczym tonem baron Godefroy.

Po czym dorzucił słowa równie zdumiewające jak uprzednia wypowiedź księcia d’Arcole:

— Pellegrini to jedno z nazwisk, pod którymi ukrywał się w osiemnastym wieku człowiek, za którego córkę pani się podaje.

Nie odpowiedziała od razu, jakby nie w pełni docierała do niej absurdalność tego stwierdzenia.

— A jak się pańskim zdaniem nazywam? — spytała wreszcie.

— Joséphine Balsamo, hrabianka Cagliostro.

 

 

 

 

 

 

2.

 

Joséphine Balsamo, urodzona w roku 1788…

 

 

 

 

Cagliostro! Przedziwna postać, która tak żywo intrygowała całą Europę i wstrząsnęła francuskim dworem podczas panowania króla Ludwika XVI! Naszyjnik królowej… Kardynał de Rohan… Maria Antonina… Sensacyjne wydarzenia wokół tej tajemniczej postaci.

Człowiek dziwny, zagadkowy, obdarzony szczególnym zmysłem intrygi, posiadający niewytłumaczalną władzę nad innymi ludźmi, o którym aż po dziś dzień nie wiadomo nic pewnego.

Szarlatan? Kto wie. Czy wolno nam wykluczyć istnienie bytów obdarzonych subtelniejszymi zmysłami, które dzięki nim mogą doznać wglądu w sprawy żywych i umarłych, aby dostrzec to, co nam jest zakazane? Czy wolno nam określić mianem szarlatana i szaleńca kogoś, w kim odradzają się wspomnienia przeszłych egzystencji i kto, pamiętając rzeczy przez siebie widziane, korzystając ze swojej znajomości sekretów przez wszystkich innych już zapomnianych, dysponuje mocami w naszym pojęciu nadnaturalnymi — podczas gdy w rzeczywistości posługuje się tylko po omacku i niepewnie siłami, które ludzkość być może w przyszłości zdoła poskromić?

Jeśli Raoul d’Andrésy, który przysłuchiwał się tym rewelacjom ze swojej kryjówki, odnosił się do nich sceptycznie i śmiał się z nich w duchu — choć i jemu nieobce były pewne wątpliwości — to miał niepokojące wrażenie, że najdziwaczniejsze przypuszczenia zebrani w sali spiskowcy z góry przyjmują za rzeczywiste i niepodlegające dyskusji. Czyżby wiedzieli o tej sprawie coś więcej i dysponowali dowodami? Czy dopatrzyli się u tej, która według ich słów podawała się za córkę Cagliostra, zdolności dywinacyjnych i daru jasnowidzenia, które kiedyś przypisywano słynnemu taumaturgowi, podejrzewanemu zresztą z tego powodu o uprawianie czarnej magii?

Godefroy d’Étigues, który jako jedyny z nich wszystkich stał, pochylił się ku przesłuchiwanej i spytał:

— Cagliostro to pani nazwisko, nieprawdaż?

Zastanowiła się przez chwilę. Raoul odniósł wrażenie, że przygotowując się do obrony, kobieta szuka najlepszej odpowiedzi, próbując jednak najpierw się zorientować, jaką bronią dysponuje wróg. Odparła więc spokojnie:

— Nie mam obowiązku panu odpowiadać, jak też i pan nie ma prawa domagać się ode mnie odpowiedzi. Nie widzę jednak powodu, by się tego wypierać: w moim akcie urodzenia napisano „Joséphine Pellegrini”, ale mam taki kaprys, żeby się przedstawiać jako Joséphine Balsamo, hrabianka Cagliostro. Cagliostro i Pellegrini to nazwiska, które wiążą się z osobą Josepha Balsamo, a ta postać zawsze mnie interesowała.

— Tak więc nie jest pani, wbrew temu, co pani sama niekiedy twierdziła, w prostej linii potomkinią tegoż Balsamo? — upewnił się baron.

Milcząc, wzruszyła ramionami. Ostrożność? Pogarda? Niemy protest wobec absurdalnych przypuszczeń?

— Nie uznam braku odpowiedzi ani za przyznanie się, ani za zaprzeczenie — podjął Godefroy d’Étigues, zwracając się do swoich przyjaciół. — Słowa tej kobiety nie mają żadnego znaczenia. Byłoby tylko stratą czasu, gdybym próbował im przeczyć. Jesteśmy tu, aby podjąć brzemienną w skutki decyzję; dotyczy ona sprawy, którą wszyscy doskonale znamy, jednak niektórzy nie znają wszystkich szczegółów. Przypomnę więc fakty. Zostały one spisane możliwie jak najzwięźlej, teraz je odczytam i proszę, abyście panowie wysłuchali mnie z należytą uwagą.

Uroczystym tonem zaczął czytać z kartki słowa, które — Raoul nie miał co do tego wątpliwości — zredagowane zostały przez Beaumagnana.

— „Na początku marca tysiąc osiemset siedemdziesiątego roku, a więc cztery miesiące przed wybuchem wojny francusko-pruskiej, pośród całego tłumu cudzoziemców, którzy przebywali w Paryżu, nikt nie zwracał na siebie takiej uwagi jak hrabianka Cagliostro. Piękna, elegancka, szastająca pieniędzmi na prawo i lewo, niemal zawsze sama lub w towarzystwie pewnego młodzieńca, którego przedstawiała jako swojego brata. Wszędzie, gdzie się zjawiła, we wszystkich salonach, w których ją przyjmowano, stanowiła obiekt najżywszego zainteresowania. Intrygowała już samym nazwiskiem, a przy tym, w sposób doprawdy godny podziwu, podążała śladami słynnego Cagliostra, otaczając się nimbem tajemniczości, dokonując cudownych uzdrowień, udzielając zadziwiających odpowiedzi ludziom, którzy pytali ją o swoją przeszłość lub przyszłość. Powieść Aleksandra Dumas sprawiła, że Joseph Balsamo, samozwańczy hrabia Cagliostro, stał się modny. Korzystając z tego stanu rzeczy, utrzymywała, że jest rodzoną córką owego Cagliostra. Poznała ponoć tajemnicę wiecznej młodości i z uśmiechem opowiadała o spotkaniach, w których brała udział lub wydarzeniach, których była świadkiem w czasie panowania Napoleona I.

Cieszyła się takim wzięciem, że zdołała wprosić się do Tuileries i zyskać wstęp na dwór Napoleona III. Opowiadano nawet o prywatnych seansach urządzanych przez cesarzową Eugenię z piękną hrabianką przy udziale najbardziej zaufanych bywalców jej salonu. Pisemko satyryczne «Charivari» — zresztą numer ten został natychmiast skonfiskowany — opisuje jedno z tych zgromadzeń, w którym uczestniczył pewien współpracownik pisma. Oto fragment:

«Ma w sobie coś z Giocondy. Twarz, która niewiele się zmienia, ale której wyrazu nie sposób określić; słodycz i niewinność, a zarazem okrucieństwo i wyuzdanie. W jej spojrzeniu dość jest mądrości i doświadczenia, a w uśmiechu goryczy, by uwierzyć, że naprawdę ma osiemdziesiąt lat, tak jak twierdzi. W takich chwilach wydobywa z kieszeni małe złote lusterko, z miniaturowego flakoniku upuszcza na nie dwie krople jakiegoś płynu, potem wyciera je i przygląda się swojemu odbiciu. I oto znów bije od niej piękno oraz młodość.

Gdy spytaliśmy ją o nie, odpowiedziała:

— To lusterko należało do Cagliostra. Dla tych, którzy spoglądają w nie z ufnością, czas się zatrzymuje. Zresztą proszę spojrzeć, na oprawie jest data. Rok tysiąc siedemset osiemdziesiąty trzeci, a dalej cztery linijki, wymieniono tu cztery wielkie zagadki. Zamierzał je rozwiązać, a usłyszał o nich od samej Marii Antoniny i podobno powiadał, że ktoś, kto znajdzie do nich klucz, zostanie królem królów.

— Czy można wiedzieć, co to za zagadki? — spytał ktoś.

— Czemu nie? Wiedzieć o nich to jeszcze nie znaczy poznać ich tajemnicę. Także sam Cagliostro nie zdołał tego dokonać, nie zdążył. Tak więc i ja mogę podać wam tylko ich listę:

In robore fortuna.

Nagrobek królów czeskich.

Fortuna królów Francji.

Siedmioramienny świecznik[1].

Następnie rozmawiała z każdym osobno i objawiła nam rzeczy zadziwiające.

Było to jednak dopiero tylko preludium, gdyż cesarzowa, choć wzbraniała się zadać jakiekolwiek pytanie dotyczące jej osobiście, chciała się dowiedzieć czegoś o przyszłości.

— Niech wasza wysokość zechce łaskawie chuchnąć na nie leciutko — rzekła hrabianka, wyciągając lusterko w stronę władczyni.

A następnie, przyjrzawszy się powstałemu na powierzchni śladowi pary, wyszeptała:

— Widzę rzeczy piękne… tego lata będzie wielka wojna… zwycięstwo… defilada wojsk pod Łukiem Triumfalnym… tłum wiwatuje na cześć cesarza… i księcia imperialnego…»”.

— Tego właśnie dowiadujemy się z egzemplarza skonfiskowanego numeru czasopisma, który wpadł w nasze ręce — podjął Godefroy d’Étigues. — Wiadomości w nim zawarte są znamienne, pismo bowiem miało się ukazać na kilka tygodni przed wybuchem wojny. Kim była ta kobieta? Kim była owa awanturnica, której niebezpieczne przepowiednie niewątpliwie wywarły wrażenie na słabym umyśle nieszczęsnej władczyni i przyczyniły się do katastrofy z roku tysiąc osiemset siedemdziesiątego? W tym samym numerze „Charivari” czytamy, że kiedyś ją spytano:

„«— A więc jest pani córką Cagliostra, niechże i tak będzie. Kim jednak była pani matka?

— Moja matka?… Proszę szukać bardzo wysoko pośród współczesnych Cagliostrowi, jeszcze wyżej… Tak, otóż to. Joséphine de Beauharnais, przyszła żona Bonapartego, przyszła cesarzowa…»

Policja Napoleona III nie pozostała bezczynna. Pod koniec czerwca przedstawiła zwięzłe sprawozdanie autorstwa jednego z najlepszych agentów, który przeprowadził niełatwe śledztwo. Oto treść tego raportu:

«Paszporty włoskie tej damy wystawione są na osobę Joséphine Pellegrini-Balsamo, hrabianki Cagliostro, urodzonej w Palermo dwudziestego dziewiątego lipca tysiąc siedemset osiemdziesiątego ósmego roku i widnieje na nich adnotacja, że data wydaje się mylna. Udawszy się do Palermo, zdołałem dotrzeć do starych ksiąg parafii Mortarana i w jednej z nich pod datą dwudziestego dziewiątego lipca tysiąc siedemset osiemdziesiątego ósmego odnalazłem wpis o narodzinach Joséphine Balsamo, córki Josepha Balsamo i Joséphine de la P., poddanej króla Francji.

Czy chodziło o Joséphine Pascher de la Pagerie, jak brzmiało nazwisko panieńskie żony wicehrabiego de Beauharnais, pozostającej z nim w separacji przyszłej żony generała Bonapartego? Podjąłem poszukiwania i w rezultacie cierpliwych dociekań dowiedziałem się z listów pewnego paryskiego urzędnika miejskiego, że w roku tysiąc siedemset osiemdziesiątym ósmym czyniono przygotowania, by aresztować niejakiego Cagliostra, który, choć po sprawie naszyjnika skazany na wygnanie z Francji, pod nazwiskiem Pellegrini zajmował pałacyk w Fontainebleau, a odwiedzała go tam codziennie jakaś wysoka i szczupła dama. Tymczasem Joséphine de Beauharnais wtedy również mieszkała w Fontainebleau i odpowiada opisowi co do wzrostu i figury. Dzień przed planowanym aresztowaniem Cagliostro znika. Dnia następnego nagle wyjeżdża Joséphine de Beauharnais. Miesiąc później w Palermo rodzi się dziecko.

Niezaprzeczalnie tak liczne zbiegi okoliczności dają do myślenia. Prawdziwego znaczenia nabierają jednak w zestawieniu z następującymi dwoma faktami. Po pierwsze, osiemnaście lat później cesarzowa Joséphine przedstawia w Malmaison pewną dziewczynę, która jest rzekomo jej chrześniaczką. Panna wzbudza sympatię cesarza. Jak brzmi jej imię? Joséphine, a ściślej mówiąc, Josine.

Po drugie, po upadku Napoleona car Aleksander I przyjmuje Josine na swój dwór. Jaki tytuł przybiera ona wówczas? Otóż hrabianki de Cagliostro»”.

Baron d’Étigues pozwolił tym ostatnim słowom wybrzmieć pośród ciszy. Słuchano go z wielką uwagą. Raoul, nie wiedząc, co ma sądzić o tej niewiarygodnej historii, starał się dostrzec na twarzy hrabianki odbicie jakichkolwiek emocji, ale oblicze pięknej damy pozostawało nieprzeniknione, a w jej oczach wciąż widniał cień uśmiechu.

Baron odezwał się znowu:

— Skutkiem tego raportu oraz przypuszczalnie dlatego, że uznano wizyty hrabianki w Tuileries za niepożądane, jej karierze położono kres. Wydano nakaz opuszczenia kraju dotyczący jej i jej brata. Brat przekroczył granicę niemiecką, ona zaś włoską, w Modane, dokąd odwiózł ją pewien młody oficer. Był nim książę d’Arcole. To właśnie on zdobył oba dokumenty, czyli egzemplarz skonfiskowanego „Charivari” i tajny raport, którego oryginał znajduje się w naszych rękach, wraz ze wszystkimi pieczęciami i podpisami. To wreszcie on dopiero co potwierdził wobec nas wszystkich tożsamość tej, którą widział tamtego ranka i którą dziś widzi.

D’Arcole wstał i oznajmił poważnie:

— Nie wierzę w cuda, a przecież moimi słowami potwierdzam coś niewiarygodnego. Jednak klnę się na żołnierski honor, że to jest kobieta, którą pożegnałem na dworcu w Modane dwadzieścia cztery lata temu.

— Pożegnał ją pan, tak po prostu? Nie mówiąc ani słowa więcej? — wtrąciła Joséphine Balsamo.

Spoglądała teraz na księcia, a w jej głosie słychać było lekkie rozbawienie lub może ironię.

— Co pani chce przez to powiedzieć?

— Tylko tyle, że francuski oficer jest zbyt dworny, by pożegnać się z ładną kobietą w zwykłych, oschłych słowach.

— To znaczy?

— To znaczy, że z pewnością rzekł pan coś więcej niż „żegnam” i uczynił coś jeszcze oprócz zasalutowania.

— Być może. Nie przypominam już sobie… — stwierdził książę d’Arcole, lekko zmieszany.

— Pochylił się pan przed wygnanką, drogi panie. Ucałował pan jej dłoń i trwało to nieco dłużej niż wypada. Po czym rzekł pan: „Mam nadzieję, madame, że chwile, które miałem przyjemność spędzić u pani boku, nie były ostatnimi. Jeśli o mnie chodzi, nigdy ich nie zapomnę”. A potem powtórzył pan, ze szczególnym naciskiem, jakby pragnąc przydać mocy swoim słowom: „Nigdy, słyszy pani? Przenigdy…”.

Książę d’Arcole sprawiał wrażenie człowieka dobrze wychowanego. Jednak gdy przypomniano mu z dokładnością minutę, która upłynęła ćwierć wieku wcześniej, uczyniło to na nim takie wrażenie, że mruknął pod nosem:

— Do diabła!

Jednak opanował się natychmiast i przeszedł do ofensywy:

— Zapomniałem… pani — mówił, przerywając co chwila. — Jeśli wspomnienie tamtego spotkania było miłe, zatarło je wrażenie, jakie odniosłem, kiedy znów panią zobaczyłem.

— Czyli kiedy?

— Na początku następnego roku, w Wersalu, gdzie towarzyszyłem francuskim pełnomocnikom prowadzącym negocjacje, podczas których miała zostać wyznaczona cena naszej klęski. Dostrzegłem wówczas panią w pewnej kawiarni, w towarzystwie niemieckich oficerów, przy winie i pośród beztroskiego śmiechu. Jeden z nich był ordynansem Bismarcka. Tego dnia zrozumiałem pani rolę w Tuileries. Była pani szpiegiem.

Wszystkie te wydarzenia, wszystkie perypetie rzekomo bajecznego życia Raoul poznał w ciągu zaledwie dziesięciu minut. I żadnych argumentów. Żadnej próby posłużenia się rozsądkiem czy logiką, by uzasadnić tezę, która była przecież zupełne niewiarygodna. Jedynie wątpliwe fakty, namiastki dowodów, rzucane gwałtownie jak uderzenia pięścią i tym bardziej nie do pojęcia, że na poparcie zarzutów stawianych tak młodej kobiecie przytaczano wspomnienia sprzed ćwierć wieku!

Raoulowi d’Andrésy to wszystko nie mieściło się w głowie. Miał wrażenie, jakby się nagle przeniósł do akcji jakiejś powieści albo raczej fantastycznego i mrocznego melodramatu, bo przecież ci spiskowcy musieli utracić wszelkie poczucie rzeczywistości, skoro w dobrej wierze i w spokoju wysłuchiwali tych bajań, zachowując się przy tym, jakby przytaczano im niezbite fakty. Raoul zdawał sobie sprawę, że nie należy przeceniać zdolności umysłowych tych prowincjuszy, reliktów minionej epoki. Lecz mimo wszystko, jak można było przejść do porządku dziennego nad wiekiem, który przypisywano tej kobiecie? Może byli łatwowierni, ale przecież chyba nie ślepi?

Zresztą zachowanie rzekomej pani Cagliostro wydawało się jeszcze dziwniejsze. Dlaczego milczy, przecież w gruncie rzeczy równa się ono przyznaniu im racji? Czyżby nade wszystko zależało jej na utrzymaniu legendy o swojej wiecznej młodości, bo ta sprzyjała jej planom i schlebiała próżności? A może nie była świadoma straszliwego niebezpieczeństwa wiszącego nad jej głową i zdawało jej się, że cała ta scena jest tylko kiepskim żartem?

— Tak wyglądała przeszłość — kończył baron d’Étigues. — Nie będę się teraz rozwodził nad wydarzeniami łączącymi ją z dniem dzisiejszym. Wspomnę tylko, że wciąż pozostając w cieniu, Joséphine Balsamo, hrabianka Cagliostro, wmieszana była w tragikomedię bulanżyzmu, w dramat afery panamskiej. Ślad jej można odnaleźć za kulisami wszystkich niekorzystnych dla naszego kraju wydarzeń. Tu jednak dysponujemy tylko wskazówkami, z których można wnioskować o sekretnej roli, jaką w nich odegrała. Nie ma na to żadnych dowodów. Pomińmy je więc i przejdźmy do teraźniejszości. Jednak przedtem jeszcze słowo. Czy masz, pani, coś do powiedzenia w sprawach wymienionych wyżej?

— Owszem — odparła.

— Proszę więc mówić.

Tym samym lekko kpiącym głosem, co przedtem, odezwała się:

— Chciałabym wiedzieć, skoro najwyraźniej wytoczono mi proces i to na wzór średniowiecznych trybunałów, czy dotąd przedstawione mi zarzuty traktowane są jako choćby częściowo uzasadnione? Jeśli tak, to najlepiej od razu mnie skażcie na spalenie żywcem jako czarownicę, szpiega, odstępczynię od wiary, bo święta inkwizycja nie wybaczała żadnej z tych zbrodni.

— Nie — odpowiedział jej Godefroy d’Étigues. — Wydarzenia te zostały opowiedziane tylko po to, by w najogólniejszym zarysie i możliwie jak najjaśniej przedstawić pani osobę.

— I wydaje się panu, że przedstawił mnie jasno?

— Względem tego, co nas dotyczy — owszem.

— W takim razie mało wam trzeba. A jakiego związku dopatrujecie się pomiędzy tymi wszystkimi wydarzeniami?

— Związki widzę trojakie. Po pierwsze łączą je zeznania wszystkich tych osób, które panią rozpoznały i dzięki którym cofnąć się można do czasów najodleglejszych. Następnie pani przyznanie się…

— Przyznanie się? Do czego?

— Powtórzyła pani słowo w słowo treść rozmowy, jaką odbyła pani z księciem d’Arcole na dworcu w Modane.

— To prawda. I cóż więcej?

— Jeszcze te trzy portrety, które panią przedstawiają, prawda?

Obejrzała je i stwierdziła:

— Owszem.

— Otóż to! — zawołał Godefroy d’Étigues. — Pierwszy z nich to miniatura namalowana w roku tysiąc osiemset szesnastym w Moskwie i widnieje na niej Josine, hrabianka Cagliostro. Drugi jest zdjęciem i nosi datę tysiąc osiemset siedemdziesiąt. A to także fotografia, wykonana ostatnio w Paryżu. Wszystkie trzy portrety są przez panią podpisane. Tym tym samym charakterem pisma.

— I czego to dowodzi?

— Tego, że ta sama kobieta…

— …że ta sama kobieta — przerwała mu — w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym czwartym wygląda tak samo jak w latach tysiąc osiemset szesnaście i tysiąc osiemset siedemdziesiąt. A więc na stos!

— Proszę się nie śmiać, madame. Wie pani, że w naszym gronie takie kpiny to wielkie bluźnierstwo.

Niecierpliwie machnęła ręką i uderzyła o blat kościelnej ławy.

— Jeśli już mowa o kpinach, mój panie, to zakończmy wreszcie tę niesmaczną scenę! O co chodzi? Co mi zarzucacie? Skąd ta napaść i dlaczego zostałam tu sprowadzona?

— Jesteś tu, pani, by zdać sprawę z popełnionych przez siebie zbrodni.

— Jakich to mianowicie?

— Było nas dwunastu, dwunastu przyjaciół, którzy podążaliśmy za tym samym celem. Teraz jest nas już tylko dziewięciu. Pozostali nie żyją, zostali przez panią zamordowani.

Cień przemknął po jej twarzy, przynajmniej tak się zdawało Raoulowi d’Andrésy. Coś na krótką chwilę przyćmiło uśmiech Giocondy. Natychmiast jednak piękne oblicze przybrało swój zwykły wyraz, jakby nic nie mogło zakłócić spokoju tej kobiety, nawet tak stanowczo rzucone straszne oskarżenie. Doprawdy, mogło się wydawać, że zwykłe uczucia są jej nieznane lub przynajmniej nie zdradza ich zwyczajnymi oznakami oburzenia, gniewu, sprzeciwu i strachu, które są udziałem wszystkich śmiertelników. Przedziwne! Winna czy nie, każda inna kobieta wyraziłaby głośno swój sprzeciw, a ta milczała. Nic nie pozwalało się domyślić, czy to znak niewinności, czy przejaw cynizmu.

Towarzysze barona siedzieli w bezruchu, na ich twarzach malowało się napięcie i surowość. Raoul zauważył, że Beaumagnan usadowił się za plecami współspiskowców tak, by być niemal całkowicie niewidocznym dla Joséphine Balsamo. Twarz ukrył w dłoniach, ale między rozsuniętymi palcami połyskiwały utkwione w kobietę jego oczy.

Pośród dojmującej ciszy Godefroy d’Étigues wygłosił akt oskarżenia, a ściślej mówiąc, trzy kolejne, następujące po sobie. Uczynił to tonem suchym, uroczystym, jakim posługiwał się dotąd, zwięźle, nie podnosząc głosu, tak jakby odczytywał protokół.

— Osiemnaście miesięcy temu Denis Saint-Hébert, najmłodszy z nas, polował na swoich włościach położonych w okolicach Hawru. Późnym popołudniem zamienił kilka słów ze swoim dzierżawcą oraz z leśniczym, po czym zarzucił strzelbę na ramię i powiedział, że idzie na szczyt urwiska, by podziwiać zachód słońca nad morzem. Nie wrócił na noc do domu. Następnego dnia znaleziono jego ciało na skałach, które odsłonił odpływ. Samobójstwo? Denis Saint-Hébert był bogaty, w pełni sił i zdrowia, szczęśliwie zakochany. Dlaczego miałby się zabić? Czyżby zbrodnia? Wówczas taka myśl nikomu nawet nie przyszła do głowy. A więc wypadek.

Potem w czerwcu znów otrzymaliśmy żałobną wieść. W podobnych okolicznościach Georges d’Isneauval, który polował wczesnym rankiem u stóp falezy pod Dieppe, poślizgnął się na mokrych algach tak nieszczęśliwie, że uderzył głową o kamień. Po kilku godzinach znaleźli go rybacy. Już nie żył. Zostawił wdowę i dwie córeczki.

Kolejny wypadek? Tak do dziś sądzi wdowa, sieroty, rodzina… Ale my? Czy to możliwe, by nieszczęśliwym zrządzeniem losu w tak krótkim czasie po raz drugi ktoś na zawsze odszedł z naszego wąskiego grona? Dwunastu przyjaciół połączyło swoje siły, aby odkryć wielką tajemnicę i osiągnąć niebagatelny cel. Dwóch z nich ginie nagłą śmiercią. Czy to nie dość, by wzbudzić podejrzenia, że popełniono dwie zbrodnie, że napaść na naszych współtowarzyszy wymierzona jest przeciw naszemu przedsięwzięciu?

Książę d’Arcole otworzył nam oczy i wskazał właściwą drogę. Zdawał sobie bowiem sprawę, że nie tylko my jesteśmy wtajemniczeni w istnienie sekretu. Wiedział, że podczas pewnego seansu u cesarzowej Eugenii była mowa o czterech zagadkach przekazanych przez Cagliostra potomności oraz że jedna z nich dotyczyła właśnie tego, co i nas zajmuje, czyli tajemnicy siedmioramiennego świecznika. Wniosek — należy szukać pośród tych, którym ta legenda mogła zostać przekazana.

Dzięki szeroko zakrojonym poszukiwaniom i niebagatelnym środkom, które mamy do swojej dyspozycji, śledztwo przyniosło rezultaty już po dwóch tygodniach. Okazało się, że w odosobnionym pałacyku na przedmieściach Paryża mieszka pewna dama nazwiskiem Pellegrini. Trzyma się raczej z daleka od ludzi i niekiedy opuszcza swoje domostwo na całe miesiące. Jest to osoba niezwykłej urody, lecz stara się nie zwracać na siebie zbytniej uwagi, a jako hrabianka Cagliostro odwiedza określone środowiska, gdzie uprawia się magię, okultyzm i odprawia czarne msze.

Zdołaliśmy zdobyć jej fotografię, o, tę właśnie, i wysłaliśmy ją księciu d’Arcole, który wówczas podróżował po Hiszpanii. Ku swojemu zdumieniu rozpoznał na niej kobietę, którą kiedyś spotkał.

Zebrano informacje, gdzie i kiedy przebywała. Otóż w dniu śmierci Saint-Héberta, który zginął w okolicach Hawru, przejeżdżała właśnie przez Hawr. Przejeżdżała również przez Dieppe, kiedy Georges d’Isneauval konał u stóp urwiska w Dieppe!

Nawiązałem kontakt z rodzinami zmarłych. Wdowa po Georges’u d’Isneauval poinformowała mnie, że jej mąż wdał się ostatnio w romans z jakąś kobietą, przez którą niezmiernie cierpiał. W papierach Saint-Héberta znaleziono spisane wyznanie, które dotąd przechowywała jego matka, a dowiedzieliśmy się z niego, że nasz przyjaciel popełnił tę nieostrożność i zapisał nazwiska wszystkich dwunastu z nas oraz pewne wskazówki dotyczące siedmioramiennego świecznika. Karnet z notatkami został mu skradziony przez jakąś kobietę.

Wszystko stawało się jasne. Wszedłszy w posiadanie części naszych sekretów, pragnąc dowiedzieć się więcej, ta sama kobieta, którą kochał Saint-Hébert, rozkochała w sobie Georges’a d’Isneauvala. Następnie, skoro nakłoniła ich do zwierzeń, w obawie, że się zdradzą wobec swoich przyjaciół, zabiła ich. Ta kobieta jest tutaj.

Godefroy d’Étigues znów umilkł. Milczenie, które zapanowało, stało się trudne do zniesienia, paraliżująca cisza sprawiała, że sędziowie czuli się przytłoczeni, nie śmieli nawet drgnąć, ogarnięci niewysłowionym niepokojem. Tylko hrabianka Cagliostro wodziła po nich beztroskim spojrzeniem, jakby żadne z wypowiedzianych słów nie zdołało jej dotknąć.

Ze swojej kryjówki Raoul d’Andrésy, leżąc wygodnie, podziwiał czarującą i zmysłową urodę tej kobiety, a jednocześnie z niepokojem konstatował, że oto przedstawiano przeciw niej coraz więcej obciążających poszlak i faktów. Akt oskarżenia nabierał rzeczowości i mocy. Raoul nie wątpił, że to nie koniec i padnie jeszcze więcej miażdżących zarzutów.

— Czy mam opowiedzieć o trzeciej zbrodni? — odezwał się wreszcie baron.

Odparła mu znużonym tonem:

— Jeśli pan sobie życzy. Wszystko, co dotąd usłyszałam, jest zgoła niezrozumiałe. Opowiada pan o osobach, których nawet imiona są mi nieznane. Tak więc cóż, jedna zmyślona zbrodnia więcej czy mniej…

— A więc nie znała pani Saint-Héberta i d’Isneauvala?

Wzruszyła tylko ramionami, nie odpowiadając.

Godefroy d’Étigues pochylił się nad nią i rzekł ściszonym głosem:

— A Beaumagnan?

Popatrzyła na niego wielkimi, niewinnymi oczyma.

— Beaumagnan?

— Tak jest, trzeci z naszych przyjaciół, którego pani zabiła. To stało się niedawno, zaledwie parę tygodni temu. Został otruty. Nie znała go pani?

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

[1] Pierwsza z tych zagadek została wyjaśniona przez pewną dziewczynę. Dwie następne przez Arsène’a Lupin (Wyspa trzydziestu trumien oraz Tajemnica wydrążonej iglicy). O czwartej opowiadamy w tej książce.