Anna Karenina - Lew Tołstoj - ebook

Anna Karenina ebook

Lew Tołstoj

0,0
29,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Anna Karenina wiedzie dostatnie, stabilne i nieco nudne życie u boku dużo starszego męża. Piękna młoda kobieta spełnia się jako matka, ale nie stroni też od przyjęć, jest uwielbiana na petersburskich salonach.

Spokój znika wraz z pojawieniem się hrabiego Wrońskiego, który wprowadza w życie Anny namiętność, jakiej nigdy nie zaznała. I zniszczenie, którego nie da się cofnąć.

To ponadczasowa powieść o uczuciu, które od początku było skazane na potępienie. Uczuciu, dla którego Anna poświęciła wszystko.

Powieść Tołstoja po raz kolejny inspiruje Hollywood. Reżyser Joe Wright tworzy pełen rozmachu pejzaż rosyjskich elit. Keira Knightley jako Anna Karenina i Jude Law w roli jej męża - megagwiazdorska obsada pozwala na nowo odkryć najpiękniejszą rosyjską historię miłosną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1519

Data ważności licencji: 10/2/2027

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Okładka

Karta tytułowa

Lew Tołstoj

Anna Karenina

przełożyła Kazimiera Iłłakowiczówna

Wydawnictwo Znak

Mnie pomsta, ja oddam – mówi Pan.

Część pierwsza

1

Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób.

W domu Obłońskich zapanował całkowity zamęt. Żona dowiedziała się, że mąż ma romans z Francuzką, byłą guwernantką ich dzieci, i oświadczyła, że nie może mieszkać z nim pod jednym dachem. Ten stan rzeczy trwał już trzeci dzień i dawał się srodze we znaki zarówno małżonkom, jak i wszystkim członkom rodziny i domownikom Obłońskich. Wszyscy członkowie rodziny i domownicy wyczuwali , że ich współżycie nie ma sensu i że ludzie, którzy przypadkowo spotkali się w jakimś zajeździe, mają ze sobą więcej wspólnego niż oni, członkowie rodziny i domownicy Obłońskich. Pani nie wychodziła ze swoich pokoi; pana od trzech dni nie było w domu; dzieci błąkały się z kąta w kąt; Angielka pokłóciła się z klucznicą i napisała list do przyjaciółki, prosząc o wyszukanie nowej posady; kucharz ulotnił się jeszcze poprzedniego dnia w czasie obiadu; kucharka gotująca na drugi stół i stangret prosili o zwolnienie.

Na trzeci dzień po kłótni z żoną książę Stiepan Arkadjicz Obłoński – Stiwa, jak go nazywano w towarzystwie – obudził się o zwykłej porze, to jest o ósmej rano, a obudził się nie w sypialni żony, lecz na safianowej kanapie w swoim gabinecie. Obrócił na sprężynach kanapy swe zażywne, wypielęgnowane ciało, jakby chciał znowu na długo zasnąć, objął mocno oburącz poduszkę i przywarł do niej policzkiem; lecz naraz zerwał się, usiadł i otworzył oczy.

„Tak, tak, jakże to było? – myślał przypominając sobie sen. – Tak, jakże to było? Tak! Ałabin wydawał obiad w Darmstadcie; nie, nie w Darmstadcie, raczej coś amerykańskiego... Tak, ale we śnie Darmstadt był w Ameryce. Tak, Ałabin wydał obiad na szklanych stołach, tak, i stoły śpiewały: Ilmio tesoro[1], ale to nie było Il mio tesoro, tylko coś ładniejszego... A jakieś małe karafeczki, karafeczki, a zarazem kobiety...” – przypominał sobie.

Oczy zabłysły mu wesoło, zamyślił się z uśmiechem.

„Tak, było przyjemnie, bardzo przyjemnie. Wiele tam jeszcze było różnych wspaniałości, ale na jawie niepodobna tego wyrazić słowami ani nawet myślą”. I – zauważywszy pasmo światła, które przeniknęło z boku jednej z sukiennych stor – raźno spuścił nogi z kanapy, po omacku wsunął je w pantofle wyhaftowane przez żonę i obszyte złocistym safianem (zeszłoroczny podarunek na urodziny), po czym, posłuszny staremu, dziewięcioletniemu przyzwyczajeniu, nie wstając, wyciągnął rękę w stronę, gdzie w sypialni wisiał jego szlafrok. I wtedy nagle przypomniał sobie, że śpi nie w sypialni żony, lecz w gabinecie – i dlaczego; uśmiech znikł z jego twarzy, a czoło przecięła zmarszczka.

– Ach, ach, ach!... Aa! – jęknął, przypominając sobie, co się stało. I w jego wyobraźni znów zarysowały się wszystkie szczegóły nieporozumienia z żoną, cała beznadziejność sytuacji i – co było najboleśniejsze – jego własna wina.

„Tak. Nie przebaczy i przebaczyć nie może. A najstraszniejsze, że ja sam jestem przyczyną wszystkiego, chociaż to nie moja wina. Na tym właśnie polega cały dramat” – myślał.

– Ach, ach, ach! – powtarzał z rozpaczą, przypominając sobie najprzykrzejsze wrażenia z owej kłótni.

Najgorsza była pierwsza chwila, kiedy wróciwszy z teatru, wesół i dobrej myśli , niosąc ogromną gruszkę dla żony, nie zastał żony w salonie, nie znalazł również ku swemu zdziwieniu – w gabinecie, aż wreszcie zobaczył ją w sypialni, trzymającą ów nieszczęsny liścik, który wszystko zdradził.

Dolly, ta wiecznie zatroskana, krzątająca się – i jak mu się zdawało – ograniczona Dolly, siedziała nieruchomo, z liścikiem w ręku, i spoglądała na męża z wyrazem przerażenia, rozpaczy i gniewu.

– Co to jest? Co to? – pytała raz po raz, wskazując na list.

I przy tym rozpamiętywaniu bolało Stiepana Arkadjicza, jak to nieraz bywa, nie tyle samo zdarzenie, ile – jak się zachował w odpowiedzi na słowa żony.

Działo się z nim w owej chwili to, co się dzieje z ludźmi, których niespodzianie przyłapano na jakimś uczynku nazbyt już hańbiącym. Nie potrafił dość prędko przybrać miny stosownej do sytuacji, w której znalazł się wobec żony po odkryciu przewinienia. Mógłby się był obrazić, wypierać, usprawiedliwiać, prosić o przebaczenie, a bodaj nawet zachować się obojętnie – wszystko byłoby lepsze od tego, co uczynił! Tymczasem na twarzy jego ukazał się całkiem mimo woli („refleks mózgu” – pomyślał Obłoński, który miał słabość do fizjologii) właściwy mu, zwykły, dobroduszny i dlatego niemądry uśmiech.

Tego właśnie niemądrego uśmiechu nie mógł sobie darować. Ujrzawszy ów uśmiech, Dolly drgnęła jakby pod wpływem bólu, wybuchnęła z właściwą sobie popędliwością potokiem okrutnych słów i wybiegła z pokoju. Od tej chwili nie chciała męża widzieć.

„Wszystkiemu winien ten głupi uśmiech – myślał Obłoński. – Ale co począć? Co począć?” – mówił sobie z rozpaczą i nie znajdował odpowiedzi.

2

Stiepan Arkadjicz Obłoński był człowiekiem wobec siebie szczerym: nie potrafił się okłamywać ani wmawiać sobie, że żałuje swego postępku. Nie mógł na zawołanie odczuwać skruchy, że w trzydziestym piątym roku życia, przystojny i kochliwy, nie kocha się we własnej o rok tylko młodszej żonie, matce pięciorga żyjących i dwojga zmarłych dzieci. Żałował jedynie, że nie potrafił lepiej ukryć przed nią zdrady. Rozumiał jednak całą trudność swej sytuacji i żal mu było żony, dzieci i samego siebie. Może byłby potrafił lepiej zataić swe grzechy przed żoną, gdyby się był spodziewał, że ich odkrycie tak na nią podziała. Dokładniej nigdy nie zastanawiał się nad tym zagadnieniem, miał tylko niejasne wrażenie, że żona od dawna domyśla się jego niewierności i patrzy na to przez palce. Zdawało mu się nawet, że wyniszczona, postarzała, nieładna już kobieta, zwykła, niczym się nie wyróżniająca, tyle że dobra matka i żona, powinna być pobłażliwa, chociażby z poczucia sprawiedliwości. Okazało się, że było wprost przeciwnie.

„Ach, to okropne! Aj, aj, aj! Okropne! – powtarzał i nic nie mógł wymyślić. – A tak było dotąd dobrze, takeśmy ze sobą dobrze żyli ! Była zadowolona, cieszyła się dziećmi; ja w niczym jej nie przeszkadzałem, pozwalałem jej krzątać się koło dzieci i gospodarstwa, jak sama chciała. Prawda, to niepięknie, że  t a m t a  była przedtem u nas guwernantką. Niepięknie!... Jest coś trywialnego, pospolitego w zalecaniu się do własnej guwernantki. Ale co to była za guwernantka! (Żywo przypomniały mu się czarne, szelmowskie oczy m-lle Rolland i jej uśmiech). Ale przecież, dopóki była u nas w domu, na nic sobie nie pozwalałem. A najgorsze, że ona już... Trzebaż tego było... Wszystko jak na złość! Aj, aj, aj! Ale co teraz począć, co począć?”

Nie było na to odpowiedzi, poza tą jedną ogólną, jaką życie daje na wszystkie najbardziej skomplikowane i nierozwiązalne pytania: trzeba żyć tym, co dzień przynosi, czyli szukać zapomnienia. Szukać go we śnie już nie można, przynajmniej przed nastaniem nocy; niepodobna już wrócić do tej muzyczki, którą nuciły karafeczki-kobiety; trzeba więc szukać zapomnienia w śnie życia.

– Ano, zobaczymy – rzekł do siebie Obłoński, wstał, włożył popielaty szlafrok na błękitnej jedwabnej podszewce, zawiązał końce sznura na węzeł, nabrał jak najwięcej powietrza w szeroką klatkę piersiową i właściwym sobie rześkim krokiem, stawiając na zewnątrz stopy, które tak lekko niosły jego zażywne ciało, podszedł do okna, podniósł storę i przeciągle zadzwonił.

Na odgłos dzwonka zjawił się natychmiast stary przyjaciel, kamerdyner Matwiej, niosąc ubranie, buty i depeszę. Tuż za nim wszedł fryzjer z przyborami do golenia.

– Czy są jakie papiery z biura? – zapytał Obłoński, biorąc depeszę i siadając przed lustrem.

– Są na stole – odpowiedział Matwiej, spoglądając pytająco i ze współczuciem na pana, a po chwili dodał z przebiegłym uśmiechem: – Przychodzili tutaj z remizy.

Stiepan Arkadjicz nic nie odrzekł, tylko popatrzył w lustro na Matwieja; spojrzenia ich, które spotkały się w lustrze, świadczyły, jak bardzo się rozumieli . Spojrzenie pana zdawało się pytać: „I po co ty mi to mówisz? Wiesz chyba?”.

Matwiej włożył ręce w kieszenie, wysunął nogę w bok i w milczeniu, poczciwie, z leciutkim uśmieszkiem spojrzał na pana.

– Kazałem przyjść w niedzielę i żeby przed tym terminem nie trudzili księcia pana i siebie nadaremnie – powiedział wreszcie. Najwidoczniej miał to zdanie w pogotowiu.

Obłoński rozumiał, że Matwiej po prostu zażartował, by zwrócić na siebie uwagę. Otworzył depeszę, przeczytał ją, odgadując poprzekręcane jak zwykle słowa, i twarz mu się rozpromieniła.

– Matwiej, siostra moja Anna Arkadiewna przyjeżdża jutro – rzekł, zatrzymując na chwilę połyskliwą, pulchną rękę fryzjera, który właśnie wygalał różową dróżkę między jego długimi, kędzierzawymi bokobrodami.

– Chwała Bogu – odpowiedział Matwiej, dowodząc tym, że i on tak samo jak jego pan rozumie znaczenie tego przyjazdu, wiedząc, że Anna Arkadiewna, ulubiona siostra Obłońskiego, może się przyczynić do pojednania małżonków. – Jaśnie pani sama czy z małżonkiem? – spytał Matwiej.

Obłoński nie mógł odpowiedzieć, ponieważ fryzjer był właśnie zajęty jego górną wargą, podniósł więc tylko palec. Matwiej skinął głową do lustra.

– Sama. Przygotować pokój na górze?

– Zamelduj Darii Aleksandrownie; przygotuj tam, gdzie każe.

– Darii Aleksandrownie? – powtórzył z powątpiewaniem Matwiej.

– Tak. Zamelduj. Weź tę depeszę, oddaj i zrób, jak ci Daria Aleksandrowna powie.

„Chcesz spróbować” – domyślił się Matwiej, ale rzekł tylko:

– Słucham.

Obłoński był już umyty, uczesany i zaczynał się ubierać, gdy Matwiej, powoli stąpając i skrzypiąc z lekka butami, powrócił z depeszą w ręku. Fryzjera już nie było.

– Daria Aleksandrowna kazała powiedzieć, że wyjeżdża. Róbcie tak, powiedziała, jak książę pan zarządzi – zameldował z roześmianymi oczyma, po czym, włożywszy ręce w kieszenie, przechylił głowę i utkwił nieruchomy wzrok w panu.

Stiepan Arkadjicz wciąż milczał. Po chwili dobroduszny i trochę żałosny uśmiech ukazał się na jego przystojnej twarzy.

– I cóż ty na to, Matwiej? – spytał, kręcąc głową.

– Nic to, proszę księcia pana; jakoś się ukształtuje – odrzekł Matwiej.

– Ukształtuje się?

– Tak jest.

– Tak myślisz? A tam kto znowu? – zapytał Obłoński, słysząc za drzwiami szelest sukni.

– To ja – energicznie odpowiedział miły głos kobiecy i we drzwiach ukazała się surowa, ospowata twarz niańki, Matriony Filimonowny.

– No i cóż, Matriosza? – spytał, podchodząc do drzwi.

Chociaż Stiepan Arkadjicz ciężko zawinił wobec żony i sam się do tego poczuwał, prawie wszyscy domownicy, nawet niania, najbardziej oddana księżnej, byli po jego stronie.

– No i cóż? – powtórzył posępnie.

– Niech książę pan jeszcze raz pójdzie i okaże skruchę. Może Pan Bóg da... Bardzo się męczy, niebożę, aż litość bierze patrzeć, a jaki rozgardiasz w domu! Trzeba mieć litość nad dziećmi, proszę księcia pana. Niech książę okaże skruchę. Co robić? Kto piwa nawarzył...

– Ależ ona mnie nie przyjmie...

– Trzeba robić swoje. Bóg jest miłosierny, trzeba się modlić, proszę księcia pana, modlić się.

– No dobrze, idź już – rzekł Obłoński czerwieniąc się nagle. – Podajże mi wreszcie ubranie – zwrócił się do Matwieja i energicznym ruchem zrzucił szlafrok.

Matwiej już trzymał nadstawioną niby chomąto koszulę, zdmuchując z niej niewidzialny pyłek, i z widoczną satysfakcją włożył ją na wypielęgnowane ciało swego pana.

3

Obłoński skropił się perfumami, poprawił mankiety koszuli , machinalnym ruchem rozmieścił po kieszeniach papierosy, pugilares, zapałki, zegarek z podwójnym łańcuszkiem i brelokami, strzepnął chusteczkę do nosa i czując, że jest czysty, pachnący, zdrów i pomimo zmartwienia niejako organicznie wesół, przeszedł, z lekka balansując z nogi na nogę, do jadalni, gdzie już czekała kawa, a obok kawy – listy i akta z urzędu.

Przeczytał listy. Jeden z nich był bardzo nieprzyjemny, od kupca, który chciał kupić las w majątku żony. Las ów należało sprzedać; lecz teraz, przed pogodzeniem się z żoną, nie mogło być o tym mowy. Najprzykrzejsze jednak było, że w ten sposób do jego pogodzenia się z żoną jakby wmieszany był interes pieniężny. Obłoński czuł się dotknięty na samą myśl, że mógłby dla korzyści, dla sprzedaży lasu, dążyć do pojednania z żoną.

Skończywszy czytać listy, sięgnął po akta, prędko przewertował dwie sprawy, wielkim ołówkiem napisał kilka uwag, odsunął papiery i zabrał się do śniadania. Popijając kawę, rozwinął wilgotną jeszcze gazetę poranną i zaczął czytać.

Obłoński prenumerował i czytał pismo liberalne o tendencji nie skrajnej, lecz takiej, jakiej trzymała się większość. Mimo że nie interesowała go właściwie ani nauka, ani sztuka, ani polityka, stale podzielał w tych wszystkich sprawach poglądy większości i jej dziennika, a zmieniał je tylko wówczas, gdy zmieniała je większość. Mówiąc ściśle, nie on zmieniał poglądy, lecz one same się w nim niedostrzegalnie zmieniały.

Obłoński nie wybierał kierunku ani zapatrywań; prądy i zapatrywania przychodziły do niego same, podobnie jak nie wybierał fasonu kapelusza ani kroju surduta, lecz nosił to co wszyscy. Żyjąc w określonym społeczeństwie i odczuwając potrzebę pewnej aktywności umysłowej, która zazwyczaj rozwija się w wieku dojrzałym, nie mógł się obejść bez zapatrywań, tak jak nie mógł się obejść bez kapelusza. Jeśli nawet miał jakiś powód, dla którego przekładał kierunek liberalny nad zachowawczy, liczący także wielu zwolenników wśród jego znajomych – to bynajmniej nie dlatego, by miał uważać tendencję liberalną za bardziej rozumną, lecz dlatego, że liberalizm był bliższy jego trybowi życia. Partia liberalna twierdziła, że w Rosji wszystko jest złe, i w istocie Stiepan Arkadjicz miał wiele długów, a pieniędzy stanowczo za mało. Partia liberalna twierdziła, że małżeństwo jest instytucją przestarzałą, że koniecznie należy je zreformować, i w istocie życie rodzinne dostarczało Stiepanowi Arkadjiczowi mało przyjemności i zmuszało go do kłamstwa i udawania, tak niezgodnych z jego naturą. Partia liberalna twierdziła, a raczej dawała do zrozumienia, że religia jest tylko wędzidłem dla barbarzyńskiej części ludności, i w istocie Stiepan Arkadjicz nie mógł bez bólu w nogach wytrzymać krótkiego nawet nabożeństwa i nie rozumiał, na co są potrzebne te wszystkie straszne i wzniosłe słowa o tamtym świecie, skoro i na tym można by pożyć sobie bardzo wesoło. W dodatku Obłońskiemu, który lubił dobry żart, miło czasem było wprawić w zakłopotanie jakiegoś spokojnego człowieka powiedzeniem, że jeśli już ktoś chlubi się swymi przodkami, to dlaczego ma się zatrzymywać na Ruryku[2], a odżegnywać się od pierwszego protoplasty – małpy? Tak więc liberalizm stał się dla niego przyzwyczajeniem; lubił swoje pismo, jak cygaro po obiedzie, za lekką mgłę, którą mu ono wytwarzało w głowie. Przeczytał właśnie artykuł wstępny, dowodzący, że niepotrzebnie się w naszych czasach biada, jakoby radykalizm miał pochłonąć wszystkie czynniki konserwatywne, i niepotrzebnie podnosi się krzyk, że rząd winien poczynić kroki, by zdusić hydrę rewolucji. Wręcz przeciwnie, „naszym zdaniem, niebezpieczeństwo należy upatrywać nie w rzekomej hydrze rewolucji, lecz w uporczywości tradycjonalizmu hamującego wszelki postęp itd.”. Przeczytał również inny artykuł, ekonomiczny, w którym była mowa o Benthamie[3] i Millu[4] i gdzie robiono ukryte docinki pod adresem ministerstwa. Z właściwą sobie szybkością orientacji Obłoński rozumiał znaczenie każdej szpileczki: przez kogo, przeciw komu i dlaczego była skierowana – a to jak zwykle sprawiało mu pewną przyjemność. Tego dnia jednak przyjemność była zatruta przypomnieniem o radach Matriony i o tym, że w domu wszystko się tak źle układa. Przeczytał również, że hr. Beust[5] podobno wyjechał do Wiesbadenu, i wzmiankę, że już nie będzie więcej siwych włosów; przeczytał ogłoszenie, że jest na sprzedaż lekka kareta, oraz ofertę pewnej młodej osoby; wiadomości te wszakże nie dawały mu odczuwanego zazwyczaj cichego, ironicznego zadowolenia.

Po drugiej filiżance kawy z rogalem i przeczytaniu gazety wstał, strzepnął okruchy z kamizelki i prężąc szeroką klatkę piersiową, uśmiechnął się radośnie, nie dlatego, by miał być w dobrym nastroju – radosny uśmiech był wywołany dobrym trawieniem.

Radosny ów uśmiech natychmiast jednak przypomniał mu o wszystkim i Obłoński zamyślił się.

Dwa głosy dziecięce (Stiepan Arkadjicz poznał głos Griszy, młodszego synka, i Tani, starszej córeczki) rozległy się za drzwiami. Coś, co dzieci wiozły, spadło właśnie na ziemię.

– Mówiłam ci, że na dach nie można sadzać pasażerów! – wołała po angielsku dziewczynka. – Teraz masz, zbieraj!

„Wszystko się pokręciło! – pomyślał. – Biegają bez dozoru”. Podszedł do drzwi i zawołał. Dzieci porzuciły natychmiast szkatułkę wyobrażającą pociąg i weszły do pokoju.

Dziewczynka, jego ulubienica, wbiegła śmiało, uściskała go i jak zwykle ze śmiechem uwiesiła mu się na szyi ucieszona znajomym zapachem perfum, bijącym od bokobrodów. Wreszcie ucałowała go w pochyloną nad nią, jaśniejącą od czułości, poczerwieniałą twarz, po czym rozplotła ręce i zamierzała wybiec z pokoju, ale ojciec ją zatrzymał.

– Co robi mama? – zapytał, głaszcząc delikatną, gładką szyję córeczki. – Jak się masz? – rzekł z uśmiechem do chłopczyka, który się z nim witał.

Obłoński zdawał sobie sprawę, że chłopca mniej kocha, i zawsze starał się nie robić różnicy między dziećmi; ale chłopczyk to czuł i nie odpowiedział uśmiechem na chłodny uśmiech ojca.

– Mama? Już wstała – odpowiedziała dziewczynka.

Stiepan Arkadjicz westchnął. „Znowu więc nie spała całą noc” – pomyślał.

– I cóż, czy jest wesoła?

Dziewczynka wiedziała, że rodzice się poróżnili , więc matka nie mogła być wesoła, a ojciec z pewnością wie o tym i tylko udaje, pytając o matkę, tak mimochodem. Zarumieniła się za ojca. On ze swej strony zaraz to zrozumiał i też poczerwieniał.

– Nie wiem – rzekła – mama nie kazała nam się uczyć, tylko kazała iść na spacer do babci z miss Hull.

– Idź więc, moja Tańczurko. Ale prawda, zaczekaj – dodał, zatrzymując ją i gładząc jej delikatną rączkę.

Zdjął z kominka pozostawione tam poprzedniego dnia pudełko cukierków i wybrał dla niej dwa jej ulubione – czekoladkę i pomadkę.

– To dla Griszy? – spytała dziewczynka, wskazując na czekoladkę.

– Tak, tak... – I pogłaskawszy ją raz jeszcze po ramionku, pocałował w szyję u nasady włosów i pozwolił odejść.

– Kareta zajechała – oznajmił Matwiej. – I jest jakaś petentka – dodał.

– Czy dawno czeka? – spytał Obłoński.

– Będzie z pół godzinki.

– Ileż razy kazałem ci natychmiast meldować!

– Trzeba przecie dać księciu panu wypić spokojnie kawę – odpowiedział Matwiej tym poufale gburowatym tonem, za który nie można się było gniewać.

– Prośże ją czym prędzej – rzekł Obłoński, marszcząc brwi z niezadowoleniem.

Petentka, pani sztabskapitanowa Kalinin, prosiła o coś niemożliwego i bezsensownego; Obłoński jednak swoim zwyczajem poprosił ją, żeby usiadła, wysłuchał uważnie, nie przerywając, i poradził szczegółowo, do kogo i w jaki sposób ma się zwrócić. Co więcej, swym dużym, szeroko rozstawionym, pięknym i wyraźnym pismem z rozmachem i rzeczowo skreślił bilecik do osobistości, która mogła jej pomóc. Pożegnawszy kapitanową, wziął kapelusz i stał przez chwilę, zastanawiając się, czy czego nie zapomniał. Okazało się, że oprócz tego, o czym chciał zapomnieć – to jest o żonie – nie zapomniał o niczym.

„Ach, tak!” Spuścił głowę; piękna jego twarz przybrała wyraz żałosny. „Iść czy nie iść?” – wahał się. I głos wewnętrzny mówił mu, że iść nie należy, że nic oprócz fałszu wyniknąć z tego nie może, że się nie da naprawić ani załatwić ich wzajemnego stosunku, niepodobna bowiem znów uczynić z żony kobiety pociągającej, zdolnej wzbudzać miłość ani z niego zrobić starca niezdolnego do miłości. Nic nie mogło z tego teraz wyniknąć oprócz kłamstwa i fałszu, kłamstwo zaś i fałsz były przeciwne jego naturze.

„Jednak trzeba będzie przecież raz kiedyś... To tak zostać nie może” – myślał, starając się dodać sobie animuszu. Wyprężył pierś, wyjął papierosa i zapalił, dwa razy pociągnął, rzucił go do konchy z perłowej masy, służącej za popielniczkę, szybkim krokiem przemierzył ponury salon i otworzył drzwi wiodące do sypialni żony.

4

Daria Aleksandrowna z zapadniętą chudą twarzą i wielkimi oczyma, które przy szczupłej twarzy wydawały się przestraszone, stała w kaftaniku, z upiętymi na karku warkoczami przerzedzonych już, gęstych niegdyś i pięknych włosów, wśród rozrzuconych po pokoju rzeczy, przed otwartą szyfonierką[6], z której coś wyjmowała. Słysząc kroki męża, przerwała swe zajęcie i patrzyła na drzwi, na próżno usiłując przybrać wyraz surowy i wzgardliwy. Czuła, że boi się męża i lęka się tego spotkania. Przed chwilą, po raz dziesiąty w ciągu tych trzech dni, starała się powybierać swoją i dziecięcą garderobę, którą miała wziąć ze sobą do matki, i znowu nie mogła się na to zdobyć. A przecie i teraz, jak przy poprzednich próbach, mówiła sobie, że tak dalej być nie może, że musi coś przedsięwziąć, ukarać męża; okryć go wstydem, zemścić się na nim choć w części za ból, który jej zadał. Ciągle jeszcze mówiła sobie, że go porzuci, czuła jednak, że to niemożliwe; było to istotnie niemożliwe, nie mogła bowiem odzwyczaić się od myśli , że to jej mąż, nie mogła go przestać kochać. Poza tym rozumiała, że skoro tutaj, we własnym domu, ledwie może dać sobie radę z doglądaniem pięciorga dzieci, to tam, dokąd chce je zawieźć, będzie im o wiele gorzej. Przecie już w ciągu tych trzech dni najmłodszy zdążył się rozchorować, bo go nakarmiono kiepskim rosołem, a poprzedniego dnia pozostałe dzieci musiały się obejść prawie bez obiadu. Czuła, że wyjazd jest niemożliwy, okłamując się jednak, odkładała na bok rzeczy i udawała, że wyjedzie.

Na widok wchodzącego męża zagłębiła ręce w szufladę szyfonierki, jakby czegoś szukając, i obejrzała się dopiero, gdy stanął tuż przy niej. Na jej twarzy, której usiłowała nadać surowy i stanowczy wyraz, widać było bezradność i udrękę.

– Dolly! – rzekł cichym, nieśmiałym głosem. Wtulił głowę w ramiona i chciał przybrać wygląd żałosny i pokorny, lecz mimo to promieniał czerstwością i zdrowiem.

Żona szybkim spojrzeniem zmierzyła od stóp do głów tę postać, od której aż biła rześkość i zdrowie. „Tak, on jest szczęśliwy i zadowolony – mówiła sobie. – A ja?... I ta odrażająca dobroć, za którą go wszyscy tak lubią i chwalą; nienawidzę tej jego dobroci” – pomyślała. Usta jej zacisnęły się, mięsień prawego policzka zadrgał w bladej, nerwowej twarzy.

– Czego pan sobie życzy? – powiedziała szybko jakimś obcym, głębokim głosem.

– Dolly – powtórzył z drżeniem w głosie – Anna dzisiaj przyjeżdża.

– Co mnie to obchodzi! Nie mogę jej przyjąć – zawołała.

– Ale trzeba przecież, Dolly...

– Proszę wyjść, wyjść, wyjść! – krzyknęła, nie patrząc na niego, jak gdyby krzyk ten był wywołany jakimś fizycznym bólem.

Stiepan Arkadjicz mógł zachować spokój, gdy myślał o żonie, mógł się wtedy łudzić, że wszystko się jakoś  u k s z t a ł t u j  e, jak się wyraził Matwiej, mógł spokojnie czytać gazetę i pić kawę. Skoro jednak zobaczył wymęczoną, zbolałą twarz żony i usłyszał dźwięk jej głosu, zarazem zrezygnowany i pełen rozpaczy, zabrakło mu tchu, coś go ścisnęło w krtani, a łzy błysnęły w oczach.

– Boże wielki, co ja zrobiłem! Dolly! Na miłość boską!... Przecież... – nie mógł dalej mówić, szloch uwiązł mu w gardle.

Zatrzasnęła szyfonierkę i spojrzała na niego.

– Dolly, cóż ci mogę powiedzieć?... Jedno tylko: przebacz, przebacz... Przypomnij sobie... Czyż dziewięć lat życia nie może odkupić jednej chwili , chwili ...

Spuściła oczy i słuchała, czekając, co powie, i jakby błagając go, by ją w jakikolwiek sposób przekonał.

– ... Chwili zapomnienia... – wyrzekł i chciał mówić dalej, lecz na dźwięk tego słowa, jakby pod wpływem fizycznego bólu, znów zacisnęły się jej wargi i mięsień w prawym policzku zadrgał.

– Proszę wyjść, proszę stąd wyjść! – krzyknęła jeszcze przeraźliwiej. – I nie opowiadać mi tu o swoich chwilach zapomnienia i innych obrzydliwościach!

Chciała odejść, lecz zachwiała się i uchwyciła poręczy krzesła, żeby nie upaść. Twarz i wargi Obłońskiego jakby nabrzmiały, oczy napełniły się łzami.

– Dolly – wyrzekł głosem, który przerwało łkanie. – Na miłość boską, pomyśl o dzieciach, one nic nie zawiniły. To ja jestem winien, mnie ukarz, każ mi okupić moją winę. Gotów jestem zrobić wszystko, co leży w mej mocy! Jestem winien, brak mi słów, aby wyrazić, jak bardzo jestem winien! Ale ty mi przebacz, Dolly!

Usiadła. Słyszał jej ciężki, głośny oddech i było mu jej niewypowiedzianie żal. Ona kilkakrotnie chciała coś powiedzieć, lecz nie mogła. Czekał.

– Pamiętasz o dzieciach, żeby się z nimi bawić, ale ja naprawdę o nich pamiętam i wiem, że są teraz zgubione. – Było to z pewnością jedno ze zdań, które w ciągu tych trzech dni niejednokrotnie sobie powtarzała.

Powiedziała mu „ty”. Spojrzał na nią z wdzięcznością i zrobił ruch, jakby chciał wziąć ją za rękę, lecz ona odsunęła się ze wstrętem.

– Ja pamiętam o dzieciach i dlatego zrobiłabym wszystko w świecie, żeby je uratować; ale nie wiem sama, jak mam je ratować: czy zabierając je ojcu, czy też zostawiając z rozpustnym, tak, rozpustnym ojcem... No, proszę powiedzieć, czy po tym... co zaszło... możemy żyć razem. No, proszę powiedzieć, czy to możliwe. – powtórzyła, podnosząc głos. – Po tym jak mąż mój, ojciec moich dzieci, nawiązał stosunek miłosny z guwernantką tych dzieci...

– Ale co począć? Co począć? – pytał żałośnie, sam nie wiedząc, co mówi, i coraz niżej spuszczając głowę.

– Wzbudza pan we mnie obrzydzenie i odrazę! – wołała, unosząc się coraz bardziej. – Pańskie łzy – to woda! Nigdy mnie pan nie kochał, nie ma pan ani serca, ani szlachetności! Czuję do pana wstręt, obrzydzenie, jest mi pan obcy, tak, najzupełniej obcy! – z bólem i złością wypowiedziała to straszliwe dla niej słowo:  o b c y .

Spojrzał na nią i złość, jaką wyczytał na jej twarzy, zadziwiła go i przestraszyła. Nie rozumiał, że drażni ją jego litość; wyczuwała w nim współczucie, nie miłość. „Ona mnie nienawidzi. Nie przebaczy mi” – pomyślał.

– To straszne, straszne! – zawołał.

W tej chwili w pokoju obok, przewróciwszy się zapewne, krzyknęło dziecko. Daria Aleksandrowna zaczęła nadsłuchiwać i twarz jej nagle złagodniała.

Widać po niej było, że przez parę sekund zbierała myśli , jakby nie wiedząc, gdzie się znajduje i co ma robić. Wreszcie zerwała się i poszła ku drzwiom.

Spostrzegłszy zmianę, jaka zaszła w jej twarzy na krzyk dziecka, Obłoński pomyślał: „Kocha przecież moje dziecko.  M o j e  dziecko... Jakże więc może mnie nienawidzić?”.

– Dolly, jeszcze słówko – odezwał się, idąc za nią.

– Jeśli pan pójdzie za mną, to zawołam służbę, dzieci! Niech wszyscy wiedzą, że pan jest nikczemnikiem! Wyjeżdżam dzisiaj, a pan niech tu zostanie ze swoją kochanką!

I wyszła, trzasnąwszy drzwiami.

Stiepan Arkadjicz westchnął, otarł twarz i po cichu wyszedł z pokoju. „Matwiej powiada: to się jakoś ukształtuje, ale jak? Nie widzę nawet żadnej możliwości. Ach, ach, co za okropność! I jak ona trywialnie krzyczała – myślał, przypominając sobie krzyk i słowa: nikczemnik i kochanka. – A może i dziewczęta słyszały! To okropnie trywialne, okropnie”. Stał przez chwilę sam, otarł oczy, westchnął, wyprostował się i wyszedł z pokoju.

Był piątek: w jadalni zegarmistrz Niemiec nakręcał zegar. Obłońskiemu przypomniało się, jak punktualność tego łysego Niemca nasunęła mu pewnego razu powiedzenie, że Niemiec był sam jakby raz na zawsze nakręcony po to, żeby nakręcać zegary. Uśmiechnął się, lubił bowiem dobry żart. „A może naprawdę jakoś się ukształtuje! Dobre powiedzenie:  u k s z t a ł t u j e  s i ę  – pomyślał. – Trzeba je puścić w ruch”.

– Matwiej! – zawołał. – Przygotujcie więc tam wszystko z Marią dla Anny Arkadiewny, w małej bawialni – zlecił, gdy służący się zjawił.

– Słucham.

Stiepan Arkadjicz włożył futro i wyszedł na ganek.

– Czy książę pan nie będzie jadł w domu? – zapytał Matwiej, który go odprowadzał do drzwi.

– Jak wypadnie... Masz tu na wydatki – dodał, wyjmując z pugilaresu dziesięciorublówkę. – Wystarczy?

– Wystarczy albo i nie, trza jakoś sobie poradzić – odrzekł Matwiej, zatrzaskując drzwiczki karety, i cofnął się na ganek.

Tymczasem Dolly uciszyła dziecko i poznając po turkocie karety, że mąż odjechał, wróciła znów do sypialni. Było to jedyne jej schronienie przed troskami domowymi, które oblegały ją natychmiast, gdy tylko stamtąd wychodziła. Już i teraz, zaledwie weszła do dziecinnego pokoju, Angielka i Matriona zdążyły zadać w sprawach niecierpiących zwłoki kilka pytań, na które tylko ona mogła odpowiedzieć. „Jak ubrać dzieci na spacer? Czy dać im mleka? Czy posłać po innego kucharza?”

– Ach, dajcie mi spokój! Dajcie spokój! – rzekła i wróciwszy do sypialni, usiadła na tym samym miejscu, gdzie niedawno rozmawiała z mężem, mocno zacisnęła ręce tak wychudzone, że z kościstych palców zsuwały się pierścionki, i zaczęła powtarzać w myśli całą niedawną rozmowę. „Pojechał! Ale jak zakończył sprawę z t a m t ą ? Czyżby się z nią nadal widywał? Czemu go o to nie zapytałam? Nie, nie, nie możemy się pojednać. Choćbyśmy nawet mieszkali w jednym domu, będziemy sobie obcy. Na zawsze obcy! – powtórzyła, nadając temu strasznemu dla niej słowu specjalne znaczenie. – A ja go tak kochałam, mój Boże, jak ja go kochałam!... Jak kochałam! A i teraz – czyż go nie kocham? Czyż nie kocham go bardziej niż poprzednio? To straszne, a zwłaszcza że...” Nie dokończyła swej myśli , w progu bowiem stanęła Matriona.

– Niechże już księżna pani każe posłać po mojego brata – rzekła – zawsze jakoś ten obiad ugotuje; bo znowu dzieci aż do szóstej będą bez jedzenia, jak wczoraj.

– Dobrze, zaraz pójdę i wydam polecenie. Czy ktoś poszedł po świeże mleko?

I Daria Aleksandrowna pogrążyła się w powszednie troski, zapominając chwilowo o swym strapieniu.

5

Stiepan Arkadjicz uczył się dobrze w szkole dzięki zdolnościom, ale że był leniuchem i psotnikiem, ukończył szkołę jako jeden z ostatnich. Mimo hulaszczego życia, niewysokiej rangi i młodego wieku pełnił jednak zaszczytną i dobrze opłacaną funkcję naczelnika jednego z moskiewskich urzędów. Zawdzięczał ją swemu szwagrowi Aleksemu Aleksandrowiczowi Kareninowi, zajmującemu jedno z najpoważniejszych stanowisk w ministerstwie, któremu podlegał wspomniany urząd; ale nawet gdyby Karenin nie był mu wyjednał tej posady, Stiwa Obłoński z pomocą setki innych osób – braci, sióstr, krewnych, kuzynów, wujów, ciotek – otrzymałby, jeśli nie taką samą, to inną, podobną, z co najmniej sześciu tysiącami poborów, których potrzebował, interesy jego bowiem, mimo poważnego majątku żony, były w nieładzie.

Połowa Moskwy i Petersburga była spokrewniona i zaprzyjaźniona z Obłońskim. Urodził się w środowisku ludzi, którzy albo byli , albo stali się możnymi tego świata. Jedna trzecia starców-dygnitarzy była zaprzyjaźniona z jego ojcem i pamiętała Stiwę w dziecinnej koszulce; jedna trzecia była z nim na „ty”, a jedna trzecia składała się z dobrych znajomych; szafarze dóbr tego świata, posad, koncesyj, dzierżaw itp. byli więc z nim wszyscy w przyjaźni i jako swego człowieka nie mogli go pominąć; Obłoński nie był zmuszony specjalnie zabiegać o intratną posadę: dość było tylko nie odmawiać, nie być zawistnym, nie kłócić się i nie obrażać, czego, powodowany wrodzoną dobrodusznością, i tak nigdy nie miał w zwyczaju. Gdyby mu powiedziano, że nie dostanie posady z takimi poborami, jakie mu były potrzebne, uważałby to za żart, tym bardziej że nie żądał nic nadzwyczajnego: pragnął mieć tylko tyle, ile otrzymywali jego rówieśnicy, a spełniać funkcje tego rodzaju potrafił nie gorzej niż ktokolwiek inny.

Znajomi lubili Stiepana Arkadjicza nie tylko za dobre, pogodne usposobienie i niewątpliwą uczciwość; w całej jego osobie, w jego pięknej, sympatycznej powierzchowności, błyszczących oczach, czarnych brwiach i włosach, w białości i rumieńcach twarzy było coś, co po prostu fizycznie wzbudzało radość i życzliwość u ludzi, którzy go spotykali . „Ach! Stiwa! Obłoński! Otóż i on!” – mówiono prawie zawsze z radosnym uśmiechem na jego widok. I jeśli nawet zdarzało się niekiedy, że z takiej rozmowy nic szczególnie radosnego nie wynikało, to w dwa, trzy dni później znów wszyscy tak samo się cieszyli przy spotkaniu.

Piastując już trzeci rok godność naczelnika jednego z urzędów w Moskwie, Stiepan Arkadjicz oprócz sympatii zjednał sobie u kolegów, podwładnych, szefów i u każdego, kto miał z nim do czynienia, także i szacunek. Głównymi zaletami Obłońskiego, dzięki którym zdobył ogólny mir w urzędzie, były: przede wszystkim niezwykła wyrozumiałość w stosunku do ludzi, oparta na świadomości własnych wad; po drugie – całkowity liberalizm, nie ten znany mu z gazet, lecz ten, który miał we krwi i na zasadzie którego zupełnie równo i jednakowo traktował wszystkich, jakakolwiek była ich sytuacja majątkowa i społeczna; po trzecie – co najważniejsze – doskonała obojętność wobec spraw, które załatwiał, dzięki czemu nigdy nie tracił równowagi i nie popełniał omyłek.

Po przybyciu na miejsce urzędowania Obłoński w asyście gorliwego portiera, który niósł za nim tekę, udał się do swego malutkiego gabinetu, przebrał się tam w mundur i wszedł do biura. Wszyscy kanceliści i urzędnicy wstali , kłaniając się wesoło i z uszanowaniem. Obłoński szybko, jak zawsze, podszedł do swojego biurka, podał rękę kolegom, usiadł, pożartował i porozmawiał dokładnie tyle, ile wypadało, po czym przystąpił do pracy. Nikt lepiej od niego nie potrafił ustalić owej granicy swobody, prostoty i oficjalnego autorytetu, która jest warunkiem przyjemnego urzędowania. Sekretarz wesoło i z szacunkiem – jak wszyscy w obecności Obłońskiego – zbliżył się z aktami i powiedział poufałym, liberalnym tonem, zaprowadzonym przez Stiepana Arkadjicza:

– Udało się nam jednak zdobyć te informacje od penzeńskiego urzędu gubernialnego. Proszę, jeśli łaska...

– Ach, dostaliśmy je nareszcie? – rzekł Obłoński, zakładając palcem akta. – A więc, panowie... – I urzędowanie się rozpoczęło.

„Gdyby oni wiedzieli – myślał, z poważnie pochyloną głową słuchając sprawozdania – jak bardzo ich prezes pół godziny temu przypominał skarconego malca”. I patrzył na czytającego roześmianymi oczyma. Do drugiej urzędowanie miało trwać bez przerwy, o drugiej – przerwa i śniadanie.

Nie było jeszcze drugiej, gdy wielkie szklane drzwi nagle się otworzyły i ktoś wszedł na salę. Wszyscy panowie siedzący pod portretem obok trójkątnego metalowego symbolu praw[7] obejrzeli się radzi z urozmaicenia, ale woźny stojący u drzwi natychmiast wyprosił przybysza i zamknął je za nim.

Po przeczytaniu akt sprawy Stiepan Arkadjicz wstał, przeciągnął się i – składając hołd liberalizmowi epoki – wyjął na sali papierosa, po czym wrócił do swego gabinetu. Dwaj jego koledzy, zasiedziały stary służbista Nikitin i kamerjunkier[8] Hryniewicz, wyszli z nim razem.

– Zdążymy skończyć po śniadaniu – rzekł Obłoński.

– Ależ na pewno! – potwierdził Nikitin.

– To musi być nie lada krętacz, ten Fomin – określił Hryniewicz jednego z uczestników sprawy, którą rozpatrywali .

Stiepan Arkadjicz na te słowa zmarszczył brwi, dając w ten sposób do zrozumienia, że jest rzeczą niewłaściwą przedwcześnie wydawać sąd, i nic nie odpowiedział.

– Kto to wchodził? – spytał woźnego.

– Taki jakiś, wasza ekscelencjo, wlazł bez pytania, ledwiem się odwrócił. Pytał się o waszą ekscelencję. Powiedziałem mu: kiedy panowie wyjdą, wtedy...

– Gdzież on jest?

– Chyba w sieni, bo dotychczas ciągle tutaj się przechadzał. Oto on – dodał woźny, wskazując na atletycznie zbudowanego barczystego mężczyznę o kędzierzawej brodzie, który nie zdejmując baraniej czapki, szybko i lekko wbiegał po startych stopniach kamiennych schodów. Schodzący wraz z innymi chudy urzędnik z teczką zatrzymał się, spojrzał najpierw krytycznie na nogi biegnącego, a potem pytająco na Stiepana Arkadjicza.

Stiepan Arkadjicz stał u góry. Twarz, jaśniejąca dobrodusznością nad haftowanym kołnierzem munduru, rozpromieniła się jeszcze bardziej, gdy poznał spieszącego przybysza.

– Naturalnie! Lewin! Nareszcie! – zawołał z przyjacielskim, nieco ironicznym uśmiechem, przyglądając się wbiegającemu na schody Lewinowi. – Że też się nie zawahałeś odszukać mnie w tej  n o r z e ! – dodał i nie poprzestając na uścisku dłoni, ucałował przyjaciela. – Dawno przyjechałeś?

– Dopiero co, i bardzo chciałem się z tobą zobaczyć – odparł Lewin, który z niepokojem rozglądał się dokoła, zarazem nieśmiało i gniewnie.

– No to chodźmy do gabinetu – rzekł Stiepan Arkadjicz, a wiedząc, jak bardzo przy swym gwałtownym i ambitnym usposobieniu przyjaciel jego jest nieśmiały, chwycił go za rękę i pociągnął za sobą, jakby przeprowadzając go przez niebezpieczeństwa.

Obłoński był na „ty” prawie ze wszystkimi swymi znajomymi: z sześćdziesięcioletnimi starcami, z dwudziestoletnimi chłopcami, z aktorami, ministrami, kupcami i generał-adiutantami. Toteż wielu z tych, którzy byli z nim na „ty”, stało na dwóch krańcowo przeciwległych szczeblach drabiny społecznej i niejeden z nich zdziwiłby się wielce, gdyby mu powiedziano, że poprzez Stiepana Arkadjicza ma coś wspólnego z innymi. Obłoński był na „ty” ze wszystkimi, z którymi pijał szampana, a szampana pił z każdym, i dlatego spotykając się w obecności podwładnych ze swymi  w s t y d l i w y m i „ty”, jak żartobliwie nazywał wielu spośród swych przyjaciół, potrafił z właściwym sobie wyczuciem oszczędzać podwładnym nieprzyjemnego wrażenia. Lewin nie zaliczał się do wstydliwych „ty”. Mimo to Obłoński taktownie odgadł, że Lewin przypuszcza, iż przyjaciel nie życzy sobie okazywać wobec podwładnych, jak bardzo są sobie bliscy. Dlatego zaprowadził go od razu do gabinetu.

Byli prawie rówieśnikami i zaczęli sobie mówić „ty” nie przy szampanie. Lewin był kolegą Obłońskiego i przyjacielem wczesnej młodości. Lubili się bardzo mimo różnicy charakterów i upodobań, jak lubią się ludzie zaprzyjaźnieni od najmłodszych lat. Mimo to jednak, jak to często bywa z ludźmi, którzy obrali w życiu różne rodzaje działalności, każdy z nich, chociaż – biorąc na rozum – uznawał działalność drugiego, w gruncie rzeczy nią pogardzał. Każdemu z nich wydawało się, że jedynie życie, które on sam prowadzi, jest pełnym życiem; to zaś, którym żyje przyjaciel, jest tylko cieniem. Obłoński na widok Lewina nie mógł powstrzymać z lekka ironicznego uśmiechu. Ileż to razy widział go przyjeżdżającego do Moskwy ze wsi, gdzie Lewin czymś się zajmował, ale czym – tego Stiepan Arkadjicz nigdy nie mógł dobrze zrozumieć, zresztą nie interesowało go to wcale. Lewin, gdy przyjeżdżał do Moskwy, zawsze bywał podniecony, zawsze się śpieszył, zawsze czuł się trochę skrępowany, a tym samym – zirytowany, i przeważnie wygłaszał zupełnie nowe, nieoczekiwane poglądy. Stiepan Arkadjicz wprawdzie śmiał się, ale lubił to w nim. I zupełnie tak samo Lewin właściwie gardził miejskim trybem życia przyjaciela i jego służbą państwową, którą uważał za niedorzeczność i z której kpił. Różnica polegała na tym, że Obłoński, robiąc to co wszyscy, śmiał się dobrotliwie i nie tracił wiary w siebie, Lewin zaś – niepewnie, a niekiedy ze złością.

– Od dawna już cię oczekujemy – rzekł Stiepan Arkadjicz, wchodząc do gabinetu i puszczając rękę Lewina, jakby na znak, że tutaj już niebezpieczeństwa się skończyły. – Rad jestem, bardzo rad, że cię widzę. Co porabiasz? Jak się miewasz? Kiedy przyjechałeś?

Lewin milczał, spoglądając na nieznajome sobie twarze kolegów Stiepana Arkadjicza, a zwłaszcza na rękę eleganckiego Hryniewicza, który miał tak długie białe palce, tak długie żółte, zagięte na końcu paznokcie i tak olbrzymie błyszczące spinki u koszuli , że ręce te najwidoczniej pochłaniały całą uwagę Lewina i krępowały swobodę jego myśli . Obłoński spostrzegł to od razu i rzekł z uśmiechem:

– Ach prawda, pozwolą panowie, że ich przedstawię; moi koledzy: Filip Iwanowicz Nikitin, Michał Stanisławowicz Hryniewicz i – obracając się w stronę Lewina – działacz ziemstwa[9], nowy ich człowiek, atleta podnoszący jedną ręką pięć pudów, hodowca bydła, myśliwy, a mój przyjaciel Konstanty Dmitrycz Lewin, brat Sergiusza Iwanycza Koznyszewa.

– Bardzo mi miło – powiedział staruszek.

– Mam zaszczyt znać pańskiego brata Sergiusza Iwanycza – rzekł Hryniewicz, podając mu swą szczupłą rękę o długich paznokciach.

Lewin spochmurniał, chłodno uścisnął podaną sobie dłoń i natychmiast zwrócił się do Obłońskiego. Mimo że bardzo szanował swego przyrodniego brata, znanego w całej Rosji pisarza, nie cierpiał, gdy się do niego zwracano nie jako do Konstantego Lewina, lecz jako do brata znakomitego Koznyszewa.

– Nie, nie jestem już działaczem ziemstwa. Pokłóciłem się ze wszystkimi i nie bywam już na zebraniach – rzekł, zwracając się do przyjaciela.

– Tak prędko? – zdziwił się z uśmiechem Obłoński. – Jakże się to stało? Dlaczego?

– To długa historia; kiedy indziej ci opowiem. – Rozpoczął jednak opowiadać od razu. – No więc, krótko mówiąc, przekonałem się, że w ziemstwie nic się nie zrobi i nic zrobić nie można – wypowiedział to tak, jakby go ktoś w tej chwili obraził. – Z jednej strony, to zabawka: bawią się w parlament, a ja nie jestem ani dość młody, ani dość stary, by się bawić zabawkami, z drugiej (tu zaciął się), jest to jeden sposób więcej dla powiatowej koterii, by dorobić się grosza. Dawniej bywały opiekuństwa, sądy, a teraz ziemstwo, nie jako okazja do łapówek, ale jako synekura – mówił tak gwałtownie, jakby ktoś z obecnych sprzeciwiał się jego zdaniu.

– Aha, widzę, żeś znów wszedł w nową fazę: jesteś konserwatysta – rzekł Obłoński. – Zresztą pomówimy o tym później.

– Dobrze, później. Ale ja musiałem się koniecznie z tobą widzieć – powiedział Lewin, z nienawiścią wpatrując się w rękę Hryniewicza.

Stiepan Arkadjicz uśmiechnął się nieznacznie.

– Jak to? Mówiłeś przecież, że nigdy więcej nie włożysz europejskiego stroju? – rzekł, oglądając jego nowe ubranie, najwyraźniej od francuskiego krawca. – Tak! Już widzę: to nowa faza.

Lewin zaczerwienił się nagle, ale nie tak, jak czerwienią się ludzie dorośli – z lekka, sami nie zdając sobie z tego sprawy – lecz jak mali chłopcy, którzy czują, że ich nieśmiałość jest śmieszna, i ze wstydu czerwienią się jeszcze mocniej, prawie do łez. I tak dziwnie było widzieć tę rozumną, męską twarz tak po dziecinnemu zmienioną, że Obłoński odwrócił wzrok.

– Więc gdzie się zobaczymy? Koniecznie, koniecznie muszę z tobą pomówić – nalegał Lewin.

Obłoński jakby się namyślał.

– Wiesz co, chodźmy na śniadanie do Gurina, tam porozmawiamy. Jestem wolny do trzeciej.

– Nie – odpowiedział Lewin po namyśle – muszę przedtem gdzieś pojechać.

– No, więc dobrze, w takim razie zjedzmy razem obiad.

– Obiad? Ależ mnie nie chodzi o nic takiego, chcę tylko powiedzieć parę słów, o coś zapytać, a potem sobie pogadamy.

– Więc powiedzże od razu te twoje dwa słowa; pogadamy przy obiedzie.

– No więc, te dwa słowa – zaczął Lewin – nic zresztą takiego...

Z wysiłku, który robił, żeby przezwyciężyć nieśmiałość, twarz jego przybrała nagle gniewny wyraz.

– Co porabiają Szczerbaccy? Czy nic się u nich nie zmieniło? – zapytał.

Stiepan Arkadjicz, który od dawna wiedział, że Lewin kocha się w jego szwagierce Kitty, uśmiechnął się prawie niedostrzegalnie, a oczy błysnęły mu wesoło.

– Powiedziałeś „dwa słowa”, a ja w dwóch słowach nie mogę odpowiedzieć, ponieważ... Przepraszam cię na chwilę.

Wszedł sekretarz z aktami, zbliżył się do Obłońskiego z szacunkiem nie pozbawionym poufałości i z pewnym, właściwym wszystkim sekretarzom skromnym poczuciem przewagi nad szefem w znajomości spraw zaczął w formie zapytania wyjaśniać mu jakieś trudności. Stiepan Arkadjicz, nie wysłuchawszy do końca, położył mu przyjaźnie dłoń na rękawie.

– Nie, niech już pan zrobi tak, jak powiedziałem – rzekł, uśmiechem łagodząc upomnienie, i po krótkim wyjaśnieniu, jak – jego zdaniem – należy rozumieć sprawę, odsunął akta i zakończył: – Niech więc pan tak zrobi, proszę, tak właśnie, Zacharze Nikiticzu.

Sekretarz wyszedł skonfundowany. Lewin w czasie tej narady zdołał zupełnie opanować zakłopotanie, stał oparty obu łokciami o poręcz krzesła, a twarz jego wyrażała żartobliwe skupienie.

– Nie rozumiem, nie rozumiem – powiedział.

– Czego nie rozumiesz? – ze zwykłym sobie wesołym uśmiechem zapytał Obłoński, biorąc papierosa. Oczekiwał od Lewina jakiegoś dziwacznego wyskoku.

– Nie rozumiem tego, co wy tu robicie – rzekł Lewin, wzruszając ramionami. – Jak ty możesz brać to na serio?

– Dlaczego?

– Dlatego że nie ma tu nic do roboty.

– Tak ci się tylko zdaje. Jesteśmy zawaleni pracą.

– Papierową pracą... Ty zresztą masz do tego specjalny talent.

– Czy to znaczy, że masz mi coś do zarzucenia?

– Może i tak – odparł Lewin. – Ale mimo to podziwiam twoją wspaniałość i czuję się dumny, że mój przyjaciel jest tak wielkim człowiekiem. Ale nie odpowiedziałeś na moje pytanie – dodał, patrząc Obłońskiemu prosto w oczy z rozpaczliwym wysiłkiem.

– Dobrze, dobrze. Poczekaj trochę, i ty do tego dojdziesz. Łatwo tak gadać, jak się ma trzy tysiące dziesięcin w karazińskim powiecie, do tego takie mięśnie, a poza tym świeżość uczuć dwunastoletniej dziewczynki. Jeszcze i ty kiedyś do nas zapukasz. A jeśli chodzi o odpowiedź na twoje pytanie, to nic się nie zmieniło, szkoda tylko, żeś tam dawno nie był.

– Bo co? – przeraził się Lewin.

– Ależ nic – odpowiedział tamten. – Pomówimy o tym. Ale po coś ty właściwie przyjechał?

– Ach, o tym także pogadamy później – Lewin znowu zaczerwienił się po uszy.

– No dobrze. Ma się rozumieć – rzekł Obłoński. – Otóż widzisz, zaprosiłbym cię chętnie do siebie, ale żona nie jest całkiem zdrowa. Wiesz co, jeśli chcesz ich wszystkich zobaczyć, to spotkasz ich dziś na pewno w ogrodzie zoologicznym między czwartą a piątą. Kitty będzie na ślizgawce. Pojedźże tam, a ja po ciebie wpadnę i zjemy gdzieś razem obiad.

– Doskonale. A więc do widzenia.

– Tylko pamiętaj, bo ty, już ja cię dobrze znam, gotów jesteś zapomnieć albo nagle wyjechać na wieś – śmiejąc się, zawołał za nim Stiepan Arkadjicz.

– Nie. Będę na pewno!

I Lewin wyszedł z gabinetu. Dopiero za drzwiami przypomniał sobie, że się nie pożegnał z kolegami Obłońskiego.

– Ale to musi być energiczny jegomość! – zauważył po jego wyjściu Hryniewicz.

– Tak, bracie – rzekł, kręcąc głową, Stiepan Arkadjicz – to dopiero szczęściarz! Trzy tysiące dziesięcin w powiecie karazińskim, cała przyszłość przed nim i – co za świeżość! Nie to co my.

– Książę jeszcze narzeka.

– Cóż, kiedy kiepsko jest; całkiem źle – westchnął ciężko Obłoński.

6

Gdy Obłoński zapytał Lewina, po co właściwie przyjechał, Lewin zaczerwienił się, a potem rozzłościł się o to na siebie, nie mógł bowiem odpowiedzieć przyjacielowi: „Przyjechałem oświadczyć się twojej szwagierce”, chociaż właśnie w tym tylko celu przyjechał.

Rodziny Lewinów i Szczerbackich należały do starej szlachty moskiewskiej i były zawsze w bliskich i przyjaznych ze sobą stosunkach. Więzy te utrwaliły się zwłaszcza w okresie studiów Lewina, który przygotowywał się i wstąpił na uniwersytet razem z młodym księciem Szczerbackim, bratem Dolly i Kitty. W owym czasie Lewin bywał często w domu Szczerbackich i zakochał się w ich rodzinie! Jakkolwiek może się to wydawać dziwne, Konstanty Lewin był zakochany właśnie w domu, w rodzinie, a zwłaszcza w niewieściej połowie rodziny Szczerbackich. Własnej matki nie pamiętał, a jedyna jego siostra była od niego starsza, dopiero więc w domu Szczerbackich poznał to środowisko: starą, szlachecką, światłą i uczciwą rodzinę, taką, jakiej sam został pozbawiony przez śmierć ojca i matki. Wszyscy członkowie tej rodziny, zwłaszcza niewieścia jej połowa, wydawali mu się przesłonięci jakąś tajemniczą, poetyczną zasłoną. Nie tylko nie dostrzegał w nich żadnych wad, lecz domyślał się za ową poetyczną, okrywającą ich zasłoną – najwznioślejszych uczuć i najrozmaitszych doskonałości. Czemu te trzy panienki musiały jednego dnia rozmawiać po angielsku, drugiego – po francusku? Dlaczego w pewnych godzinach grały kolejno na fortepianie, którego dźwięki słychać było na górze u brata, gdzie uczyli się studenci? Po co przychodzili ci wszyscy nauczyciele literatury francuskiej, muzyki, rysunku i tańca? W jakim celu o pewnych określonych godzinach wszystkie trzy wraz z m-lle Linon jeździły karetą aż na Twerski bulwar ubrane w swe atłasowe szubki – Dolly w długą, Natalie w półdługą, a Kitty w zupełnie krótką, tak że widać było w całości jej kształtne nóżki w bardzo obcisłych czerwonych pończoszkach? Dlaczego przechadzały się po Twerskim bulwarze eskortowane przez lokaja ze złotą rozetką u kapelusza? Tego i wielu innych rzeczy, które działy się w ich tajemniczym świecie, Lewin nie rozumiał, ale wiedział, że wszystko, cokolwiek się tam działo, było piękne, i kochał się właśnie w tajemniczości tego piękna.

Jeszcze jako student omal nie zakochał się w najstarszej, Dolly, lecz wkrótce wydano ją za mąż za Obłońskiego. Potem zaczął się durzyć w drugiej z rzędu, jak gdyby czuł, że powinien zakochać się w jednej z sióstr, tylko nie mógł się połapać, w której. Lecz i Natalie, ledwo zaczęła bywać, zaraz wyszła za mąż za Lwowa, dyplomatę. Kitty była jeszcze dzieckiem, kiedy Lewin skończył uniwersytet. Młody Szczerbacki, który wstąpił do marynarki, utonął na Bałtyku i stosunki Lewina z rodziną Szczerbackich, mimo jego przyjaźni z Obłońskim, rozluźniły się. Kiedy jednak w tym początku zimy Lewin przyjechał do Moskwy po całorocznym pobycie na wsi i spotkał znowu Szczerbackich, od razu zrozumiał, w której z trzech sądzone mu się było zakochać.

Na pozór nie mogło być nic prostszego: Lewin, który pochodził z dobrej rodziny, był człowiekiem raczej bogatym niż biednym i miał trzydzieści dwa lata, mógł śmiało oświadczyć się o rękę księżniczki Szczerbackiej. Według wszelkiego prawdopodobieństwa uznano by go bez wahania za dobrą partię. Lewin wszakże był zakochany i dlatego wyobrażał sobie, że Kitty to taka pod każdym względem doskonałość, istota tak bardzo przewyższająca wszystko, co ziemskie, on zaś sam jest tak bardzo ziemski i pospolity, że nawet mowy być nie może, by mógł być uznany za godnego jej ręki przez nią samą czy przez innych.

Spędziwszy jak w odurzeniu dwa miesiące w Moskwie, podczas których niemal codziennie widywał Kitty w domach, gdzie zaczął bywać, aby ją spotkać, nagle zdecydował, że to się stać nie może, i wrócił na wieś.

Przekonanie Lewina o nieziszczalności jego zamiarów opierało się na tym, że w oczach jej krewnych musi uchodzić za partię niekorzystną, niegodną prześlicznej Kitty i że sama Kitty nie może go kochać. Z punktu widzenia krewnych nie miał żadnego określonego zajęcia ani pozycji towarzyskiej, gdy jego rówieśnicy – Lewin miał trzydzieści dwa lata – byli już pułkownikami, fligiel-adiutantami[10], profesorami, dyrektorami banków i kolei lub, jak Obłoński, prezesami różnych instytucji. On natomiast (wiedział aż nadto dobrze, co o nim muszą sądzić inni) był obywatelem ziemskim zajmującym się hodowlą krów, strzelaniem bekasów, stawianiem budynków, to znaczy – niezdarzonym młodzikiem zajmującym się według pojęć światowych tym właśnie, czym się zajmują ludzie do niczego niezdatni.

Tajemnicza i prześliczna Kitty nie mogła kochać tak brzydkiego – jak mniemał – człowieka, a przede wszystkim takiego przeciętnego prostaka. Poza tym jego dawny stosunek do Kitty – stosunek dorosłego mężczyzny do dziecka, wynikły z przyjaźni z jej bratem – wydawał się Lewinowi jeszcze jedną przeszkodą w miłości. Brzydkiego poczciwca, za jakiego się miał, można było, jego zdaniem, lubić jak przyjaciela, ale na to, aby być kochanym taką miłością, jaką on darzył Kitty, trzeba było być człowiekiem pięknym, a przede wszystkim – niezwykłym.

Słyszał, że kobiety nieraz kochają brzydkich, przeciętnych mężczyzn, ale nie wierzył temu, sądził bowiem po sobie, gdyż sam potrafił kochać tylko piękne, tajemnicze i niezwykłe kobiety.

Po dwumiesięcznym samotnym pobycie na wsi przekonał się jednak, że to nie jest jedno z owych zakochań, jakim ulegał w latach pierwszej młodości; że uczucie to nie daje mu ani chwili spokoju; że wprost nie będzie mógł żyć, jeśli nie rozwiąże zagadnienia – czy Kitty zostanie, czy też nie zostanie jego żoną. Doszedł do wniosku, że jego poprzednie zwątpienie było tylko wytworem wyobraźni i że nic nie wskazuje na to, by miała go spotkać odmowa. Toteż teraz przyjechał do Moskwy z mocnym postanowieniem, by oświadczyć się i ożenić, jeżeli zostanie przyjęty... Albo... Nie mógł nawet znieść myśli o tym, co się z nim stanie, jeśli się spotka z rekuzą.

7

Po przybyciu rannym pociągiem do Moskwy Lewin zatrzymał się u swego starszego przyrodniego brata Koznyszewa, przebrał się i wszedł do gabinetu, chcąc od razu powiedzieć, po co przyjechał, i poprosić o radę. Brat jednak nie był sam. Siedział u niego znany profesor filozofii, który przybył specjalnie z Charkowa, żeby wyjaśnić powstałe między nimi nieporozumienie na temat bardzo ważnego zagadnienia filozoficznego. Profesor toczył zażartą polemikę z materialistami, a Sergiusz Koznyszew z zainteresowaniem śledził jej przebieg i po przeczytaniu ostatniego artykułu profesora napisał do niego list, wyrażając mu swoje sprzeciwy i zarzucając zbyt duże ustępstwa na rzecz materialistów. Profesor natychmiast przyjechał, żeby się z nim porozumieć. Chodziło o modne zagadnienie: czy istnieje w działalności człowieka granica między zjawiskami psychicznymi a fizjologicznymi i gdzie ona przebiega?

Sergiusz Iwanowicz przywitał brata swoim zwykłym, jednakowym dla wszystkich, grzecznym, oziębłym uśmiechem i po dokonaniu prezentacji wiódł dalej rozmowę.

Malutki człowieczek w okularach, o żółtej cerze i wąskim czole, na chwilę oderwał się od dyskusji, by przywitać się z Lewinem, po czym mówił dalej, nie zwracając na niego uwagi. Lewin usiadł, czekając, aż profesor wyjdzie, wkrótce jednak zainteresował się treścią rozmowy.

Natrafiał w pismach na artykuły, o których była mowa, i czytał je z zaciekawieniem, gdyż dotyczyły podstaw przyrodoznawstwa znanych mu, jako przyrodnikowi z wykształcenia, lecz nigdy nie zestawiał naukowych wniosków o pochodzeniu człowieka jako zwierzęcia, o refleksjach, o biologii i socjologii – z tymi spośród zagadnień sensu życia i śmierci, które dotyczą jego samego, a które w ostatnich czasach coraz częściej zaprzątały jego umysł.

Słuchając rozmowy brata z profesorem, spostrzegł, że łączyli oni zagadnienia naukowe z bardziej bliskimi człowiekowi zagadnieniami, że kilkakrotnie zbliżali się do tych właśnie zagadnień, jednocześnie jednak miał wrażenie, że ilekroć prawie już dotykali ich istoty, natychmiast cofali się z pośpiechem i znów grzęźli w dziedzinie subtelnych rozróżnień, omówień, cytatów, napomknień, powołując się na liczne autorytety, i Lewin z trudem rozumiał, o czym właściwie rozmawiają.

– Nie mogę się zgodzić – mówił Koznyszew z właściwą sobie jasnością, dokładnością w doborze słów i wyszukaną dykcją – nie mogę w żaden sposób zgodzić się z Keithem, by całe moje wyobrażenie o świecie zewnętrznym opierało się na wrażeniach. Najbardziej nawet podstawowego pojęcia:  i s t n i e n i e , nie zawdzięczam doznaniu, nie ma bowiem w ogóle specjalnego narządu do przekazywania tego pojęcia.

– Tak, ale oni wszyscy – i Wurst, i Knaust, i Pripasow – odpowiedzą panu, że pańska świadomość istnienia wynika z całokształtu wszystkich doznań, że jest więc rezultatem doznania. Wurst twierdzi wprost, że tam, gdzie nie ma doznań, nie ma też i pojęcia istnienia.

– Powiedziałbym przeciwnie... – zaczął Koznyszew.

Lewinowi w tej chwili znów poczęło się zdawać, że rozmawiający, ledwo zbliżywszy się do istoty sprawy, na nowo się cofają, i postanowił zadać profesorowi pytanie:

– A zatem, skoro zmysły moje zostaną unicestwione, skoro ciało moje umrze, nie będzie już żadnego istnienia?

Profesor zirytowany, jakby go ta przerwa do żywego zabolała, obejrzał się na dziwnego interpelanta, wyglądającego raczej na burłaka[11] niż na filozofa, po czym przeniósł spojrzenie na Koznyszewa, jak gdyby zapytując: „I po co w ogóle z nim gadać?”. Koznyszew, który mówił z większą łatwością niż profesor i był mniej zacietrzewiony, mając umysł dość szeroki, by replikować uczonemu, a zarazem rozumieć prosty i naturalny punkt widzenia, z jakiego zrodziło się pytanie brata, uśmiechnął się i rzekł:

– Tej kwestii nie mamy jeszcze prawa rozstrzygać.

– Nie ma danych – potwierdził profesor i ciągnął dalej swoje wywody. – Nie – mówił – muszę podkreślić, że jeśli , jak twierdzi Pripasow, podstawą doznania jest wrażenie, to istotnie powinniśmy ściśle rozgraniczać te dwa pojęcia.

Lewin już dalej nie słuchał i czekał tylko, kiedy profesor wyjdzie.

8

Po wyjściu profesora Sergiusz zwrócił się do brata.

– Cieszę się bardzo, żeś przyjechał. Czy na długo? A jak tam gospodarstwo?

Lewin wiedział, że starszy brat mało się interesuje gospodarstwem i że zadał to pytanie jedynie przez wzgląd na niego, toteż w odpowiedzi wspomniał tylko o sprzedaży pszenicy i pieniądzach.

Zamierzał powiedzieć bratu, że chce się ożenić, i zapytać go o radę; zdecydował się nawet na to z całą stanowczością. Gdy jednak zobaczył brata, gdy wysłuchał jego dyskusji z profesorem, a potem usłyszał ów mimowolnie protekcjonalny ton, jakim Sergiusz wypytywał go o sprawy gospodarcze (majątku po matce nie podzielili i Lewin zarządzał zarówno częścią brata, jak własną), poczuł, że nie może jakoś wszcząć z bratem rozmowy o zamierzonym małżeństwie. Obawiał się, że Sergiusz nie będzie się zapatrywał na to tak, jak on by sobie tego życzył.

– A jak tam wasze ziemstwo? – zapytał Koznyszew, który bardzo się tą instytucją interesował, przypisując jej doniosłe znaczenie.

– Doprawdy nie wiem...

– Jak to?... Przecież jesteś członkiem zarządu!

– Nie, już nie jestem; wystąpiłem – odpowiedział Lewin. – Nie bywam już na zebraniach.

– Szkoda – mruknął Sergiusz Iwanowicz i zasępił się. Lewin na swoje usprawiedliwienie zaczął opowiadać, co się działo na zebraniach w jego powiecie.

– Zawsze tak bywa! – przerwał mu Sergiusz. – My, Rosjanie, zawsze tak postępujemy. Może to nawet i dodatnia cecha, ta zdolność dostrzegania własnych błędów, ale my stanowczo przesadzamy, a pocieszamy się ironią, którą zawsze mamy w pogotowiu. Powiem ci tylko, że gdyby którykolwiek inny naród w Europie miał takie uprawnienia jak nasze instytucje ziemskie, to Niemcy lub Anglicy dawno by już wypracowali z nich wolność, podczas gdy my wciąż się tylko ze wszystkiego wyśmiewamy.

– Ale co począć? – zapytał Lewin ze skruchą. – To była moja ostatnia próba. Starałem się całym sercem... Nie mogę. Nie jestem zdolny.

– Zdolności ci nie brak, tylko zapatrujesz się na rzeczy nie tak, jak należy.

– Być może – odpowiedział ponuro Lewin.

– A czy wiesz, że Mikołaj jest tu znowu?

Mikołaj był to rodzony starszy brat Konstantego, a przyrodni Sergiusza, człowiek wykolejony, który strwonił większą część własnego majątku, obracał się w najdziwaczniejszym, najgorszym towarzystwie i poróżnił się z braćmi.

– Co ty mówisz?! – zawołał z przerażeniem Konstanty. – Skąd wiesz o tym?

– Prokofij widział go na ulicy.

– Tu w Moskwie? A gdzież on jest? Nie wiesz? – Lewin zerwał się z krzesła, jak gdyby zamierzał iść tam niezwłocznie.

– Żałuję, że ci to powiedziałem – rzekł Sergiusz Iwanowicz kręcąc głową na widok wzburzenia młodszego brata. – Kazałem się dowiedzieć, gdzie mieszka, i posłałem mu jego weksel, który wykupiłem od Trubina. Oto, co mi odpowiedział.

Wyjął spod przycisku kartkę i podał bratu.

Lewin przeczytał słowa skreślone dziwnym, a tak mu bliskim pismem: „Proszę uniżenie, aby mnie zostawiono w spokoju. To wszystko, czego żądam od mych drogich braciszków. Mikołaj Lewin”.

Lewin przeczytał i nie podnosząc głowy stał z kartką w ręku przed Sergiuszem.

W duszy jego toczyła się walka: pragnął zapomnieć o nieszczęsnym bracie, a jednocześnie zdawał sobie sprawę, że postąpiłby źle.

– Najwidoczniej chce mnie obrazić – ciągnął dalej Sergiusz – ale to mu się nie uda. Z całego serca pragnąłbym mu dopomóc, chociaż wiem, że nic się nie da zrobić.

– Tak, tak – powtórzył Lewin. – Rozumiem i cenię twój stosunek do Mikołaja. Ja jednak do niego pojadę.

– Jedź, jeśli masz ochotę – rzekł Sergiusz. – Ale nie radzę... Naturalnie, jeśli chodzi o mnie, to odwiedzin tych się nie obawiam: nie uda mu się nas poróżnić; ale przez wzgląd na samego siebie radzę ci – lepiej nie jedź. Tu nic pomóc nie można. Zresztą, rób, jak uważasz.

– Może pomóc się już nie da, ale czuję, zwłaszcza w tej chwili – no, ale to już całkiem inna rzecz! – że nie miałbym spokoju.

– Tego znów nie rozumiem – powiedział Sergiusz Iwanowicz. – Jedno wiem – dodał – że jest to lekcja pokory. Inaczej i o wiele pobłażliwiej zacząłem zapatrywać się na wszystko, co ludzie nazywają podłością, odkąd Mikołaj, nasz brat, stał się tym, czym jest... Wiesz, co on zrobił...

– Ach, to straszne, straszne! – powtarzał Lewin.

Otrzymawszy od służącego adres brata Lewin wyszedł, zamierzając natychmiast się do niego wybrać, rozmyślił się jednak i postanowił zaczekać do wieczora. Przede wszystkim, dla osiągnięcia spokoju wewnętrznego, należało załatwić sprawę, która go sprowadziła do Moskwy. Wyszedłszy od brata pojechał więc do instytucji, w której urzędował Obłoński, i zasięgnąwszy informacji o Szczerbackich udał się tam, gdzie – jak mu powiedziano – mógł zastać Kitty.

9

O godzinie czwartej Lewin z bijącym sercem wysiadł z dorożki przed ogrodem zoologicznym i poszedł ścieżką ku torowi saneczkowemu i ślizgawce, wiedząc na pewno, że zastanie tam Kitty, ponieważ widział przed bramą karetę Szczerbackich.

Był jasny, mroźny dzień. Przy wjeździe stały rzędy karet, sanek, dorożek, żandarmów. U wejścia i na oczyszczonych dróżkach, pomiędzy domkami w stylu rosyjskim, o belkach szczytowych wycinanych w deseń, roiło się od dobrze ubranych ludzi; w jaskrawym słońcu połyskiwały kapelusze. Stare kędzierzawe brzozy, o gałęziach uginających się pod śniegiem, zdawały się przybrane w nowe uroczyste szaty.

Lewin szedł dróżką w stronę ślizgawki i mówił sobie: „Nie trzeba się denerwować, trzeba się uspokoić. O co ci chodzi? Czego chcesz? Milcz, głupie” – tak przemawiał do swego serca. Im bardziej usiłował zapanować nad sobą, tym bardziej brakło mu tchu. Po drodze spotkał go znajomy i zawołał na niego; Lewin go nawet nie poznał. Podszedł do toru, gdzie szczękały łańcuchy ustawianych i wciąganych saneczek, które z łoskotem leciały w dół, i gdzie rozlegały się wesołe okrzyki. Przeszedł jeszcze parę kroków, zobaczył przed sobą ślizgawkę i natychmiast wśród tłumu ślizgających się rozpoznał Kitty.

Strach i radość, które ogarnęły jego serce, zwiastowały mu jej obecność. Kitty stała na przeciwległym końcu ślizgawki, rozmawiając z jakąś panią. Zdawało się, że nie było nic szczególnego ani w jej stroju, ani w postawie, Lewin wszakże rozpoznał ją w tym tłumie z taką łatwością, jak poznaje się różę wśród pokrzyw... Oświetlała wszystko. Była uśmiechem, który opromieniał wszystko dokoła. „Czyż doprawdy wolno mi zejść tam, na lód, zbliżyć się do niej?” – pomyślał. Miejsce, gdzie stała, wydawało się Lewinowi niedostępne i święte i była chwila, że omal nie odszedł, taki ogarnął go lęk. Musiał się opanować i wytłumaczyć sobie, że przecie Kitty otaczają rozmaitego rodzaju ludzie, że przecie i on mógł przyjść tutaj tylko po to, żeby się ślizgać. Zeszedł na dół, starając się nie patrzeć na nią zbyt długo, jak nie patrzy się na słońce. Ale nawet nie patrząc na nią, widział ją, jak widzi się słońce.

W tym dniu tygodnia i o tej właśnie porze na ślizgawce zwykły zbierać się osoby należące do tego samego kółka i znające się nawzajem. Byli tu i zawołani mistrzowie łyżew, popisujący się swą sztuką, i tacy, którzy dopiero uczyli się jazdy, trzymając się fotelików, początkujący o nieśmiałych i niezgrabnych ruchach, i mali chłopcy, i starzy ludzie zażywający ślizgawki dla higieny. Wszyscy wydali się Lewinowi wybranymi szczęśliwcami, ponieważ byli tu, w pobliżu Kitty, a tymczasem wszyscy wyprzedzali ją, doganiali i nawet rozmawiali z nią całkiem obojętnie lub zupełnie niezależnie od niej bawili się ochoczo, korzystając z doskonałego lodu i pogody.

Mikołaj Szczerbacki, stryjeczny brat Kitty, w krótkiej kurtce i wąskich spodniach, siedział z łyżwami u nóg na ławce. Ujrzawszy Lewina, zawołał:

– A, pierwszy łyżwiarz Rosji! Dawno pan jest tutaj? Pyszny lód, niechże pan przypina łyżwy.

– Kiedy nawet nie mam ze sobą łyżew – odpowiedział Lewin, dziwiąc się takiej odwadze i swobodzie obejścia w obecności Kitty.

Nie tracił jej z oczu ani na sekundę, chociaż wcale na nią nie patrzył. I naraz poczuł, że słońce się do niego zbliża. Była na zakręcie i posuwała się ku niemu z widocznym lękiem, ostrożnie stawiając swe wąskie stopki w wysokich bucikach. Chłopak w rosyjskim stroju mijał ją, wymachując zamaszyście rękoma i pochylając się ku ziemi. Jechała niezupełnie pewnie; wyjąwszy ręce z mufki zawieszonej na sznurze, trzymała je w pogotowiu i spoglądała na Lewina, którego poznała, uśmiechając się trochę do niego, a trochę z własnego strachu. Za zakrętem odepchnęła się sprężystą nóżką, podjechała prosto do Szczerbackiego i uchwyciwszy się go, z uśmiechem skinęła głową Lewinowi. Była piękniejsza, niż sobie wyobrażał.

Kiedy o niej myślał, mógł ją z łatwością wywołać w pamięci całą, a zwłaszcza urok tej niewielkiej jasnowłosej główki, od której biła dziecięca pogoda i dobroć, tak swobodnie osadzonej na mocnych dziewczęcych ramionach. Dziecięcy wyraz, w połączeniu z wiotką urodą postaci, nadawał jej swoisty urok, który Lewin tak dobrze pamiętał. Co w niej jednak zawsze oszałamiało jak niespodzianka, to wyraz oczu, łagodnych, spokojnych i szczerych, a zwłaszcza uśmiech, przenoszący Lewina w zaczarowany świat, gdzie odnajdywał w sobie rzewność i miękkość i znów był takim, jakim pamiętał siebie z niewielu dni wczesnego dzieciństwa.

– Dawno pan w Moskwie? – zapytała, podając mu rękę. – Dziękuję – dodała, gdy podniósł chusteczkę, która wypadła jej z mufki.

– Ja... ja... niedawno, wczoraj... to jest dzisiaj... – odrzekł, ze wzruszenia nie od razu rozumiejąc jej pytanie. – Chciałem państwa odwiedzić... – zaczął, ale przypomniał sobie, w jakim celu jej szukał, więc zmieszał się i zaczerwienił. – Nie wiedziałem, że pani się ślizga, i to tak doskonale.

Spojrzała na niego uważnie, jakby chciała zrozumieć powód jego zmieszania.

– Pochwałę pana należy cenić. Przechowały się tu legendy o panu jako o najlepszym łyżwiarzu – rzekła, strzepując malutką rączką w czarnej rękawiczce igiełki szronu, które osiadły na mufce.

– Tak, niegdyś ślizgałem się z pasją: chciałem dojść do perfekcji.

– Zdaje się, że pan wszystko robi z pasją – odpowiedziała z uśmiechem. – Tak bym chciała zobaczyć, jak pan się ślizga. Niechże pan weźmie łyżwy, będziemy się razem ślizgali .

„Ślizgać się razem! Czy to możliwe?” – myślał Lewin, spoglądając na nią.

– Zaraz wezmę – powiedział. I poszedł po łyżwy.

– Dawno pan u nas nie był – przywitał go posługacz, podtrzymując mu nogę i przyśrubowując łyżwę do obcasa. – Od czasu pana nie ma już u nas takich mistrzów. Czy tak będzie dobrze? – zapytał, ściągając rzemyk.

– Dobrze, dobrze, proszę prędzej – odpowiedział Lewin, ledwo mogąc zapanować nad bezwiednym uśmiechem szczęścia. „Tak – myślał. – To jest życie, to jest szczęście!  R a z e m  – powiedziała – b ę d z i e m y  s i ę   r a z e m  ś l i z g a l i. Czy powiedzieć jej teraz? Ależ ja właśnie dlatego boję się powiedzieć, ponieważ jestem szczęśliwy, szczęśliwy bodaj nadzieją... A co będzie potem?... Ale przecież trzeba! Trzeba, trzeba! Precz ze słabością!”

Lewin stanął, zdjął palto, nabrawszy rozpędu na chropowatym lodzie koło domku, wyjechał na gładki lód i pomknął bez wysiłku, jakby samą tylko wolą przyśpieszając pęd i wyznaczając kierunek. Zbliżył się do niej nieśmiało, ale uśmiech jej uspokoił go znowu.

Podała mu dłoń i sunęli obok siebie, zwiększając coraz bardziej szybkość, a im szybciej mknęli , tym ona mocniej ściskała jego rękę.

– Z panem nauczyłabym się o wiele prędzej; nie wiem dlaczego, ale mam do pana zaufanie.

– Ja również czuję się pewniejszy, gdy pani wspiera się na mnie – powiedział, ale wnet przeraził się tego, co wyrzekł, i poczerwieniał.

Jakoż w istocie, ledwo powiedział te słowa, z twarzy jej znikła cała serdeczność, jakby słońce skryło się za chmurą, i Lewin ujrzał znajomą sobie grę wyrazu: na jej gładkim czole ściągnęła się fałdka, świadcząca o wysiłku myślowym.

– Czy spotkała panią jaka przykrość? Zresztą nie mam prawa pytać – dodał prędko.

– Dlaczego?... Nie, nie spotkała mnie żadna przykrość – odparła chłodno. I zaraz spytała: – Nie widział pan m-lle Linon?

– Jeszcze nie.

– Niech pan do niej podejdzie; ona pana tak lubi.

„Co się stało! Czyżbym ją uraził?... Boże, ratuj!” – pomyślał Lewin i podbiegł do siedzącej na ławce starej Francuzki z siwymi loczkami. Uśmiechając się i pokazując swe sztuczne zęby, przywitała go jak starego przyjaciela.

– Otóż i dorastamy – rzekła, wskazując oczyma na Kitty – i starzejemy się. Tiny bear[12] już dorósł! – dodała z uśmiechem, przypominając mu jego dowcip o trzech panienkach, które niegdyś przyrównywał do trzech niedźwiadków z angielskiej bajki. – Pamięta pan, że pan je tak nazywał?

Nie przypominał sobie tego zupełnie, ale m-lle Linon od dziesięciu lat stale się śmiała się z tego wielce przez nią ulubionego żartu.

– Niechże pan wraca na lód. Nasza Kitty zaczęła się już wcale nieźle ślizgać, prawda?

Gdy Lewin znowu podjechał do Kitty, twarz jej nie była surowa, oczy znów patrzyły szczerze i serdecznie; Lewinowi wszakże zdawało się, że owa serdeczność nabrała jakiegoś szczególnego, rozmyślnie spokojnego odcienia. Posmutniał. Zamieniwszy z nim kilka słów na temat starej guwernantki i jej dziwactw, poczęła go wypytywać o jego życie.

– Czy naprawdę nie nudzi się panu zimą na wsi? – rzekła.

– Nie, nie nudzę się, jestem bardzo zajęty – odpowiedział, czując, że Kitty narzuca mu swój spokojny ton, z którego on nie potrafi się wyłamać. Tak już bywało na początku zimy.

– Na długo pan przyjechał? – spytała Kitty.

– Nie wiem – odrzekł z roztargnieniem. Przyszło mu na myśl, że jeśli ulegnie owemu tonowi spokojnej przyjaźni, to znowu wyjedzie z Moskwy bez żadnej decyzji, i postanowił się zbuntować.

– Jak to pan nie wie?

– Nie wiem. To zależy od pani – rzekł i natychmiast przeraził się własnych słów.

Czy nie dosłyszała, czy też nie chciała dosłyszeć, dość, że potknęła się jakby, uderzyła dwa razy nóżką o lód i szybko się oddaliła. Podjechawszy do m-lle Linon, powiedziała jej parę słów i ruszyła w stronę domku, w którym panie zdejmowały łyżwy.

– Boże, co ja zrobiłem! Panie Boże, dopomóż mi, oświeć mnie! – szeptał Lewin modlitewnie, a czując zarazem potrzebę szybkiego ruchu, rozpędził się i począł kreślić na łyżwach koła, pochylając się to w prawo, to w lewo.

W tej chwili jeden z młodych ludzi, najlepszy z nowych łyżwiarzy, z papierosem w ustach wyszedł na łyżwach z kawiarni, nabrał rozpędu i puścił się po schodach, podskakując z łoskotem na każdym stopniu. Runął pędem aż na sam tor, nie zmieniając nawet swobodnego układu rąk, i pomknął po lodzie.

– Ach, to nowa sztuczka! – rzekł Lewin i natychmiast wbiegł na górę, żeby tę nową sztuczkę wykonać.

– Niechże pan tylko nie skręci karku. Trzeba mieć wprawę! – krzyknął za nim Mikołaj Szczerbacki.

Lewin wszedł po stopniach, wziął z góry rozpęd, na ile się dało, i pomknął w dół, utrzymując podczas tak niezwykłego dla siebie ruchu równowagę rękoma. Na ostatnim stopniu zahaczył o coś nogą, ledwo musnął ręką lód, lecz natychmiast silnym ruchem odzyskał równowagę i ze śmiechem sunął dalej.

„Najlepszy... kochany...” – pomyślała Kitty, wychodząc z pawilonu wraz z m-lle Linon i patrząc na Lewina z uśmiechem tkliwej przyjaźni, jak na ukochanego brata. „Czy to istotnie moja wina? Czy naprawdę zrobiłam coś złego? Powiadają: kokieteria. Wiem, że kocham nie jego; ale tak mi zawsze z nim wesoło, taki jest poczciwy. Tylko po co on mi to powiedział?...” – myślała.

Widząc wychodzącą Kitty oraz matkę, która czekała na nią na schodkach, Lewin, zaczerwieniony od szybkiego ruchu, przystanął w zamyśleniu, po czym zdjął łyżwy i dogonił obie panie przy wyjściu z ogrodu.

– Bardzo się cieszę, że pana widzę – rzekła księżna. – Przyjmujemy, jak zawsze, we czwartki.

– A zatem dzisiaj?

– Bardzo nam będzie miło widzieć pana – rzekła oschle księżna.

Oschłość ta zmartwiła Kitty; nie mogła się powstrzymać, by tego tonu nie złagodzić. Odwróciła głowę i rzekła z uśmiechem:

– Do zobaczenia.

Właśnie wtedy Obłoński, w kapeluszu na bakier, z jaśniejącą twarzą i błyszczącymi oczyma, wchodził do ogrodu jak wesoły triumfator. Kiedy jednak stanął przed teściową, ze skruszoną już i smutną miną odpowiadał na jej pytania o zdrowie Dolly. Przez chwilę rozmawiał z nią cicho i melancholijnie, po czym wyprostował się i ujął Lewina pod ramię.

– No i cóż, jedziemy? – zapytał. – Myślałem wciąż o tobie i bardzo, bardzo jestem rad, żeś przyjechał – rzekł, patrząc mu znacząco w oczy.

– Jedziemy, jedziemy – odpowiedział uszczęśliwiony Lewin, słysząc wciąż dźwięk głosu, który powiedział mu „do zobaczenia”, i mając jeszcze w oczach uśmiech towarzyszący tym słowom.

– Do „Anglii” czy do „Ermitażu”?

– Wszystko mi jedno.

– Więc do „Anglii” – odrzekł Stiepan Arkadjicz, wybierając raczej „Anglię”. Ponieważ był tam winien więcej niż w „Ermitażu”, uważał za niestosowne unikać tego hotelu.

– Masz dorożkę? To doskonale, bo odesłałem karetę.

Przez całą drogę przyjaciele milczeli . Lewin zastanawiał się, co znaczyła u Kitty owa zmiana wyrazu twarzy, i to wmawiał sobie, że jest nadzieja, to wpadał w rozpacz i widział wyraźnie, że nadzieja ta jest szaleństwem. Czuł się jednak zupełnie innym człowiekiem, niepodobnym do tego, którym był, zanim Kitty się uśmiechnęła i powiedziała mu „ d o  z o b a c z e n i a ”.

Obłoński po drodze komponował menu obiadu.

– Lubisz chyba turboty[13]? – rzekł do Lewina, nim wysiedli .

– Co takiego? – spytał Lewin. – Turboty? Tak,  p r z e p a d a m  za turbotami.

10

Wchodząc z Obłońskim do hotelu, Lewin nie mógł nie zauważyć pewnej niezwykłości w wyrazie twarzy oraz całej postaci Stiepana Arkadjicza, od której biło jakby przyćmione światło. Obłoński zdjął palto i w kapeluszu na bakier wszedł na salę, wydając polecenia lepiącym się niemal do niego wyfraczonym Tatarom z serwetkami pod pachą. Kłaniając się na prawo i na lewo witającym go radośnie znajomym, których – jak zresztą wszędzie – miał i tutaj, Obłoński podszedł do bufetu, przegryzł wódkę rybką i powiedział wyszminkowanej, strojnej we wstążki i koronki, ufryzowanej Francuzce, która siedziała przy kasie, coś takiego, że nawet ta Francuzka serdecznie się roześmiała. Lewin natomiast tylko dlatego nie pił wódki, że raził go widok tej Francuzki, która zdawała się cała złożona z cudzych włosów, poudre de riz i vinaigre de toilette[14]. Oddalił się od niej spiesznie, jak od zanieczyszczonego miejsca. Całą jego duszę przepełniało wspomnienie Kitty, a oczy błyszczały mu uśmiechem triumfu i szczęścia.