Anatomia Liverpoolu. Historia w dziesięciu meczach - Jonathan Wilson, Scott Murray - ebook

Anatomia Liverpoolu. Historia w dziesięciu meczach ebook

Jonathan Wilson, Scott Murray

4,1

Opis

Jeden klub, dziesięć meczów, setki piłkarzy, niezliczone historie.

25 maja 2005 roku to zdecydowanie najszczęśliwszy dzień kibiców Liverpoolu w ostatnich latach. Nie można jednak zapomnieć o wcześniejszych dokonaniach drużyny z Anfield Road, począwszy od triumfów Toma Watsona, który objął klub w 1896 roku, przez zwycięstwo z Borussią Mönchengladbach w 1977 i Romą w 1984 roku, aż do wspomnianego „cudu w Stambule”. Finał Ligi Mistrzów z 2018 roku można traktować jako zapowiedź powrotu do elity, a początek sezonu 2018/19 jako obietnicę nadejścia lepszych czasów dla wszystkich osób czujących więź z klubem.

Wybitny dziennikarz sportowy Jonathan Wilson przeanalizował historię The Reds i wybrał dziesięć meczów, które jego zdaniem miały największy wpływ na to, jak klub obecnie wygląda, a specjalnie na potrzeby polskiego wydania dopisał rozdział o ważnych dla Liverpoolu wydarzeniach po 2005 roku. Szczegółowa analiza tych spotkań, w połączeniu z zarysowanym tłem akcji, daje nam całościowy obraz historii klubu z czerwonej części Merseyside.

Historii, którą warto poznać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 535

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (18 ocen)
8
6
1
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Annalle

Z braku laku…

Książka do zmęczenia
00

Popularność




Hymn Liverpoolu

When you walk through a storm,

Hold your head up high,

And don’t be afraid of the dark.

At the end of a storm,

There’s a golden sky,

And the sweet silver song of a lark.

Walk on through the wind, Walk on throught the rain,

Though your dreams be tossed and blown…

Walk on, walk on, with hope in your heart,

And you’ll never walk alone… You’ll never walk alone.

Walk on, walk on, with hope in your heart,

And you’ll never walk alone…

You’ll never walk alone.

Kiedy kroczysz poprzez burzę,

Miej głowę wysoko podniesioną,

I nie bój się burzy.

Gdy burza zmierza ku końcowi,

Pojawia się złote niebo,

I słodka, srebrna pieśń skowronka.

Krocz poprzez wiatr, krocz poprzez deszcz,

I nawet jeśli twoje marzenia zostaną odrzucone i rozwiane…

Krocz, krocz dalej z nadzieją w sercu,

A nigdy nie będziesz szedł sam…

Nigdy nie będziesz szedł sam.

Krocz, krocz dalej z nadzieją w sercu,

A nigdy nie będziesz szedł sam…

Nigdy nie będziesz szedł sam.

Źródło: www.lfc.pl

PODZIĘKOWANIA

Książka to zawsze praca większej liczby osób niż wymienione na okładce. Obaj mamy olbrzymi dług wdzięczności wobec niezliczonych ludzi, którzy poświęcili swój czas oraz podzielili się z nami swoją mądrością przy tworzeniu tego projektu.

Za wiedzę i pomoc przy logistyce podziękowania kierujemy do Crisa Freddiego, Richarda Jolly’ego, Sida Lowe’a, Roba Masona, Vladimira Novaka, Roba Smytha, Christophera Wooda i Craiga Bloomfielda.

Dziękujemy naszym agentom Davidowi Luxtonowi i Nicoli Barr oraz redaktorowi Ianowi Preece’owi, jak i wszystkim pracownikom wydawnictwa Orion.

Dziękujemy też Wendy Mitchell i Margaret Murray za… wiele rzeczy oraz Kat Petersen za nadzwyczajne wsparcie moralne i wyklepanie (bardzo) surowego tekstu.

WSTĘP

Kiedy usiadłem na Stadionie Olimpijskim im. Atatürka, nadal brakowało mi tchu i miałem przepoconą koszulę. Minęło jakieś siedem godzin, odkąd wylądowałem na lotnisku w Stambule, i z poczuciem ulgi obserwowałem długi sznur taksówek (zwłaszcza po doświadczeniach z finału Pucharu UEFA Celticu rozgrywanego w Sevilli dwa lata wcześniej, gdy jakieś dwie i pół godziny czekałem na taksówkę i prawie rzuciłem się na wysokiego siwego mężczyznę, który wepchnął się do kolejki, kiedy, na szczęście, rozpoznałem w nim Billy’ego McNeilla). Myślałem przez chwilę, czy wcześniej nie zostawić torby w hotelu, ale na szczęście uznałem, że lepiej nie. Pięć godzin przed rozpoczęciem meczu byłem jakieś półtora kilometra od stadionu, ale wtedy pokierowano nas w góry i na ten niedorzeczny asfaltowy zawijas, który doprowadzi mnie na boisko. Korki, jak wszyscy wiedzą, były straszne. Wreszcie jakieś dwa kilometry od stadionu wyszedłem i zacząłem biec – plecak na jednym ramieniu, torba z laptopem bujała się na drugim. O tej porze przynajmniej nie było kolejki w centrum akredytacyjnym. Mniej niż minutę po tym, jak usiadłem za biurkiem w loży prasowej, gra się rozpoczęła. A mniej niż minutę po tym Paolo Maldini dał Milanowi prowadzenie.

Z wciąż buzującą we mnie adrenaliną wystukałem pean na część najlepszego lewego obrońcy mojego życia, pisząc o pięknym zwieńczeniu kariery (nie przypuszczałem, że będzie grał jeszcze cztery lata, aż do czterdziestki). Kiedy Hernán Crespo dołożył jeszcze dwa gole w pierwszej połowie, moja relacja wydawała się gotowa. Po całym tym wysiłku związanym z dotarciem to, że miałem całą drugą połowę, żeby cyzelować ostatnie sto pięćdziesiąt słów, wydawało mi się absurdalne.

I wtedy gola strzelił Steven Gerrard. Oczywiście w normalnej sytuacji dodałbym po prostu linijkę, coś w stylu „Gerrard strzela jednego gola, ale tego nie da się już odwrócić…”. Lecz to nie były normalne okoliczności. W całej sytuacji było coś bardzo dziwnego. Odwróciłem się do Iana Chadbanda ze „Standardu”, który siedział obok, i jeden z nas – nie pamiętam który, ale drugi myślał dokładnie to samo – powiedział: „Oni to wygrają”. Kolejne sześć minut było jednocześnie niesamowite i dziwnie przewidywalne. Nie potrafię wyjaśnić tego uczucia, ale podobne miałem podczas meczu z Olympiakosem, kiedy odsunąłem laptopa, żeby oglądać ostatnie dziesięć minut w skupieniu. Częściowo, żeby czerpać z nich przyjemność (nawet jeżeli oznaczało to wyścig z czasem do oddania tekstu), ale i dlatego, że miałem mocne poczucie zbliżającego się zwrotu akcji.

Jasne, widziałem skróty, ale dopiero pisząc tę książkę, obejrzałem cały mecz od początku do końca. Relacje dzień po – moja w „Financial Times” nie była wyjątkiem – skupiały się na cudzie, na nierealności tego, co się wydarzyło, na comebacku i taktycznej zmianie, która to umożliwiła. Zapomniałem natomiast, że Liverpool nie był taki słaby w pierwszej połowie, że z powodu wątpliwego spalonego nie uznano gola Szewczence i że Sami Hyypiä powinien był wylecieć za faul przy wyniku 3:0. Taka jest właśnie natura pamięci: pamiętamy nagłówek, ale bez szczegółów, kompresujemy i upraszczamy, dzieje się tak, żebyśmy nie stali się jak Pamiętliwy Funes, postać Borgesa o idealnej pamięci, który opowiada o dniu przez dwadzieścia cztery godziny.

Ulubionym wybiegiem sir Aleksa Fergusona, kiedy czuł, że dziennikarze zaczynają być aroganccy, było przypominanie, że wciąż ma pierwsze wydania gazet z 27 maja 1999 roku, dzień po tym, jak Manchester United zdobył potrójną koronę, wygrywając Ligę Mistrzów. W kopiach oddanych do druku dziennikarze pisali, że Bayern Monachium był dużo lepszym zespołem, zastanawiali się, dlaczego United znowu zawiedli w Europie, i wyjaśniali, że decyzja o przesunięciu Davida Beckhama do środka w miejsce zawieszonych Roya Keane’a i Paula Scholesa była katastrofą. Dopiero w panice, jaka nastąpiła po dwóch odmieniających los golach w doliczonym czasie gry, dopisywali pospiesznie na początku i na końcu, że Manchester mimo to jakoś wyszarpał nieprawdopodobne zwycięstwo.

W późniejszych wydaniach ich ton zmienił się na wychwalający sukces United – ale to te pierwsze wersje wierniej opisywały, co zdarzyło się podczas tego meczu, zanim znajomość wyniku wypaczyła percepcję.

„Nie możesz opisywać procesu na podstawie wyniku – powiedział Sidowi Lowe’owi hiszpański trener Juanma Lillo w pierwszym numerze »The Blizzard«[1]. – Ludzie zazwyczaj cenią to, co skończyło się dobrze, nie to, co było dobrze robione. Atakujemy to, co źle się skończyło, a nie to, co było źle robione. Bayern to świetny zespół w dziewięćdziesiątej minucie, kiedy wygrywa Ligę Mistrzów, a w dziewięćdziesiątej trzeciej jest nic niewart. Jak to możliwe? Chodzi o to, że después del visto todo el mundo es listo – każdy jest geniuszem po fakcie. Nazywam ich prorokami przeszłości. A mimo to oceniają wydarzenie błędnie, bo tylko na podstawie tego, jak się zakończyło”.

Tym, co gubi się w poszukiwaniu ogólnej narracji wyjaśniającej, są niuanse, zakręty i zwroty akcji meczu w drodze do wyniku, na którym bazują niemal wszystkie jego interpretacje. Taktyczna drobnostka może zmienić statystyki dotyczące gry, chwila geniuszu potrafi przeważyć szalę na jedną albo drugą stronę, ale – zwłaszcza w wyrównanym meczu – wynik zależy głównie od tego, jak dany zespół radzi sobie z własnymi momentami słabości lub jak korzysta z przewagi. Jedna chwila może ukształtować mecz, jeden mecz – turniej, a jeden turniej – całą karierę. Piłka nożna nie zawsze jest fair.

Aby naprawdę zrozumieć przeszłość futbolu i wyciągnąć z niej wartościową lekcję, musimy odsunąć mity i wspomnienia, wrócić do źródła, do samej gry i poddać ją badaniom. Ta książka zawiera szczegółową analizę dziesięciu ważnych meczów w historii Liverpoolu, od kluczowej porażki na koniec sezonu 1898/99 do finału w Kijowie w 2018 roku. Z pierwszych dwóch spotkań nie istnieje nagranie wideo, więc przebieg gry odczytaliśmy z raportów meczowych, które w tamtych czasach zdawało się w trakcie gry, dzięki czemu wynik meczu miał na nie mniejszy wpływ. W przypadku pozostałych ośmiu oglądaliśmy raz po raz nagrania DVD, szukając wzorców, próbując przebić się przez zarośla sportu, który wciąż gmatwa łatwe analizy, próbując znaleźć wyjaśnienie przebiegu meczu. W powieści The Sportswriter Richarda Forda główny bohater, Frank Bascombe, spędza bezsenne godziny w nijakich motelach, oglądając w telewizji stare mecze baseballowe. „Powtórki – mówi – najlepiej uczą gry. Są znacznie lepsze od samego meczu na stadionie, podczas którego wszystko jest raczej nudne i zapominasz, po co tam jesteś, więc skupiasz się na innych rzeczach”.

W pewnym stopniu ma rację, choć w przypadku piszących o piłce nie chodzi o nudę, ale o fakt, że trzeba stworzyć relację z meczu, co oznacza, że nieuchronnie skupiasz się na tym, co wydarzyło się na początku, kiedy wciąż jeszcze miałeś czas i nie uderzałeś maniakalnie w klawisze, próbując wystukać wymaganą liczbę słów – jakichkolwiek słów – na czas. Musi istnieć także kontekst. Każdy mecz to element sekwencji, dobrej czy złej, i zawsze wpływ na nią będzie mieć skład oraz panująca doktryna. Także okoliczności odgrywają swoją rolę, czy to te sportowe, czy dotyczące świata zewnętrznego. Dziesięć omawianych tu spotkań zostało wybranych nie dlatego, że to najlepsze mecze Liverpoolu, czy nawet najważniejsze, w tym sensie, że dzieją się na ostatnich etapach rozgrywek, ale ponieważ podkreślają szersze trendy w historii Liverpoolu lub odbyły się na rozdrożu historii i wyznaczają koniec jednej ery, a początek kolejnej.

Co naturalne, nie wszyscy zgodzą się z tym wyborem i – choć mamy nadzieję, że poszczególne rozdziały dobrze tłumaczą taki wybór meczów – musimy wyjaśnić jedno pominięcie. Najważniejszym meczem w historii Liverpoolu był prawdopodobnie ten przerwany po sześciu minutach: półfinał Pucharu Anglii z Nottingham Forest z 15 kwietnia 1989 roku, tragedia na Hillsborough. Pominęliśmy go, bo szczerze mówiąc, to zbyt wielki mecz na książkę tego typu. Oczywiście odwołujemy się do jego konsekwencji dla losów klubu w latach dziewięćdziesiątych, ale pełna dyskusja na jego temat, o przyczynach tragedii i próbach zrzucenia winy przez władze, nie zmieściłaby się w jednym rozdziale. Poza tym istnieją już świetne książki o tej tragedii, zwłaszcza The Day of the Hillsborough Disaster Rogana Taylora, Andrew Warda i Tima Newburna oraz Hillsborough: The Truth Phila Scratona. W miarę ujawniania kolejnych dokumentów i odkrywania faktów zamiecionych pod dywan na pewno powstaną kolejne. Ale tego typu dochodzenie wymaga napisania całej książki. W tym przypadku liczą się szczegóły, a pominięcie szczegółów w ocenie wydarzenia o takiej wadze byłoby złe.

Poza tym ta książka ma opowiadać o piłce rozgrywanej na boisku. Ma być próbą ponownej oceny i wyjść poza biały szum cytatów piłkarzy i odruchowych ocen, żeby odkryć, co naprawdę się wydarzyło. Oczywiście wpływają na to wydarzenia zewnętrzne, bo na pewnym poziomie wszystko jest połączone, ale to, na ile to możliwe, historia piłkarska.

JMW

Londyn, lipiec 2013

ROZDZIAŁ 1

Football League Division One, Villa Park w Birmingham, 29 kwietnia 1899 roku

Aston Villa 5–0 Liverpool

You’ll never walk alone

Strzelcy bramek

Devey 4’, 18’

Crabtree 35’

Garraty 34’

Wheldon 44’

Aston Villa

Billy George

Howard Spencer

Albert Evans

Tommy Bowman

Jimmy Cowan

Jimmy Crabtree

Charlie Athersmith

Jack Devey

Billy Garraty

Fred Wheldon

Steve Smith

Komitet

Liverpool

Bill Perkins

Archie Goldie

Billy Dunlop

Raby Howell

Alex Raisbeck

Charlie Wilson

Jack Cox

John Walker

George Allan

Hugh Morgan

Tom Robertson

Tom Watson

Sędzia: A. Scragg

Kartki: brak

Widzowie: 41 357

„OD RANA główne arterie Birmingham były dość zatłoczone, ulice zapełniali goście z Liverpoolu, których z łatwością dało się rozpoznać po czerwonych akcentach przy kapeluszach i w butonierkach – głosiło sprawozdanie w »Sporting Life«. – O trzynastej, dwie i pół godziny przed rozpoczęciem meczu, kibice zaczęli gromadzić się na stadionie Villa Park. Pomimo podniesionych cen widzowie napływali solidnym strumieniem. Pogoda była typowo kwietniowa: słońce na zmianę z ulewą, ale deszcz nie miał wpływu na liczbę kibiców”.

Fani Liverpoolu masowo przybyli na Villa Park, licząc na pierwszy tytuł ligowy. Ich klub założono niecałe siedem lat wcześniej, a wygrana w ostatniej kolejce sezonu 1898/99 dawała im mistrzostwo. Może byli nawet źli, że nie wystarcza im do tego remis. Aston Villa odniosła wcześniej podejrzanie wysokie zwycięstwa nad Notts County (6:1) i West Bromwich Albion (7:1), co dawało im stosunek bramek o 0,02[2] wyższy niż w przypadku Liverpoolu. Sześć tysięcy kibiców gości przyjechało tu pociągami, na które z okazji meczu obniżono ceny. „Nie bali się pokazać swej sympatii – pisano w »Manchester Evening News«. – i niemal wszyscy mieli krwistoczerwone krawaty”.

Aston Villa była jednym z dwóch wielkich zespołów tej epoki. Od założenia ligi w 1888 roku trzykrotnie zdobyła mistrzostwo, podobnie jak Sunderland. Dla jej fanów ten mecz był okazją, by Villa została najbardziej utytułowaną drużyną w historii. Na stadionie upchnęło się 41 357 widzów, którzy wygenerowali rekordowe przychody za bilety: 1558 funtów, 1 szylinga i 6 pensów. „Boisko jest w doskonałym stanie, ale wieje bardzo mocny wiatr, który może wpłynąć na grę – donosił »Sporting Life«. – Villa wygrała losowanie, Liverpool rozpoczyna mecz, mając wiatr w twarz”. Niemal wszystkie sprawozdania na żywo uwzględniały informacje o pogodzie i niemal zawsze było to bez znaczenia. Tutaj jednak wiatr okazał się wyjątkowo ważny.

Liverpool rozpoczął dobrze, jak oczekiwano od drużyny, która na wyjeździe od grudnia przegrała tylko raz. Jak pisał „Sports Argus”: „na początku meczu [Jimmy] Crabtree dwa razy dobrze interweniował w obronie”. Goście wywierali presję i Jack Cox przeprowadził szybki rajd, zanim piłki nie odebrał mu Evans. Ale cały ten wczesny impet szybko zniknął. Charlie Athersmith źle ocenił sytuację jeden na jeden z Billem Perkinsem i przestrzelił nad poprzeczką. Steve Smith przedarł się do przodu i wyłożył piłkę do Billy’ego Garraty, a wybił ją Billy Dunlop. W trzeciej minucie Smith dostał piłkę od Freda Wheldona po lewej – mógł być spalony – użył łokcia i ograł prawego obrońcę, Archiego Goldiego. Mając miejsce i czas, dośrodkował w pole karne, a tam kapitan zespołu Jack Devey główką pokonał Perkinsa. Villa Park rozbrzmiał radośnie. Skandowania fanów były, jak twierdzi „Sporting Life”, „ogłuszające”. To był zły początek dla Liverpoolu i wkrótce sytuacja jeszcze się pogorszyła.

Klub Liverpool powstał w 1892 roku w wyniku brzydkich zagrywek zarządu Evertonu, pierwszego gospodarza Anfield. Dość ironiczny jest fakt, że jednym z powodów, dla których sto lat później Liverpool spadł ze szczytu angielskiego futbolu, była nieumiejętność dostosowania się do realiów nowej sytuacji rynkowej. Ironiczny, bo klub powstał dlatego, że jeden człowiek podobnie zachował się wiek wcześniej. Prezes Evertonu John Houlding pokłócił się o czynsz z własnym klubem – był właścicielem boiska na Anfield – i podniósł opłaty, kiedy zespół (który pierwszy tytuł mistrzowski zdobył w 1891 roku) zaczął odnosić sukcesy. Houlding był browarnikiem i hotelarzem – zażądał, żeby zawodnicy Evertonu przebierali się w jego hotelu Sandon, co miało być reklamą dla tego miejsca, ale gracze musieli przebijać się przez tłumy w strojach, żeby dotrzeć na własne mecze. Houlding domagał się też wyłącznego prawa sprzedaży alkoholu na terenie stadionu. Zaprawdę wyprzedzał swoje czasy.

Houlding spróbował przejąć pełną kontrolę nad Evertonem, 26 stycznia 1892 roku rejestrując nazwę Everton Football Club and Athletic Grounds Company, Limited w Companies House[3], ale został wykiwany, kiedy reszta zarządu zdecydowała się opuścić Anfield i kupić boisko przy Goodison Road. Władze Football League[4] odrzuciły prośbę Houldinga o utrzymanie nazwy klubu, stając po stronie frakcji z Goodison Road, więc został z pustym boiskiem i bezwartościowym papierem. Rozwiązanie browarnika było proste: zmienił nazwę z Everton Football Club and Athletic Grounds Company, Limited na Liverpool Football Club and Athletic Grounds Company, Limited i 3 czerwca 1892 roku założył własny klub, który miał grać na Anfield (datę tę uważa się za oficjalne narodziny klubu, pomijając niewygodną prawdę, że w tym czasie klub miał już pięć miesięcy i na początku nazywał się Everton).

Liverpool od razu stał się ofiarą własnej pychy. Chcąc zorganizować nakręcające kasę derby Merseyside z Evertonem, władze klubu złożyły podanie o przystąpienie do Football League, ale wypełniły tylko część dotyczącą pierwszej ligi, wykreślając tę, gdzie pytano kluby, czy chcą też złożyć aplikację do nowo powstałej drugiej ligi. Władze ligi odmówiły Liverpoolowi, przez co klub zmuszony był zacząć w Lancashire League[5].

Zbudowanie nowego zespołu wyszło znacznie lepiej. Houlding wyznaczył swojego przyjaciela Johna McKennę (poznali się, gdy McKenna był urzędnikiem do spraw szczepień dla biednych robotników) do znalezienia odpowiedniej liczby zawodników godnych błękitno-białych koszulek Liverpoolu. McKenna, jak zrobiłby każdy zainteresowany wówczas nowoczesną piłką, udał się do Szkocji, gdzie piłkarze z zasady grali lepiej niż w Anglii, gdyż omijano tam system szkół publicznych, w których zachęcano do bardziej brutalnej gry w stylu „kopnij i biegnij”. Dzięki pieniądzom z improwizowanej emisji akcji McKenna w niecałe trzy miesiące stworzył imponujący i niemal wyłącznie szkocki zespół. Z dziewiętnastu piłkarzy, którzy reprezentowali Liverpool podczas pierwszego sezonu w Lancashire League i w Pucharze Anglii, piętnastu było Szkotami – czterech Anglików zaliczyło łącznie tylko sześć występów.

Ku satysfakcji Houldinga dwóch z trzech stale występujących zawodników w tym sezonie wyciągnięto z Evertonu: skutecznego skrzydłowego Toma Wylliego oraz solidnego obrońcę Duncana McLeana. Trzecim był partner McLeana z tyłu, kapitan Andrew Hannah – kolejny wychowanek Evertonu, który wcześniej grał dla Renton. W pomocy gwiazdą był sprowadzony z Celticu Joe McQue, a w ataku biegał John Miller, sprowadzony po zdobyciu dwóch mistrzostw Szkocji w barwach Dumbarton.

Pierwszy rozegrany przez Liverpool mecz odbył się dwa dni przed startem rozgrywek Lancashire League. W czwartek 1 września drużyna z Anfield zagrała towarzysko z Rotherham Town, urzędującym mistrzem Midland League[6]. Hannah wygrał losowanie i wybrał połowę boiska od strony Walton Breck Road. Dzisiaj to już tradycja – w drugiej połowie meczu Liverpool zawsze chętnie gra na The Kop[7]. Z ceremonialnym rozmachem Houlding rozpoczął grę dla Rotherhamu i wkrótce stało się jasne, że ten pięćdziesięciodziewięcioletni browarnik równie dobrze mógł zostać na boisku i pomóc zespołowi z południowego Yorkshire, ponieważ Rotherham został rozniesiony 7:1, a Liverpool już do przerwy strzelił pięć goli. Pierwszą bramkę dla Liverpoolu zdobył Malcolm McVean, kupiony z Third Lanark – gol tym bardziej osławiony, że puścił go słynny Arthur Wharton, pierwsza angielska czarnoskóra gwiazda piłki.

Start ligi czterdzieści osiem godzin później był równie bezlitosny w wykonaniu Liverpoolu, który złoił skórę drużynie Higher Walton przy trzystu płacących widzach. Dzień rozpoczął się od farsy, ponieważ Higher Walton przez pomyłkę udali się na Goodison Park i spóźnili się na mecz czterdzieści pięć minut. Potem nie było lepiej. Liverpool wygrał 8:0, a pierwszego gola w piętnastej minucie strzelił skrzydłowy John Smith – kupiony z Sunderlandu, który od dawna preferował szkockich zawodników – po szybkiej wymianie ładując bombę w dolny róg bramki. Po raz drugi z rzędu Liverpool prowadził do przerwy 5:0 i utrzymał wysoką wygraną do końca. Ale dwa dni później miejsce w szeregu wskazało im Ironopolis – gigant Northern League[8] z Middlesbrough – wygrywając w meczu towarzyskim 5:0. Lancashire League okazała się jednak dla drużyny z Anfield za mała. Liverpool wygrał ją dzięki lepszemu stosunkowi bramek z Blackpool (jedyny zespół, który go pokonał, wygrywając oba mecze i będąc pierwszą drużyną, jakiej udało się to w profesjonalnych rozgrywkach: 3:0 w Blackpool i później 2:0 na Anfield). Liverpool zasłużenie zajął pierwsze miejsce w tabeli, grając, jak pisała lokalna gazeta „Mercury”, „futbol jak z najlepszych dni Preston North End”. Mimo to drużyna musiała z niepokojem czekać przez tydzień na porażkę Blackpool w ostatnim meczu sezonu ze średniakiem, Southport Central. W podobny sposób Liverpool wygra ligę w 1947 roku.

Jednak najbardziej godnym zapamiętania meczem pierwszego sezonu Liverpoolu był finał Liverpool Senior Cup, wygrany 1:0 w pierwszych derbach Merseyside z Evertonem. Był to mecz pełen złośliwości. McQue i przyszły menadżer Matt McQueen zaciekle się ścierali, a Wyllie zdobył gola typowym dla siebie płaskim strzałem. Everton pod koniec domagał się karnego, twierdząc, że piłka, jak pisał „Mercury”, „została uderzona pięścią przez jednego z obrońców”, ale sędzia się z tym nie zgodził i puchar powędrował do Liverpoolu. Choć tylko w teorii. Po ostatnim gwizdku zawodnicy Evertonu kłócili się tak zaciekle z powodu „niekompetencji” sędziego, że trofeum wręczono tydzień później, a do tego czasu miejscowy związek odrzucił przyjętą wcześniej skargę. Liverpool ukończył pierwszy sezon z dwoma trofeami. Nabierał impetu, ale stracił puchary: zostały ukradzione z gabloty sklepu, w którym je wystawiono. Klub musiał zapłacić sto trzydzieści funtów za repliki.

McKenna wykazał spore umiejętności, tworząc pierwszy zespół Liverpoolu – zespół Maców[9], jak go później zwano – ale najbardziej utalentowany był pod względem administracyjnym. W końcu został prezesem Liverpoolu, a potem przez prawie dwadzieścia lat przewodził Football League. Pierwsze oznaki jego umiejętności administracyjnych pojawiły się po pierwszym sezonie. Zauważył ogłoszenie ligi o przyjmowaniu nowych członków i z nadzieją wysłał telegram w imieniu sekretarza klubu oraz menadżera W.E. Barclaya, zgłaszając Liverpool. Barclay dowiedział się o tym dopiero, kiedy władze ligi odpowiedziały. Zarząd początkowo był poirytowany zuchwalstwem McKenny, uważając, że klub powinien raczej umacniać pozycję w Lancashire League. Jednak McKenna był nieugięty i płomienną mową namówił zarząd do poparcia go, a później przekonał władze Football League, że to właśnie Liverpool powinien być jednym z dwóch klubów wybranych spomiędzy Arsenalu, Ironopolis, Doncaster Rovers i Loughborough, które wejdą do ligi.

I przyjęto właśnie Liverpool oraz Arsenal, a na skutek rozpadu Accrington także Ironopolis. Ten ostatni zespół wygrał Northern League cztery razy z rzędu, ale drużyna McKenny i Barclaya dojrzała od momentu, kiedy w trzecim oficjalnym meczu Liverpoolu udzielono jej lekcji futbolu. Została także wzmocniona napastnikiem, Jimmym Stottem, który przeszedł z lokalnego rywala Ironopolis – Middlesbrough. Stott strzeli czternaście goli w siedemnastu meczach. Ironopolis za to nie ruszyło do przodu. Drużyny zmierzyły się w pierwszej kolejce na Paradise Field, stadionie Ironopolis, gdzie Liverpool wygrał 2:0. Malcolm McVean był strzelcem pierwszego ligowego gola. Liverpool wygrał trzy z czterech kolejnych meczów, jeden remisując przed kolejnym spotkaniem tej dwójki. Tym razem Liverpool wygrał 6:0, a Stott zdobył hat-tricka. Ironopolis wycofało się z Football League pod koniec sezonu – był to przykład, że impet w lidze regionalnej nie gwarantuje sukcesu na szczeblu krajowym.

Z kolei Liverpool wciąż się rozpędzał. Strzelili po pięć goli Arsenalowi, Newcastle United, Crewe i Rotherhamowi, a w drużynie błyszczał skrzydłowy Harry Bradshaw – pierwsza klubowa legenda. Klub skończył sezon niepokonany, na pierwszym miejscu, wygrywając wszystkie czternaście meczów u siebie. To do dzisiaj jedyny sezon ligowy Liverpoolu bez porażki, choć to osiągnięcie niemal zaprzepaszczono w trzecim meczu od końca, kiedy McQueen uratował remis z Burslem Port Vale golem z wolnego na dwie minuty przed końcem. Także w kolejnym meczu wymęczyli zwycięstwo na Anfield, strzelając dwa gole w ostatnich ośmiu minutach i zmieniając porażkę w minimalne zwycięstwo. Wyrównanie padło po dwóch minutach szamotaniny na linii bramkowej, co wtedy było zgodne z przepisami, a gola strzelił, jak przystało kapitanowi, Hannah.

Pierwszy sezon w najwyższej klasie rozgrywkowej był równie chaotyczny i niewiele brakowało, żeby zmienił się w farsę. O ile do tego momentu drużynę niósł impet, to w tym roku odkryła, jak ciężko może być bez niego. Według większości źródeł to miejscowy bohater Bradshaw strzelił pierwszego gola na tym szczeblu rozgrywek, zdobywając go w dwudziestej piątej minucie pierwszej kolejki z Blackburn Rovers, choć „Liverpool Mercury” przypisał go Johnowi McCartneyowi. „Zespół z Anfield wbił piłkę do siatki. McCartney zasłużył na pełną chwałę, jako ostatni dotykając piłki” – twierdziła gazeta.

Jednak pod koniec meczu Rovers wyrównali. W drugim meczu Liverpoolowi nie uznano późno strzelonego gola i musiał zadowolić się remisem 3:3 z Burnley. Nie był to może katastrofalny start sezonu, ale pierwsze skazy na drużynie grającej premierowy sezon na najwyższym szczeblu. Dwie porażki z rzędu na Anfield, z Aston Villą i Bolton Wanderers, zniszczyły pewność siebie Liverpoolu. A jej resztki zostały do szczętu zmiażdżone przez West Bromwich Albion, który rozbił Liverpool 5:0 u siebie na Stoney Lane. Prawoskrzydłowy Patrick Gordon – zwolniony przez Everton i za niską stawkę zgarnięty przez Liverpool – kuśtykając, zszedł z boiska jeszcze przed pierwszym golem, ale niewielu uważało, że tak wysoka porażka wynikała z grania z jednym zawodnikiem mniej.

„W ostatnich dwóch meczach boleśnie oczywiste stało się, że w zespole są tacy, którzy nie dbają o siebie, tak jak powinni – rozpoczyna się sprawozdanie »Liverpool Mercury«, szybko przeradzając się w tyradę. – Wydaje im się, że jeżeli skupią się na treningu raz lub dwa razy dziennie, to przez resztę dnia mogą robić, co chcą. To błąd i niektórzy z graczy powinni to zrozumieć. Powinni też zapamiętać stare prawdziwe powiedzenie, że »tempo zabija«. Szybkość, z jaką rozgrywane są mecze ligowe, można osiągnąć tylko przez pełen zapału trening, a przede wszystkim zdyscyplinowane prowadzenie się. Tam, gdzie w zeszłym roku zespół błyszczał, z mocą kończąc sezon, obecnie znajduje się jego najsłabszy element i wypada, żeby cały zespół natychmiast się poprawił i zlikwidował błędy. W przeciwnym razie okaże się, że zabili kurę znoszącą złote jaja”.

Wkrótce Liverpool przeżył jeszcze większe upokorzenie. Po raz pierwszy udał się na Goodison Park, żeby zmierzyć się w derbach Merseyside z Evertonem. Podczas gdy Liverpool nie zwyciężył w żadnym z ośmiu meczów, Everton wygrał wszystkie siedem swoich i ósme zwycięstwo wydawało się pewne od chwili, kiedy w dziesiątej minucie Tom McInnes zdobył bramkę główką. Liverpool nie stwarzał żadnego zagrożenia i w drugiej połowie Alex Latta oraz Jack Bell doprowadzili do przekonującego 3:0. Jako że piłka jest, jaka jest, Everton przegrał w następnej kolejce, a Liverpool wygrał 2:0 ze Stoke. Ale ta wygrana niewiele zmieniła. Everton zakończył sezon na drugim miejscu, za Sunderlandem Toma Watsona, a Liverpool na samym dole tabeli. Ich forma na Anfield była słaba, ale wcale nie najgorsza w lidze. To na wyjeździe wygrali tylko jeden mecz, strzelając trzynaście goli w piętnastu spotkaniach. Problemem okazały się zaangażowanie i kondycja, ale główną przeszkodą była dziurawa obrona, tak dobrze działająca w niższych ligach. Liverpool stracił siedemdziesiąt goli, ponad dwa na mecz.

Choć klub rozpoczął sezon pełen nadziei – Houlding powiedział zespołowi, że jeśli zdobędą tytuł, to „umrze zadowolony” – nierealistycznie było oczekiwać czegoś innego niż to, co się wydarzyło. Żaden klub w historii angielskiego futbolu nie grał na najwyższym szczeblu rozgrywek w tak młodym wieku jak Liverpool. To był dopiero trzeci sezon ich istnienia. Porównajmy to do zespołów założycieli Football League. Derby County miało tylko pięć lat, ale mistrzowie, Preston North End, istnieli już od ćwierćwiecza. Zespoły, które zdobyły kolejne mistrzostwa – Aston Villa, Everton i Sunderland – zostały założone w latach siedemdziesiątych XIX wieku. Sheffield United wyrównało rekord Derby w 1892 roku, startując w pierwszej lidze w swoim piątym sezonie, ale Liverpool robił coś nowego. Rezultatem był natychmiastowy spadek.

Liverpool szybko się pozbierał. Wzmocniono obronę kolejnymi Szkotami: Archiem Goldem, Tomem Wilkiem i lewym obrońcą Billym Dunlopem, który spędzi w klubie piętnaście lat, a mocne wybicia staną się jego znakiem rozpoznawczym. Jeżeli Dunlop był nietypowy Szkotem rolnikiem, to doskonałość innego nowego zawodnika, dwudziestoletniego George’a Allana z Leith Athletic, była bardziej typowa. Liverpool strzelił sto sześć goli, ponownie wygrywając Second Division – najjaśniejszymi punktami kampanii były rekordowe zwycięstwo 10:1 nad wciąż beznadziejnym Rotherham Town i 7:1 nad przodkami Manchesteru United – Newton Heath. Allan zdobył dwadzieścia sześć bramek w dwudziestu czterech meczach. Liverpool wrócił do pierwszej ligi. Starszy, mądrzejszy i niezamierzający popełnić drugi raz tych samych błędów.

Wszystko zmieniło się na starcie sezonu 1896/97. Liverpool właśnie zaczynał drugie podejście do First Division i żeby udowodnić, że dorasta, porzucił niebiesko-białe koszulki, jakie pięć lat temu na Anfield pozostawił Everton, i wybrał własne kolory.

„Nowy strój Liverpoolu, czerwone koszulki i białe spodenki, rzuca się w oczy i kontrastuje z niebiesko-białym strojem Evertonu” – pisały „Cricket” oraz „Football Field”.

Równie przełomowe było zatrudnienie przez Liverpool pierwszego menadżera na pełen etat czy też, używając słownictwa z epoki, sekretarza. Jak dotąd McKenna i jego pomocnik Barclay dzielili się zarządzaniem zespołem i razem sprowadzali nowych zawodników, ale obaj zdecydowali się usunąć w cień, żeby nadzorować działalność operacyjną klubu, część piłkarską pozostawiając jednej osobie. McKenna, wspomagany przez Houldinga, mierzył wysoko. Upolował pierwszego prawdziwie wielkiego menadżera w historii angielskiej piłki.

Tom Watson miał dwadzieścia dziewięć lat, kiedy w 1889 roku zaczął prowadzić Sunderland. Szybko zbudował zespół na obraz tych, które grały na północ od granicy Anglii. Bliskość Sunderlandu do Szkocji oznaczała, że z łatwością grabił największe tamtejsze talenty: napastników Jimmy’ego Millara i Johnny’ego Campbella, siłacza pomocy Hughiego Wilsona, obrońcę Johna Aulda i ekscentrycznego bramkarza Neda Doiga, który nosił czapeczkę z paskiem wiązanym pod brodą, żeby ukryć łysienie, a później podążył za Watsonem na Anfield.

Jednak geograficzna lokalizacja Sunderlandu miała też złe strony. Klub złożył podanie o dołączenie do rodzącej się Football League, ale odrzucono je, ponieważ innym zespołom, skupionym wokół Lancashire i Midlands, nie uśmiechały się podróże tak daleko na północ. Na pewno Sunderland był wystarczająco dobry, żeby rywalizować na szczeblu krajowym: podczas pierwszego sezonu Football League wygrał z jej mistrzami Preston North End w meczu towarzyskim. Nie można zapominać, że ta ekipa Preston przeszła do historii jako Niepokonani, kończąc sezon bez porażki. Sunderland Watsona przejechał się po nich, zwyciężając 4:1.

Wygrał także z Aston Villą, klubem założyciela ligi, Williama McGregora, upokarzając ich 7:2. McGregor był w szoku, ale trzeba mu przyznać, że nie zapomniał o manierach, stwierdzając, iż drużyna Watsona ma „utalentowanych zawodników na każdej pozycji”. Cytat ten wkrótce przerobiono na „to zespół samych talentów”. I tak zostało.

Sunderland dołączył do ligi w 1890 roku, jako pierwszy nowy zespół, i szybko się sprawdził. Zespół Watsona zdobył trzy tytuły w cztery sezony, bijąc po drodze rekordy. Przy pierwszym tytule wygrał wszystkie trzynaście domowych meczów, odniósł też wtedy trzynaście zwycięstw z rzędu. Podczas drugiego sezonu mistrzowskiego jako pierwsza drużyna w historii Sunderland zdobył ponad sto bramek. Dla umieszczenia tego w kontekście warto dodać, że Preston, które skończyło sezon na drugim miejscu, strzeliło o czterdzieści trzy gole mniej. W trakcie siedmioletnich rządów Watsona Sunderland dotarł także dwukrotnie do półfinału Pucharu Anglii.

Jednak w futbolu rolę grają pieniądze i to nie jest tylko współczesny fenomen. Watson poprosił zarząd o więcej pieniędzy, ale mu odmówiono. Houlding i McKenna wyczuli pismo nosem i zaoferowali Watsonowi bezprecedensowe trzysta funtów rocznie, żeby przeniósł się na Anfield. Zgodził się natychmiast i stał się najlepiej opłacanym „sekretarzem” w kraju. Olympian, piszący w nowym magazynie społecznym „Sketch”, był pewien, że Liverpool dokonał bardzo sprytnego transferu. „Niezwykle poruszająca informacja o przejściu pana T. Watsona z Sunderlandu do Liverpoolu – napisał. – Niedzielni kibice tego sportu nie uważają, że sukces zespołu jest zależny od osoby sekretarza, ale postawię śmiałą tezę, iż sukcesy odniesione przez Sunderland przynajmniej częściowo były zasługą osobowości pana Watsona. Ma oko do talentów. Wielkie nazwiska nie poruszają go tak mocno jak prawdziwe umiejętności, więc po uzmysłowieniu sobie, że Sunderland miał niewielu naprawdę złych graczy, wartość Watsona staje się bardziej oczywista”.

Z pewnością stała się oczywista po starcie sezonu. Pierwszy mecz Liverpoolu w nowych strojach to zwycięstwo 2:1 z The Wednesday, drużyną, która dopiero co zdobyła Puchar Anglii. W połowie października Liverpool był na trzecim miejscu, a opuszczony przez Watsona Sunderland znajdował się na samym dnie.

Kiedy Watson przyjechał z nowym zespołem na Wearside, Sunderland szybko strzelił trzy gole i ostatecznie wygrał swój pierwszy mecz w sezonie 4:3. Ale gdy oba zespoły mierzyły się trzy tygodnie później na Anfield, metody Watsona przyniosły pierwsze rezultaty. Liverpool był znacznie bardziej szczelny w obronie, a atak zaczynał się lepiej prezentować. Dwa gole Andrew Hannaha i jeden Malcolma McVeana dały łatwe zwycięstwo 3:0. „Napastnicy gospodarzy rozegrali genialny mecz – pisał »Manchester Guardian« – a ich obrona była tak dobra, że [bramkarz Harry] Storer nie miał nic do roboty”.

Po raz pierwszy w historii Liverpool prowadził w tabeli. Tydzień później z tronu zrzucił go Bolton Wanderers, ale mimo to w klubie wciąż panowała dobra atmosfera, a fani drużyny zaczęli cieszyć się z gry w elicie. Odświeżonego Watsona wkrótce można było spotkać na scenie miejscowego Roscommon Music Hall, gdzie wyśpiewywał kilka numerów – był to pierwszy z długiej linii wątpliwych muzycznych przedsięwzięć pracowników klubów, które ciągnęły się aż do 1996 i utworu Pass and Move (It’s the Liverpoool Groove). Na szczęście się to skończyło. Zespół Watsona skończył sezon na piątym miejscu, czternaście punktów za mistrzem, Aston Villą. Nowa, szczelna obrona poskutkowała słabszą skutecznością: drużyna strzeliła ledwie czterdzieści sześć goli w trzydziestu meczach. Sezon był jednak całkowicie akceptowalny, a powstała różnica wkrótce zniknie.

Choć nie tak od razu. Kolejny sezon Liverpool zakończył na dziewiątym miejscu, ale mógł się przynajmniej pochwalić ligowym zwycięstwem nad Evertonem, który – według „Observera” – „grał lepiej” na Anfield, lecz przegrał 1:3 przed ponad dwudziestopięciotysięcznym tłumem. Strzelcem kolejnego ładnego gola był Joe McQue, który zdobył też bramkę w pierwszym ligowym meczu Liverpoolu, jeszcze w 1893 roku.

Watson wiedział, że zespół potrzebuje świeżej krwi i – jak to zrobił w Sunderlandzie, a teraz naśladując swojego poprzednika McKennę – udał się do Szkocji po nowe talenty. Z Heart of Midlothian wyjął lewoskrzydłowego Toma Robertsona i cofniętego napastnika Johna Walkera. Napastnik Hugh Morgan przyszedł z St. Mirren, z Celticu odkupiono sprzedanego sezon wcześniej z niewiadomych powodów skutecznego George’a Allana. Jednak bezdyskusyjnie najważniejszym transferem był dwudziestoletni Alex Raisbeck – nominalny obrońca, a tak naprawdę pracujący na całym boisku wulkan energii – który przybył z Hibernianu. Już wykazał się w Anglii, pomagając Stoke uniknąć spadku w sezonie 1898 – w play-offach o uniknięcie spadku – i pisana była mu świetlana kariera na Anfield. Stanie się jedną z pięciu legend określających swoją erę (pozostałe to Scott, Liddell, Dalglish i Gerrard).

Sezon 1898/99 okaże się także przełomowy dla Jacka Coxa, miejscowego dwudziestolatka, szybkiego jak błyskawica skrzydłowego – wygrał organizowane na przedsezonowym pikniku biegi na 120 i 440 jardów[10] – choć według „Evening Post” miał „zbyt dużą tendencję do popisywania się sztuczkami przy słabszych przeciwnikach”. Watson zebrał mocny zespół, o którym reporter „Athletic News” powiedział, że jest lepszy niż Everton: „Dzięki ostatnim nabytkom powinni się uśmiechać i myślę, że po raz pierwszy w historii są silniejsi w walce o trofea niż ich sąsiedzi”. Zgadzał z tym „Evening Telegraph”: „Wydaje się, że zespół zbudowany przez Toma Watsona i współpracowników stać na wszystko”. Z kolei „Edinburgh Evening News” ochrzcił Liverpool mianem „najlepszego zespołu na świecie” tuż po zlaniu 3:0 Rangersów w meczu towarzyskim na początku sezonu.

„Edinburgh Evening News” był znany z wyolbrzymiania; twierdził na przykład, że Raisbeck „to najlepszy środkowy obrońca w kraju… jeżeli brać pod uwagę tylko mecze towarzyskie”. Raisbeck pojawił się znikąd i stał się gwiazdą zespołu, który miał spore szanse na dublet. Był to odpowiedni zwrot inwestycji, powiedzieliby niektórzy, skoro – według „Cricket and Football Field” – miał „wysoką pensję”. Był najlepiej opłacanym zawodnikiem ligi – transfer kosztował Liverpool trzysta pięćdziesiąt funtów, a gracz zarabiał siedem funtów tygodniowo. Pod koniec sezonu jego zarobki wzrosły do trzynastu funtów.

Pierwsza połowa sezonu 1898/99 była, jak w przypadku dwóch poprzednich, średnia w wykonaniu Liverpoolu. W połowie listopada zespół z Anfield znajdował się na dziesiątej pozycji, mając tyle samo zwycięstw i porażek (po pięć). Najważniejszym wydarzeniem pierwszych kilku miesięcy było wylądowanie na posterunku policji Allana, Walkera i Morgana, trzech Szkotów oskarżonych o zakłócanie porządku i przeszkadzanie policji. „Dundee Courier” tak opisywał pijackie przygody tego tria w artykule zatytułowanym Profesjonalni piłkarze w opałach: „Wywołali zamieszanie na ulicy, co zgłoszono konstablowi. Ten poprosił ich o uspokojenie się, ale odmówili, Walker powiedział: »Pokażmy mu trochę szkockiej krwi!«. Konstabl zaaresztował Allana, a pozostali zaatakowali przedstawiciela władzy”.

Jednak przełom roku okazał się punktem zwrotnym. Okres świąt i Nowego Roku był dla Liverpoolu owocny pomimo grania pięciu wyjazdowych meczów w dziesięć dni. Wygrał z Blackburn i West Bromem, zremisował z Notts County, a potem został na chwilę w Sheffield, najpierw wygrywając 3:0 z The Wednesday, a potem 2:0 z urzędującymi mistrzami, Sheffield United. Walker strzelił gole w obu meczach.

„Sheffield Independent” donosił ze smutkiem: „Liverpool dwukrotnie odwiedził Sheffield w krótkim odstępie czasu, ale nie ma się z czego cieszyć. Te dwa mecze były ostatnimi z serii pięciu wyjazdowych Liverpoolu, w których zdobyli dziewięć punktów[11]. Goście zasłużyli na sukces. W ich jedenastce znajduje się kilka jasno świecących gwiazd, między innymi dwaj potężni obrońcy oraz agresywni napastnicy. Nie ma tam nikogo, kto by się nie nadawał. Czy niesamowita jedenastka Liverpoolu sięgnie po mistrzostwo?”.

Liverpool wspiął się na czwarte miejsce, tylko dwa punkty za liderem, Aston Villą, ale miał rozegrane trzy mecze więcej. Potem, od połowy stycznia do połowy marca, zespół Watsona wygrał siedem meczów z rzędu w lidze i pucharze. Był liderem – punkt przed Villą – a w półfinale Pucharu Anglii miał zagrać z Sheffield United. Trzy miesiące wcześniej Liverpool z łatwością pokonał tego przeciwnika na Bramall Lane, więc oczekiwano, że po raz pierwszy wejdzie do finału. „Klub uważa się już za zwycięzcę pucharu wszędzie w kraju, może poza Sheffield. Co więcej, Liverpool ma spore szanse na przywiezienie mistrzostwa na Mersey po raz drugi w historii” – pisał „Evening Express”.

Piłkarze wyjechali do bursy w modnym nadmorskim kurorcie Lytham St Annes, gdzie spędzili tydzień przed półfinałami wypełniony codzienną rutyną: śniadanie, szybki spacer, kąpiel, obiad, sprinty, herbata, bilard, karty i „inne nieszkodliwe rozrywki” przed pójściem do łóżka o „rozsądnej porze”.

Zrelaksowany i radosny Watson był pewien zwycięstwa. „Nie chcę zapeszyć przed meczem – powiedział »Expressowi« – ponieważ piłka to specyficzny sport i nie zawsze lepszy zespół wygrywa. Ale z pewnością jesteśmy lepsi niż Sheffield United i powinniśmy wygrać. Nasi pomocnicy poradzą sobie z każdym atakiem przeciwnika, nasza obrona jest świetna, a napastnicy morderczy i zdeterminowani. Uważam, że mogą i wygrają”.

Ale Watson – który dwukrotnie przegrał półfinały z niemal wszystko wygrywającym, pełnym talentów Sunderlandem – znowu poległ. Gole Allana i Morgana w pierwszej połowie dały Liverpoolowi prowadzenie 2:1, lecz United wyrównali dwadzieścia minut przed końcem. Potrzebna była powtórka pięć dni później na stadionie Burnden Park. Był to jeden z najbardziej komicznych meczów w historii Liverpoolu.

Do pięćdziesiątej minuty Liverpool prowadził 2:0 dzięki Walkerowi i Allanowi, ale w piętnaście minut zrobiło się 2:2. Ponownie wyszedł na prowadzenie dwoma golami, po trafieniu samobójczym i golu Jacka Coxa strzelonym dzięki rykoszetowi tuż po tym, jak rzut karny wykonywany przez Allana obronił legendarny Fatty Foulkes. Liverpool był o osiem minut od finału. Ale ponownie zawiódł. Bramkarz Harry Storer podarował Priestowi dwa gole w trzy minuty. Zabrzmiał ostatni gwizdek i skończyło się niesamowitym remisem 4:4.

„Manchester Evening News” donosił na temat występu Storera: „Rozegrał raczej fatalny mecz. Prawie cała wina za porażkę spada na jego barki, stał się też celem wyzwisk ze strony fanów Liverpoolu, co nie było przyjemne”. Reporter twierdził, że „krytyka, jaka na niego spadła, nie była zbyt surowa” oraz że jego występowi brakowało „wystarczającego zaangażowania”.

Występ Storera – niewytłumaczalny, ale może i nie do końca niespodziewany, skoro dwa tygodnie wcześniej był rozkojarzony w meczu z Preston, co prawie kosztowało jego zespół punkt – praktycznie zakończył jego karierę na Anfield. Olśniewający Watson jako zastępcę zatrudnił Billa Perkinsa z Luton Town, a jako że nowy nabytek nie mógł od razu wskoczyć do bramki, Watson zamiast Storera wstawił do niej Matta McQueena, trzydziestopięciolatka, który w swojej karierze w Liverpoolu grał na każdej pozycji. Jego trzy ostatnie występy nie były zbyt udane. Zespół przegrał je wszystkie – najpierw 0:1 w domu z Nottingham Forest, a na końcu 1:2 z Boltonem. Ale najbardziej gorzka była ta środkowa porażka – druga powtórka półfinału pucharu w Derby County. Porażka jedną bramką – Sheffield strzeliło zwycięskiego gola pięć minut przed końcem meczu. Ciężko było przełknąć ten wynik nie tylko dlatego, że powtórkę rozgrywano już po raz drugi. Pierwsze spotkanie na Fallowfield w Manchesterze zostało przerwane po tym, jak na murawę wbiegli kibice, kiedy Liverpool prowadził po golu Allana. Po końcowym gwizdku ogłaszającym zwycięstwo United rozsądny pomocnik Liverpoolu Bill Goldie, młodszy brat Archiego, uwikłał się w wymianę poglądów z sędzią, który oskarżył go o używanie „nieprzystojnego słownictwa”. Goldie nie przyznał się, jak się nazywa, a kłopoty mieli też Raisbeck i Walker, którzy nie chcieli sprzedać swojego kolegi, podając oficjelowi tę informację. Goldiego zawieszono do końca sezonu, a Raisbeck i Walker zostali surowo napomniani.

Dramatyzm oraz niezadowolenie związane z niewykorzystaniem okazji na wejście do finału sprawiły, że Liverpool stracił wiatr w żaglach. Po pozycji niepokonanych w siedemnastu meczach od połowy grudnia te trzy porażki okazały się kosztownymi wybojami. Wciąż jednak była nadzieja. Przybycie Perkinsa zbiegło się z poprawą formy i Liverpool wygrał cztery z ostatnich pięciu meczów. Dzięki temu wylądował na szczycie tabeli i został mu do rozegrania tylko mecz z rywalami do tytułu – Villą. Liverpoolczycy wyprzedzali ją o dwa punkty i mieli znacznie lepszy stosunek bramek.

Jednak Aston Villa miała jeden mecz więcej do rozegrania i dopiero co pokonała u siebie Notts County 6:1. A potem, co było niemal nie do uwierzenia, w przedostatnim meczu wygrała z West Bromwich Albion 7:1, ostatniego gola strzelając na siedem minut przed końcem, co dawało im stosunek bramek o 0,02 lepszy niż w przypadku Liverpoolu. Oznaczało to, że w ostatnim, decydującym o tytule meczu – pierwszym takim w historii ligi – Aston Villi wystarczy remis u siebie z Liverpoolem.

Poprawienie liczby goli o trzynaście w dwóch meczach wywołało konsternację i pojawiły się pogłoski, że Notts County i West Brom się podłożyły. „Pokonać Notts County 6:1, a potem jeszcze się poprawić i wygrać z West Bromwich Albion 7:1? Wygląda, jakby ktoś się w ogóle nie przyłożył” – pisał „Sporting Life”. Nie była to jedyna gazeta zgłaszająca wątpliwości. „Jak mogliście pozwolić Villi na takie lanie?” – niewymieniony z nazwiska gracz Liverpoolu spytał równie anonimowego kolegę z Baggies[12]. „Pozwolić? – nadeszła urażona odpowiedź. – To żadne pozwalanie! Poczekaj, aż spotkacie się z Aston, to nie będzie ci do śmiechu!”.

Jeżeli ta dyskusja, brzmiąca mało autentycznie, nie rozprasza do końca pojawiających się oskarżeń, to przebieg wydarzeń na Villa Park, kiedy przyjechał tam Liverpool, sugeruje, że rozeźlony gracz West Bromu, prawdziwy czy nie, miał rację.

Liverpool ponownie przygotowywał się do ważnego meczu, zażywając morskiego powietrza w Lytham. Przed półfinałem z Sheffield United Watson, trzykrotny mistrz, przechwalał się, że jego piłkarze od tygodnia nie widzieli piłki. „Niektórzy uważają to za nieroztropne – pisał »Evening Express«– ale jego doświadczenie świadczyło inaczej, a zważywszy na to, że pan Watson zajmuje się futbolem od dwudziestu lat, można swobodnie twierdzić, że posiada odpowiednią wiedzę, zwłaszcza biorąc pod uwagę, iż ostatnie dobre wyniki Liverpoolu wynikały z tej metody”. Tej soboty zawodnicy też niespecjalnie często widzieli piłkę.

Przez chwilę po strzeleniu bramki przez Deveya, gdy przegrywał już w czwartej minucie, Liverpool wyglądał całkiem składnie. Walker i Allan dobrze wyszli z akcją, ale Howard Spencer przechwycił piłkę, kiedy zbliżyli się do pola karnego Villi. Hugh Morgan i Tom Robertson także mieli „kilka sprytnych zagrań”, jak donosił „Liverpool Mercury”. Podobnie Spencer, który ich powstrzymał, a strzał Walkera zmusił Billy’ego George’a do wspaniałego piąstkowania. Ale Villi nie dało się zatrzymać. „Oczekiwano, że Villa zapewne wygra mecz jedną bramką po zaciętej walce – sugerował »Manchester Guardian«. – Zespół z Midlands miał jednak inny pomysł”. Po odparciu presji Liverpoolu Villa w osiemnastej minucie ruszyła do przodu, przerzucając piłkę z prawej do lewej, aż wszędobylski Smith ponownie zagrał do Deveya, a kapitan Villi „skorzystał z okazji, posyłając w biegu piłkę do siatki”.

Liverpool ponownie odpowiedział agresywnie, na chwilę przyciskając Villę. Allan strzelił z dystansu wprost w George’a, a potem Dunlop przestrzelił wolnego z granicy pola karnego. Cox przeprowadził rajd prawą stroną, ale piłkę odebrał mu Evans. Z pewnością się nie poddali pomimo niesprzyjających okoliczności. Raisbeck bawił się pojedynkami biegowymi z Athersmithem, przy każdej okazji wymieniając z przeciwnikiem kopniaki.

Jednak opór Liverpoolu znowu był krótkotrwały i próżny. W trzydziestej czwartej minucie Athersmith pobiegł do przodu prawym skrzydłem i podał do Deveya, który przekazał piłkę Garraty’emu. Napastnik uderzył płasko tuż zza pola karnego, a piłka minęła Perkinsa, odbiła się od słupka i wpadła do bramki. Mniej niż minutę później przepychanka w polu karnym Liverpoolu skończyła się główką Crabtreego w górny róg bramki. Perkins rzucił się do piłki, ale jej nie dosięgnął.

Niebo odwzorowało nastroje Liverpoolu, zanosząc się deszczem. Minutę przed przerwą Wheldon wbił piątego gola z bliskiej odległości, a deszcz wkrótce zmienił się w ulewę. Jeszcze tuż przed przerwą Perkins ostentacyjnie obronił strzał Deveya. Deszcz zelżał w trakcie przerwy i przestało wiać, co pozwoliło fanom Liverpoolu słyszeć każdą nutę granego Say Au Revoir.

Wiaterek pomagał Liverpoolowi w drugiej połowie, kiedy podjęli się niemożliwego powrotu. Po raz trzeci w meczu atakowali z pomysłem. Robertson musnął poprzeczkę strzałem, który sparował George, Cox strzelił w boczną siatkę po rajdzie prawą stroną, Allan podobnie, a potem jeszcze raz Robertson był blisko powodzenia po ograniu Spencera po lewej. Wysiłki Liverpoolu były na tyle zaciekłe, że Wheldon cofnął się, żeby pomóc obronie, co mu się udało. Od tego czasu goście nie niepokoili George’a, poza jednym strzałem po ziemi oddanym przez Coxa.

Piętnaście minut przed zakończeniem meczu wyszło słońce, ale nastrój Liverpoolu stawał się coraz mroczniejszy. „Liverpool wydaje się złamanym zespołem – notował »Sporting Life« – i niektórzy z jego graczy stosują nieczyste sztuczki”. Villa skończyła sezon z przytupem, w sposób odpowiedni dla zespołu, który strzelił osiemnaście goli w ostatnich trzech meczach, niemal dodając pod koniec jeszcze jedno trafienie, ale Perkins spisał się, broniąc strzał Garraty w ostatniej minucie.

„Zdecydowane zwycięstwo Villi w ostatniej kolejce, jak się sugeruje, powinno ukrócić brzydkie pogłoski o podkładaniu się rywali” – jasno wyrokował „Manchester Guardian”. Zgadzał się z nim „The Times”: „W ciągu jedenastu lat istnienia ligi te rozgrywki były najbardziej zacięte – grzmiał. – Po przepięknym meczu Villa z łatwością wygrała. Zawodnicy wykazali się świetną formą w obronie oraz ataku”. Liverpool rozważał skargę do zarządu Football League na West Bromwich Albion za ich porażkę 1:7, ale porzucił ten pomysł.

Reporter „Sporting Life” uznał, że decydujący okazał się rzut monetą. „Mocny wiatr do pewnego stopnia przeszkadzał w dokładnej grzej, a biorąc pod uwagę panujące warunki, należy przyznać, że kapitan Aston Villi miał szczęście, wygrywając w rzucie monetą – pisał. – Z wiatrem po jej stronie w pierwszej połowie Villa zdominowała przeciwników, a gdyby nie solidna obrona Raisbecka, Dunlopa i Goldiego, jej prowadzenie do przerwy mogłoby być wyższe”. W drugiej połowie było już po Liverpoolu. „Czy to wysiłek pierwszej połowy ich wykończył, czy gracze z wybrzeża całkiem stracili serce do gry, trudno stwierdzić, ale z pewnością nie robią wrażenia na świetnej tylnej formacji Aston Villi”.

Kiedy Devey, kapitan Villi, odbierał puchar przed zachwyconymi kibicami na Villa Park, powiedział, że jeżeli jego zespół nie będzie w stanie obronić tytułu, to chciałby, żeby zdobył go Liverpool.

Ale tak się nie stało. Villi udało się obronić tytuł w znacznie mniej dramatyczny sposób, całe dwa punkty przed Sheffield United, podczas gdy drużyna Watsona skończyła rozczarowująco na dziesiątym miejscu. Tuż po porażce z Villą „Manchester Guardian” napisał, że Liverpool „zasługiwał na lepszy los” oraz „można powiedzieć, że gdyby nie trudna seria meczów w półfinale pucharu, to nie przegraliby z Notts [sic] Forest i Bolton Wanderers, a wtedy kwestia tytułu nie podlegałaby dyskusji”. Gazeta kończyła, twierdząc, że „przeszłości nie da się zmienić, a Liverpool musi się wziąć w garść i spróbować odpokutować rozczarowanie w następnym sezonie”.

Ale to okazało się ponad ich siły. Reszta roku kalendarzowego 1899 okazała się tragedią. Początek sezonu był koszmarny. Liverpool przegrał pierwsze osiem meczów, co do dzisiaj jest rekordem najwyższego szczebla rozgrywek. To, że zespół będzie cierpiał z powodu okrucieństwa poprzednich rozgrywek, było zrozumiałe, ale taki obrót sprawy wydawał się zagadkowy. Pojawiły się sugestie, że przyczyną była słaba dyscyplina Watsona.

Po finale poprzedniego sezonu na Villa Park „Manchester Evening News” zaproponował niezbyt zaskakujące wyjaśnienie porażki Liverpoolu: „Od świąt rzadko opuszczali specjalny ośrodek treningowy, a nadmiar dobrych rzeczy, jak może się wydawać, przyniósł więcej złego niż korzyści”. „Sunderland Daily Echo” było jeszcze mniej subtelne, pisząc: „[…] godne zaufania źródło poinformowało nas, że czołowy angielski klub zaprezentował słabą formę z powodu picia. Jego gracze mają opinię »największych pijaków, którzy czerpią z tego dumę«. O kogo może chodzić?”. Co do przypuszczeń, iż zespół nie grał o suchym pysku, „Liverpool Mercury” nie zostawił na drużynie suchej nitki: „Jakiekolwiek inne bolączki można przypisać zespołowi Liverpoolu, nie można mu zarzucić niekonsekwencji”. Ale Watson nie uznał krytyki. Twierdził, że „los się do nich nie uśmiecha” i że „zdecydowanie ogrywali” większość zespołów, z którymi się zmierzyli. „Bycie po stronie przegranych to dla mnie, jak wiecie, nowe doświadczenie. Nie jestem szczęśliwy. Ale mieliśmy dobre dni i mam nadzieję, uda mi się to powtórzyć”.

Menadżer mógłby także wskazać dwa gorzkie ciosy, jakie klub przyjął pod koniec 1899 roku. Ich były gwiazdor, Harry Bradshaw, który przeszedł do Spurs, a później Thames Ironworks (poprzednika West Hamu), zmarł na gruźlicę w Boże Narodzenie w wieku dwudziestu sześciu lat. Informacja ta nadeszła dwa miesiące po śmierci George’a Allana, który zachorował, także na płuca, na przedsezonowym treningu i zmarł w wieku zaledwie dwudziestu czterech lat. Liverpool bardziej niż ktokolwiek liczył na to, że nowy rok odmieni los klubu.

Trzeciego dnia XX wieku, który zdominują, Liverpool zakontraktował Sama Rayboulda z New Brighton Tower. Napastnik stanie się jednym z najważniejszych graczy okresu przedwojennego, strzelając sto dwadzieścia osiem goli w dwustu dwudziestu sześciu meczach, z czego jedną trzecią w trzydziestu trzech meczach sezonu 1902/03. Jego wpływ było widać od początku. Mecz przed jego debiutem Liverpool przegrał z Sunderlandem i był w tabeli drugi od końca, wyprzedzając tylko zmagające się z problemami Glossop North End (chcąc umiejscowić upadek Liverpoolu w kontekście, należy powiedzieć, że Glossop był projektem wynikającym wyłącznie z próżności właściciela fabryki z Derbyshire, który poważnie przeszacował to, na ile liczące dwadzieścia tysięcy mieszkańców miasto może wspierać klub na najwyższym szczeblu. A nawet wtedy mieli tylko trzy punkty mniej niż Liverpool z trzema meczami więcej do rozegrania). Ale Raybould – nieustępliwy, krzepki i pełen zaangażowania – wniósł do swojej nowej drużyny sporo energii. Strzelił siedem goli w jedenastu meczach, a Liverpool wygrał dziewięć z ostatnich jedenastu meczów i zakończył sezon na dziesiątym miejscu, z dala od niebezpieczeństwa spadku. Gdyby formę z ostatnich dwóch miesięcy drużyna prezentowała przez całe rozgrywki, to zdobyłaby tytuł z czterema punktami przewagi.

Na formę zespołu z Anfield zwrócono uwagę. „Jedną z najciekawszych niespodzianek ostatniego sezonu było niepowodzenie Liverpoolu – pisał »Sheffield Independent«. – Drużyna ta, ze słynnym Raisbeckiem jako kapitanem, na papierze wydaje się tak silna, jak każdy inny zespół w kraju, a biorąc pod uwagę formę, jaką pokazała pod koniec sezonu, powinna zająć wysoką pozycję w latach 1900–1901. Ich fani z dużego portowego miasta oczekują, że zespół powtórzy czy nawet poprawi się względem dwóch sezonów wstecz, kiedy w lidze i pucharze przegrał tylko z zespołami, które ostatecznie zdobyły te tytuły”.

Liverpool zaczął odważnie, od pięciu zwycięstw w siedmiu meczach, ale nie grał równo. Od końca września do połowy lutego przegrał osiem z osiemnastu meczów, ale i odniósł serię ważnych zwycięstw: 4:3 z Manchesterem City, 1:0 z obrońcami Pucharu Anglii – Bury i rozjechał urzędujących mistrzów, Aston Villę, 5:1. „Co za porażka mistrzów!” – donosił „Manchester Guardian”.

Mimo to zdobycie tytułu przez Liverpool wydawało się mało prawdopodobne. Po porażce z Boltonem w połowie lutego znajdował się na ósmej pozycji, o dziewięć punktów za liderami Nottingham Forest i siedem za drugim w tabeli Sunderlandem, z którym grał następny mecz. Watson zabrał zespół do swojego poprzedniego domu i liverpoolczycy wygrali 1:0 po golu Coxa w sześćdziesiątej minucie. Ten wynik zapoczątkował niezwykłą serię meczów bez porażki, która ciągnęła się do końca sezonu: osiem zwycięstw i trzy remisy, które zakończyły dziewięcioletnią misję. Trofeum ligowe wyruszyło na Anfield na pierwszą ze swoich osiemnastu wizyt.

Liverpool ponownie udał się do Midlands na ostatni mecz, potrzebując remisu do zapewnienia sobie tytułu. Tym razem mierzył się z West Bromwich Albion, które rozsierdziło ich dwa lata wcześniej, ulegając 1:7 Aston Villi, ale teraz skazane było na porażkę. Liverpool – mając tyle samo punktów co Sunderland, który skończył już sezon, ale z gorszym stosunkiem bramek – potrzebował remisu. Udało mu się wygrać. W dwudziestej minucie Raybould posłał strzał, który bramkarz Albion, Joe Reader, mógł tylko odbić, ale dobitka Walkera wpadła do bramki. Dwa sezony po najsroższym jak dotąd niepowodzeniu w historii ligi Liverpool odniósł sukces. To był pierwszy przykład niezłomnego ducha tego zespołu, który stanie się składnikiem klubowej tożsamości.

Raybould i reszta napastników byli oczywistymi bohaterami. Zespół strzelił więcej goli (pięćdziesiąt dziewięć) niż którykolwiek w kraju, ale to Raisbeck i obrona byli najważniejsi na finiszu rozgrywek, gdzie Liverpool stracił tylko dwie bramki w dziesięciu meczach. To był ten rodzaj późnej szarży, która zdefiniuje Liverpool w złotej epoce lat siedemdziesiątych i na początku lat osiemdziesiątych – właśnie powstał pewien schemat. Watson odniesie na Anfield więcej sukcesów. Godny zapamiętania tytuł w sezonie 1905/06, rok po szokującym spadku i natychmiastowym powrocie do elity, oraz pierwszy finał Pucharu Anglii w 1914 roku, który Liverpool przegrał 0:1 z Burnley. Ale to ten pierwszy triumf był jego popisowym osiągnięciem: to on umieścił Liverpool na mapie futbolu, odcisnął pierwszy niezatarty ślad na angielskiej liście zasłużonych. Żaden klub tak szybko nie doszedł do mistrzostwa i żadnemu już to się nie uda.

[1] „The Blizzard” – kwartalnik piłkarski redagowany przez Jonathana Wilsona, pierwszy numer ukazał się 4 marca 2011 roku (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza, chyba że zaznaczono inaczej).

[2] Aż do sezonu 1976/77 w przypadku równej liczby punktów o zajęciu wyższego miejsca decydował właśnie stosunek goli, a nie różnica między golami zdobytymi a straconymi.

[3] Companies House – angielski urząd, w którym należy rejestrować nowo powstałe firmy. Polskim odpowiednikiem jest CEIDG.

[4] Football League – najstarsze rozgrywki piłkarskie na świecie (założone w 1888 roku), zrzeszające profesjonalne kluby z Anglii i Walii. Football League to także nazwa ciała zarządzającego rozgrywkami. Obecnie biorą w nich udział zespoły z poziomów rozgrywkowych od drugiego do czwartego (Championship, League One, League Two).

[5] Lancashire League – regionalna liga zrzeszająca kluby z północy Anglii.

[6] Midland League – półprofesjonalna liga powstała w 1889 roku. Jej zwycięzcy byli często zapraszani, by dołączyć do Football League.

[7] The Kop – trybuna znajdująca się za jedną z bramek na Anfield. Została dobudowana do stadionu w 1906 roku, a obecnie to największa jednokondygnacyjna trybuna w Wielkiej Brytanii, mieszcząca prawie trzynaście tysięcy kibiców.

[8] Northern League – liga zrzeszająca półamatorskie i amatorskie zespoły z północnego wschodu Anglii.

[9] Zespół Maców – ang. Team of the Macs, nazwa wynika z faktu, że drużyna Liverpoolu składała się w większości ze szkockich zawodników, których nazwiska często zaczynały się od przedrostka Mc- albo Mac-.

[10] Odpowiednio 109 i 131 metrów.

[11] Do sezonu 1981/82 roku za zwycięstwo przyznawano tylko dwa punkty.

[12] Baggies – przydomek zespołu West Bromwich Albion.

The Anatomy of Liverpool. A History in Ten Matches

Copyright © Jonathan Wilson and Scott Murray 2013

First published by Weidenfeld & Nicolson, London

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2019

Copyright © for the Polish translation Bartłomiej Łopatka (1-6) 2019

Copyright © for the Polish translation Radosław Chmiel (7-11) 2019

Redakcja i korekta – Monika Pasek, Grzegorz Krzymianowski

Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc

Projekt okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl

Fotografia na I stronie okładki – liewig christian / Corbis / Getty Image

Fotografia na IV stronie okładki – Bob Thomas / Getty Images

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Wydanie I, Kraków 2019

ISBN EPUB: 978-83-8129-412-6ISBN MOBI: 978-83-8129-411-9

 wsqn.pl WydawnictwoSQN wydawnictwosqn SQNPublishing WydawnictwoSQN E-booki Zrównoważona gospodarka leśna Panta rhei
Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
PODZIĘKOWANIA
WSTĘP
ROZDZIAŁ 1. Aston Villa 5–0 Liverpool
ROZDZIAŁ 2. Wolverhampton 1–2 Liverpool
ROZDZIAŁ 3. Liverpool 2–1 Leeds United
ROZDZIAŁ 4. Liverpool 1–2 Crvena Zvezda
ROZDZIAŁ 5. Liverpool 3–1 Borussia M.
ROZDZIAŁ 6. Liverpool 1–1 Roma
ROZDZIAŁ 7. Liverpool 5–0 Nott. Forest
ROZDZIAŁ 8. Everton 4–4 Liverpool
ROZDZIAŁ 9. Roma 0–2 Liverpool
ROZDZIAŁ 10. AC Milan 3–3 Liverpool
EPILOG DO POLSKIEGO WYDANIA
Zdjęcia
Strona redakcyjna