Amantka z pieprzem - Grażyna Barszczewska, Grzegorz Ćwiertniewicz - ebook

Opis

Najważniejsze dla niej jest - życie, spotkanie z drugim człowiekiem. No i poczucie humoru.

Twierdzi, że w miłości - trzeba się jeszcze… lubić.

A najpiękniejszym słowem po słowie kochać jest słowo - pomagać.

Na scenie czy w filmie - skraca niepotrzebne, przegadane dialogi, ucieka przed sieczką myślową i znaczeniową.

Nie akceptuje - publicznego epatowania swoimi problemami, bólem czy stratą najbliższych. To jej i tylko jej, ale zgodziła się uchylić drzwi do swojego świata i wpuścić tam Grzegorza Ćwiertniewicza.

Powstała szczera i pasjonująca rozmowa o życiu i grze, pełna codzienności i… niecodzienności z amantką z pieprzem - jak nazwał ją jeden z wybitnych reżyserów filmowych.

Grażyna Barszczewska - aktorka teatralna, filmowa i telewizyjna o zaskakująco szerokim i wszechstronnym emploi od lirycznych amantek po "monstra". Jej charakterystyczny, intrygujący głos znają także słuchacze audycji Polskiego Radia. Ma w swoim dorobku artystycznym ponad 200 ról dramatycznych i komediowych w teatrze, filmie i telewizji. Współpracowała z uznanymi reżyserami w kraju i za granicą. Występowała także w Kabarecie Dudek i na estradzie. Śpiewa, nagrywa płyty. Za swoje osiągnięcia otrzymała wiele nagród i odznaczeń. Jej kreację w filmie Roberta Glińskiego "Wszystko, co najważniejsze" pochwaliła sama Meryl Streep, a na planie filmu "Jakub kłamca" spotkała się z Robinem Williamsem…

Największą popularność przyniosła jej rola Niny Ponimirskiej w "Karierze Nikodema Dyzmy".

Grzegorz Ćwiertniewicz - doktor nauk humanistycznych, polonista, wykładowca akademicki, pedagog, dyrektor Technikum nr 15 im. Marii Skłodowskiej-Curie we Wrocławiu, autor książki "Krystyna Sienkiewicz. Różowe zjawisko", a także wywiadów, recenzji oraz artykułów o tematyce edukacyjnej. Należy do Polskiej Sekcji Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych (AICT/IATC). Publikuje m.in. w "Polonistyce", "Teatrze", "Śląsku", "Dyrektorze Szkoły", "Kwartalniku Edukacyjnym" i "Edukacji i Dialogu". Mieszka we Wrocławiu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 164

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (17 ocen)
9
5
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Voncohn

Z braku laku…

Trochę tak płytko i po łebkach.
00

Popularność




 

 

ZAMIAST WSTĘPU…

Grażyna Barszczewska: Zacząłeś bardzo elegancko… „Wielce Szanowna Pani”.

Grzegorz Ćwiertniewicz: Napisałem list, a ty trochę milczałaś...

Grażyna Barszczewska: Zasmucona milczeniem literackim Tadeusza Konwickiego, zapytałam go kiedyś: „Kiedy napisze pan coś nowego?”. „Jak już wszyscy napiszą, pani Grażyno, to i ja coś napiszę” – usłyszałam w odpowiedzi i potraktowałam to jak przestrogę, żeby nie przyłączać się do zalewu papierowego gadulstwa. Ale ponieważ jestem dobrze wychowana, pomyślałam, że zanim cokolwiek odpowiem, muszę z tobą porozmawiać.

Grzegorz Ćwiertniewicz: I usłyszałem przez telefon: „Wie pan, nie jestem gotowa. Może kiedyś… jak zmądrzeję”.

Grażyna Barszczewska: I nie myśl, że nasze spotkania świadczą o tym, że ten proces się zakończył...

Grzegorz Ćwiertniewicz: Ale na pewno świadczą o tym, że masz poczucie humoru i dystans do siebie.

Grażyna Barszczewska: No dobrze. Po prostu przekonałeś mnie, że warto porozmawiać – bez przymusu i „namaszczenia” monograficznego…

 

CIUCHCIĄ Z ŻERANIA

 

 

Pamiętasz swój pierwszy publiczny występ?

Doskonale. Choć scena nie była zbyt wielka i przy hamowaniu wpadałam w objęcia widzów lub na ich kolana.

...???

Tą moją pierwszą publiczną sceną była warszawska kolejka, tak zwana ciuchcia, którą jako czterolatka jeździłam do przedszkola na Żeraniu.

Improwizowałaś czy miałaś jakiś stały repertuar? Wierszyki dla dzieci o krasnoludkach?

Skąd! Śpiewałam przeboje znane z radia: Cicha woda brzegi rwie, Kuba wyspa jak wulkan gorąca, Marynika, Ryżowe pola w wodzie mokną...

Były brawa?

I pierwsze honoraria! Dostawałam cukierki, czekoladki... Po występie pasażerowie, widząc moje zaczerwienione z emocji policzki, pytali: „Dlaczego ty, dziewczynko, się malujesz?”.

To były emocje czy może trema?

O nie. Trema przyszła zdecydowanie później i została już ze mną... Podobno jest karą za grzech pychy... Wtedy te popisy traktowałam jak codzienność, ot tak, po prostu. Lodziarz ze skrzynką zawieszoną na brzuchu przepychał się między pasażerami, wołając: „Lodyyyy! Lodi, lodi!!!”, jedni czytali „Trybunę Ludu”, inni pisali donosy, ja śpiewałam... Ta moja pierwsza „trasa koncertowa” nie była zbyt długa. Kilka kilometrów z domu, w którym się urodziłam, do przedszkola i z powrotem.

Rzeczywiście twoje świadectwo narodzin jest interesujące: „Dziecię płci żeńskiej donoszone, zdrowe urodziła Klementyna Barszczewska w Warszawie w domu przy ulicy Modlińskiej dnia 1 maja”. Pierwszego maja?

No widzisz, jestem dzieckiem pracy. Eee… raczej Święta Pracy, bo może nie takim znowu pracusiem. Ale we wczesnym dzieciństwie byłam szczęśliwa, że takimi kolorowymi kwiatkami z krepiny i chorągiewkami wszyscy świętują moje urodziny! Żarty rodziców przyjmowałam wprost.

A potem sama brałaś udział w pochodach pierwszomajowych?

Brałam. Niechętnie, ale brałam... Żeby – jak tłumaczyła mi mama – nie zaszkodzić wychowawczyni, dyrektorowi szkoły (a to taki porządny człowiek!), potem dyrektorowi teatru…

Empatia w tej sferze? Twoi rodzice przecież byli zdecydowanie prawicowi.

Tak rzeczywiście było. Ojciec był cenionym kierownikiem technicznym hali remontów Fabryki Samochodów Osobowych na Żeraniu i w latach sześćdziesiątych dostał propozycję wyjazdu na intratny kontrakt do Włoch, ale warunkiem było członkostwo w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Ojciec pisemnie odmówił wstąpienia do PZPR-u, co było aktem nie lada odwagi w czasach głębokiej komuny. Na kontrakt wysłano partyjnego.

Deklaracje ważniejsze od kwalifikacji…

Czasem mam wrażenie, że niewiele się zmieniło... Ojciec jednak pracy nie stracił. Był szanowany i lubiany zarówno przez podwładnych, jak i przełożonych.

Czyli dzieciństwo upłynęło ci nad malowniczym Kanałem Żerańskim…

Po wojnie Żerań był dzielnicą Warszawy, ale miał jeszcze charakter bardziej wiejski – z przedwojenną zabudową, dużymi ogrodami wokół posesji, często z zapleczem budynków gospodarczych, łąkami, przestrzenią. Raj dla dzieciarni.

Miałaś nianię?

Nie miałam. Pod nieobecność rodziców doglądała mnie to jedna ciotka, to druga czy moja starsza o dziesięć lat siostra Teresa.

Było to dla niej trudne?

Nie zastanawiałam się wtedy nad tym, ale zawsze traktowała mnie z wyjątkową troską i czułością… I tak jest do dziś! Teresa zawsze była dla mnie bardzo ważna. Czasem z moją cioteczną siostrą Bogumiłą stawałyśmy przed wielkim lustrem w przestronnym przedpokoju i robiłyśmy konkursy na strojenie śmiesznych i strasznych min.

To już jakby aktorskie wprawki...

Nie przesadzajmy! Myślę, że to dosyć powszechna zabawa dzieci. Jeśli w tej niewinnej zabawie przed lustrem zdradzałam jakieś artystyczne predyspozycje, to bardzo nieświadomie. Świętem natomiast dla nas, dzieciaków, były przejażdżki samochodem. Nasi dwaj wujkowie, Dąbrowski i Maliszewki, mieli samochody – no, wyjątkowy luksus wtedy! – i czasem zabierali całą naszą zgraję na wycieczkę, na przykład na Bielany na majówkę.

To czy wobec tego pamiętasz, kiedy bardziej świadomie zapragnęłaś być aktorką?

Niedaleko naszego rodzinnego domu był zakład przemysłowy, jakaś fabryczka. Któregoś dnia po podwórku rozniosła się wiadomość, że będą tam występować artyści. Miałam wtedy chyba pięć lat. Uprosiłam mamę, żeby mnie tam zabrała. Pamiętam dużą salę, a na jej końcu podwyższenie – scenę. Weszła na nią pięknie ubrana pani z panem... To była jakaś estradowa składanka: piosenki, skecze i tak dalej. Chłonęłam to z otwartą buzią i z emocji dostałam temperatury... Pierwsze zauroczenie, odkrycie, że to, co robią ci artyści na tym podwyższeniu, jest takie ciekawe i piękne! Może to był ten pierwszy impuls?

 

 

Rodzinna kąpiel w Wiśle pod okiem cioci Emilki. Od lewej starsza siostra Teresa, Krysia, ciocia, ja i Wanda.

 

W jakim domu dorastałaś?

Nie przelewało się nam. Było skromnie, ale ciepło i bardzo rodzinnie. Nauczono mnie szacunku do drugiego człowieka bez względu na jego koneksje czy zasobność portfela. I nie było bezstresowego wychowania – broń Boże! Ani też wygórowanych ambicji i tresury. Nasiąkałam tym, co widziałam u rodziców. Zwykła uczciwość, odpowiedzialność, solidność.

À propos solidności. Mój synek, gdy był mały, zapytał mnie, co znaczy „odpowiedzialny, solidny”. No więc mu wytłumaczyłam. Jakiś czas potem wybierałam się z nim na spacer do Wilanowa. Mieszkaliśmy wtedy na Stegnach na pierwszym piętrze w domu bez windy. Zniosłam malucha przed dom i poprosiłam, żeby chwilę zaczekał i nie płakał, bo mama musi wrócić po wózek. Ta chwila jednak dla małego dziecka stała się dłuuuugą chwilą, bo kiedy zeszłam, Jarek miał już oczy pełne łez. „No i dlaczego ryczysz?! Przecież powiedziałam ci, że zaraz wrócę” – rzuciłam. „No... tak... ale ja nie wiedziałem, czy ty jesteś... solidna!” No, jestem! Wyniosłam to z domu.

Wiem, sam tego doświadczyłem w naszych kontaktach. W dotrzymaniu obietnicy może przeszkodzić ci tylko siła wyższa. Jeden z twoich kolegów mówił mi, że kiedy zawalił i nie przyszedł na nagranie, a potem przepraszał, powiedziałaś mu, że nie jest usprawiedliwiony, bo... żyje.

Oczywiście! Przecież są telefony, prawda? Wkurzają mnie luzik i nieodpowiedzialność.

 

Tomasz Miłkowski, krytyk teatralny: Powiedzieć o Grażynie Barszczewskiej, że jest artystką doskonale zorganizowaną, to umieścić ją w rejestrze wszystkich „pozapinanych”, z którymi tak namiętnie walczył Mrożkowski Stomil z Tanga. Coś jednak jest na rzeczy, bo wewnętrzne biuro porządkowania zajęć musi być w stałym pogotowiu – aktorce nigdy nie brakowało zajęć, propozycji, zaproszeń. Jeśli więc chce się traktować poważnie innych, trzeba takie „wewnętrzne biuro” prowadzić. Czyni to od lat niezawodnie – nie ma mowy o spóźnieniach, przekładaniach terminów. Precyzyjne planowanie stoi na straży spokoju aktorki i wszystkich, którzy z nią współpracują. Może ktoś ma inne doświadczenia, ale ja nigdy się na tym nie zawiodłem – co dogadane, to i spełnione. Niby nic, a jednak ważna cecha, niekoniecznie powszechna.

 

Ale tylko nie myśl, że sama jestem idealna, a dla innych taka zołza!

A nie jesteś?

Z wiekiem staję się coraz bardziej tolerancyjna, chociaż ciągle bardzo niecierpliwa. Ale odpowiedzialność w stosunku do innych to zwykła uczciwość, prawda?

Lata twojego dzieciństwa to Warszawa odbudowująca się po wojnie. Musiała robić na małej dziewczynce ogromne wrażenie.

Mam na swojej kliszy pamięci jeszcze gdzieniegdzie ruiny, jak choćby zburzony do połowy kościół przypominający przerażającą dekorację teatralną. Dom, w którym się urodziłam, też był podziurawiony przez kule. Ale miasto wstawało z martwych. Odbudowywało się. Rosła nadzieja, że będzie coraz lepiej, bo wojna jest już za nami! Choć rodzice moi byli innego zdania... Na spacerach z mamą widziałam piękną odbudowującą się Starówkę. Niepodziurawioną, czystą, pocztówkową. Na Rynku Mariensztackim można było pod nieuwagę milicji popluskać się w fontannie z figurami trzech kamiennych chłopców, która niewiele się przez ponad pół wieku zmieniła.

Podczas wypadów z ojcem do centrum przyglądałam się budowanemu wtedy w tej wielkiej dziurze w środku miasta Pałacowi Kultury i Nauki. Kiedy został ukończony, chodziłam tam na przedstawienia i noworoczne imprezy dla dzieci i młodzieży.

Byłaś dzieckiem bardzo zajętym…

Nie miałam czasu na głupoty. Do południa zwykła szkoła, po południu – muzyczna, do której dojeżdżałam na Pragę, na róg Wileńskiej i Inżynierskiej. Jazda tramwajem do szkoły muzycznej to były sceny jak ze Złego Tyrmanda! Wpychałam się w jakąś szczelinę na stopień tramwaju i drążyłam tę szczelinę swoim chuderlawym organizmem w głąb pojazdu, byle nie zostać na zewnątrz w tak zwanym winogronie, czyli zbitym kłębie postaci zwisających poza tramwaj i kurczowo trzymających się kawałka poręczy czy spodni współtowarzysza podróży. Przepychanie się w tym wąskim labiryncie wzdłuż pojazdu utrudniała mi wielkich rozmiarów teka z nutami. Tramwaj zawsze był przepełniony, a to prowokowało różnych amatorów młodych dziewczynek do niby to usprawiedliwionego ściskiem ocierania się, zadzierania spódniczki... Po pierwszym takim incydencie, kiedy zorientowałam się, o co chodzi, miałam zawsze w pogotowiu szpilkę i kiedy nagle czułam na swoim udzie męską dłoń, bez ostrzeżenia wbijałam tę szpilkę niczego niespodziewającemu się delikwentowi. Było głośne: „Aaaaau!”. I facet szybko wysiadał na najbliższym przystanku.

 

 

Z kamiennymi chłopcami na Mariensztacie

 

Jako nastolatka też byłaś bardzo zapracowana. Uczyłaś się i w liceum ogólnokształcącym, i w średniej szkole muzycznej.

Miałam trochę stracone beztroskie dzieciństwo. Wracałam z liceum, w locie jadłam obiad i już pędziłam na kolejne zajęcia do szkoły muzycznej. Do domu docierałam wieczorem. Póki sąsiedzi nie spali, póty ćwiczyłam nowe utwory, a potem do północy odrabiałam lekcje. Ciągle byłam niedospana. W wakacje potrafiłam spać po czternaście godzin dziennie.

Mogłaś się zbuntować!

Nawet przez myśl mi to nie przeszło! Bardzo dużo czasu minęło, zanim w końcu odważyłam się mówić „nie”. Asertywność? A co to takiego? Pamiętam, że nawet już na studiach głowiłam się, co mam zrobić, kiedy chłopak, który mi się nie podobał, zaproponował spotkanie. Wiesz, ile się nakombinowałam, odmawiając, byle go tylko nie urazić?! Uczono mnie, by nikomu nie sprawiać przykrości.

Warszawskie liceum, do którego chodziłaś, uczestniczyło wtedy w programie „Młodzież blisko kultury”. Do których teatrów zaglądaliście?

Na przykład do Teatru Klasycznego, Powszechnego, Polskiego, Ateneum.

Zbierałaś po przedstawieniach autografy?

Nie, ja nie, ale moje koleżanki owszem.

A dlaczego ty nie?

Bardzo się wstydziłam. Kiedy dziewczyny z klasy czekały na Bogusza Bilewskiego, Mariana Kociniaka czy Romana Wilhelmiego, stałam pięćdziesiąt metrów dalej, żeby nie było widać, że także należę do tej grupy. Zawsze izolowałam się od sfory. Do dzisiaj zresztą źle się czuję w tłumie – i prywatnie, i zawodowo. Na szczęście łaskawy los nie dał mi do ręki halabardy i stania w zbiorówkach.

Jak to więc się stało, że poszłaś do szkoły teatralnej? Nie stronisz przecież od tłumnie gromadzącej się wokół ciebie publiczności. Masz spotkania z widzami, rozdajesz autografy...

Jeżeli ktoś pragnie choćby zdawkowego kontaktu i śladu w postaci podpisu czy uściśnięcia dłoni, to jest to dla mnie wyróżnienie. Trzeba to docenić i szanować.

A o zdawaniu do szkoły teatralnej zdecydował przypadek. Miałam w liceum wspaniałą polonistkę i to ona podsunęła mi taki pomysł. Może dostrzegła u mnie jakieś predyspozycje? Rodzice nie protestowali. Chyba też zorientowali się, że nie miałam jakiegoś szczególnego talentu muzycznego. Decydując się na szkołę teatralną, nie myślałam o popularności czy sławie. Po prostu po każdym obejrzanym spektaklu wychodziłam rozpalona z emocji i... zazdrości, że to nie ja rozdaję te emocje, lecz tylko je odbieram…

Złożyłam jednak również dokumenty na medycynę i psychologię. Może gdyby nie to, że egzaminy na uczelnie artystyczne są wcześniej niż na akademię medyczną, dziś byłabym lekarzem? Wciąż odczuwam silny związek z ludźmi medycyny. Mam wśród nich wielu przyjaciół i gdy czasem uświadamiam sobie ulotność mojego zawodu, to mówią mi, że i ja przecież także… leczę.

Medycyna to bardzo praktyczny kierunek studiów. Oferujący bardziej stabilne życie. A aktorstwo? Ryzykowałaś...

Ryzyko towarzyszy wszystkiemu, co wykonuje się z pasją i traktuje jako rodzaj życiowego spełnienia. Ryzykowałam, gdy zdecydowałam się porzucić szkołę muzyczną i studiować w szkole teatralnej. Ryzykowałam także później, przenosząc się z Krakowa do Warszawy. Ryzykuję przy każdej nowej roli. Ryzykuję czasem zdrowie, byle tylko nie odwołać przedstawienia. Ryzyko jest po prostu wpisane w ten zawód. Podobnie jak kontakty z publicznością, o które pytałeś.

Aktor bez publiczności niewiele znaczy, a nawet nie znaczy nic.

Właśnie. Czy wiesz, że Marlena Dietrich, kiedy już nie grała i nie wychodziła z domu, odgrywała swoje role przed... jednoosobową widownią – swoją sekretarką?

To trochę przerażające... O Marlenie, którą aktualnie grasz, porozmawiamy jeszcze, ale wróćmy do twoich początków. Pierwsze lekcje gry na fortepianie pobierałaś w Komorowie.

To trzydzieści kilometrów od Warszawy. Rodzice mieli tam działkę. Uczyła mnie hrabina Franciszka Leszczyńska, kompozytorka, pianistka i pedagog, absolwentka Konserwatorium Warszawskiego w klasie fortepianu, która zapisała się złotymi zgłoskami w historii muzyki. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych skomponowała kilkadziesiąt piosenek dla ówczesnych gwiazd estrady, w tym dla Wiery Gran, Marii Koterbskiej czy Mieczysława Fogga.

Mój pierwszy bal stał się piosenką roku 1961, a Augustowskie noce wciąż wzbudzają żywe emocje wśród słuchaczy. A jak ty zapamiętałaś spotkania z tą wybitną kompozytorką?

Na lekcje zawsze wysyłała po mnie swoją służącą Kelerkę. Willa Leszczyńskiej sąsiadowała z domem Komorowskich, o czym dowiedziałam się niedawno od Mai Komorowskiej. Wtedy jednak nie spotkałyśmy się, choć byłyśmy tak blisko... To był świat przedwojennej arystokracji, świat artystów, literatów, muzyków. Do tej pory mam w oczach układ ogromnego salonu hrabiny: dwa fortepiany, wielki stół, na którym było wszystko – srebra, biżuteria, jakieś fragmenty garderoby, jedzenie dla kota, nuty, rękopisy... Na ścianie cenne obrazy, złocone ramy kryształowych luster, oranżeria, zapach starodrzewu...

Zupełnie inny świat…

Nasza działka znajdowała się niedaleko, ale to był rzeczywiście zupełnie inny świat. Leszczyńska uwielbiała mojego ojca, który był bardzo przystojnym mężczyzną i miał ogromne poczucie humoru. Zapraszała go na przyjęcia i ojciec opowiadał mi, że kiedyś jeden z literatów, widząc nową twarz w salonie, spytał go: „Pan też pisze?”, a ojciec odpowiedział: „Tak, i niestety często z błędami”. Po wielu latach, szukając utworów do Scen niemalże małżeńskich Stefanii Grodzieńskiej, trafiłam na Panią Prezesową, kompozycję swojej pierwszej nauczycielki muzyki... i mamy ją w naszym spektaklu.

Ale muzyka zawsze towarzyszyła mojej rodzinie, choć rodzice nie zajmowali się nią profesjonalnie. W domu zawsze było pianino, zresztą mam je do dzisiaj. Stuletni, trochę sfatygowany, ale piękny instrument ze świecznikami. Moja mama pod koniec życia, kiedy już bardzo chorowała, prosiła: „Gdy będę odchodzić, nie rozpaczaj! Siądź do pianina i graj”. Więc jej grałam. Do końca.

Wzruszyłaś mnie... Byłaś bardziej związana z mamą czy z tatą?

Z obojgiem byłam bardzo blisko, choć inaczej. Mama – ekstrawertyczka, bardzo temperamentna – lubiła być w centrum uwagi, gwiazdować, co mnie, dorastającą, czasem krępowało. Rozsiewała zniewalające ciepło. Tata – introwertyk, patrzący z uśmiechem i wyrozumiałością. Chociaż byli tak różni, na pewno mieli kilka wspólnych cech charakterystycznych dla regionu, z którego pochodzili: serdeczność, otwartość, gościnność. Domyślasz się? No, tak, wschodnia Polska. Podlasie.

 

 

Z porcelitową lalką, której żywot był krótki, bo szybko się stłukła

 

Gdzie jako mała dziewczynka jeździłaś na wakacje?

Wieś Pogorzałki, skąd wywodził się mój dziadek Stanisław Pogorzelski, a potem majątek dziadków – kolonia Stelmachowo koło Tykocina. Piękne lasy, łąki, pola uprawne, sady, stawy hodowlane, nad które w niedzielę po obiedzie cała familia szła na spacer. Moja mama i ciotki w koronkowych rękawiczkach i z parasolkami chroniącymi przed słońcem! Majątek babci Frani, która zmarła wcześniej, sąsiadował z majątkiem jej siostry – babci Wacławy Łupińskiej, która była prawdziwą damą, piękną, dystyngowaną, tolerancyjną. Zawsze obdarowywała nas, dzieciarnię, jakimiś smakołykami i przymykała oczy na nasze psoty. Mam duży sentyment do tamtych stron. Nasz przyjaciel Mariusz Wituski, historyk sztuki, scenograf, chodząca encyklopedia, twierdzi, że mam korzenie litewskie. Nazywa mnie polską Litwinką.

Nawet twoje imię się zgadza: Grażus – piękna księżna po litewsku...

W jakichś odpryskach dziecięcych wspomnień zachował się zapach poziomek leśnych, smak prawdziwych (!) pomidorów z krzaka, jazda bryczką do kościoła w Tykocinie, kiedy po drodze mijaliśmy bose kobiety, niosące buty w ręku. Buty się wtedy oszczędzało! Dla młodych to już prehistoria. Ale o historii rodziny mało wiem. No cóż... Kiedy się ma piętnaście, dwadzieścia lat, nasze korzenie niewiele nas interesują. A po kolejnych kilkunastu latach nie ma już kogo o nie zapytać i... żal.

Prawdę mówiąc, dopiero narodziny moich wnuczek uruchomiły we mnie zainteresowanie moimi przodkami. Dwa tygodnie temu moja kuzynka Ewa, która dotarła do wielu oryginalnych dokumentów, dała mi zdjęcie nieznanego mi wcześniej naszego wspólnego pradziadka Jakuba Płońskiego. I w tym eleganckim panu odkryłam rysy całkiem mi bliskie... Hmm... To dziwne uczucie sprowokowało mnie do odwiedzenia wsi Tatary koło Tykocina. Poznałam nieznanego mi wcześniej kuzyna Romana i siedlisko moich prapradziadków po kądzieli, których ślady w postaci dokumentów, ksiąg parafialnych sięgają siedemnastego wieku! Powstało nawet drzewo genealogiczne. Ale nie traktuję tego z namaszczeniem. Przypomina mi się takie ogłoszenie skamandrytów: „Drzewo genealogiczne w szczapach do odstąpienia w większej ilości”…

Niedawno we Fryderyku, spektaklu Teatru Telewizji, zagrałaś księżną de Vaudemont, przyjaciółkę artystów, mentorkę Chopina, ale i wielką damę... Agnieszka Lipiec-Wróblewska, reżyserka przedstawienia, powiedziała: „Księżna de Vaudemont (…) mogła wszystko z racji posiadanych pieniędzy, wpływów i powinowatych na tronach Europy. Powstał więc pomysł stworzenia kobiety współczesnej, bardzo niezależnej, wstrzemięźliwej, władczej, ale jednocześnie z otwartą głową. Takiej współczesnej intelektualistki. Grażyna stworzyła tę bohaterkę w sposób mistrzowski. Księżna miała dla niej przez cały czas cielesny wymiar, przechodziła wręcz przez jej krwiobieg”.

Rzeczywiście, często jestem obsadzana w rolach arystokratek czy dam. Dobrze czuję się w kostiumie historycznym, podobno umiem go nosić, ale przecież to nie sprawa genów! A jest czasem co nosić! Mój kostium Leonory z Cyda przetykany miedzianym splotem ważył kilkanaście kilogramów! Bogato zdobione suknie z długimi trenami Marii Stuart, którą grałam, zmuszały mnie – by się nie wywrócić – do sprytnego manewrowania nogami pod krynoliną.

W późnobarokowym kościele Świętej Trójcy w Tykocinie twoi rodzice – jak wynika z dokumentów – pobrali się dwa lata przed wybuchem drugiej wojny światowej.

I byli dobrym małżeństwem do końca, ponad pięćdziesiąt lat. Z Tykocinem związane jest pewne zdarzenie z czasów narzeczeństwa moich rodziców. Mój ojciec, który jako młody człowiek był marynarzem na angielskim statku pasażerskim, przywiózł mamie z jakiejś zamorskiej podróży flakon drogich perfum. Wręczył je przed kościołem w Tykocinie, przed pomnikiem Czarnieckiego. Mama uznała, że to jednak zbyt zobowiązujący prezent (co za czasy!), i perfum nie chciała przyjąć. Więc ojciec, niewiele myśląc, rozbił je o bruk. Mama wspominała, że potem przez wiele tygodni ludzie nasycali się tym wspaniałym zapachem, roznoszącym się wokół pomnika, a odrzuconym przez pannę Pogorzelankę. No, nie wiem, czy zachowałabym się jak moja mama...

Inne czasy...

W latach siedemdziesiątych przychodził do mnie do Teatru Ateneum pewien wzdychulec z kwiatami. Któregoś razu zapytał, co oprócz kwiatów mógłby mi dać. „Butlę gazową!” – wypaliłam. To był wtedy towar absolutnie deficytowy, a właśnie złodziej ukradł mi taką butlę z działki.

I?

Rzeczywiście, po kilku dniach czekała na mnie na portierni teatru butla gazowa!

Mogę tylko powtórzyć: inne czasy…

Czy ty wyobrażasz sobie, żeby dzisiaj na kolację z noclegiem przyjąć do domu obcych ludzi, którzy przyjechali z innego miasta i nie zastali twoich sąsiadów z klatki schodowej? Nie męcz się, bo ja nie. A moi rodzice to robili! Bo „dobrze im z oczu patrzy, a poza tym, jak można zostawić ludzi późnym wieczorem na ulicy?”. Nierzadko więc lądowałam w jednym łóżku z rodzicami, a gościom oddawało się tapczany, haftowaną, świeżo wykrochmaloną pościel...

To ta wschodnia gościnność…

Zaprosić kogoś tylko na herbatę z ciastem? Niewyobrażalne! Najskromniejszym poczęstunkiem był obiad z trzech dań zakrapiany alkoholem oczywiście. Nawet kartki w stanie wojennym nie mogły tego zmienić. Jak przychodzili goście, moja cudowna mama czyściła nam zapasy kartkowe na najbliższe tygodnie! Gość w dom, Bóg w dom. Kiedyś w przypływie chęci podreperowania się w moich nieumiejętnościach kulinarnych poprosiłam mamę o jakiś przepis z jej lat młodości. Zaczęła tak: dwanaście przepiórek, pół kopy jaj...

O historii rodziny ojca wiesz jednak niewiele?

Z odprysków wspomnień taty zapamiętałam, że małżeństwo jego rodziców było bliskie... mezaliansowi. Babcia Wądołowska była podobno szlachcianką lepiej urodzoną niż dziadek Barszczewski. W czasie wojennej zawieruchy 1914 roku dziadkowie uciekli przed Niemcami na wschód do Mińska, wtedy litewskiego, gdzie trzydziestokilkuletnia babcia Wądołowska zmarła, osierocając mojego małego ojca i jego rodzeństwo. Ojciec wspominał, że przeżyli wielki głód i straszne rewolucyjne porządki Sowietów...

 

 

Czasy studenckie

 

Czy takie dzieje rodzinne wpłynęły jakoś na twój światopogląd?

Na pewno w jakimś stopniu mnie ukształtowały. Dostrzegam urodę świata. Patrzę na jego cuda, na mądrość natury ze zdumieniem i podziwem. Te wszystkie tak doskonałe byty, do których zaledwie częścią naszej wiedzy docieramy, porażają niepojętym pięknem, precyzją, logiką. Kosmicznym porządkiem. Niezrozumiałym do końca także dla wielkich umysłów. Wciąż są dla mnie tajemnicą. Podglądamy, wdzieramy się wszędzie, gdzie się da, do naszych genów i do tego najdoskonalszego komputera – mózgu – ale... Ja też próbuję zrozumieć i poznać granice dobra i zła. Wzruszam się pięknem natury, wielkimi osiągnięciami, talentami człowieka, jego nieograniczonymi (?) możliwościami. I kiedy próbuję zrozumieć ludzkie bestialstwo, ludzką nieludzkość, czuję ułomność własnego rozumu. Patrzę na tę maleńką drobinkę – Ziemię zawieszoną w kosmosie...

I...?

No właśnie, wróćmy na ziemię. Chodzę po niej twardo. Hmm... Co...? Nie wyglądam na taką? A jednak! Zawsze należałam tylko do jednej partii – partii zdrowego rozsądku i przyzwoitości.

I nigdy żadnych wariactw? Grzechów młodości?

No nie. Nie myśl, że nie zdarzały mi się odpały, szaleństwa – i obym z tego nigdy nie wyrosła – mające niewiele wspólnego z rozsądkiem... Koniecznie chcesz jakiś przykład? No dobrze. Czy wariactwem nie jest, żeby na przykład tłuc się całą noc pociągiem osobowym z Krakowa do Warszawy po to tylko, by szarym świtem na portierni Dziekanki popatrzeć chwilkę w zaspane oczy chłopaka... i z wywieszonym językiem pędzić z powrotem pierwszym porannym pociągiem do Krakowa, żeby zdążyć na pierwsze zajęcia z baletu czy wiersza?

To piękne!

I nie myśl, że żałuję! Ale daleko mi do egzaltacji, fanatyzmu jakiejkolwiek maści. Nie ulegam nastrojom tłumów, którym generalnie nie ufam. Uciekam od zbiorowego wyrażania emocji, także tych religijnych. W dzieciństwie regularnie chodziłam z rodzicami do kościoła. Teraz rzadziej, ale na pewno chętnie na pasterkę u Dominikanów. Tak, wtedy wtapiam się w tłum, czasem z własnym zydelkiem, bo miejsc nie ma, i... oddycham w jednym rytmie ze wszystkimi...

Tak też czasem bywa w teatrze, wtedy jest pięknie.

Zdarza ci się przeżywać jakieś uniesienia? Rodzaj katharsis, wzruszenie, mistyczne doznania?

Bywa… I wcale nie jest do tego potrzebny wzniosły wystrój świątyni. Całkiem niedawno zdarzyło się to w Zawoi, w górskim domu naszych przyjaciół, Krystyny i Jana Baranów. Dwaj księża, przyjaciele gospodarzy, odprawili w jadalni niedzielną mszę, w której uczestniczyło kilka osób. Było i skupienie, i uśmiech, i coś, czego nie będę próbowała nazwać... Coś istotnego, ważnego. Chwila, porozumienie wykraczające poza rytuał i wszelkie bariery.

A na co dzień?

Na co dzień wolę pustą kaplicę czy ławkę na cmentarzu, kiedy odwiedzam moich bliskich. A jednak... w trakcie mojego racjonalnego przemierzania życia kilkakrotnie doświadczyłam całkiem nieracjonalnego dotknięcia skrzydła… anioła stróża? dobrego ducha? Boga? Tak, i to całkiem konkretnie… No i jest dusza – energia, wierzę, niezniszczalna. Niezależnie od tego, czy ktoś wierzy w Boga, czy nie.

A ty wierzysz?

Staram się żyć według Dekalogu, bo miłość do Boga to dla mnie miłość do ludzi. Ale nie wypełniam wszystkich nakazów ustanowionych przez Kościół i nie po drodze mi z niektórymi hierarchami... Brzydzi mnie manipulowanie, kupczenie wiarą, tak niestety częste u tych, którzy nazywają siebie prawdziwymi katolikami. Chrystus wygnałby ich ze świątyni! Ale pewnie w swojej pysze nawet nie zastanawiają się nad tym.

Warto byłoby, by to nasze katolickie społeczeństwo – niestety często bardzo powierzchownie – posłuchało mędrców Kościoła, takich jak kardynał Stefan Wyszyński z jego wołaniem o „praktykowanie miłości”, wsłuchało się w dwugłos Jana Pawła II i Matki Teresy z Kalkuty, by „umieć dostrzegać dobro w innych, nawet w tych, którzy nie myślą i nie wierzą jak my”. Czuję przynależność do tej wielkiej Idei Dobra i Miłości i takich autorytetów, jak ksiądz Józef Tischner, ojciec Józef Bocheński, ksiądz Jan Twardowski, ksiądz Adam Boniecki czy papież Franciszek, z którymi nie śmiałabym się nawet porównywać. Wielkim szacunkiem darzę prostą, głęboko wierzącą rodzinę rolników, moich sąsiadów z działki, ale także mojego „czerwonego” sąsiada, uczciwego, dobrego człowieka – ateistę, który – o paradoksie! – w praktyce jest lepszym katolikiem od wielu, którzy się ze swoim katolicyzmem obnoszą.

 

 

W ulubionej bluzce kilka lat później

Ja mam żal do Jana Pawła II, że rozłożył za duży parasol bezpieczeństwa nad głowami polskich księży i jest częściowo odpowiedzialny za ich moralny, i nie tylko moralny, upadek.

Podobnie jak komuniści i kościelni hierarchowie zamiatali wtedy pod dywan niewygodne fakty... Dzisiaj to wiemy... Ale może to „dwór” nie dopuszczał do Jana Pawła II pewnych szokujących faktów? Może śluzy bezpieczeństwa mocno trzymały? To dość znany mechanizm. Tego do końca nie wiemy... Jest taki piękny wiersz Kazimierza Wierzyńskiego Memento.

Wymyśliliśmy wyścigi samochodów i wyścigi kangurów,

Wymyśliliśmy loterie, karty, ranione ambicje i chaosy uczuć (…)

Wymyśliliśmy asekuracje od wypadków i błyskawiczne ambulanse (…)

Wymyśliliśmy wszystko, by umniejszyć cierpienia,

Wymyśliliśmy wszystko, by zapomnieć o śmierci.

I zapomnieliśmy.

I cieszymy się z utraty pamięci

I śmiejemy się z ludzi, którzy nie wymyślili nic,

Ale wierzą w inny początek i koniec

I klękają utrudzeni

I twarz kryją w dłonie

I wiedzą, co mówią,

Gdy szepcą przed nocą:

„Odpuść nam nasze winy”.

Jan Paweł II to wielki autorytet i wielki papież. I świat, i Polska wiele Mu zawdzięczają. To był naprawdę wielki rewolucjonista. Oj, bardzo by był dzisiaj nam potrzebny... Miałam to szczęście, że udało mi się z Nim porozmawiać chwilę. Jakieś piętnaście lat temu pojechałam do Rzymu i dzięki protekcji księdza Niewęgłowskiego podczas audiencji środowej w Watykanie znalazłam się w sektorze dla VIP-ów. Tuż po uroczystej mszy niespodziewanie dla mnie ojciec Hejmo zaprowadził mnie do papieża. Byłam oszołomiona. Ale Ojciec Święty sprawił, że przez tę minutę czułam się tak, jakbym rozmawiała z Papieżem w cztery oczy w moim domu na tarasie. Tak normalnie. Intymnie. To było niezwykłe.

Wspomniałaś, że nie należałaś nigdy do żadnej partii. Jesteś apolityczna?

Dzisiaj bardzo trudno być apolitycznym, patrząc na to, co się dzieje. To prawda, nigdy nie należałam do żadnej organizacji poza Zrzeszeniem Studentów Polskich, a później Solidarnością. Od polityki trzymam się z daleka. Prawdę powiedziawszy, w żadnej naszej politycznej rzeczywistości nie czułam się komfortowo. Wiem, nie ma ustroju idealnego, ale w pewnych okresach z niecierpliwością czekałam na zmiany i wstydziłam się „miłościwie panujących”. I ten stan znowu, niestety, mnie boleśnie nawiedza...

Chciałabym dożyć czasów, w których aktorzy byliby utożsamiani ze swoimi rolami, a nie z taką czy inną opcją polityczną. Bolesny i źle rokujący jest obecny rozłam społeczeństwa. Wszyscy to widzimy i czujemy. Wypatrujemy z nadzieją jakiegoś męża opatrznościowego, ale na razie...? Znowu przyjdzie nam wybierać mniejsze zło... Manipulowanie naszą świadomością trwa i niestety ta taktyka święci triumfy. Boję się, żeby nie doprowadziło to do jakiejś totalnej katastrofy, z której wszyscy wyjdziemy mocno poranieni i... przegrani. Historia zna takie przypadki.

Czy tylko będą się za to czuć odpowiedzialni ci, którzy do tego doprowadzili? Boję się także, by kolejni, którzy nadejdą, nie wyrzucili i nie zniszczyli wszystkiego do cna, nawet tego, co dobre i sensowne, tylko po to, żeby nic nie zostało po znienawidzonych poprzednikach. Czy my się kiedyś zmienimy?

Uważasz, że jesteśmy bezsilni?

Nie. Trzeba reagować. Trzeba robić swoje i głosować! Jak najlepiej wykonywać swój zawód i nie zapominać, że poza polityką ciągle na przykład pięknie pachnie wczesna wiosna, ważni są przyjaciele, spotkania z ludźmi, dobra książka i zabawy z wnukami.

Nigdy nie próbowano cię zwerbować do PZPR?

Próbowano. Jeszcze w Ateneum wielokrotnie zachęcał mnie do wstąpienia kolega, który był sekretarzem POP w teatrze. „Pani Grażyno, kiedy pani wreszcie zdecyduje się zapisać? Pani naprawdę by się partii przydała. Czekamy”. No to mu wreszcie odpowiedziałam: „Ale ja od was nic nie potrzebuję, bo ja wszystko mam!”. I na tym się skończyło. A poza wszystkim nie miałam i nie mam temperamentu działaczki, aktywistki.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

ZAMIAST WSTĘPU…

CIUCHCIĄ Z ŻERANIA

ZA KRUCHA NA LADACZNICĘ

ŚPIEWAJĄCO…

OD NINY SIĘ ZACZĘŁO…

KOLEŻANKA Z ATENEUM

AKCJA!

POD MASKĄ ŚMIECHU

NAJWAŻNIEJSZYM SŁOWEM PO SŁOWIE „KOCHAĆ” JEST SŁOWO „POMAGAĆ”

NAŁOGI MI NIE SMAKUJĄ

CHRZESTNA…MATKA

AMANTKA… Z PIEPRZEM

W GARDEROBIE

REGUŁA DIETETYCZNA

ZOSTANĄ... RZĘSY!

NA WIEKI WIEKÓW... AMANTKA?

TRUDNY WIDZ…

ŚWIAT OD KULIS. PODRÓŻE

DULSKIE NA NASZEJ ULICY…

LUDOŻERKA

KALENDARIUM

PODZIĘKOWANIA