Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej oraz z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna Centrum Kultury w Pieszycach
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 46
Rok wydania: 1976
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt obwoluty
Andrzej Darowski
ALBUM TATRZAŃSKIE
Jarosław IwaszkiewiczALBUM TATRZAŃSKIE
Wydawnictwo Literackie Kraków
Postanowiłem pojechać latem
do Zakopanego
wyobraziłem sobie
niebo niebieskie
świerki zielone
I myślałem sobie
znowu Rytard
znowu Karol
znowu Wojtek Wawrytko
a potem przypomniałem sobie
że nie ma już niebieskiego nieba
i nie ma zielonych świerków
wszystko przyprószone śniegiem siwizny
i posmutniałem.
W wagonie duszno. Niechętnie podnoszę rozklekotaną rytmicznym turkotaniem głowę. W promieniu — ledwie iż go kawałek widzę przez rozrzewnione powieki — trzepią się przelotne pyłki. — I duszno wciąż, nie mogę oddychać.
Wszystko — włosy, powieki, serce — zdaje się zakurzone całonocną drogą. Na pół jeszcze snem napełniona tęsknota gna do okna. Spojrzeć na dworze roześmiane. I oto, nim jeszcze potrafię ramę okienną — szerokie to jak lustro hetery — odciągnąć ku dołowi, to co biegnie za oknami, zdaje się jakimś gronem zielono ubranych dzieciaków. Wzgórki — może o tym pisało Pismo Święte? — pląsają radośnie, a zielone są jak... no, do czego to, porównać to, co samo już jest najśmielszą metaforą?
A potem wpada przez okno (wraz ze wzmożonym tętentem tętna pociągu) wiew, mający coś w sobie z lodu, z alkoholu, z zieleni i z kryształowej przejrzystości. Tylko że mieszanina ta nie upaja jak alkohol, oszałamia raczej jak piosenka wzruszająco prosta.
Bo są takie (momenty: parę nut nagle uderza do głowy, zawraca ją, wzbudza wszystkie minione naj- skomplikowańsze dźwięki i alkohole i nagle krystalizuje się, jak życie całe, w dwóch śmiesznych kroplach, zawieszonych na rzęsach. To samo pierwszych parę powiewów powietrza podhalańskiego.
Wychylam się z okna i oto: jest ten wał siny, wieczny, wzruszający swą dobrotliwą powagą. Już są one, góry, Tatry, najpiękniejsze na świecie. A pociąg zwalnia, sapie, węszy, a (brzegiem drogi biegną jakieś barwne płatki: nie rozpoznasz, czy to jastruny kwitną, poziomki dojrzewają, czy góralskie dzieci machają zielonymi witkami.
Utwór poniższy jest usiłowaniem możliwie ścisłego oddania w słowie formy sonatowej. Oczywiście nie mogłem tu zachować wymagań tonacyjnych i modulacyjnych, starałemsięzaznaczyć je tylko” podając na przykład w pierwszej części temat drugi w tonacji „r”, w repryzie modulując do zasadniczej tonacji „n”.
I
Niebo otwarte, namiot błękitny. Gdy tłoczą dziwne przywidzenia i gniewają drobnostki, jedno spojrzenie w dzwonną przestrzeń zmazuje i zaciera krzywizny smętnych ścieżek, którymi codzienność zaznacza swoje namiętne panowanie. Ogarnia nudność zwyczajnego życia — ależ nad naszymi głowami niebo otwarte, namiot błękitny. Niebo siwiejące o wschodzie i młodniejące z ranka w dzień. Jakby sterany starzec odradzał się w młodzieńca, otrząsa ono noc i świeżość brzasku pić poczyna. A potem rośnie wzwyż, obłoki, ten szron rana, strąca, i roztacza się nad nami — namiot błękitny. Festony jego jak spadające fontanny niebieskości, aż ku nam przynoszą nieco szklanej barwy. W oczach naszych szmatki nieba jak niezwyczajne niespodzianki odbijają niekłamaną radość — jodyną radość, która nie kłamie.
Jedno spojrzenie ku pierwiastkowi, który, jak może, stara się rozradować, abyśmy się nie błąkali jak stroskane owce po strasznej pustyni; spójrzcie dobrze i długo w szafirowe rozciągnienie gromadzące nad nami promienie radości. Uspokoi się serce roztkliwione i zahartuje na żarty niepogody; równina chabrów rozbarwi warownie szarych miast. Skrzydlaci obywatele krainy niebios z kranów promiennych rozbryzgują krople turkusowe, aż kontury wieżyc i kominów drgać zaczną prężącą się mocą lazurów.
Rano radosne i wieczór, zawierający ze skrzypem wrota warowni nieba na tle namiotu szafirów, mają uśmiech dla nas prostoty.
Otwarte gromom, błękitne wieczorom, niebo rozciągnione, roztworzenie na świat drobnych cudów; bo czyż szron rana, obłoki, które wciąż inaczej kształtują się, szare, puszyste, futrzane, nie rozpraszają naszej nudy szeregiem kosztownie zmieniających się pejzaży? Spojrzenie jedno ku tym szeregom szynszylowych owiec, rozszerzających swe władztwo mad niebem szafirowym aż po szemrzącą na horyzontach puszczę, wystarczy, aby szelest wieczności dobiegł do uszu naszych, zanurzonych w wodę szarzyzny.
Uśmiech prostoty, sakrament smętnych dusz, schowany w fałdach fontanny niebieskiej, spływa ku nam: niebo otwarte, namiot błękitny. Tłoczą cię inne, mniej górne fantazje i drobiazgi samotności, zadumanej nad sennością nieruchomych tafli życia, jedno spojrzenie w dzwonną przestrzeń zniszczy krzywizny smętnych ścieżek; codziennie szlakiem tym samym idziemy znudzeni. W źrenicach naszych niebieskie kamienie, rozdrobnione na ułamki drobne, zamierają — oczyścić trzeba je otarłszy o niebieskość nieba.
Jedno spojrzenie ku niebieskiej konsze nieba naszym niezmiennym staje się pocieszeniem, abyśmy nie krążyli niewidomi jak piorunem oślepione owce. Spoglądanie uważne i godzinne nawet kontemplacje z rozciągnienia nad nami wytoczą drobne smugi uciechy — wielka dolina bławatków ucieszy granice dzwoniących miast. Aniołowie uskrzydleni z wodociągów niebiańskich trysnąć mogą pogodę na opętane kominy i dachy smutnych zgromadzeń. Niebieskość, natężona do niemożliwości, wysączy się i padnie na uśmiechy smutku.
Niezmiennie obnażone rano i koniec dnia, odmykający wierze je nocy, panny ciemnej, wstępującej pod namiot niebieski z pochyloną głową i dłonią na ustach, mają dla nas uśmiech naiwności, gdy niebu oddamy życia władny ton.
II
W nocy czarny płaszcz przykrywa je; na razie niewidzialne i niedoścignione, obejmować poczyna niezmierzoną mocą, pełne jest mocnego trunku, wpatrujesz się w nie, i zaczyna wsysać cię w lej przejrzysty, za którym szeleszczą jedwabne fale wieczoru. Ułóż się na kamieniu i patrz na zenit. Pomału utoniesz w niezmiernym oceanie, który cię nie zadławi, i owszem ukoi. Kołysząc się z ziemią razem, ojczystą planetą, słyszysz wahanie wahadła świata. Płaszcz czarny nocy, który pokrywa niebo, napełnia i ciebie nieprzebraną ciszą. Chyba że ucho przyłożysz do ziemi; usłyszysz wtedy tętent życia, które jest twoim życiem.
Wrócisz doń zaraz; zapomnisz o niebie. Przedmioty, które cię otaczają, zajmą cię, rozerwą, rozproszą. Życie twoje nie sięgnie wyżej niż dach twojego domu; nie polecisz myślą wyżej niż szczyt topoli, która stoi przed twoim oknem; nie podniesiesz się wyżej duchem niż gołąb biały, który na gwizd twój z podniebia na ziarna grochu opada. Zaraz się ograniczysz. Bądź tylko przez chwilę tak nieskończony, jak niebo, ojciec twój, nieskończone jest. Spojrzyj.