A potem już tylko nic - Krzysztof Koziołek - ebook

A potem już tylko nic ebook

Krzysztof Koziołek

4,0

Opis

Rok 2031. Polska jest jednym z największych przegranych światowej wojny o wodę wywołanej przez gwałtowne zmiany klimatyczne będące efektem problemów gospodarczych, jakie wstrząsnęły planetą za sprawą pandemii koronawirusa i wojny na Ukrainie. Od zakończenia konfliktu większością ziemskich zasobów zarządza kilka międzynarodowych korporacji.
Cały kraj podzielony jest na zamknięte strefy, jedną z nich jest Enklawa Zielona Góra. Lokalne samorządy to fikcja, regionami rządzą przedstawiciele koncernów dystrybuujących wodę i ustalający jej cenę.
W Polsce trwa permanentny stan wyjątkowy, działanie konstytucji i praw obywatelskich jest zawieszone. Kradzież wody jest surowo karana, włącznie z karą śmierci. Internet jest cenzurowany, a rozmowy telefoniczne podsłuchiwane. Działa tylko jedna – rządowa – stacja telewizyjna. Obowiązuje godzina policyjna, a przemieszczanie się ludzi jest ściśle kontrolowane. Obywatelom trzeciej i czwartej kategorii wypłacane pensje z trudem wystarczają na pokrycie kosztów jedzenia i wody.
Niespodziewanie dzienne limity wody dla najuboższych grup społecznych zostają jeszcze bardziej obniżone, a jej cena wywindowana do niebotycznego poziomu. W odpowiedzi na te wydarzenia kilku mieszkańców Enklawy Zielona Góra pod wodzą Jana Krzyka postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. W tajemnicy rozpoczynają drążenie tunelu do nieczynnej kopalni węgla brunatnego od wielu lat zalanej wodą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 463

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (6 ocen)
1
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Dobrze spędzony czas

Wizja przyszłości wcale nie taka fantastyczna. Bardzo możliwa. Bohaterzy całkiem prawdziwi. A zakończenie też prawdopodobne. Polecam.
00
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie się czyta, niesamowicie wciąga i oby to nie była prorocza wizja...
00

Popularność




Re­dak­cja: ALINA PO­LAK-WOŹ­NIAK
Ko­rekta: EWA PO­PIŁKA
Pro­jekt okładki: KA­MIL PIE­TRU­CZY­NIKwww.ka­mil­pie­tru­czy­nik.pl
Skład i ła­ma­nie: KRZYSZ­TOF KO­KO­SIŃ­SKI
Wy­da­nie pierw­sze
Zie­lona Góra 2022
Co­py­ri­ght © by Krzysz­tof Ko­zio­łek 2022 Co­py­ri­ght © by Ma­nu­fak­tura Tek­stów 2022www.ma­nu­fak­tu­ra­tek­stow.pl
ISBN ePUB 978-83-964872-6-1
ISBN MOBI 978-83-964872-7-8
Ofi­cjalna strona in­ter­ne­towa au­torawww.krzysz­tof­ko­zio­lek.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Kto nie pa­mięta hi­sto­rii,

ska­zany jest na jej po­nowne prze­ży­cie.

Geo­rge San­tay­ana

Dro­gie Blo­gerki!

Dro­dzy Blo­ge­rzy!

Dro­gie Czy­tel­niczki!

Dro­dzy Czy­tel­nicy!

Stwo­rze­nie po­wie­ści z klu­czem wy­maga od jej au­tora wiele po­świę­ce­nia i cięż­kiej pracy. Wszystko po to, aby ci, któ­rzy będą ją czy­tać, do­brze się ba­wili pod­czas lek­tury.

Dla­tego go­rąco pro­simy: usza­nuj­cie to, i w swo­ich re­cen­zjach, po­stach i ko­men­ta­rzach nie za­miesz­czaj­cie in­for­ma­cji, które in­nym po­ten­cjal­nym Czy­tel­ni­kom mo­głyby zdra­dzić wątki istotne dla fa­buły.

Pro­log

Po­nie­dzia­łek 29 wrze­śnia 2031

Pić.

Pić.

Pić.

Te­raz była to je­dyna myśl to­wa­rzy­sząca Ja­nowi Krzy­kowi. Już drugą go­dzinę ra­zem z ro­dziną stał w ko­lejce wio­dą­cej do daw­nego sta­dionu żuż­lo­wego. Gdy do­tarli w jego po­bliże, sznur lu­dzi cią­gnął się aż do sta­cji ben­zy­no­wej Pań­stwo­wego Mo­no­polu Pa­li­wo­wego – POMPY, jak ma­wiali oby­wa­tele pierw­szej i dru­giej ka­te­go­rii, któ­rym dane było cie­szyć się z po­sia­da­nia wła­snego sa­mo­chodu.

Ro­dzi­nie Krzy­ków ta­kie prawo nie przy­słu­gi­wało. Nie wolno im na­wet było ko­rzy­stać z ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej. Prze­miesz­czać się mo­gli je­dy­nie wy­dzie­lo­nymi czę­ściami chod­ni­ków, dla­tego cztery ki­lo­me­try dzie­lące osie­dle Sło­neczne od celu mu­sieli po­ko­nać na pie­chotę.

Kiedy Jan ra­zem z Adą i Ni­kolą – na którą cza­sami wo­łał: Ma­lina – za­jęli miej­sce w ogonku, zmę­cze­nie da­wało im się mocno we znaki, a przed nimi było jesz­cze dłu­gie ocze­ki­wa­nie. Szcze­gól­nie córka, nie­przy­wy­kła do wy­siłku fi­zycz­nego, wy­glą­dała tak, jakby miała za­raz ze­mdleć. Do­piero dwa łyki z bu­telki – je­dyny za­pas, jaki udało im się wy­go­spo­da­ro­wać na całe po­po­łu­dnie, gdyż Ada nie przy­nio­sła tego dnia ze szpi­tala nic eks­tra – po­mógł na tyle, że dała radę stać w ocze­ki­wa­niu na ich ko­lej.

Ni­kola od­zy­skała siły, za to w Krzyka pra­gnie­nie ude­rzyło ze zdwo­joną mocą. Jak na złość, całą drogę mu­sieli iść w pa­lą­cym słońcu, co po­gar­szało ich i tak kiep­ską sy­tu­ację.

Może trzeba było nie przy­cho­dzić przed cza­sem? – po­my­ślał. Zer­k­nął za sie­bie i od razu wie­dział, że ta­kie roz­wią­za­nie by­łoby jesz­cze gor­sze. Sznur lu­dzi cią­gnął się aż za dawne cen­trum han­dlowe Pol­ska Wełna, a Krzyk mógł się za­ło­żyć, że to wcale nie jest ko­niec.

Pić!

Spró­bo­wał ob­li­zać ję­zy­kiem spierzch­nięte wargi, ale efekt był taki, jakby po­tarł po nich pa­pie­rem ścier­nym.

Chcąc od­wró­cić uwagę od co­raz bar­dziej doj­mu­ją­cego pra­gnie­nia, za­czął sza­co­wać liczbę ocze­ku­ją­cych, li­cząc ko­lejne grupki od­dzie­lone od so­bie prze­pi­sową od­le­gło­ścią dwóch i pół me­tra. Więk­szość ro­dzin skła­dała się z trzech osób, ale w bli­skim są­siedz­twie za­uwa­żył też sporo sa­mot­nych par. Część z nich mo­gła po­sia­dać dzieci młod­sze niż sied­mio­let­nie – a te były zwol­nione z obec­no­ści na eg­ze­ku­cji – reszta na­le­żała pew­nie do tego grona szczę­śliw­ców, któ­rzy dzien­nymi przy­dzia­łami ro­dzin­nymi mo­gli dys­po­no­wać je­dy­nie we dwójkę.

Z tą my­ślą Krzyk naj­pierw spoj­rzał na pu­stą bu­telkę trzy­maną w dłoni, po­tem na Ni­kolę. Zru­gał się w gło­wie za nie­po­prawne my­śli. Prze­cież to nie jej wina, że po­ja­wiła się na świe­cie. Kto mógł wtedy przy­pusz­czać, że kilka lat póź­niej sta­nie on naj­pierw na progu jed­nej ka­ta­strofy, po­tem dru­giej i jesz­cze za­raz póź­niej trze­ciej?!

Córka jakby wy­czuła, że o niej my­śli, bo od­wró­ciła się i spoj­rzała na niego.

– Zo­stało coś jesz­cze do pi­cia? – spy­tała ci­cho.

– Po co py­tasz, skoro wszystko wy­żło­pa­łaś? – wark­nęła Ada.

Krzyk zmu­sił się do uśmie­chu.

– Nic już nie ma, przy­kro mi.

– Jej na pewno nie jest przy­kro – wy­ce­dziła Ada. – Na­wet się nie spy­tała, czy któ­reś z nas chcia­łoby bo­daj zwil­żyć usta.

– Je­stem dziec­kiem, mu­si­cie o mnie dbać – wy­pa­liła Ni­kola.

– Te­raz je­steś dziec­kiem? – Krzyk za­czy­nał po­woli tra­cić cier­pli­wość. – A kto ostat­nio wrzesz­czał na cały blok, że jest już do­ro­sły i nie musi słu­chać ro­dzi­ców?

Córka skrzy­wiła się, po­tem od­wró­ciła do niego i Ady ple­cami, nic przy tym nie mó­wiąc.

Krzyk ode­tchnął głę­boko, cie­sząc się w du­chu, że ko­lejny wy­buch zło­ści zo­stał – przy­naj­mniej na ra­zie – za­że­gnany w za­rodku. O ile Ni­kola urodę odzie­dzi­czyła po matce – na swoje szczę­ście i dumę ojca – o tyle cha­rak­te­rek miała ewi­dent­nie po nim. Nie­stety, od pew­nego czasu ro­dziło to co­raz więk­sze pro­blemy, po­nie­waż za­częli się nią in­te­re­so­wać chłopcy, zresztą z wza­jem­no­ścią.

Roz­my­śla­nia męż­czy­zny prze­rwał ruch w ko­lejce. Ta wresz­cie ru­szyła z miej­sca, za­raz po­tem ogo­nek po­su­wał się już z dużą pręd­ko­ścią. Ko­lejne ro­dziny spraw­nie po­ko­ny­wały bramki wej­ściowe, przy­kła­da­jąc białe lub ma­ho­niowe opa­ski do czyt­ni­ków. Krzyk co chwilę kon­tro­l­nie zer­kał na swoją, spraw­dza­jąc czy zie­lona lampka nie zmie­nia ko­loru na ostrze­gaw­czą czer­wień. W przy­padku prze­kro­cze­nia do­zwo­lo­nego dy­stansu po­winna za­sy­gna­li­zo­wać to de­li­kat­nym po­ra­że­niem prą­dem, ale to była tylko teo­ria. Męż­czy­zna już kilka razy miał oka­zję się prze­ko­nać, że urzą­dze­nia były za­wodne, szcze­gól­nie te prze­zna­czone dla czwar­ta­ków. To było po­dwój­nie bo­le­sne, gdyż dla tej ka­te­go­rii kary były dużo bar­dziej su­rowe niż dla trze­cia­ków. Przy ostat­nim ta­kim przy­padku przy­dział zmniej­szono ich ro­dzi­nie tak bar­dzo, że gdyby nie po­moc ko­le­gów z pracy, mo­gliby nie prze­żyć. Na wła­snej skó­rze prze­ko­nał się więc, że ma­szy­nom nie wolno ufać.

Do­piero gdy do­tarli pod bramę sta­dionu, mógł na chwilę ode­tchnąć. Ze względu na ogra­ni­czoną liczbę miejsc w obiek­cie dzia­ła­nie Sys­temu Cią­głej Ob­ser­wa­cji – w skró­cie: SYCO – było w tym miej­scu za­wie­szone.

– Nogi mnie bolą... – jęk­nęła Ni­kola.

– Nie ma­rudź! – syk­nęła Ada w od­po­wie­dzi.

Na twa­rzy dziew­czyny po­ja­wił się cha­rak­te­ry­styczny gry­mas.

– Ale to prawda!

Krzyk de­li­kat­nie do­tknął córkę za­ci­śniętą pię­ścią w ra­mię.

– Jesz­cze chwilę i wej­dziemy.

Ni­kola cała aż się za­trzę­sła.

– Weź prze­stań!

Taki wy­buch zło­ści zdzi­wił męż­czy­znę, ale już po krót­kiej chwili zro­zu­miał, w czym rzecz. Córka wpa­try­wała się w przy­stoj­nego chło­paka sto­ją­cego przed nimi w ko­lejce, nie ma­jąc po­ję­cia, co ro­bić. On zresztą wy­glą­dał na rów­nie prze­stra­szo­nego.

Ale skąd mieli oboje wie­dzieć, jak na­leży się w ta­kiej sy­tu­acji za­cho­wać? Trze­ciaki i czwar­taki cho­dziły do szkoły sta­cjo­nar­nej za­le­d­wie je­den dzień w mie­siącu, nie li­cząc naj­lep­szych uczniów, któ­rym zwięk­szano li­mit do czte­rech. A na­wet te za­ję­cia były pro­wa­dzone w trzy­oso­bo­wych gru­pach jed­no­pł­cio­wych. Reszta pro­cesu edu­ka­cji od­by­wała się w try­bie zdal­nym, a kon­takt z ko­le­gami i ko­le­żan­kami z klasy moż­liwy był prak­tycz­nie je­dy­nie po­przez sieć, gdyż na kon­takty oso­bi­ste na­le­żało wcze­śniej uzy­skać ze­zwo­le­nie.

Twarz chło­paka wy­krzy­wiła się w dziwną minę, za­raz po­tem Ni­kola par­sk­nęła śmie­chem. W tym cza­sie jego oj­ciec pod­nie­sio­nym gło­sem za­czął tłu­ma­czyć coś funk­cjo­na­riu­szowi Służby Bez­pie­czeń­stwa Pań­stwa z wy­glądu młod­szemu o kilka lat od jego syna.

– Wcie­lają co­raz więk­szych smar­ka­czy... – szep­nął Krzyk sam do sie­bie. – Po­ma­gamy i mo­ni­to­ru­jemy – bez­wied­nie wy­re­cy­to­wał ha­sło wid­nie­jące na po­jaz­dach znie­na­wi­dzo­nej przez spo­łe­czeń­stwo for­ma­cji. – Szko­dzimy i mor­du­jemy... – Z pa­mięci przy­wo­łał te stwo­rzone przez nie­ist­nie­jącą już opo­zy­cję.

– Pro­szę! – Męż­czy­zna przed nimi krzyk­nął bła­gal­nie.

– Syn zo­staje za­trzy­many. – Młody es­bek kiw­nął głową na sto­ją­cego kilka me­trów da­lej ko­legę z twa­rzą po­krytą gę­stym trą­dzi­kiem. Ten od razu ru­szył z po­mocą, a w jego oczach mie­niły się ja­kieś dziwne bły­ski.

– Dla­czego? – Oj­ciec chło­paka był co­raz bar­dziej zde­ner­wo­wany.

Funk­cjo­na­riusz był nie­ugięty.

– Ta­kie są pro­ce­dury. Opa­ska jest na­ru­szona. Ma­ni­pu­lo­wano przy niej.

– To na pewno ja­kaś po­myłka! – Męż­czy­zna miał łzy w oczach. – Do­piero ty­dzień temu za­ło­żono mu nową!

Es­bek sta­nął w roz­kroku.

– Od­su­nąć się albo uży­jemy środ­ków przy­musu bez­po­śred­niego!

Na­gle męż­czy­zna spoj­rzał na chło­paka.

– Znowu przy niej grze­ba­łeś? To przez tę dziew­czynę? – Za­cho­wy­wał się te­raz tak, jakby był tu tylko z sy­nem.

Chło­pak coś po­kręt­nie tłu­ma­czył. Jego oj­ciec od­wró­cił się do funk­cjo­na­riu­szy, uśmiech­nął się przy­jaź­nie.

– Pa­no­wie ofi­ce­ro­wie, to tylko dziecko...

– Od­su­nąć się! – Wark­nął młody es­bek. – Chło­pak jest za­trzy­many!

– Bła­gam! – Męż­czy­zna uklęk­nął. – Moja mał­żonka nie żyje... Ni­kogo in­nego nie mam... Nie za­bie­raj­cie mi go...

– Od­su­nąć się! – Es­bek z brzydką twa­rzą przy­ło­żył prawą dłoń do boku. – Na­tych­miast!

W tym mo­men­cie męż­czy­zna po­peł­nił błąd, wy­cią­ga­jąc rękę, jakby chciał syna od­gro­dzić od funk­cjo­na­riu­sza.

Kiedy ten wy­pro­wa­dził cios pałką, nie zdą­żył się na­wet za­sło­nić.

Krzyk usły­szał głu­che stuk­nię­cie, jakby ktoś gru­bym ki­jem pac­nął w dy­nię. Za­nim męż­czy­zna padł nie­przy­tomny na zie­mię, młody es­bek zdą­żył jesz­cze po­pra­wić po ko­le­dze.

Wi­dząc to, chło­pak rzu­cił się w stronę ojca. Funk­cjo­na­riusz z po­licz­kami po­ora­nymi przez trą­dzik tylko na to cze­kał. Wy­pro­wa­dził cios, ale tym ra­zem źle osza­co­wał od­le­głość, bo pałka prze­cięła je­dy­nie po­wie­trze, a on sam – stra­ciw­szy rów­no­wagę – upadł. Za­raz po­tem po­de­rwał się z wście­kło­ścią na nogi, całą złość wy­ła­do­wu­jąc na chło­paku. Ten pró­bo­wał uchy­lać się od ra­zów, ale z dwoma prze­ciw­ni­kami nie miał szans. Po kilku cio­sach upadł nie­da­leko ojca. Na­wet wtedy es­bek z trą­dzi­kiem nie prze­sta­wał bić. Pauzę zro­bił do­piero, kiedy cia­łem na­sto­latka za­częły trząść kon­wul­sje, a z jego ust po­częła to­czyć się piana.

Krzyk pa­trzył na to oszo­ło­miony. Kiedy tylko pierw­szy raz pałka po­szła w ruch, zro­zu­miał, że on i jego ro­dzina mogą być na­stępni. Chciał zro­bić coś, aby unik­nąć ta­kiego sce­na­riu­sza, ale był jak spa­ra­li­żo­wany. Pró­bo­wał szep­nąć coś do żony i córki, ale usta od­mó­wiły mu po­słu­szeń­stwa.

Do­piero po chwili udało mu się od­zy­skać głos.

– Nie pa­trz­cie tam... – mó­wił ci­cho. – Na­wet nie pró­buj... – rzu­cił do Ad­riany, wi­dząc, że ta robi krok w kie­runku le­żą­cych na ziemi męż­czyzn.

– Chło­pak po­trze­buje po­mocy... – za­pro­te­sto­wała.

– Za­nim zdą­żysz im wy­ja­śnić, że je­steś pie­lę­gniarką, mogą cię za­bić – wy­szep­tał żo­nie do ucha.

– Nic mi nie... – Ada już miała coś po­wie­dzieć, ale się po­wstrzy­mała. W tej sy­tu­acji fak­tycz­nie nie po­mo­głyby jej żadne zna­jo­mo­ści.

– Szkoda go. – Ni­kola wbiła spoj­rze­nie w ciało chło­paka. – Taki był ładny...

– Taki był ładny? – Ko­bieta od­wró­ciła się do córki. – Tylko to masz do po­wie­dze­nia? Chło­piec być może trafi do szpi­tala w cięż­kim sta­nie, nie wia­domo, czy z tego wyj­dzie, a to­bie szkoda jego ład­nej buzi?

Wcale nie wia­domo, czy za­biorą go tam, czy może od razu znik­nie – po­my­ślał Krzyk.

– Wiesz, co? – Ni­kola miała gniew w oczach. – Chcesz, to idź go ra­to­wać! Jak wy­lą­du­jesz obok, to straty nie bę­dzie.

– Ci­szej! – Krzyk ner­wowo tak­so­wał oto­cze­nie wzro­kiem, szu­ka­jąc po­ten­cjal­nego za­gro­że­nia. – I nie mów tak do matki.

– Ona jest moją matką tylko z na­zwy. – Dziew­czyna w jed­nej chwili stra­ciła za­in­te­re­so­wa­nie chło­pa­kiem. – Na­sza ko­lej.

– Na­stępny! – Sto­jąca przy bra­mie funk­cjo­na­riuszka SBP jakby to sły­szała. – Szyb­ciej!

– Dziew­czyny, tylko bez żad­nych gwał­tow­nych ru­chów – stro­fo­wał Krzyk. Bał się nie o sie­bie, ale przede wszyst­kim o Ni­kolę. Chło­pak, który prze­stał się już na­wet ru­szać, nie był jed­nym na­sto­lat­kiem pró­bu­ją­cym prze­chy­trzyć SYCO, za to, gdyby mu się udało, byłby pew­nie pierw­szym. Krzyk nie mógł mieć żad­nej gwa­ran­cji, że opa­ska córki była w sta­nie fa­brycz­nym. Co gor­sza, wcale nie trzeba było ma­ni­pu­lo­wać przy urzą­dze­niu, żeby na­ra­zić się na re­ak­cję es­be­ków. Zdą­żyli już udo­wod­nić, że naj­pierw biją, a do­piero po­tem ewen­tu­al­nie za­dają py­ta­nia i spraw­dzają, czy alarm jest wy­ni­kiem za­bro­nio­nej in­ge­ren­cji, czy też awa­rii sta­dio­no­wych czyt­ni­ków uży­wa­nych tylko kilka razy w roku.

*

Na szczę­ście bramkę po­ko­nali bez pro­ble­mów i mo­gli ru­szyć na przy­dzie­lone rano miej­sca. Dra­mat, jaki ro­ze­grał się przed wej­ściem, spra­wił, że Krzyk za­po­mniał o wszyst­kim. Te­raz pra­gnie­nie przy­po­mniało o so­bie, wra­ca­jąc do niego ze zdwo­joną siłą. Wzno­sze­nie mo­dłów było bez­ce­lowe, nie pa­dało prze­cież od mie­sięcy, nie li­cząc tego jed­nego razu. Nic też nie wska­zy­wało na to, aby taki stan rze­czy miał się zmie­nić. Na błę­kit­nym nie­bie próżno było szu­kać choćby jed­nej chmury.

Tyle do­brze, że słońce wła­śnie za­częło cho­wać się za drze­wami, dzięki czemu przy­naj­mniej zna­leźli się w cie­niu. Ina­czej ko­lej­nych dwóch go­dzin ocze­ki­wa­nia na za­peł­nie­nie się sta­dionu Krzyk mógłby nie prze­trwać.

Wtem z gło­śni­ków roz­legł się tu­balny, mocny głos:

– Wi­tam wszyst­kich oby­wa­teli trze­ciej i czwar­tej ka­te­go­rii!

Wy­po­wia­da­ją­cego te słowa nie było jesz­cze wi­dać, ale i tak zgro­ma­dzeni wie­dzieli, kim jest. Pierw­szy Prze­wod­ni­czący Sa­mo­dziel­nej Ko­mórki Te­ry­to­rial­nej Par­tii – w skró­cie na­zy­wany Pierw­szym – był do­sko­nale znany wszyst­kim miesz­kań­com En­klawy Zie­lona Góra, po­cząw­szy od przed­szko­la­ków.

– Wi­taj­cie!

Krzyk roz­glą­dał się uważ­nie do­okoła. Nie szu­kał jed­nak wzro­kiem Pierw­szego, któ­rego po­stać po­ja­wiła się na wiel­kim ekra­nie za­mon­to­wa­nym nad wjaz­dem do parku ma­szyn, in­te­re­so­wali go lu­dzie zgro­ma­dzeni na sta­dio­nie, a kon­kret­nie ich liczba. Bez do­stępu do SYCO do­kładne po­li­cze­nie było nie­wy­ko­nalne, ale męż­czy­zna mógł przy­naj­mniej po­ku­sić się o orien­ta­cyjne sza­cunki. Kie­dyś, gdy dzia­łał jesz­cze miej­scowy klub żuż­lowy Fa­lu­baz, try­buny mie­ściły mniej wię­cej dwa­na­ście ty­sięcy wi­dzów. Te­raz w po­ło­wie zio­nęły pustką.

I po­my­śleć, że przed wojną Zie­lona Góra li­czyła so­bie pra­wie sto czter­dzie­ści ty­sięcy miesz­kań­ców – Krzyk wes­tchnął. Eg­ze­ku­cja zgro­ma­dziła ja­kieś sześć ty­sięcy, tylu było w En­kla­wie We­wnętrz­nej trze­cia­ków i czwar­ta­ków. Lu­dzi z wyż­szym sta­tu­sem – miesz­ka­ją­cych w En­kla­wie Ze­wnętrz­nej – była po­łowa tego, a gdyby tylko za­pa­dła de­cy­zja, też zmie­ści­liby się na sta­dio­nie. Jed­nak ich obo­wią­zek uczest­ni­cze­nia w dzi­siej­szym spek­ta­klu nie do­ty­czył, cie­szyli się licz­nymi przy­wi­le­jami, o któ­rych ni­żej usy­tu­owani w hie­rar­chii mo­gli je­dy­nie po­ma­rzyć.

Re­flek­sję prze­rwał Pierw­szy.

– Nie­któ­rzy z obec­nych tu­taj być może za­dają so­bie py­ta­nie, czy kara, jaką za chwilę wy­mie­rzymy, musi być aż tak su­rowa?

Krzyk spoj­rzał na Adę, ale z jej za­cho­wa­nia trudno było wy­czy­tać, co my­śli.

– Za­da­je­cie so­bie py­ta­nie: czy to dziecko musi umrzeć? – Po­stać Pierw­szego była pre­zen­to­wana na ekra­nie w taki spo­sób, że każdy ze zgro­ma­dzo­nych miał wra­że­nie, jakby pa­trzył mu pro­sto w oczy.

Krzyk zer­k­nął na Ni­kolę, ta wy­glą­dała na nie­obecną. Bra­ko­wało tylko, aby włą­czyła wir­tu­al­fona.

– Oby­wa­tele trze­ciej i czwar­tej ka­te­go­rii! – Na­gle Pierw­szy po­ja­wił się na sce­nie zaj­mu­ją­cej śro­dek mu­rawy – Za­daj­cie so­bie to py­ta­nie! Za­dajmy je so­bie wszy­scy!

Za­dajmy so­bie py­ta­nie, kiedy bę­dziemy mo­gli się cze­goś na­pić!!! – wrza­snął Krzyk w my­ślach.

– Za­dajmy je i od razu so­bie na nie od­po­wiedzmy! – Pierw­szy kro­czył wolno po de­skach, ni­czym ak­tor od­gry­wa­jący wy­uczoną wcze­śniej rolę.

Krzyk był chyba jed­nym z nie­wielu na sta­dio­nie, któ­rzy nie spo­glą­dali na mówcę. Za­miast tego dys­kretne przy­glą­dał się lu­dziom wo­kół. Pró­bo­wał się­gnąć pa­mię­cią, aby przy­po­mnieć so­bie, kiedy ostat­nio był tak bli­sko in­nych, ale nie po­tra­fił. Z pew­no­ścią nic ta­kiego się nie zda­rzyło w tym roku. Wy­jąt­kiem był za­kład pracy, ale tam prze­cież miał do czy­nie­nia tylko z kil­koma ko­le­gami, zresztą, nie­mal przez całą zmianę byli zwy­kle pod dys­kret­nym nad­zo­rem kie­row­nika.

– Czy to dziecko musi umrzeć? – Albo ktoś zaj­mu­jący się sprzę­tem pod­krę­cił gło­śność, albo Pierw­szy zbli­żył mi­kro­fon do ust, jego słowa brzmiały bo­wiem te­raz o wiele moc­niej.

Do Krzyka do­tarło, że zbliża się mo­ment kul­mi­na­cyjny eg­ze­ku­cji. Za­czął krę­cić się jesz­cze bar­dziej, chciał zo­ba­czyć jak naj­wię­cej twa­rzy, uśmie­chów, gry­ma­sów, wła­ści­wie chło­nął każdy de­tal wy­glądu tych, któ­rzy stali naj­bli­żej niego, za­nim tłu­mem wstrzą­śnie dzika eks­taza.

Dwa rzędy ni­żej do­strzegł męż­czy­znę ni­skiego wzro­stu, z opa­słym brzu­chem i prze­tłusz­czoną resztką wło­sów, który co rusz ner­wowo tarł pal­cami o brodę.

Na ten wi­dok Krzyk bez­wied­nie prze­je­chał dło­nią po swo­jej ły­sej gło­wie, czu­jąc w środku ukłu­cie za­zdro­ści. Kępki wło­sów Gru­basa wy­glą­dały może ka­ry­ka­tu­ral­nie, ale i tak byłby go­tów się z nim za­mie­nić, byle tylko znów móc po­czuć pod pal­cami przy­jemny do­tyk.

Cie­kawe, czy Ada i Ni­kola zwró­ciły na niego uwagę? – po­my­ślał, pa­trząc na lśniące głowy żony i córki. A może jesz­cze ktoś za­cho­wał resztę wło­sów? – Znów za­czął się roz­glą­dać.

Na­gle na­po­tkał ukrad­kowe spoj­rze­nie nie­wy­so­kiej ko­biety ze sporą nad­wagą. Spo­sób, w jaki na niego pa­trzyła, spra­wił, że aż go zmro­ziło.

Czyżby była do­no­si­cielką ty­pu­jącą po­dej­rzane osoby na po­trzeby SBP? A może znaj­do­wała się sto­pień wy­żej w hie­rar­chii, pia­stu­jąc funk­cję pro­wo­ka­torki i szy­ku­jąc pu­łapki na Bogu du­cha win­nych czwar­ta­ków?

Wtem ko­bieta się od­wró­ciła, jakby czy­tała w my­ślach Krzyka. Chwilę póź­niej raz jesz­cze spoj­rzała na niego dys­kret­nie. Tym ra­zem wi­dział już wy­raź­nie, że w jej oczach czaił się strach.

Boi się, że to ja jest ka­pu­siem? – po­my­ślał męż­czy­zna. Od razu uśmiech­nął się de­li­kat­nie, w ten spo­sób chciał nie­zna­jo­mej dać znać, że nie musi się go oba­wiać.

Ale ta mo­men­tal­nie ucie­kła wzro­kiem.

W pierw­szym mo­men­cie jej re­ak­cja wy­wo­łała w nim żal, za­raz po­tem zro­zu­miał jed­nak w czym rzecz. Od czasu za­koń­cze­nia wojny normą było do­no­sze­nie na in­nych: są­sia­dów, ko­le­gów z pracy, prze­ło­żo­nych, a na­wet człon­ków naj­bliż­szej ro­dziny. Dzieci ka­po­wały na ro­dzi­ców, mę­żo­wie na żony, a te na mę­żów. De­nun­cja­to­rzy mo­gli li­czyć na do­dat­kowe przy­działy, a naj­bar­dziej ak­tywni i sku­teczni na­wet na awans do wyż­szej ka­te­go­rii, co w przy­padku trze­cia­ków da­wało kom­fort ży­cia, o ja­kim inni mo­gli tylko po­ma­rzyć. Tych ostat­nich sy­tu­acji nie zda­rzało się wiele, były za to na­gła­śniane przez rzą­dową pro­pa­gandę i sta­wiane za przy­kład. Z każ­dym ta­kim ra­zem liczba do­no­sów ro­sła la­wi­nowo, a z miesz­kań, za­kła­dów pracy i chod­ni­ków zni­kały dzie­siątki osób. Więk­szość bez­pow­rot­nie.

Nic dziw­nego, że lu­dzie pa­trzyli na sie­bie wil­kiem, na­wet mał­żon­ko­wie bali się szcze­rze ze sobą roz­ma­wiać.

Krzyk ob­da­rzył Adę bacz­nym spoj­rze­niem. Czy ona też od­czu­wała cza­sami po­kusę, aby go po­grą­żyć? Wcale by go to nie zdzi­wiło, ostat­nio co­raz czę­ściej przy­ła­py­wał się na tę­sk­no­cie za pierw­szymi la­tami ich mał­żeń­stwa i oba­wie, że bez­pow­rot­nie ode­szły w dal. Po za­cho­wa­niu Ady wnio­sko­wał, że mo­gła mieć ta­kie same my­śli. – Jesz­cze raz: czy to dziecko musi umrzeć? – Pierw­szy ode­zwał się po dłu­giej chwili ci­szy. Od razu też sam so­bie od­po­wie­dział. – Tak, musi!

Sły­sząc te słowa, Ada od­wró­ciła się na chwilę, aby spoj­rzeć na męża. Kiedy za­sko­czona na­po­tkała jego wzrok, po­czuła nie­przy­jemny ucisk w pod­brzu­szu.

– Tak, musi! – Pierw­szy po­wtó­rzył jesz­cze gło­śniej.

Ko­bieta czuła na po­liczku pa­lący wzrok Janka. Wzięła głę­boki od­dech, ze wszyst­kich sił sta­ra­jąc się za­cho­wy­wać jak naj­bar­dziej na­tu­ral­nie. W umy­śle co­raz moc­niej tliła się jed­nak obawa, od któ­rej ugi­nały się jej ko­lana.

Po­dej­rze­wał coś?!

Gdy tylko myśl doj­rzała, od razu za­częła uspo­ka­jać samą sie­bie.

Nie­moż­liwe. Ja­nek nie mógł o ni­czym wie­dzieć!

– Musi! – Pierw­szy wrza­snął tak, że echo od­biło się od try­bun, ze zwięk­szoną siłą ude­rza­jąc w zgro­ma­dzo­nych. – To dziecko nie okra­dło mnie! – Grzmiał. – Ono nie okra­dło na­szego mia­sta! Ono nie okra­dło na­szej oj­czy­zny! Ono okra­dło wszyst­kich z was!!! – Jego wielki pa­lec wi­doczny na ekra­nie wbił się w każ­dego ze zgro­ma­dzo­nych.

Pić!

Krzyk pró­bo­wał po­ru­szyć ję­zy­kiem, ale ten był sztywny jak ko­łek. Że też Ni­kola mu­siała wszystko wy­żło­pać! Spoj­rzał na córkę, ta lewą dło­nią pró­bo­wała ukryć otwar­tego wir­tu­al­fona. Już miał wy­ra­zić swoje obu­rze­nie, kiedy do­strzegł, że po­dob­nie za­cho­wy­wało się kil­koro in­nych na­sto­lat­ków w naj­bliż­szym oto­cze­niu. Otak­so­wał wzro­kiem dal­sze rzędy, sy­tu­acja była iden­tyczna.

Ta dzi­siej­sza mło­dzież... – wes­tchnął. Na wszystko ma wy­je­bane. Nic się nie li­czy: ro­dzice, szkoła, praca, ważna jest tylko sieć.

– Oby­wa­tele! – Pa­lec Pierw­szego znik­nął z ekranu, znów po­ja­wiła się na nim jego do­bro­tliwa twarz. – A może nie po­wi­nie­nem po­dej­mo­wać de­cy­zji sa­mo­dziel­nie?

Krzyk wie­dział, do czego szef Par­tii zmie­rza i mu­siał przy­znać, że od­gry­wał swoją rolę pierw­szo­rzęd­nie. Nie zmie­niało to jed­nak faktu, że słu­chał go z obrzy­dze­niem.

– Oby­wa­tele! Może na­le­ża­łoby po­zo­sta­wić ją wam?

Sześć ty­sięcy zie­lo­no­gó­rzan mil­czało.

– Za­tem po­dej­mijmy tę de­cy­zję wspól­nie! – Pierw­szy nie zwle­kał. – Kto z was po­wie nam, co na­leży zro­bić ze zło­dzie­jem, który okradł nas wszyst­kich z naj­cen­niej­szej rze­czy, jaką mamy?

Od­po­wie­działa mu ci­sza.

– Kto po­wie, co mamy z nim zro­bić? – Pierw­szy przy­ło­żył dłoń do czoła, uda­jąc, że wy­pa­truje ochot­nika.

– Za­bić. – De­li­katny głos do­biegł gdzieś z oko­licy wie­życzki sę­dziow­skiej.

Krzyk zda­wał so­bie sprawę, że nie spo­sób tego udo­wod­nić, ale był prze­ko­nany, że au­to­rem tych słów nie był nikt ze zgro­ma­dzo­nych na try­bu­nach, cho­ciaż roz­sta­wione gę­sto mi­kro­fony po­tra­fiły wy­chwy­cić na­wet szept. Same mo­gły też jed­nak być źró­dłem dźwięku.

– Za­bić!

Tym ra­zem męż­czy­zna był już pe­wien, że ktoś na­prawdę krzyk­nął.

– Za­bić!

Nie mi­nęło kilka se­kund, gdy pierw­szym gło­som za­wtó­ro­wały ko­lejne.

– Za­bić!

– Za­bić!

– Za­bić!

– Tak! – Pierw­szy trium­fo­wał. – Za­bić!

– Za­bić! Za­bić! Za­bić!!! – Te­raz tłum wył już z nie­na­wi­ści.

Męż­czy­zna na ekra­nie po­kra­śniał z za­do­wo­le­nia. Od­cze­kał dłuż­szą chwilę, wie­dział, że to z bez­wol­nej ludz­kiej masy wy­zwoli wszel­kie po­kłady nie­na­wi­ści. Po­tem mó­wił da­lej.

– Taki krok może nie­któ­rym wy­da­wać się nie­ludz­kim, ale jest ko­nieczny, aby­śmy mo­gli dbać o na­szą oj­czy­znę, na­szą en­klawę i o nas sa­mych. – Zro­bił krótką prze­rwę dla zwięk­sze­nia efektu. – Pa­mię­taj­cie też, że mu­simy tak zro­bić dla­tego, że... – ko­lejna pauza była już dużo krót­sza – ta­kie... są...

Tłum do­koń­czył za niego.

– Pro­ce­dury!!!

– Ta­kie są pro­ce­dury! – krzyk­nął Pierw­szy raz jesz­cze.

Jan miał wra­że­nie, jakby wrza­ski wy­do­sta­jące się z gło­śni­ków pły­nęły pro­sto do jego uszu, wwier­ca­jąc się w mózg, ni­czym świ­der w miękką zie­mię.

– Wpro­wa­dzić ska­zańca! – ryk­nął Pierw­szy bez ostrze­że­nia.

Nie­mal od razu na ekra­nie po­ja­wiła się po­stać chło­paka – mógł mieć dzie­sięć, może je­de­na­ście lat – sła­nia­ją­cego się na no­gach. Był wle­czony przez dwóch ro­słych es­be­ków trzy­ma­ją­cych go pod ręce, do­dat­kowo skrę­po­wane za ple­cami. Za­nim do­tarli na scenę, mi­nęła mi­nuta, może dwie. W tym cza­sie lu­dzie mil­czeli, tylko co chwilę przez tłum prze­cho­dził ci­chy po­mruk.

Kiedy za­kła­dali mu pę­tlę na szyję, z gło­śnika roz­legł się bez­na­miętny głos lek­tora, który wszy­scy do­sko­nale ko­ja­rzyli z Dzien­nika Wie­czor­nego.

– Przy­po­mina się o za­sa­dach obo­wią­zu­ją­cych na dzi­siej­szej eg­ze­ku­cji...

Cha­rak­te­ry­styczny bas spi­kera miał przy­jemne brzmie­nie. Gdyby Krzyk nie wie­dział, czego do­ty­czy ko­mu­ni­kat, mógłby się na­wet od­prę­żyć.

– Każdy, kto w mo­men­cie kul­mi­na­cyj­nym od­wróci głowę lub zmieni po­zy­cję ciała na taką, która unie­moż­liwi re­je­stro­wa­nie ob­razu, zo­sta­nie tym­cza­sowo po­zba­wiony dzien­nego przy­działu ro­dzin­nego...

Krzyk po­ło­żył dłoń na ra­mie­niu Ni­koli. Ta spoj­rzała na niego, za­mknęła wir­tu­al­fona, po­tak­nęła, da­jąc znać, że zro­zu­miała.

– Po­dobne kon­se­kwen­cje spo­tkają tych, któ­rzy za­sło­nią lub za­mkną oczy...

Krzyk na­brał głę­boko po­wie­trza, po czym wy­pu­ścił je z sy­kiem, pa­trząc na chło­paka, który wy­gi­nał głowę we wszyst­kich kie­run­kach, pró­bu­jąc po­zbyć się pę­tli. Nic nie mó­wił, nie krzy­czał, za­kle­jone ta­śmą usta nie były w sta­nie wy­do­być z sie­bie żad­nego dźwięku. Mu­siał wie­dzieć, że jego wy­siłki są da­remne, a i tak nie da­wał za wy­graną. Wal­czył do końca.

Męż­czy­zna miał świa­do­mość, że więk­szo­ści zgro­ma­dzo­nych na try­bu­nach los chłopca kom­plet­nie nie ob­cho­dzi i że za chwilę z dziką przy­jem­no­ścią będą wpa­try­wać się w jego wi­szące ciało, ni­czym dzicz sy­cącą się przed stu­le­ciami wal­kami gla­dia­to­rów. Oni będą pa­trzeć do­bro­wol­nie, cała reszta – tak jak on – z musu. Żadne sztuczki nie wcho­dziły w grę, na straży stały bo­wiem setki ka­mer i czuj­ni­ków SYCO roz­po­zna­ją­cych nie tylko twa­rze, ale też re­je­stru­ją­cych re­ak­cje po­szcze­gól­nych lu­dzi, ich na­strój, tem­pe­ra­turę ciała i dzie­siątki in­nych da­nych.

– Uwaga! – Pierw­szy sta­nął w roz­kroku dwa me­try przed na­sto­lat­kiem. Dał znak pod­nie­sioną ręką.

– Przy­go­to­wać się do eg­ze­ku­cji. – Głos lek­tora cały czas brzmiał tak samo spo­koj­nie.

Krzyk ze zgrozą od­no­to­wał fakt, że kilka osób w rzę­dach po­ni­żej otwo­rzyło wir­tu­al­fony i włą­czyło na­gry­wa­nie. Ro­zej­rzał się wo­kół, tych parę przy­pad­ków to był wierz­cho­łek góry lo­do­wej!

Jakby byli na me­czu żuż­lo­wym, a pod ta­śmą star­tową usta­wiało się wła­śnie czte­rech za­wod­ni­ków.

– Dzie­sięć... – Spi­ker za­czął od­li­cza­nie.

Krzyk spoj­rzał na szu­bie­nicę, dużo wy­żej niż głowa ska­zańca.

– Dzie­więć...

Opa­ska na dłoni męż­czy­zny za­drżała, ra­żąc go de­li­kat­nie prą­dem.

– Osiem...

Krzyk ją zi­gno­ro­wał.

– Sie­dem...

Na­tę­że­nie prądu wzro­sło.

– Sześć...

Za­ci­snął zęby, chcąc wy­trwać jak naj­dłu­żej.

– Pięć...

De­li­katne mro­wie­nie ustą­piło miej­sca nie­zno­śnemu pie­cze­niu.

– Cztery...

Ból po­tęż­niał z se­kundy na se­kundę.

– Trzy...

Wie­dział, że za chwilę do­trze do progu wy­trzy­ma­ło­ści.

– Dwa...

Krzyk nie dał rady wal­czyć da­lej. Cena, jaką mu­siałby za to za­pła­cić, była zbyt wy­soka. Prze­niósł wzrok na twarz chłopca.

– Je­den.

Mi­kro­fony usta­wione na sce­nie wy­ła­pały dźwięk otwie­ra­ją­cej się za­padni, a sprzęt ob­słu­gu­jący na­gło­śnie­nie na sta­dio­nie do­dat­kowo oczy­ścił go i wzmoc­nił. Za­raz po­tem ciało na­sto­latka za­częło po­dry­gi­wać, z me­ga­fo­nów dało się sły­szeć rzę­że­nie.

Krzyk miał łzy w oczach. Mo­dlił się, żeby SYCO nie uznało tego za zła­ma­nie pro­ce­dury. Nie­mal czuł, jak czuj­niki re­je­strują ruch jego ga­łek ocznych. Wie­dział, że to nie­moż­liwe, że ro­biły to nie­do­strze­gal­nie dla ludz­kich zmy­słów, ale i tak czuł się nie­swojo. Miał wra­że­nie, jakby ktoś za­glą­dał mu do wnę­trza mó­zgu.

– Ko­niec. – Lek­tor cały czas brzmiał tak, jakby czy­tał dziecku bajkę. – Eg­ze­ku­cja zo­stała za­koń­czona.

Krzyk z ulgą od­wró­cił głowę. Ode­tchnął głę­boko, pa­trząc na dzie­siątki wir­tu­al­fo­nów re­je­stru­ją­cych wciąż ru­chy dyn­da­ją­cego ciała. Wstrzą­snął nim gniew, ale mo­men­tal­nie przy­wo­łał się do po­rządku. Nic nie mógł na to po­ra­dzić.

– Po­daję dane sta­ty­styczne. – Lek­tor ode­zwał się raz jesz­cze. – Udział w eg­ze­ku­cji wzięło sześć ty­sięcy dwu­dzie­stu ośmiu oby­wa­teli, to jest sto pro­cent upraw­nio­nych. Pra­wi­dłowy udział w eg­ze­ku­cji za­li­czono sze­ściu ty­siącom dwu­dzie­stu sied­miu oby­wa­te­lom.

Krzyk po­czuł w środku ukłu­cie za­zdro­ści.

Zna­lazł się ktoś, kto po­tra­fił się wy­ła­mać!

I to nie był on...

Cwa­niak! – po­my­ślał. Pew­nie cho­wał gdzieś w domu za­pasy na czarną go­dzinę i mógł so­bie na coś ta­kiego po­zwo­lić. Cie­kawe tylko, czy re­zerwę za­wdzię­czał pro­sty­tu­owa­niu się swo­jej żony lub córki? A może wy­naj­mo­wał na go­dziny wła­sne ciało, jeż­dżąc do po­sia­dło­ści Pierw­sza­ków?! Gdyby tylko wie­dział, który to, pod­biegłby do niego i roz­szar­pał go­łymi rę­koma!

A je­śli to była ko­bieta?

Też by ją za­bił!

– Na­leży kie­ro­wać się do bra­mek wyj­ścio­wych. – Lek­tor za­czął in­stru­ować tłum. – Przy­po­mi­namy, że poza sta­dio­nową strefą bu­fo­rową obo­wią­zują prze­pisy do­ty­czące utrzy­ma­nia dy­stansu spo­łecz­nego.

Krzyk ru­szył za Adą i Ni­kolą wolno kro­czą­cymi w stronę ogro­dze­nia. Rzu­cił okiem na scenę. Ciało chłopca wciąż wi­siało na szu­bie­nicy.

Wie­dział, że nie jest to nie­fra­so­bli­wość. Wręcz prze­ciw­nie, es­becy spe­cjal­nie nie od­ci­nali ciała. Chcieli, żeby zgro­ma­dzeni na sta­dio­nie lu­dzie jak naj­dłu­żej się w nie wpa­try­wali.

Żeby scena, jaka ro­ze­grała się przed ich oczami i w ich umy­słach, za­lę­gła się tam na za­wsze. Aby pa­mię­tali o niej, kiedy tylko przy­szłaby im do głowy próba kra­dzieży choćby jed­nej ma­łej bu­telki.

Pić!

Krzyk od­wró­cił głowę, zło­rze­cząc w my­ślach mar­twemu dzie­cia­kowi. Gdyby nie prze­stęp­stwo, ja­kiego się do­pu­ścił, on nie miałby te­raz w no­gach czte­rech ki­lo­me­trów i tylu samo przed sobą w dro­dze po­wrot­nej!

Pić...

Żeby od­wró­cić uwagę od pra­gnie­nia, spoj­rzał na ze­ga­rek, starą „Ra­kietę” wy­pro­du­ko­waną jesz­cze w cza­sach ist­nie­nia Związku Ra­dziec­kiego i je­dyną pa­miątkę po ojcu, która ucho­wała się pod­czas wojny.

Szybko ob­li­czył czas, jaki upły­nął od wej­ścia na sta­dion i wy­łą­cze­nia sys­temu nad­zo­ru­ją­cego utrzy­ma­nie dy­stansu spo­łecz­nego. Je­żeli Bo­guś nie my­lił się w ob­li­cze­niach, wpro­wa­dzony pod­czas eg­ze­ku­cji tro­jan po­wi­nien zro­bić to, do czego zo­stał za­pro­jek­to­wany. Już wkrótce się tego do­wie­dzą.

A je­śli się udało...

Krzyk po­czuł, jak jego serce przy­śpie­sza. Uśmiech­nął się mi­mo­wol­nie, wie­dząc do­sko­nale, że tym ra­zem nie jest to re­ak­cja na po­stę­pu­jące od­wod­nie­nie.

Je­żeli ich sza­lony i śmiały plan się po­wiódł, to...

Na tę myśl męż­czy­zna aż przy­mknął oczy.

Wresz­cie będą mo­gli za­cząć ko­pać.

Roz­dział 1

So­bota 20 wrze­śnia 2031 (dzie­więć dni wcze­śniej)

To był ciężki dzień. Już wczo­raj, kiedy Krzyk kładł się spać, mę­czyło go pra­gnie­nie. Rano było jesz­cze go­rzej, a w od­po­wie­dzi na prośbę do Ady o po­dzie­le­nie się szpi­tal­nym za­pa­sem, usły­szał, że zo­sta­wiła go w lecz­nicy. Było tak na­prawdę czy też kła­mała, cho­wa­jąc gdzieś bu­telkę po ką­tach, tego nie wie­dział. Nie dys­po­no­wał też cza­sem na mysz­ko­wa­nie w jej po­szu­ki­wa­niu.

Kiedy więc roz­po­czy­nał je­de­na­sto­go­dzinną zmianę w oczysz­czalni ście­ków, miał wra­że­nie, jakby usta wy­peł­nione były tro­ci­nami. Kilka ły­ków, ja­kie na­le­żały mu się w ra­mach ekwi­wa­lentu za szko­dliwe wa­runki pracy, nie­wiele po­pra­wiło. Na do­miar złego, tego dnia słońca od sa­mego rana pa­liło nie­mi­ło­sier­nie, po­tę­gu­jąc cier­pie­nia tak mocno, że go­dzinę przed koń­cem na­wet drew­niany trzo­nek pod­bie­raka ko­ja­rzył mu się z czu­łym kształ­tem bu­telki wy­peł­nio­nej pod sam ko­rek.

Ma­rze­nia o za­spo­ko­je­niu pra­gnie­nia prze­rwał do­piero Brian Ko­wal­ski, ko­lega, z któ­rym wspól­nie usu­wał resztki osa­dów.

– Jesz­cze tam­ten syf i ko­niec na dzi­siaj. – Po­ka­zał na zbitą masę przy­po­mi­na­jącą wy­glą­dem wielką kupę di­no­zaura.

Na­gle uwagę Krzyka przy­kuł są­siedni zbior­nik. Spoj­rzał w jego kie­runku. Zmru­żył oczy raz, drugi, trzeci. Pod­szedł bli­żej, pa­trząc jak za­hip­no­ty­zo­wany, nie zwa­ża­jąc na ostrze­gaw­cze okrzyki Ko­wal­skiego.

Sta­nął nad kra­wę­dzią. Nie sły­szał już wo­ła­nia prze­ra­żo­nego ko­legi.

Wbił wzrok w rurę za­si­la­jącą zbior­nik.

Za­miast szlamu, strze­lał z niej kry­sta­licz­nie czy­sty gór­ski po­tok. Ko­wal­ski, choć stał kilka kro­ków da­lej, już dla niego nie ist­niał.

W gło­wie po­ja­wiła się przy­jemna myśl.

Pod­dał się jej na­tych­miast. Roz­piął fla­ne­lową ko­szulę, zrzu­cił ją z sie­bie, za­raz po­tem to samo uczy­nił z pod­ko­szul­kiem, bu­tami i spodniami. Wrza­ski ko­legi do niego nie do­cie­rały.

Zdjął skar­pety. Ko­wal­ski stał obok i darł się wnie­bo­głosy, ale Krzyk go nie wi­dział. Zro­bił pół kroku do przodu, sta­nął na kra­wę­dzi zbior­nika.

Pod­niósł ręce do góry, szy­ku­jąc się do skoku.

Wtedy na ra­mie­niu po­czuł silny ucisk.

Ob­ró­cił głowę, zo­ba­czył osłu­piałą twarz ko­legi. Chwilę trwało, za­nim umysł do­pa­so­wał jej wy­gląd do imie­nia i na­zwi­ska.

Ko­wal­ski był śmier­tel­nie prze­ra­żony.

– Co ty, kurwa, ro­bisz?!

Krzyk sły­szał py­ta­nie, ale nie ro­zu­miał jego prze­sła­nia.

– Ochu­ja­łeś?!

Sens był co­raz bli­żej, ale jesz­cze nie­na­ma­calny.

– Od­pier­do­liło ci?!

Wresz­cie po­jął. Opu­ścił głowę, do­strzegł bose stopy. Prze­niósł wzrok na nogi, po­tem bio­dra, klatkę pier­siową.

Dla­czego, do ja­snej cho­lery, stał tu­taj nie­mal nago?!

– Co ty, kurwa, ro­bisz? – spy­tał Ko­wal­ski ci­cho.

– Nie wiem, Brian... Nie wiem. – Miał mę­tlik w gło­wie. – Chyba chcia­łem sko­czyć... Zmy­lił mnie tam­ten gór­ski po­tok...

– Gór­ski po­tok? – Ko­wal­ski wy­trzesz­czył oczy. – Jaki, kurwa, gór­ski po­tok?!

– Ten. – Po­ka­zał na rurę. Kiedy zo­ba­czył wy­pły­wa­jący z niej szlam, ugięły się pod nim ko­lana. Prze­niósł wzrok na za­war­tość zbior­nika, wcią­gnął po­wie­trze prze­sy­cone smro­dem i po­czuł, jak robi mu się nie­do­brze.

– Chcia­łeś tam sko­czyć? – Ko­lega na­dal nie do­wie­rzał temu, co wi­dzi.

– Na to wy­gląda... – Mó­wił ci­cho, nie­mal nie­sły­szal­nie. Spoj­rzał Ko­wal­skiemu pro­sto w oczy.

Obaj wie­dzieli, że gdyby tak się stało, szanse na ra­tu­nek by­łyby ilu­zo­ryczne.

A może tak miało być? Je­den skok, mi­nuta zwie­rzę­cego stra­chu, parę za­czerp­nięć po­wie­trza, od któ­rego szybko stra­ciłby przy­tom­ność i po­szedłby na dno.

Dy­rek­tor pew­nie na­wet nie ka­załby opróż­niać spe­cjal­nie zbior­nika, aby wy­do­być z niego ciało, tylko za­rzą­dziłby cze­ka­nie na prze­rwę tech­no­lo­giczną.

Jemu i tak by­łoby to kom­plet­nie obo­jętne.

Miałby święty spo­kój, nie mu­siałby każ­dego po­ranka – za­raz po obu­dze­niu – za­mar­twiać się, jak prze­trwać ko­lejny dzień i jak wy­kom­bi­no­wać kilka do­dat­ko­wych ły­ków dla sie­bie i Ma­liny.

Po jaką cho­lerę Brian się wtrą­cał?! – Na­gle po­czuł ogromną złość.

– Kurwa mać... – Chwy­cił za spodnie, wsu­nął jedną stopę w no­gawkę.

– Nie ubie­raj się. – Ko­wal­ski go za­sto­po­wał.

– Co? – Krzyk był kom­plet­nie za­sko­czony. Czyżby Ko­wal­ski umiał czy­tać w my­ślach? Do­szedł do wnio­sku, że nie­po­trzeb­nie prze­rwał? Chciał na­pra­wić swój błąd? Za późno! – O co ci cho­dzi?

Ko­lega po­ka­zał pal­cem w górę.

Krzyk po­wiódł za nim spoj­rze­niem i zro­zu­miał. Niebo – do­kład­nie nad nimi – za­snute było czarną chmurą.

Bał się wy­po­wie­dzieć myśl na głos, jakby to mo­gło spra­wić, że się nie zi­ści.

– My­ślisz, że... – spy­tał do­piero po chwili.

Wy­raz twa­rzy Ko­wal­skiego wska­zy­wał, że jest pe­wien swego.

– Za­raz za­cznie pa­dać – po­wie­dział.

Krzyk nie był do końca prze­ko­nany. Chmura nie była wcale duża.

– Z tego?

Ko­lega po­tak­nął gwał­tow­nie.

– Chodźmy tam, gdzie za­wsze.

Krzyk jedną ręką chwy­cił ubra­nia, drugą buty. „Tam, gdzie za­wsze”. Ni­gdy nie na­zy­wali rze­czy po imie­niu, nie mó­wili „za kon­te­ner”, nie uży­wali żad­nego bliż­szego sy­no­nimu. Tylko enig­ma­tyczne: „tam, gdzie za­wsze”. Jakby bali się, że ktoś ich pod­słu­cha, zo­rien­tuje się, o czym mó­wią i za­broni prze­miesz­cza­nia się w tam­ten re­jon lub – co gor­sza – po­sta­nowi prze­sta­wić po­jem­nik w za­sięg ka­mer.

Nie mieli zbyt dużo prze­strzeni dla sie­bie, ot, wy­star­czyło na wy­cią­gnię­cie rąk mię­dzy me­ta­lową ścianą ga­rażu a za­rdze­wiałą bla­chą kon­te­nera. Usta­wiono go tu tylko na kilka dni – za­sła­nia­jąc kilka me­trów kwa­dra­to­wych prze­strzeni – po­tem miał być prze­nie­siony w inne miej­sce, ale – jak to czę­sto bywa – roz­wią­za­nie pro­wi­zo­ryczne oka­zało się dużo bar­dziej trwałe niż pier­wot­nie za­mie­rzano.

Krzyk był już go­towy, za to Ko­wal­ski mu­siał się jesz­cze ro­ze­brać.

Cie­kawe, czy nad ich blo­kiem też po­ja­wiła się ja­kaś chmurka? Ma­lina prze­sta­nie sie­dzieć z no­sem w sieci, wy­czuje oka­zję i się umyje? Bę­dzie pa­mię­tać o brud­nych na­czy­niach? Zrobi pra­nie?

Oby tylko nie oka­zało się po­nie­wcza­sie, że wszyst­kie bal­kony w bloku będą pełne ką­pią­cych się dzie­cia­ków i do­ro­słych ma­ją­cych drugą lub trze­cią zmianę, tylko ich bę­dzie świe­cić pust­kami. Gdyby był po pracy, mógłby użyć wir­tu­al­fona, ten czas jed­nak był do wy­łącz­nej dys­po­zy­cji pra­co­dawcy. Je­dyne, do czego mógł go użyć, bez na­ra­ża­nia się na su­rowe kon­se­kwen­cje, włącz­nie ze wstrzy­ma­niem dzien­nego przy­działu ro­dzin­nego albo na­wet wy­rzu­ce­nia na bruk, to we­zwa­nie po­mocy.

Cze­ka­nie na deszcz się nie kwa­li­fi­ko­wało, a ry­zy­ko­wać na­prawdę nie było warto. Krzyk pracę w oczysz­czalni za­czął za­raz po woj­nie. Na sa­mym po­czątku był prze­ko­nany, że wy­peł­nia ważną mi­sję – za­kład był jed­nym z kilku w en­kla­wie ma­ją­cych stra­te­giczne zna­cze­nie dla bez­pie­czeń­stwa oby­wa­teli – ale po­tem za­czął do­strze­gać, ja­kie wałki w nim krę­cono i jak za­ra­biano, sprze­da­jąc na lewo oczysz­czone ścieki. Ro­biono to spryt­nie, za­wsze w na tyle ma­łej ilo­ści, aby ewen­tu­alna kon­trola ni­czego nie wy­kryła. Naj­pierw mil­czał, bo bra­ko­wało mu do­wo­dów, po­tem dla­tego, że do­tarło do niego, iż pro­ce­der nie dzieje się bez przy­zwo­le­nia Par­tii, więc na­wet zła­pa­nie zło­dziei za rękę nic by nie dało.

Sze­fo­stwo za­ra­biało gi­gan­tyczne pie­nią­dze, pod­czas gdy sze­re­gowi pra­cow­nicy bie­do­wali. Szcze­gól­nie trudna była sy­tu­acja czwar­ta­ków. Ha­ro­wali kil­ka­na­ście go­dzin dzien­nie, ale za­ra­biali mar­nie, ich pen­sje prak­tycz­nie nie wy­star­czały na po­kry­cie kosz­tów dzien­nego przy­działu ro­dzin­nego, o je­dze­niu nie wspo­mi­na­jąc. Mało tego, kiedy Krzyk się tu­taj za­trud­niał, każ­demu na­le­żał się de­pu­tat: jedna pół­li­trowa bu­telka dzien­nie. Po­tem za­częto go zmniej­szać, aż wresz­cie trzy ty­go­dnie temu zo­stała już tylko jedna ósma li­tra.

– Za­raz na pewno za­cznie pa­dać... – Ko­wal­ski po­wie­dział to w taki spo­sób, jakby bar­dziej chciał prze­ko­nać sa­mego sie­bie.

– Ja­sne... – Krzyk po­wę­dro­wał my­ślami do córki. Może jed­nak za­ry­zy­ko­wać i wy­słać jej wia­do­mość? Ale je­śli czu­wała na po­ste­runku i szy­ko­wała się wła­śnie do ką­pieli, to nie­po­trzeb­nie by ry­zy­ko­wał!

Ni­kola... – wes­tchnął w du­chu. Jego uko­chana dziew­czynka, która za­częła sta­wać się ko­bietą. Jesz­cze rok, dwa lata temu, chłopcy pra­wie w ogóle jej nie in­te­re­so­wali, aż na­gle, nie­spo­dzie­wa­nie dla niego, sy­tu­acja od­wró­ciła się o sto osiem­dzie­siąt stopni. I te­raz drżał, my­śląc o tym, z kim spo­tyka się w sieci i jak te randki on­line wy­glą­dają. My­ślał na­wet o tym, czy nie spró­bo­wać zdo­być do­stępu do jej konta, aby mieć oko na nowe zna­jo­mo­ści, ale ko­niec koń­ców stwier­dził, że by­łaby to oznaka braku za­ufa­nia. A Ni­kola, gdyby się o tym do­wie­działa, ni­gdy by mu nie wy­ba­czyła.

Ostat­nio do­szły jesz­cze jej hu­mory i py­skówki. Szcze­gól­nie dla Ady po­tra­fiła być nie­miła. Zresztą, jemu też nie­raz się obe­rwało. A on, za­miast się ob­ra­zić, da­lej speł­niał wszyst­kie jej za­chcianki. Jak po­wie­działa ostat­nio żona: świata poza nią nie wi­dział. Na­wet nie ukry­wała, jak bar­dzo jest o to za­zdro­sna.

Nie, wcale nie po­wie­działa, tylko wy­krzy­czała pod­czas jed­nej z kłótni, któ­rych w mi­nio­nych mie­sią­cach było co­raz wię­cej. Zwy­kle za­czy­nało się od dro­bia­zgów, a po­tem szło już jak kula śnieżna zbie­ra­jąca wszystko po dro­dze.

Kilka po­przed­nich ty­go­dni było pod tym wzglę­dem na­prawdę cięż­kich, Ada szu­kała za­czepki przy każ­dej moż­li­wej oka­zji i Krzyk był co­raz moc­niej prze­ko­nany, że zło­ży­łaby po­zew o roz­wód, gdyby tylko miał on szansę po­wo­dze­nia. Mu­siała jed­nak wie­dzieć – tak samo do­brze, jak on – że jego uzy­ska­nie było prak­tycz­nie nie­moż­liwe. Wnio­sek obej­mu­jący oby­wa­teli czwar­tej ka­te­go­rii pod­le­gał roz­pa­trze­niu przez Ko­mi­sję Mo­ral­no­ści i Pra­wo­rząd­no­ści. Na samo wpi­sa­nie sprawy do har­mo­no­gramu cze­kało się od roku do pół­tora, wi­doki na uzy­ska­nie apro­baty był zaś zni­kome, Krzyk nie znał żad­nego zna­jo­mego, któ­remu by się to udało.

– Za­raz ko­niec zmiany... – Ko­wal­ski zro­bił kwa­śną minę.

– A gdzie ten twój deszcz?

– Te­raz to mój? – Był ura­żony. – Za­pier­da­la­łeś tam, gdzie za­wsze, w ta­kim tem­pie, że pra­wie ci ga­cie z dupy spa­dły, ale te­raz to deszcz jest tylko mój?

Krzyk za­ło­żył spodnie, nic nie mó­wiąc.

Ko­lega po­szedł w jego ślady.

– Do­bra, daj na luz – rzu­cił Ko­wal­ski.

– Na luz? – Krzyk był wście­kły. Nie tyle na part­nera, ten nie wy­sta­wiałby prze­cież sa­mego sie­bie. Bar­dziej na los, który spra­wił, że mu­siał obejść się sma­kiem.

Ko­lega za­ło­żył pod­ko­szu­lek, ko­szulę fla­ne­lową chwy­cił w dłoń.

– Trzy mie­siące temu się udało...

– Wiem. – Krzyk nie umiał się na niego gnie­wać.

To był ostatni raz, kiedy pa­dało. Krzyk pa­mię­tał do­kład­nie, że byli w po­ło­wie zmiany, gdy za­częło lać. Na plac przed bu­dyn­kiem so­cjal­nym wy­bie­gli wtedy wszy­scy pra­cow­nicy. Przez go­dzinę wy­sta­wiali ciała i twa­rze, po któ­rych pły­nął deszcz mie­sza­jący się ze łzami szczę­ścia. Ostatni raz wi­dział taką ra­dość, kiedy skoń­czyła się wojna.

Wra­cał wtedy do domu na pie­chotę, z ra­do­ścią wcho­dząc w każdą na­po­tkaną ka­łużę i chla­piąc jak przed­szko­lak. Oczami wy­obraźni wi­dział Ma­linę oraz Adę ką­piące się na bal­ko­nie i ro­biące wiel­kie pra­nie. Gdy wró­cił do domu, oka­zało się, że żona fak­tycz­nie wy­nio­sła na ze­wnątrz wszyst­kie ubra­nia.

Poza jego rze­czami.

Kiedy wró­cił z pracy i zo­ba­czył stertę swo­ich brud­nych skar­pe­tek i sli­pów le­żą­cych w ko­szu, wpadł w szał. Ada tłu­ma­czyła się roz­tar­gnie­niem, ale był świę­cie prze­ko­nany, że zro­biła to z pre­me­dy­ta­cją.

Wtedy pierw­szy raz pod­niósł na nią rękę.

Nie ude­rzył, po­wstrzy­mał się w ostat­nim mo­men­cie, ale Adzie wy­star­czył sam fakt, że się za­mach­nął.

– Naj­pierw się wy­cie­ramy? – spy­tał Ko­wal­ski, gdy do­tarli do bu­dynku so­cjal­nego.

– Nie ma in­nej opcji – po­twier­dził. – Śmier­dzę tak, że żona nie wpu­ści mnie do miesz­ka­nia.

We­szli do nie­wiel­kiego ma­ga­zynku. Na ścia­nach wi­siały dzie­siątki róż­nego ro­dzaju na­rzę­dzi, a w na­roż­niku stała stu­li­trowa beczka. Dzięki ci­chej zgo­dzie prze­ło­żo­nych pra­cow­nicy fi­zyczni mo­gli gro­ma­dzić w niej pro­dukt koń­cowy. Nie tyle był to prze­jaw dba­ło­ści o pod­wład­nych, co bar­dziej chęć za­po­bie­że­nia przy­no­sze­nia ze sobą smrodu do bu­dynku ad­mi­ni­stra­cji, który ro­bole co ja­kiś czas mu­sieli od­wie­dzać.

Każdy z nich chwy­cił szmatkę wi­szącą na sznurku, za­mo­czył ją w beczce, za­czął wy­cie­rać całe ciało, pil­nu­jąc, aby nie po­mi­nąć żad­nej od­kry­tej czę­ści.

Do­piero po ta­kim wstę­pie skie­ro­wali się do łaźni. Teo­re­tycz­nie na ko­niec każ­dej zmiany przy­słu­gi­wał im trzy­mi­nu­towy prysz­nic, jed­nak w prak­tyce czas skró­cony był do sześć­dzie­się­ciu se­kund. To, co tu­taj le­ciało z rury, pach­niało zu­peł­nie ina­czej niż za­war­tość beczki, jed­nak za­nim mo­gli się tym fak­tem na­cie­szyć, ką­piel się koń­czyła.

Krzyk po­dej­rze­wał, że ge­ne­ro­wane w ten spo­sób nad­wyżki są sprze­da­wane na czar­nym rynku, do­my­ślał się też, że inni ko­le­dzy ży­wią po­dobne do­my­sły, ale do­sko­nale wie­dział, że zło­że­nie pro­te­stu do władz en­klawy nic by nie dało. Jesz­cze się nie zda­rzyło, aby do­nos po­czy­niony przez oby­wa­tela niż­szej ka­te­go­rii był w sta­nie wy­rzą­dzić krzywdę Pierw­sza­kowi lub Dru­giemu. Je­dyne, co by uzy­skał, to bły­ska­wiczna utrata pracy. Ow­szem, za­ra­biał nie­wiele – jak na ro­snące koszty po­kry­wa­nia dzien­nego przy­działu ro­dzin­nego – ale wpadłby z desz­czu pod rynnę.

Deszcz.

Rynna.

Pić!

Z tą my­ślą wy­szedł spod prysz­nica, chwy­cił za ręcz­nik, ale nie za­czął się wy­cie­rać – po­dob­nie jak Ko­wal­ski – sy­cąc się każdą se­kundą, pod­czas któ­rej czuł na skó­rze ten przy­jemny do­tyk se­tek kro­pli. Kor­ciło go, aby zli­zać kilka z przed­ra­mie­nia, po­wstrzy­mał się siłą woli. Od­wa­lali tu w oczysz­czalni ka­wał na­prawdę do­brej ro­boty, ale co in­nego myć się w tym, a co in­nego brać do ust.

Pić!

Wszedł do szatni, ma­chi­nal­nie zer­k­nął na ta­blicę, od­no­to­wał pod­świa­do­mie, że wszy­scy obecni w za­kła­dzie mieli do­pusz­czalną tem­pe­ra­turę ciała, po czym pod­szedł do swo­jej szafki. Przy­ło­żył opa­skę do zamka, drzwiczki się otwo­rzyły.

Chwy­cił za bu­telkę, siłą woli zmu­sił się, aby nie opróż­niać jej cał­ko­wi­cie, po­prze­stał na kilku ły­kach, cho­ciaż nie było to ła­twe.

Na­gle spoj­rzał na kartkę pa­pieru przy­kle­joną do we­wnętrz­nej strony drzwi­czek kil­koma pa­skami ta­śmy izo­la­cyj­nej. Znał ten ry­su­nek do­sko­nale, po­tra­fiłby od­two­rzyć z pa­mięci każdy de­tal. A i tak za każ­dym ra­zem, kiedy na niego pa­trzył, od­czu­wał wiel­kie szczę­ście, nie­mal ta­kie samo, ja­kie stało się jego udzia­łem, gdy zo­ba­czył go pierw­szy raz w ży­ciu.

Więk­szą część kartki zaj­mo­wał gruby pień drzewa, z któ­rego wy­ra­stały dużo cień­sze ko­nary – już na pierw­szy rzut oka było wi­dać, że ry­so­wane dzie­cięcą rączką – a na nich za­wie­szone były ogromne ciem­no­czer­wone ma­liny.

Ma­liny.

Nie żo­łę­dzie. Nie kasz­tany. Nie li­ście.

Tylko ma­liny.

Krzyk się uśmiech­nął, de­li­kat­nie do­tknął kartki opusz­kami pal­ców. Była wy­gnie­ciona i wy­pło­wiała tak mocno, że ko­lory za­częły tra­cić na wy­ra­zi­sto­ści, ale jemu to nie prze­szka­dzało.

Trzy­małby ją tu­taj, na­wet gdyby nic już nie można było roz­po­znać.

Na­gle ci­szę prze­rwał tu­balny głos do­cho­dzący zza drzwi­czek.

– Trzeba się zbie­rać do chaty!

Jan nie mu­siał za­my­kać szafki, żeby wie­dzieć, kim jest jego wła­ści­ciel. Mi­łosz Ła­zik miał pra­wie dwa me­try wzro­stu, po­ru­szał się z de­li­kat­no­ścią sło­nia i był rów­nie co on gru­bo­skórny.

Za­raz po­tem za­skrze­czał ra­dio­wę­zeł.

– Uwaga, uwaga! Na­da­jemy ważny ko­mu­ni­kat!

Krzyk aż spiął się w so­bie. Ile­kroć szcze­kaczka się od­zy­wała, tyle razy prze­ka­zy­wała złe wie­ści. Co tym ra­zem?!

– We wczo­raj­szym ogól­no­pol­skim re­fe­ren­dum w spra­wie zmniej­sze­nia zwięk­sze­nia ob­niżki dzien­nego przy­działu ro­dzin­nego wzięło udział dzie­więć­dzie­siąt osiem koma dzie­więć upraw­nio­nych.

Za­cho­wał ka­mienną twarz, wie­dział, że SYCO cały czas go ob­ser­wuje.

– Pań­stwowa Ko­mi­sja Wy­bor­cza za­twier­dziła wy­nik re­fe­ren­dum jako wią­żący...

Jakby to była ja­kaś no­wość... – po­my­ślał, ale na­wet nie drgnęła mu brew.

– Swoją wolę po­par­cia wy­ra­ziło dzie­więć­dzie­siąt pięć koma trzy­na­ście pro­cent uczest­ni­ków re­fe­ren­dum...

Ktoś się od­wa­żył sprze­ci­wić? – spy­tał sa­mego sie­bie.

– Ja nie wy­ra­zi­łem – po­wie­dział Ła­zik.

Krzyk spoj­rzał na niego za­sko­czony. Sam miał te­raz przed oczami sie­bie i Adę zbli­ża­ją­cych palce do wir­tu­al­fo­nów, by wziąć udział w obo­wiąz­ko­wym ple­bi­scy­cie. Kor­ciło go, aby wy­brać „nie”, ale – jak przy każ­dym in­nym gło­so­wa­niu od za­koń­cze­nia wojny – nie od­wa­żył się. I przez myśl mu przy tym nie prze­szło, aby swo­imi wąt­pli­wo­ściami dzie­lić się pu­blicz­nie! Więk­szej głu­poty nie można było po­peł­nić!

– Nie ba­łeś się? – Ko­wal­ski nie do­wie­rzał.

Krzyk pa­trzył to na jed­nego, to na dru­giego, za­sta­na­wia­jąc się, który z nich jest więk­szym de­bi­lem.

– Prze­cież w te­le­wi­zji cały czas po­wta­rzają, że wy­bory są tajne. – Ła­zik wy­cie­rał głowę ręcz­ni­kiem.

Chyba coś mu pa­dło na mózg! – Krzyk na­gle po­czuł, że musi się jak naj­szyb­ciej ubrać i opu­ścić szat­nię. Prze­by­wa­nie w niej ra­zem z kimś ta­kim mo­gło przy­nieść opła­kane skutki.

– Sko­rzy­sta­łem tylko z prawa wy­ra­że­nia sprze­ciwu wo­bec dal­szych cięć... – tłu­ma­czył Ła­zik.

Cał­kiem cię po­je­bało?! – wrza­snął Krzyk w my­ślach. Nie sły­sza­łeś o mo­wie nie­na­wi­ści? Na pod­sta­wie tej ustawy pod­da­wa­nie w wąt­pli­wość stanu klę­ski ży­wio­ło­wej było uzna­wane za jedno z naj­cięż­szych prze­stępstw!

Po­sta­no­wił nie za­pi­nać ko­szuli. Chwy­cił bluzę w dłoń, za­trza­snął szafkę – nie przej­mu­jąc się tym, że ob­ra­zek może się od­kleić. Mu­siał jak naj­szyb­ciej stąd wiać. Każda se­kunda tu­taj dłu­żej ozna­czała nie­bez­pie­czeń­stwo oskar­że­nia o współ­udział, a De­par­ta­ment Bez­pie­czeń­stwa Zdro­wia Pu­blicz­nego Oby­wa­teli ka­rał rów­nie su­rowo.

– A ty co my­ślisz? – Ko­wal­ski skie­ro­wał to py­ta­nie do ko­legi, z któ­rym do­piero co cze­kał na deszcz.

Co za głupi skur­wy­syn! – Krzy­kowi zro­biło się słabo. Co on my­śli? A chuj im po­wie! Już raz chciał być od­ważny i sprze­ci­wił się sys­te­mowi. I jak skoń­czył? Ada do dziś nie mo­gła mu tego da­ro­wać!

– No? – pod­ła­pał Ła­zik.

Krzyk po­sta­no­wił zro­bić to, co zwy­kle w ta­kiej sy­tu­acji.

– Wła­ści­wie... – za­czął uda­wać, że się za­sta­na­wia. Ko­szulę miał w dłoni, wy­star­czyło wzuć buty i mógł stąd spie­przać. Za­ło­żył prawy, po­tem lewy, in­ten­syw­nie my­śląc, co po­wie­dzieć na od­czep­nego.

Nie zdą­żył się ode­zwać, do szatni wpadł bry­ga­dzi­sta. Krzyk wie­dział, że Ła­zik jest jego pu­pil­kiem, ostat­nie trzy mie­siące wła­śnie jego wska­zy­wał do pre­mii za wy­dajną pracę, cho­ciaż ten wcale na to nie za­słu­gi­wał.

Te­raz jed­nak prze­ło­żony trząsł się jak ga­la­reta.

Krzyk ani tro­chę mu się nie dzi­wił. Je­śli SYCO po­równa ad­no­ta­cje przy pre­miach na li­ście płac, bry­ga­dzi­sta może do­stać za­rzut dzia­ła­nia w zor­ga­ni­zo­wa­nej gru­pie dy­sy­den­tów.

– Masz... się... sta­wić... u... dy­rek­tora. – Bry­ga­dzi­sta z tru­dem się wy­sła­wiał. – W... try­bie... na­tych­mia­sto­wym.

Nie ad­re­so­wał tego do Krzyka, ale jego też zmro­ziło. Pró­bo­wał prze­łknąć ślinę, ale nie po­tra­fił, a prze­cież do­piero co wy­pił dwa łyki!

Za to do Ła­zika po­waga sy­tu­acji naj­wy­raź­niej nie do­cie­rała.

– Te­raz?

– A kiedy, kurwa?! – wy­pa­lił bry­ga­dzi­sta. – Na syl­we­stra?!

– Prze­cież na syl­we­stra i tak nie wolno wy­cho­dzić z do­mów... – Ła­zik naj­wy­raź­niej cały czas nie wie­dział, w co się wpa­ko­wał.

– Ale już! – wrza­snął bry­ga­dzi­sta.

– Idę... – od­parł Ła­zik.

Bę­dziesz się cie­szyć, je­śli skoń­czy się na ob­ni­że­niu dzien­nego przy­działu ro­dzin­nego – Krzyk zro­bił krok do przodu, za­cho­dząc w głowę, czy zo­ba­czy jesz­cze gbura w pracy. Parę razy zdą­żył się już prze­ko­nać, że w en­kla­wie nie ma lu­dzi nie­za­stą­pio­nych. Na­wet na tak spe­cja­li­stycz­nych sta­no­wi­skach, jak ich. Je­śli ktoś pod­padł wła­dzy, nie było dla niego ra­tunku.

On sam był wy­jąt­kiem od re­guły.

– Po­wie­dzia­łem: w try­bie na­tych­mia­sto­wym! – wark­nął bry­ga­dzi­sta.

Krzyk zro­zu­miał, że naj­wyż­szy czas się stąd ewa­ku­ować. Wy­ko­nał ko­lejny ruch, ale po­tem mu­siał się za­trzy­mać, gdyż drogę za­sta­wiał mu prze­ło­żony.

Bry­ga­dzi­sta spoj­rzał naj­pierw na niego, po­tem na Ko­wal­skiego.

– A wy czego się tak ga­pi­cie?

Ko­wal­ski za­jął bez­pieczne miej­sce za ple­cami Jana.

– Ja się nie ga­pię... – od­parł ci­cho.

– Ja też nie – za­wtó­ro­wał Krzyk.

– To czego tu jesz­cze chce­cie? – wy­ce­dził bry­ga­dzi­sta. – Spier­da­lać do domu!

Żad­nemu z nich nie trzeba było drugi raz po­wta­rzać.

Roz­dział 2

Dziwna pan­de­mia – bo ta­kim mia­nem ochrzczono ją po la­tach – która roz­po­częła się w 2020 roku, nie­mal ze­pchnęła świa­tową go­spo­darkę w prze­paść. Firmy upa­dały, lu­dzie tra­cili pracę albo umie­rali w szpi­ta­lach nie­le­czeni, dra­stycz­nie wzro­sła też liczba sa­mo­bójstw, za­równo wśród star­szych, jak i mło­dzieży. Po­tem przy­szła wojna na Ukra­inie i jesz­cze więk­sze pro­blemy go­spo­dar­cze. Rządy więk­szo­ści kra­jów zmie­niły prio­ry­tety i prze­stały dbać o eko­lo­gię. Li­czyło się tylko tu i te­raz – walka o na­kar­mie­nie mi­liarda lu­dzi bez pracy – a nie zmniej­sza­nie emi­sji dwu­tlenku wę­gla czy in­we­sto­wa­nie w zie­loną ener­gię. Sy­tu­acji nie po­pra­wiła też za­paść sys­te­mów edu­ka­cji. Mie­siące zdal­nego na­ucza­nia po­cią­gnęły za sobą nie­spo­ty­kany wcze­śniej w hi­sto­rii świata kry­zys kom­pe­ten­cji i spo­łecz­nego wy­ob­co­wa­nia. De­cy­denci, pró­bu­jąc ra­to­wać sy­tu­ację, za­częli wpro­wa­dzać ko­lejne re­gu­la­cje prawne i re­stryk­cje, a po­nie­waż nie da­wało to efektu, śrubę przy­krę­cano co­raz moc­niej.

Kiedy zo­rien­to­wano się, że nie tędy droga, było już za późno. W 2026 roku zmiany kli­ma­tyczne ostro przy­śpie­szyły, po­wo­du­jąc se­rię klęsk ży­wio­ło­wych na ca­łej kuli ziem­skiej. Ogromu znisz­czeń do­peł­niła su­sza trwa­jąca nie­mal dwa lata. Po­cząt­kowo bar­dziej za­sobne pań­stwa pró­bo­wały ra­to­wać inne, ale szybko oka­zało się, że świa­towe za­pasy są na to zbyt małe.

To wła­śnie tam­ten mo­ment wy­ko­rzy­stało kilka kor­po­ra­cji, na czele z Uni­ver­sum He­alth and Care. Za­pro­po­no­wały po­wo­ła­nie spe­cjal­nej agendy i za­ofe­ro­wały swój udział w pra­cach ma­ją­cych za­po­biec ka­ta­kli­zmowi. Rządy naj­więk­szych mo­carstw przy­kla­snęły po­my­słowi, me­dia ogło­siły zwy­cię­stwo, a ko­mi­tet no­blow­ski uho­no­ro­wał kon­cerny na­grodą po­ko­jową.

Szybko jed­nak oka­zało się, że po­moc nie bę­dzie dar­mowa, a w za­mian za nią kor­po­ra­cje za­żą­dały udzia­łów w fir­mach dys­try­bu­cyj­nych oraz wpływu na ścieżkę le­gi­sla­cyjną i kształ­to­wa­nie po­li­tyki we­wnętrz­nej i ze­wnętrz­nej rzą­dów.

Wów­czas przy­szedł drugi cios: w kilku ty­sią­cach miej­scach na świe­cie, nie­mal jed­no­cze­śnie, za­truto naj­więk­sze uję­cia i zbior­niki, nie­mal po­łowę tego, co ludz­kość miała do dys­po­zy­cji. Ak­cja była zor­ga­ni­zo­wana i cho­ciaż nikt ni­kogo za ręce nie zła­pał, co od­waż­niejsi dzien­ni­ka­rze od razu o sa­bo­taż oskar­żyli Uni­ver­sum He­alth and Care oraz dwie współ­pra­cu­jące z nią inne kor­po­ra­cje.

ONZ po­wo­łała spe­cjalną ko­mi­sję, która oczy­wi­ście ni­czego nie wy­kryła, w prze­ci­wień­stwie do syn­dy­katu nie­za­leż­nych dzien­ni­ka­rzy, któ­rzy wpa­dli na trop pa­ra­mi­li­tar­nej or­ga­ni­za­cji po­wią­za­nej z kon­cer­nami. Przed­sta­wili twarde do­wody, ale na zmianę układu sił było już za późno. Świa­towe za­soby zmniej­szyły się dra­stycz­nie, po­daż za­częła spa­dać w po­stę­pie geo­me­trycz­nym, za to ceny wzro­sły do nie­bo­tycz­nych roz­mia­rów. W efek­cie przed mi­liar­dami lu­dzi na ca­łym świe­cie sta­nęło widmo śmierci z pra­gnie­nia.

I wła­śnie wtedy wy­bu­chła III wojna świa­towa. Kon­flikt nie trwał długo, za­le­d­wie dwa mie­siące, za to był ka­ta­stro­falny w skut­kach. Nie wia­domo było, kto pierw­szy użył broni ją­dro­wej: Stany Zjed­no­czone czy Ro­sja, nie­któ­rzy ob­ser­wa­to­rzy ob­wi­niali też Chiny. Wojna nu­kle­arna prze­ro­dziła się w kon­flikt tra­dy­cyjny, który do­peł­nił dzieła znisz­cze­nia. Po­pu­la­cja w nie­któ­rych re­jo­nach świata zmniej­szyła się o osiem­dzie­siąt pro­cent, więk­szość te­ry­to­rium Ame­ryki Pół­noc­nej i Azji – a także znaczna część Eu­ropy – nie nada­wała się do za­miesz­ka­nia.

Kiedy szary pył opadł, było już tylko go­rzej. Wojna była bły­ska­wiczna, ale jesz­cze szyb­ciej dzia­łały kor­po­ra­cje. Ciała za­bi­tych nie zdą­żyły jesz­cze do­brze osty­gnąć, gdy oka­zało się, że resztki świa­to­wych za­so­bów prze­szły na wła­sność trzech z nich, przy czym Uni­ver­sum He­alth and Care miała naj­więk­szy udział, po­nad pięć­dzie­się­cio­pro­cen­towy. Co wię­cej, dzięki po­ro­zu­mie­niom z pra­wie wszyst­kimi pań­stwami na świe­cie, zy­skały mo­no­pol na pro­wa­dze­nie od­wier­tów, po­szu­ki­wa­nia no­wych źró­deł, a także aku­mu­lo­wa­nie za­pa­sów. Zwy­kłym lu­dziom nie wolno było bez ze­zwo­le­nia wy­ko­pać na­wet zwy­kłej studni ani też gro­ma­dzić desz­czówki, zresztą pa­dało za­le­d­wie kilka dni w roku. Efek­tem tych wszyst­kich ob­ostrzeń było uza­leż­nie­nie ca­łych kra­jów i spo­łe­czeństw.

Nic dziw­nego, że świa­tem wstrzą­snęły fale nie­po­ko­jów. W od­po­wie­dzi na to rządy ko­lej­nych państw – kie­ro­wane z tyl­nego sie­dze­nia przez wła­dze trzech kor­po­ra­cji – dzie­liły swoje te­ry­to­ria na za­mknięte en­klawy, po­mię­dzy któ­rymi po­ru­szać mo­gli się je­dy­nie oby­wa­tele cie­szący się peł­nią praw – po­zo­sta­łym nie wolno było ich opusz­czać. W Zie­lo­nej Gó­rze wy­dzie­lono do­dat­kowo dwie czę­ści: En­klawę We­wnętrzną i En­klawę Ze­wnętrzną. Do tej dru­giej wstęp mieli je­dy­nie Pierw­szaki i Dru­dzy.

W Pol­sce – jed­nej z naj­więk­szych prze­gra­nych wojny – sy­tu­acja była dra­ma­tycz­nie zła. Od jej wy­bu­chu obo­wią­zy­wał stan wy­jąt­kowy – prze­dłu­żany na ko­lejne okresy – kon­sty­tu­cja była za­wie­szona, prawo do od­wo­ła­nia się do sądu od de­cy­zji or­ga­nów ad­mi­ni­stra­cji pu­blicz­nej w więk­szo­ści spraw zo­stało bez­ter­mi­nowo wstrzy­mane.

Fak­tyczną wła­dzę w en­kla­wach spra­wo­wali lo­kalni po­li­tycy wska­zy­wani przez rząd cen­tralny, jed­nak sta­no­wi­ska nie mógł ob­jąć nikt, kto wcze­śniej nie zo­stałby za­ak­cep­to­wany przez miej­scowe przed­sta­wi­ciel­stwo jed­nej z trzech kor­po­ra­cji. W En­kla­wie Zie­lona Góra – bo tak brzmiała te­raz ofi­cjalna na­zwa mia­sta – był nim Grze­gorz Ber­nat, któ­rego jed­nak wszy­scy na­zy­wali skró­towo Pierw­szym, a nie­któ­rzy – tylko w my­ślach – Pierw­szym Skur­wy­sy­nem. To on de­cy­do­wał o wy­so­ko­ści przy­dzia­łów i – co rów­nie istotne – ce­nie li­tra wody, która nie­ustan­nie się zmie­niała. Tak na­prawdę jed­nak każda de­cy­zja była po­dej­mo­wana w ga­bi­ne­tach Uni­ver­sum He­alth and Care, Ber­nat je­dy­nie wcie­lał ją w ży­cie.

Roz­dział 3

Ada we­szła do dy­żurki pie­lę­gniar­skiej, po­włó­cząc ze zmę­cze­nia no­gami. Pier­wot­nie gra­fik prze­wi­dy­wał dzie­się­cio­go­dzinną zmianę, ale była w szpi­talu już o po­łowę dłu­żej.

Otwo­rzyła szafkę za­bez­pie­czoną ko­dem, spoj­rzała na dwie li­trowe bu­telki, jedną z dzi­siej­szego przy­działu dla przed­sta­wi­ciela za­wodu za­ufa­nia spo­łecz­nego, drugą bę­dącą wy­ni­kiem oszczęd­nego go­spo­da­ro­wa­nia w mi­nio­nym ty­go­dniu. W tej pierw­szej zo­stała może jedna trze­cia, miała na­dzieję, że wy­star­czy do końca pracy. Gdyby udało jej się do­trwać na tej resztce, cały litr mo­głaby zo­sta­wić so­bie na czarną go­dzinę. A tej mo­gła spo­dzie­wać się wkrótce, na szpi­tal­nych ko­ry­ta­rzach co­raz gło­śniej mó­wiło się o ko­lej­nej ob­niżce. Nie dys­ku­to­wano już o tym, czy ona na­stąpi, ale kiedy i jak do­tkliwa się okaże.

Spraw­dziła czas na ze­ga­rze wi­szą­cym nad drzwiami i po­czuła pie­cze­nie pod po­wie­kami. Wie­działa, że dy­rek­cja ma prawo we­zwać każ­dego pra­cow­nika – le­ka­rza i pie­lę­gniarki też – bez względu na usta­lony wcze­śniej gra­fik, tak samo, jak może prze­dłu­żyć mu dy­żur. W teo­rii wy­tyczne obo­wią­zy­wały wszyst­kich za­trud­nio­nych, ale w prak­tyce eg­ze­kwo­wano je tylko od pra­cow­ni­ków trze­ciej i czwar­tej ka­te­go­rii: sa­lo­wych, sprzą­ta­czek i pra­cow­ni­ków go­spo­dar­czych. A po­nie­waż per­so­nel me­dyczny z za­ło­że­nia był przy­pi­sany do dwóch pierw­szych grup, le­ka­rze i pie­lę­gniarki nie mu­sieli się o to mar­twić. W ich przy­padku we­zwa­nia w try­bie pil­nym zda­rzały się spo­ra­dycz­nie, naj­wy­żej kilka razy w roku i ni­gdy nie miały cha­rak­teru re­pre­sji.

Ona znaj­do­wała się w dia­me­tral­nie in­nym po­ło­że­niu. Jako je­dyna pie­lę­gniarka nie­na­le­żąca do Pierw­sza­ków i Dru­gich, była wy­ko­rzy­sty­wana do gra­nic moż­li­wo­ści fi­zycz­nych i psy­chicz­nych, o ile już ich nie prze­kro­czyła. Wła­ści­wie ni­gdy nie wie­działa, o któ­rej go­dzi­nie wróci do domu ani też kiedy od­bie­rze wia­do­mość na­ka­zu­jącą sta­wie­nie się do pracy w prze­ciągu dwóch go­dzin.

Raz jesz­cze skon­tro­lo­wała czas. Do końca re­gu­la­mi­no­wej prze­rwy miała jesz­cze kwa­drans. Po­ło­żyła się na ko­zetce, przy­ło­żyła głowę do wy­mię­to­szo­nej po­duszki. Za­mknęła oczy i wła­śnie wtedy za­dźwię­czał dzwo­nek in­ter­komu.

Pod­nio­sła się, ale umę­czone ciało za­pro­te­sto­wało i stra­ciła rów­no­wagę.

Te­le­fon cały czas dźwię­czał gło­śno.

Syk­nęła, ura­ziw­szy kon­tu­zjo­wany kilka ty­go­dni wcze­śniej ło­kieć.

Brzę­cze­nie było co­raz bar­dziej na­tar­czywe.

Wie­działa, że musi pod­nieść słu­chawkę.

Zgło­siła się. Dzwo­nili z dol­nego SOR-u.

– Tak... Już idę... – Po­pra­wiła wy­gnie­ciony far­tuch i wy­szła z dy­żurki.

Do celu nie miała da­leko, ale po dro­dze mu­siała przejść przez kilka za­tę­chłych ko­ry­ta­rzy. Z wi­szą­cych nad gło­wami rur od­pa­dały płaty farby. Nie le­piej pre­zen­to­wały się ściany po­cią­gnięte szarą ema­lią. Spod nie­któ­rych wiel­kich dziur wy­ła­niały się plamy ple­śni i grzyba.

Oświe­tle­nie szwan­ko­wało, mu­siała uwa­żać, aby nie po­tknąć się na wy­szczer­bio­nych ka­flach, po­ło­żo­nych chyba jesz­cze w po­przed­nim stu­le­ciu.

Wresz­cie do­tarła do wiel­kiej sali ja­kiś czas temu prze­ro­bio­nej na po­cze­kal­nię. Nie­wiele osób ze sobą roz­ma­wiało, więk­szość sie­działa na le­pią­cych się ław­kach, za­cho­wu­jąc prze­pi­sowy dy­stans. Gdyby nie do­bie­ga­jące ze­wsząd jęki i płacz ma­łych dzieci, można by to miej­sce wziąć za halę dwor­cową.

Tak, jak się spo­dzie­wała, liczba pa­cjen­tów, jaką wi­działa przed prze­rwą, ani tro­chę się nie zmniej­szyła. Nie­któ­rzy tkwili już tak długo, że roz­po­zna­wała ich twa­rze. Mi­mo­cho­dem zer­k­nęła na wielki no­wo­cze­sny mo­ni­tor za­wie­szony na du­żej ścia­nie, ni­jak nie­pa­su­jący do jej odra­pa­nej i brud­nej po­wierzchni. Spraw­dziła tem­pe­ra­turę ciała wid­nie­jącą przy każ­dym nu­me­rze iden­ty­fi­ka­cyj­nym, po­tem skon­tro­lo­wała jesz­cze czas ocze­ki­wa­nia na po­radę.

Re­kor­dzi­sta prze­kro­czył już osiem­na­ście go­dzin.

A po­my­śleć, że to jest spo­kojny dzień... – wes­tchnęła w du­chu, po­tem z punktu in­for­ma­cyj­nego ode­brała kartę pa­cjenta, we­szła z nią do ga­bi­netu.

Chwilę póź­niej po­ja­wiła się w nim ko­bieta z twa­rzą po­oraną głę­bo­kimi zmarszcz­kami, trzy­ma­jąca za rękę dziecko z za­ban­da­żo­waną głową.

Ada zer­k­nęła w do­ku­ment, chło­piec miał sie­dem lat.

– Co się stało? – spy­tała, za­kła­da­jąc rę­ka­wiczki la­tek­sowe.

– Spadł z huś­tawki i roz­ciął so­bie głowę – od­po­wie­działa matka. – Do­stał na to zgodę! – do­dała szybko.

– Na roz­bi­cie głowy? – spy­tała Ada ma­chi­nal­nie.

– Na sko­rzy­sta­nie z huś­tawki – wy­ja­śniła. – Za­re­je­stro­wa­li­śmy się zgod­nie z pra­wem.

– Mogę zo­ba­czyć? – Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, za­częła od­wi­jać ban­daż prze­siąk­nięty krwią.

Sta­rała się ro­bić to de­li­kat­nie, ale chło­piec i tak za­czął pła­kać z bólu.

– Pa­skudna rana... – po­wie­działa, pa­trząc na głę­bo­kie roz­cię­cie. – Trzeba szyć.

– Długo bę­dziemy mu­sieli na to cze­kać? – Ko­bieta przy­tu­liła syna do piersi, za­częła go gła­skać po po­liczku.

Ada spraw­dziła coś szybko w kar­cie.

– Nie ma jesz­cze wy­ni­ków ba­dań na obec­ność wi­ru­sów w or­ga­ni­zmie – wy­ja­śniła. – Do­póki nie do­trą, nie można zro­bić za­biegu.

– Prze­cież to tylko kilka szwów! – Pierw­szy raz od wej­ścia do ga­bi­netu ko­bieta pod­nio­sła głos. – Parę mi­nut i po spra­wie...

– Przy­kro mi. – Ada roz­ło­żyła wy­mow­nie ręce. – Ta­kie są pro­ce­dury.

– Pro­ce­dury? – Miała łzy w oczach. – Cze­kamy już pra­wie sześć go­dzin... On cierpi...

Jakby na do­wód tego chło­piec za­łkał ci­cho.

– Bez wy­ni­ków po­moc me­dyczna nie może zo­stać udzie­lona. – Pie­lę­gniarka wzno­siła się na wy­żyny cier­pli­wo­ści. Nie ona sta­no­wiła prawo, nie ona po­winna za­tem tłu­ma­czyć się pa­cjen­tom.

– A je­śli ta rana by­łaby za­gro­że­niem ży­cia, to co wtedy?

– Już pani po­wie­dzia­łam: ta­kie są pro­ce­dury i mu­simy się ich trzy­mać.

– Ile to może po­trwać?

– To za­leży od la­bo­ra­to­rium. – Jak miała po­wie­dzieć matce tego dziecka, że wy­niki mogą być za kwa­drans, ale rów­nie do­brze ju­trzej­szego rana.

Ko­bieta przy­ło­żyła dło­nie do uszu syna.

– A je­śli wda się za­ka­że­nie? – spy­tała.

– Wtedy trzeba bę­dzie go przez kilka dni po­ło­żyć na od­dziale. – Nie do­dała już, że wcze­śniej trzeba by zna­leźć ja­kieś wolne łóżko, o co ła­two nie bę­dzie.

– Kilka dni? – Była prze­ra­żona. – A na które pię­tro go za­bie­rze­cie? – wy­szep­tała. – Na trze­cie?

Ada za­prze­czyła krót­kim ru­chem głowy. Nie mu­siała py­tać ko­biety o sta­tus, na ten SOR tra­fiali tylko trze­ciaki i czwar­taki, a im moż­li­wość sko­rzy­sta­nia z po­li­kli­niki – wy­po­sa­żo­nej w naj­no­wo­cze­śniej­szy sprzęt i ob­słu­gi­wany przez naj­lep­szą ka­drę – nie przy­słu­gi­wała.

– Czyli na dru­gie? – Ko­bieta nie miała już cie­nia wąt­pli­wo­ści. – Tam... – Znów przy­sło­niła sy­nowi uszy, ale nie­po­trzeb­nie, za­snął. – Tam jest tylko umie­ral­nia... Przyj­mu­je­cie pa­cjen­tów... Kła­dzie­cie ich do łó­żek... I cze­ka­cie, aż umrą...

– Po­sta­ram się spraw­dzić, czy la­bo­ra­to­rium nie mo­głoby się tro­chę po­śpie­szyć...

– Dzię­kuję! – Uśmiech­nęła się z wdzięcz­no­ścią, ale za­raz po­tem przez jej twarz prze­biegł gry­mas bólu.

– Do­brze się pani czuje? – spy­tała Ada in­stynk­tow­nie.

– To nic... – Gwał­tow­nie po­krę­ciła głową.

– Mdli pa­nią? – Za­częła się jej bacz­nie przy­glą­dać. – Kiedy pani ostat­nio ja­dła?

– Nie pa­mię­tam... – Zmru­żyła oczy.

Pie­lę­gniarka opu­ściła wzrok ni­żej, na brzuch, i już wie­działa. Le­d­wie było wi­dać, je­śli miała ra­cję, to był do­piero drugi mie­siąc. Dwu­krot­nie otwo­rzyła prawą dłoń, uru­cho­miła wir­tu­al­fona, spraw­dziła w sys­te­mie dane ko­biety. Ostat­nią wi­zyta u gi­ne­ko­loga miała trzy lata temu.

– Chło­piec czy dziew­czynka?

– Słu­cham?! – Ko­bieta udała, że nie ro­zu­mie.

– Pani jest w ciąży, prawda? – spy­tała ci­cho.

– Skąd... – Pró­bo­wała ukryć zde­ner­wo­wa­nie.

– Nie oszuka mnie pani.

– Ni­kogo nie chcę oszu­ki­wać... Tak... Je­stem... – Ko­bieta się pod­dała. Wie­działa, że prę­dzej czy póź­niej prawda i tak wyj­dzie na jaw. Może na­wet od­czu­wała coś na kształt ulgi, że to już się stało. – Nie znam płci. Ba­da­nie jest ta­kie dro­gie...

– Ma pani zgodę ko­mi­sji? – Za­nim Ada skoń­czyła py­tać, znała już od­po­wiedź.

– A po co to pani wie­dzieć?

Pie­lę­gniarka chwy­ciła kartę chłopca, ru­szyła do wyj­ścia.

– Prze­pra­szam, to nie pani wina... – Ko­bieta ści­szyła głos. – Nie do­sta­li­śmy po­zwo­le­nia. Mąż sta­rał się w za­kła­dzie pracy... Ja też... Bez efektu.

– Re­gu­la­min na­ka­zuje mi po­in­for­mo­wa­nie pa­nią o kon­se­kwen­cjach... – Ada źle czuła się w tej roli, ale nie miała wyj­ścia. Gdyby wy­szło na jaw, że nie do­peł­niła obo­wiązku, stra­ci­łaby prawo wy­ko­ny­wa­nia za­wodu. – Mu­szę też od­no­to­wać w sys­te­mie fakt prze­pro­wa­dze­nia tej roz­mowy.

Ko­bieta wzdry­gnęła się ner­wowo.

– Coś pani po­wiem, tak od sie­bie... – Ada mó­wiła nie­mal nie­do­sły­szal­nie. – Bez zgody ko­mi­sji nie zwięk­szą wam dzien­nego przy­działu ro­dzin­nego. Sztucz­nego mleka dla dziecka też nie do­sta­nie­cie.

– Prze­cież mo­żemy pod­pi­sać zo­bo­wią­za­nie o od­pra­co­wa­niu do­dat­ko­wego przy­działu przez dziecko po uzy­ska­niu przez nie peł­no­let­no­ści... Trze­ciaki i czwar­taki mają taką moż­li­wość! – Jej oczy za­szkliły się łzami.

– Tylko wtedy, je­śli wcze­śniej uzy­skają zgodę ko­mi­sji na zaj­ście w ciążę.

W od­po­wie­dzi ko­bieta tylko ci­cho jęk­nęła.

– Bę­dzie pani mu­siała kar­mić pier­sią, a wtedy trzeba pić dużo wię­cej niż zwy­kle – tłu­ma­czyła Ada da­lej. – Ma­cie z mę­żem sie­dem mie­sięcy na przy­go­to­wa­nie za­pa­sów.

– Oboje pra­cu­jemy sie­dem­dzie­siąt dwie go­dziny ty­go­dniowo... – Ob­li­czyła szybko w my­ślach. – Do tego do­cho­dzi jesz­cze zdalne na­ucza­nie... – Po­ka­zała na chłopca, który cały czas spał. – Nie mamy jak wy­ro­bić do­dat­ko­wego li­mitu...

Pie­lę­gniarka miała już coś po­wie­dzieć, ale drzwi do ga­bi­netu otwo­rzyły się z hu­kiem, sta­nął w nich Bła­żej Bach, or­dy­na­tor od­działu we­wnętrz­nego.

– Pani po­zwoli ze mną. – Wy­ce­dził, pa­trząc na Adę.

– Już idę, pa­nie dok­to­rze. – Po­de­szła do ko­biety. – Spraw­dzę w la­bo­ra­to­rium to, co mó­wi­łam... A na ra­zie mu­si­cie wró­cić do po­cze­kalni.

– Dzię­kuję. – Ko­bieta za­częła bu­dzić syna.

– Je­śli cho­dzi o na­szą roz­mowę... Za­pasy... – Obej­rzała się, or­dy­na­tora na szczę­ście nie było już w drzwiach. – Je­żeli tego nie zro­bi­cie, dziecko nie prze­żyje. – Wy­szła na ko­ry­tarz, przy­śpie­szyła kroku, wie­działa, że le­karz nie lubi, kiedy każe mu się cze­kać.

– Ko­muś chyba mie­szają się prio­ry­tety. – Bach się­gnął rę­kami do ste­to­skopu za­wie­szo­nego na szyi.

– Bar­dzo pana or­dy­na­tora prze­pra­szam... Mu­sia­łam...

Prze­rwał jej bez­ce­re­mo­nial­nie.

– O co cho­dzi z tym la­bo­ra­to­rium?

– Mu­szę spraw­dzić wy­niki te­stu wi­ru­so­wego... – Po­sta­no­wiła nie kła­mać, ale też i nie mó­wić ca­łej prawdy.

– Przy­po­mi­nam o obo­wią­zu­ją­cych li­mi­tach na dol­nym SOR-ze! – Z pre­me­dy­ta­cją pod­niósł głos. Po­cze­kal­nia, jak szpi­talne ko­ry­ta­rze i więk­szość ga­bi­ne­tów, na­szpi­ko­wana była mi­kro­fo­nami i ka­me­rami, ale pa­nu­jący w niej har­mi­der mógł utrud­nić su­per­czu­łemu sprzę­towi wy­chwy­ce­nie tego, co po­wie­dział.

– Oczy­wi­ście, pa­mię­tam! – za­pew­niła so­len­nie.

– Kto wy­dał taką ilość le­ków? – Po­ka­zał wy­peł­nioną kartę za­po­trze­bo­wa­nia, cały czas mó­wiąc prze­sad­nie gło­śno.

– Ja. – Ada nie mu­siała pa­trzeć na po­szcze­gólne ru­bryki, już wie­działa, co jest po­wo­dem tego, że or­dy­na­tor we­wnętrz­nego po­fa­ty­go­wał się na dolny SOR.

– Na ja­kiej pod­sta­wie?

– Mie­li­śmy za­tru­cie po­kar­mowe w żłobku...

– I co z tego?! – wrza­snął. – Ile razy mam po­wta­rzać, że w przy­padku pa­cjen­tów z En­klawy We­wnętrz­nej obo­wią­zują li­mity i że trzy­mamy się ich ści­śle, bez żad­nych od­stępstw!

– Ale dwa­dzie­ścioro dzieci wy­ma­gało na­tych­mia­sto­wej...

– Ja – za­ak­cen­to­wał – je­stem or­dy­na­to­rem i to ja – ko­lejne pod­kre­śle­nie – de­cy­duję, czy ktoś wy­maga na­tych­mia­sto­wej po­mocy.

Wie­działa, że ja­ki­kol­wiek sprze­ciw nie ma ra­cji bytu.

– Oczy­wi­ście – po­twier­dziła skwa­pli­wie.

– Wam, pie­lę­gniar­kom, wy­daje się, że je­ste­śmy tu­taj, aby speł­niać wszyst­kie za­chcianki pa­cjen­tów... – Zgrzy­tał zę­bami. Na­gle spoj­rzał na nią bacz­nie. – W su­mie nie ma się co dzi­wić...

– Co pan or­dy­na­tor ma na my­śli? – spy­tała nie­pew­nie.

– Je­steś je­dyną sio­strą miesz­ka­jącą w En­kla­wie We­wnętrz­nej. – Nie­zau­wa­żal­nie prze­szedł na „ty”. – Gdyby nie de­fi­cyt pie­lę­gnia­rek, czy­ści­ła­byś tu ki­ble. – Ciął sło­wami.

– To nie moja wina. – Za­mknęła oczy, nie chcąc, aby Bach zo­ba­czył w nich łzy.

– Dla ja­sno­ści: to nie były moje słowa, ale jed­nego z dy­rek­to­rów.

Nie uwie­rzyła mu.

– Ja mam o to­bie cał­kiem inne zda­nie. – Na­gle stał się przy­milny.

Była za­sko­czona ta­kim ob­ro­tem sprawy. Bra­ko­wało jej po­my­słu, jak za­re­ago­wać.

– Czasy mamy ta­kie, że każde na­sze po­su­nię­cie od­ci­ska piętno na ca­łym dal­szym ży­ciu – mó­wił da­lej.

Za­raz po­tem chwy­cił ją de­li­kat­nie za ra­mię, prze­su­nął o dwa kroki w bok.

Nie wie­działa, skąd ten ruch, do­póki nie uświa­do­miła so­bie, że w ten spo­sób usta­wił ich za fi­la­rem, usu­wa­jąc z pola wi­dze­nia ka­mer. Czyżby chciał unie­moż­li­wić sys­te­mowi czy­ta­nie z ru­chu jego warg? Do czego zmie­rzał?!

– Ro­zu­miesz, co mam na my­śli? – Przy­su­nął swoją twarz do jej.

– Chyba nie... – od­po­wie­działa ostroż­nie. Czyli to prawda, co opo­wia­dały dziew­czyny z po­li­kli­niki: że Bach żad­nej spód­niczce nie prze­pu­ści. Aż dziw, że tak długo uda­wało jej się przed nim ukry­wać. Pew­nie tylko dzięki temu, że do tej czę­ści szpi­tala pra­wie nie za­glą­dał.

Uśmiech­nął się, a na jego twa­rzy po­ja­wił się gry­mas, który Adzie ko­ja­rzył się tylko z jed­nym.

– Za­wsze je­stem otwarty na wszel­kie pro­po­zy­cje – mó­wił da­lej. – Te do­ty­czące awansu także. Drzwi mo­jego ga­bi­netu za­wsze stoją przed tobą otwo­rem. Za­wsze.

Nie­do­cze­ka­nie twoje! – wark­nęła w my­ślach, a na głos po­wie­działa:

– Mu­szę wra­cać na dy­żur.

– Jak chcesz. – Ob­ró­cił się na pię­cie i ru­szył w kie­runku windy.

Roz­dział 4

La­bo­ra­to­rium spi­sało się, jak ni­gdy, i Adzie udało się uzy­skać po­trzebne wy­niki. Te­raz wy­star­czyło już tylko przy­go­to­wać chłopca do szy­cia.

Była w trak­cie czysz­cze­nia rany, kiedy drzwi do za­bie­go­wego się otwo­rzyły. Na­wet nie zer­k­nęła w tę stronę, była pewna, że to le­karz dy­żurny.

– Sio­stro, pro­szę na górę. – To znowu był Bach.