Enigma. Liczba wszystkich liczb - Krzysztof Koziołek - ebook + audiobook

Enigma. Liczba wszystkich liczb ebook i audiobook

Krzysztof Koziołek

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jest 15 lipca 1928 roku, gdy polskie stacje nasłuchowe odbierają niemiecką depeszę zaszyfrowaną w nowy sposób – za pomocą maszyny nazywanej Enigmą.
Od razu ruszają próby złamania tajemniczego szyfru, ale najlepsi kryptolodzy kruszą na nim zęby. Wkrótce potem wybitni warszawscy profesorowie matematyki uznają go za nierozwiązywalny, a Biuro Szyfrów polskiego wywiadu zwraca się nawet o pomoc do słynnego okultysty.
Kiedy kolejne próby kończą się fiaskiem, kierownictwo Biura Szyfrów postanawia zagrać va banque. Jako pierwsze na świecie do złamania szyfru – którego podobno nie da się złamać – angażuje nie lingwistów, dziennikarzy czy szachistów, jak do tej pory, lecz studentów matematyki.
W tym celu 15 stycznia 1929 roku dwadzieścioro uczestników rozpoczyna kurs kryptologii na Uniwersytecie Poznańskim. Operacja prowadzona jest w całkowitej konspiracji, a od kursantów odbiera się nawet ślubowanie dochowania tajemnicy – po to, aby o planach polskiego wywiadu nie dowiedziała się niemiecka Abwehra.
Mimo tak daleko posuniętych środków ostrożności nie wszystko idzie zgodnie z planem

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 653

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 51 min

Lektor: Artur Ziajkiewicz

Oceny
4,3 (16 ocen)
10
3
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
czekolada72

Nie oderwiesz się od lektury

genialna 👌👌👌🤣
00
PORTOS52

Z braku laku…

Słabiutka.Pisana na kolanie.Szkoda czasu na ten autorski kicz
00
WioletaLesisz

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie napisana historia. Polecam
00
pearkala

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Warto było sięgnąć 🙂
00
marek_nowosolski

Nie polecam

Powieść niskich lotów. Niczego nowego nie dowiedziałem się.
00

Popularność




Redakcja: ALINA POLAK-WOŹNIAK
Konsultacja merytoryczna: SZYMON DĄBROWSKI
Korekta: EWA POPIŁKA
Projekt okładki: KAMIL PIETRUCZYNIKwww.kamilpietruczynik.pl
Na okładce wykorzystano zdjęcie z Chroma Stock (s. 1, autor: Podsolnukh) oraz archiwalne fotografie z zasobów Narodowego Archiwum Cyfrowego (s. 2 oraz 3).
Skład i łamanie: KRZYSZTOF KOKOSIŃSKI
Wydanie pierwsze
Nowa Sól 2022
Copyright © by Krzysztof Koziołek 2022 Copyright © by Manufaktura Tekstów 2022www.manufakturatekstow.pl
ISBN ePUB 978-83-964872-1-6
ISBN MOBI 978-83-964872-2-3
Oficjalna strona internetowa autorawww.krzysztofkoziolek.pl
Konwersja: eLitera s.c.

Dedykuję

Weteranom II wojny światowej

Powieść została napisana w ramach stypendium

Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Drogie Blogerki!

Drodzy Blogerzy!

Drogie Czytelniczki!

Drodzy Czytelnicy!

Stworzenie powieści z kluczem wymaga od jej autora wiele poświęcenia i ciężkiej pracy. Wszystko po to, aby ci, którzy będą ją czytać, dobrze się bawili podczas lektury.

Dlatego gorąco prosimy: uszanujcie to, i w swoich recenzjach, postach i komentarzach nie zamieszczajcie informacji, które innym potencjalnym Czytelnikom mogłyby zdradzić wątki istotne dla fabuły.

Różnica między niemożliwym a możliwym

tkwi w ludzkiej determinacji.

Tommy Lasorda

OSOBY DRAMATU

Główni bohaterowie:

Edmund Lorenc, pracownik tzw. Dwójki (wywiadu i kontrwywiadu wojskowego).

Marian Rejewski, uczestnik kursu szyfrów, późniejszy kryptolog i łamacz Enigmy.

Henryk Zygalski, uczestnik kursu szyfrów, późniejszy kryptolog i łamacz Enigmy.

Jerzy Różycki, uczestnik kursu szyfrów, późniejszy kryptolog i łamacz Enigmy.

Gwido Langer, kierownik Biura Szyfrów.

Maksymilian Ciężki, zastępca kierownika Biura Szyfrów oraz szef sekcji niemieckiej (BS4) zajmującej się łamaniem Enigmy.

Postaci epizodyczne (ale istotne):

Alfred Dillwyn „Dilly” Knox, główny kryptolog Brytyjczyków.

Gustave Bertrand, szef Sekcji „D” (dekryptażu) francuskiego wywiadu.

Stanisława Lorenc (z domu Trzaska), małżonka Edmunda.

Ada Radke, wielce tajemnicza kobieta.

Część I

Poznań – 1929-1930

Rozdział 1

Poniedziałek 21 stycznia 1929

Edmunda Lorenca obudził terkot furmanki dobiegający zza zamkniętego okna. Zerwał się z łóżka i ze zdziwieniem skonstatował, że jest już grubo po południu!

– Tak to jest, jeśli pozwala się Hipciowi na zbyt długie bąblowanie... – Jęknął, wspomniawszy wczorajszą rundę po kawiarniach i restauracjach, przez którą dokumentnie się spłukał.

Odrzucił pierzynę, postawił stopy na zimnej podłodze i od razu poderwał je do góry, szukając wzrokiem papci. Nie znalazłszy ich, pomknął do drzwi, przy których stały buty. Wzuł je, od razu zarzucił też na piżamę płaszcz zimowy, szczękając przy tym zębami. Nie musiał nawet otwierać pieca, wiedział, że jest wygaszony, wszechobecny w pokoju ziąb był tego najlepszym dowodem.

Podszedł do miski z wodą zawieszonej na ścianie tuż pod niewielkich rozmiarów lustrem. Zimno, nie zimno, w stanie nieogolonym do pracy nie mógł iść. Sięgnął po pędzel, pomstując nad własnym losem. Kiedy dostawał służbowy przydział do stolicy Wielkopolski, liczył na dobry pokój w jakimś hotelu – choćby lichym, nie musiał być przecież pierwszorzędny – bo miałby wtedy dużo większą swobodę i komfort. Do głowy by mu nie przyszło, że będzie się cisnąć w jednym pokoju z dwójką sublokatorów, i to jeszcze w jednej z najmniej reprezentacyjnych dzielnic Poznania: Chwaliszewie.

Obszar ten nazywano Małą Wenecją. Wielu myślało, że to za sprawą położenia na wyspie i niegdysiejszego poprzecinania licznymi starymi korytami Warty, ale nazwa wzięła się od mistrzów produkujących porcelanowe figurki, którzy przybyli tutaj w XV i XVI wieku właśnie z Wenecji. Brakowało tu jednak innych podobieństw do włoskiego oryginału, Chwaliszewo bowiem miało wybitnie nadrzeczny charakter, daremnie tu było szukać luksusowej zabudowy – i zamieszkane było w większości przez robotników. Znane też było z plotkarskiej atmosfery.

Lorenc obmył twarz w lodowatej wodzie, obejrzał się w lustrze. Zadowolony z efektów, podszedł do stołu, na którym dzień wcześniej zostawił niedojedzoną skibkę chleba z marmeladą borówkową. Zaczął gryźć twarde już pieczywo, marząc o porządnym obiedzie. Niestety, wczorajszy rajd z Hipciem sprawił, że do wypłaty musiał zamienić się w skąpca. Ale nie zamierzał narzekać, w pamięci miał jeszcze pierwsze lata tuż po odzyskaniu przez Polskę niepodległości i wielką biedę, jaka wówczas panowała. Nie tylko na prowincji, nawet w stolicy brakowało żywności tak bardzo, że chleb – ledwie dało się go wziąć do ust – wypiekano z mąki mieszanej z mączką z kasztanów i smarowano marmeladą z marchwi.

Westchnął, wspominając czas kilka lat wstecz, przed reformą, kiedy to wojskowi zarabiali naprawdę marnie. Pamiętał, jak w jednym z artykułów w „Kurierze Porannym” zrobiono porównanie, z którego wynikało, że kapitan – żonaty i z dziećmi na utrzymaniu – dostawał pobory niższe od przeciętnego dozorcy domowego! Nie pomagał nawet deputat żywnościowy – zlikwidowany w 1923 roku – czyli mąka, kasza lub ryż, mięso, słonina, cukier, kawa, herbata, marmelada lub sztuczny miód, spirytus i węgiel. Niektórzy oficerowie, aby dorobić do pensji, nadwyżki sprzedawali na czarnym rynku, chociaż oficjalnie było to zabronione.

Czasy się zmieniły, reforma poprawiła byt wojska, aczkolwiek Lorenc nie uważał, aby zarabiał jakoś nadzwyczaj dobrze. Miał dwadzieścia osiem lat i jako podporucznik otrzymywał 281 złotych miesięcznie, co budziło u niego rosnącą frustrację. Wielu jego rówieśników od roku było już porucznikami – i miesięcznie dostawało 340 złotych – on na swoją kolej czekał już dwa i pół roku, a wymarzony awans na porucznika i potem na kapitana, który zwykle uzyskiwało się około trzydziestki – a z nim podwyżkę do 450 złotych – oddalał się z każdym tygodniem.

Wyjął pugilares z szuflady komody, sprawdził zwartość i aż westchnął. Wszystko wskazywało na to, że do wypłaty jedzenie będzie musiał brać na kredyt w wojskowej spółdzielni spożywczej, która sprzedawała je bez wysokich marż, dużo taniej niż w sklepach cywilnych. Nie była to żadna ujma na honorze, takim wyjściem posiłkowali się nie tylko młodsi oficerowie i podoficerowie, ale nawet i kadra dowódcza. Gorzej, że mało kogo było stać na przestrzeganie obowiązku spłacania miesięcznego zadłużenia do trzeciego dnia kolejnego okresu. Wielu jego kolegów było zadłużonych na 30, nawet 40 procent miesięcznych poborów. Nic dziwnego, że wielu spółdzielniom w kraju groziła upadłość.

Zamknął pugilares, schował do kieszeni marynarki, pomstując na własny los. Nie dość, że bezowocnie czekał na upragniony awans, to jeszcze przełożeni zesłali go na prowincję, bo tak właśnie odbierał skierowanie do Poznania. Ale wcale nie zamierzał się poddawać bez walki, to nie było w jego charakterze. Co więcej, planował wykazać się zdolnościami organizacyjnymi i sprawić, aby góra wreszcie go doceniła.

Z takim postanowieniem schrupał ostatni kęs kromki z marmeladą, po czym sięgnął po przygody Sherlocka Holmesa, wydanie oryginalne, na którym szlifował swój angielski. Niemieckim i francuskim posługiwał się biegle, a od kilku lat pracował też samodzielnie nad językiem Szekspira, w jego bowiem fachu umiejętności poligloty były bardzo pożądane.

Rozdział 2

Lorenc wychodził z mieszkania w kamienicy Chwaliszewo 49 przepełniony irytacją i gniewem na Arthura Conana Doyle’a. Jak śmiał uśmiercić postać Holmesa?! I co z tego, że w spektakularny sposób – spychając go razem z profesorem Moriartym do wodospadu Reichenbach w Alpach – liczył się fakt!

Prychając pod nosem, zbiegł po schodach, niemal wpadając na Franciszka Genzlera, cichego pracownika Urzędu Telegraficznego, z którym codziennie mijali się i wymieniali ukłony. Rzucił tylko krótkie przeprosiny, wypadł na ulicę, głęboko oddychając mroźnym powietrzem. Do zamku miał dwa kilometry, czasu jeszcze mnóstwo, zdecydował się zatem na drogę piechotą. Lubił spacerować, szczególnie w nieznanym sobie terenie, a każdą taką okazję wykorzystywał do nauki spostrzegawczości. Przyglądał się ludziom, ich zachowaniu, kamienicom, przejeżdżającym furmankom, cyklistom, automobilom i tramwajom, starając się zapamiętać jak najwięcej szczegółów.

Na Chwaliszewie mieszkał zaledwie od nieco ponad tygodnia, ale już zdążył się dowiedzieć, że przez kilka wieków miasteczko słynęło nie tylko z położenia na wyspie otoczonej Wartą i jej kanałem, ale też ze znakomitych krawców i szewców. W 1801 roku zostało włączone do Poznania, ale jeszcze przez długi czas mieszkańcy starali się zachować odrębny charakter swojej dzielnicy. Nawet teraz, grubo ponad sto lat od wcielenia go do stolicy Wielkopolski, dało się tu wyczuć specyficzny klimat, tak charakterystyczny dla małych społeczności.

Podporucznik wszedł na Most Chwaliszewski, metalową konstrukcję wyłożoną – co rzadko spotykane – nie kostką brukową, tylko drewnianą, a to z powodu bliskiego sąsiedztwa kamienic, których mieszkańców w ten sposób chciano uchronić przed nadmiernym hałasem. Popatrzył na rzekę, ale nad Wartą nikogo nie było, o tej porze roku nie dostarczała bowiem zbyt wielu atrakcji. Co innego latem, kiedy rokrocznie na przełomie maja i czerwca przyciągała rzesze poznaniaków przychodzących popatrzeć na tarło jesiotrów z Bałtyku, przypływających aż tutaj – prawdopodobnie za sprawą znacznie cieplejszej wody i mnóstwa resztek wyrzucanych przez mieszkańców prosto do wody. Niespodziewanie ostatni raz ryby pojawiły się na Chwaliszewie w 1906 roku. On miał wtedy pięć lat, a dwa lata później jego rodzice mieszkali już w Warszawie, skąd wyjechali z Poznania za chlebem.

Teraz wrócił w rodzinne strony, znane sobie bardziej z ojcowskich oraz matczynych opowieści niż własnych przeżyć i jak do tej pory nie za bardzo potrafił odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Ze względu na zawodowe obowiązki nie miał też sposobności, aby odwiedzić rodzinę mieszkającą w Grodzisku Wielkopolskim oraz Wolsztynie. W efekcie tego czuł się tutaj samotny jak palec.

Jakby tego było mało, spotkał się też z ostracyzmem kolegów pracujących w tutejszej komórce kontrwywiadowczej Oddziału II Sztabu Głównego – czyli Dwójki[1] – jak krótko mawiali wszyscy w firmie. W sumie nie miał im tego za złe: w końcu podrzucono go niczym kukułcze jajo, nie ujawniono celu misji, z jaką przybywał, a na dodatek nakazano ścisłą współpracę. Tyle dobrze, że do tej pory nie musiał nikogo prosić o pomoc, radził sobie sam.

Lorenc, podobnie jak wielu dwójkarzy, swoją przygodę z wywiadem zaczął dużo wcześniej – służąc jako ochotnik w różnych formacjach niepodległościowych. Brał między innymi udział w powstaniu wielkopolskim – wróciwszy na jakiś czas w rodzinne strony – potem także w obronie Lwowa i wojnie polsko-bolszewickiej. Z racji świetnej znajomości języka niemieckiego i francuskiego – o co zadbali rodzice – był łakomym kąskiem dla Dwójki. Dlatego też w 1925 roku został skierowany do Warszawy na kurs informacyjno-wywiadowczy organizowany właśnie przez wywiad. Zdał go w grupie najlepszych uczestników i krótko potem otrzymał przydział jako rezydent wywiadu w Konsulacie Rzeczypospolitej w Szczecinie przy Auguststrasse[2]. Oficjalnie pełnił funkcję referenta prasowego, tak naprawdę zajmował się głównie obserwacją portu morskiego, do którego przychodziły transporty sowieckiej amunicji przeznaczonej dla Reichswery.

Szło mu świetnie do chwili, kiedy niemiecki kontrwywiad postanowił wyeliminować go z gry i Lorenc został wrobiony w rozbój, a przy tym ciężko pobity. Po roku rekonwalescencji wrócił do służby, ale zawiódł się, bo liczył na powrót na podobną placówkę, tymczasem skierowano go do pracy za biurkiem. Kiedy więc padła propozycja wyjazdu do Poznania, początkowo był pełen entuzjazmu i wyraził zgodę. Teraz jednak zaczynały go ogarniać wątpliwości.

*

Do celu dotarł z duszą na ramieniu, potwornie bijąc się z myślami. Z jednej strony wisiała nad nim obawa popełnienia największego błędu w karierze, z drugiej wciąż liczył, że los wreszcie się odmieni.

Z postanowieniem zrobienia wszystkiego, aby mu pomóc, stanął pod 75-metrową wieżą Zamku Cesarskiego. Wybudowano go dla Wilhelma II, ostatniego cesarza niemieckiego i króla Prus, zrealizowano to zaledwie w pięć lat, co - wziąwszy pod uwagę monumentalny charakter obiektu – było nie lada osiągnięciem. Zamek krył w sobie 585 pomieszczeń, a powierzchnia gmachu głównego przekraczała 25 tysięcy metrów kwadratowych. Sam podwójny tron dla cesarza i jego małżonki ważył 3,5 tony. Nic dziwnego, że inwestycja pochłonęła niebagatelną kwotę pięciu milionów marek. Co ciekawe, kajzer odwiedził zamek zaledwie dwukrotnie, pierwszy raz 21 sierpnia 1910 roku, kiedy osobiście odebrał klucze od architekta, a drugi trzy lata później, podczas oddania do użytku zamkowej kaplicy.

Budowlę wzniesiono w stylu neoromańskim – jako że cesarz uznawał go za najbardziej germański – a sam zamek miał przypieczętować wizualnie przynależność Wielkopolski do Rzeszy Niemieckiej. Teraz było tu Państwo Polskie, a widok rezydencji nieznośnie kłuł w oczy, przypominając o niedawnym zaborcy. Nie zdecydowano się jednak na jego wyburzenie, to byłoby przecież ogromne marnotrawstwo. Przez kilka lat po Wielkiej Wojnie mieściła się tutaj siedziba Ministerstwa byłej Dzielnicy Pruskiej, potem swoje miejsce znalazło w nim parę zakładów Uniwersytetu Poznańskiego, organizacje studenckie oraz harcerskie, jak też redakcje kilku czasopism i rezydencja prezydenta Rzeczypospolitej.

Lorenc skierował swe kroki do przyziemia, gdzie zlokalizowany był Wydział Matematyczno-Przyrodniczy i gdzie odbywały się seminaria matematyczne profesora Zdzisława Krygowskiego. Podporucznik był średniego wzrostu, miał szerokie ramiona i poruszał się w elegancki sposób, miało się wrażenie, że nie idzie, tylko jakby płynie. Kiedy tak sunął korytarzem w stronę sali nr 22, przyciągnął uwagę dwóch studentek. Rozpoznał je od razu, były jednymi z dwadzieściorga trojga[3] uczestników kursu szyfrów, nad organizacją którego sprawował osobistą pieczę. Wyższa trzymała pod pachą związane sznurkiem książki, u stóp niższej stał nieco podniszczony tornister.

– Dzień dobry, paniom. – Ukłonił się szarmancko.

Kobiety spojrzały na niego zaciekawione. Głęboko osadzone oczy mężczyzny od razu przywodziły myśl, że ich właściciel jest osobą przenikliwą.

– Pan profesor już jest? – spytał, uważnie przypatrując się uczestniczkom kursu. Nie grzeszyły urodą, ale przecież z nimi żenić się nie zamierzał.

– Nie – odpowiedziała wyższa. – Pana profesora jeszcze nie ma. Pan na seminarium?

Druga dziewczyna zachichotała, wpatrując się w twarz mężczyzny.

W tej samej chwili Lorenc stracił pewność siebie. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że byłby całkiem przystojny, gdyby nie zdecydowanie za duży nos, kształtem przypominający ziemniaka. Kiedy jeszcze w Poznaniu krótko chodził do szkoły, inne dzieci dokuczały mu z tego powodu, przezywając pyrą albo kartoflem, w zależności od tego, czy byli to Polacy, czy Niemcy. Wielokrotnie kończyło się to bijatykami, przez co niejeden raz lądował w kozie. Z wiekiem zaakceptował swój wygląd, docinki się skończyły, a jemu pozostały przynajmniej bokserskie umiejętności.

– Panienkę coś rozbawiło? – Postanowił, że nie pozwoli sobie dmuchać w kaszę. Oj, zrzedłaby jej mina, gdyby tylko mógł włożyć mundur, a przy tym zdradzić, że pracuje w kontrwywiadzie!

Niższa zachichotała raz jeszcze, nic nie mówiąc.

– Koleżanka jest trochę nieśmiała. – Poprawiła książki związane sznurkiem.

– Jakoś z trudem przychodzi mi w to uwierzyć – odparł Lorenc, niecierpliwie zerkając na zegarek. Niechby wreszcie ten profesor przyszedł!

– Pan na seminarium? – powtórzyła.

Zaprzeczył krótkim ruchem głowy.

– Pan nie jest studentem, prawda? – Zadała kolejne pytanie.

– Nie – odrzekł ostrożnie. Dziewczyna miała wydatny biust, zdecydowanie za duży jak na jego gust, za to podobały mu się jej szerokie biodra.

– Pracownikiem uniwersytetu też pan nie jest – mówiła dalej.

– Nie jestem... – Coraz mocniej go intrygowała.

– To kim pan jest? – Przygryzła zalotnie wargę.

– Interesuje to panią? – odpowiedział pytaniem na pytanie. Jeśli jej koleżanka rzeczywiście była nieśmiała, to ona z pewnością miała tej pewności siebie za obie. I ten jeszcze lekko zadarty nosek dodający uroku!

– Chwileczkę... – W głębi korytarza zobaczył profesora Krygowskiego. Nie czekając na reakcję rozmówczyni, ruszył w jego kierunku. Przywitał się z nim żelaznym uściskiem dłoni, a potem przekazał prośbę o poinformowanie uczestników kursu, że od jutrzejszego wykładu – trzeciego z kolei – zajęcia będą odbywać się w Forcie Winiary, nazywanym też z niemieckiego Kernwerkiem, ale jeszcze częściej określanym przez mieszkańców jako Cytadela. Mężczyzna był nieco zdziwiony, ale nie zadawał pytań, a Lorenc też nie czuł potrzeby, aby wyjaśniać mu, że to był jego osobisty pomysł, na który przełożeni przystali. Po pierwsze, przez zamek przewijało się mnóstwo osób i nie sposób byłoby dopilnować utrzymania kursu w pełnej tajemnicy. Nie bez znaczenia był również fakt, że sekretarka profesora miała niemieckie korzenie. To oczywiście nie przesądzało o jej lojalności bądź nie wobec państwa polskiego, ale w ich sytuacji – biorąc pod uwagę specyficzny charakter zajęć – lepiej było nie ryzykować. Po trzecie, Lorenc miał w tym także prywatny cel: w ten sposób zamierzał zaznaczyć swoją obecność i rolę organizatora oraz osoby zabezpieczającej kurs.

Profesor wszedł do sali, za nim ruszyły obie studentki, przepuszczone przez grono studentów, którzy pojawili się w międzyczasie na korytarzu. Lorenc był jednak szybszy, zagrodził dziewczynom drogę.

– Jeszcze nie skończyliśmy rozmowy – wyjaśnił, widząc ich zdziwione spojrzenia. – Dlaczego jest pani taka ciekawska? – Bądź co bądź, przyjechał do Poznania nie tylko w celach matrymonialnych, jego głównym zadaniem była praca dla Dwójki. Może słabo opłacana, ale zawsze. Co prawda dziewczyna na szpiega nie wyglądała, ale jej ciekawość zasługiwała na uwagę.

– Widziałam pana tydzień temu na otwarciu kursu... – Zawahała się nagle. – Potem na drugich zajęciach... I...

Koleżanka zachichotała.

– I pomyślała pani, że... – Lorenc nie zwracał uwagi na niższą z dziewczyn. Cała jego uwaga była skupiona na tej drugiej. Coś w jej zachowaniu podpowiadało mu, że nie mówi prawdy.

– Pomyślałam, że... – Widać było, że gorączkowo myśli.

– Pani może już iść na zajęcia – rzekł do drugiej ze studentek. Ta od razu ruszyła do sali. – Słucham panią. – Uśmiechnął się szeroko.

– Pomyślałam, że jest pan może nowym studentem...

– Który pojawił się nagle w drugim trymestrze? – Czujnie rejestrował jej reakcje.

– Mógł się pan przeprowadzić... – Palcami wolnej ręki zaczęła bawić się włosami.

Takie zachowanie nie mogło ujść uwadze Lorenca. Zakładał, że wynikało ono wyłącznie ze stresującej sytuacji, ale zbyt dobrze bawił z się skonsternowaniem rozmówczyni, żeby tak nagle zrezygnować.

– Pracuję dla pana profesora – odpowiedział, cały czas patrząc studentce prosto w oczy. – Teraz pani kolej.

– Moja kolej? – zdziwiła się.

– Na to, żeby powiedzieć prawdę i przestać wreszcie kłamać. – Zmienił ton głosu na dużo mniej uprzejmy.

– Ale... – rzuciła nerwowo.

– Żadnego: ale. – Podporucznik nie odpuszczał. – Złożyła pani ślubowanie, jak pozostali uczestnicy kursu – zauważył. – Zapomniała pani o tym fakcie?

– Nie... – Była bliska płaczu.

– Zaraz zaczyna się seminarium. – Spojrzał na zegarek. – Za dwie minuty osiemnasta. Chyba nie chce się pani spóźnić?

Przytknęła dłoń do ust.

– Daję pani ostatnią szansę. – Lorenc zaczął się zastanawiać, czy czasem nie przesadził. Bardziej na taką lekcję zasłużyła sobie ta druga, która odważyła się naśmiewać z jego nosa.

– Dobrze, powiem... – Studentka pogodziła się z losem. – Sekretarka profesora prosiła mnie, żebym się dowiedziała, kim pan jest i czym się pan zajmuje.

Mężczyzna był tak głęboko przekonany, że wymiana zdań zmierza donikąd, iż sens słów kobiety nie od razu do niego dotarł.

– Co pani za to obiecała? – rzekł dopiero po dłuższej chwili. Blefował, ale intuicja podpowiadała mu, że gra warta jest świeczki.

– Skąd pan wie, że cokolwiek mi obiecała? – Była kompletnie zaskoczona.

– Nie odpowiedziała pani na pytanie – uciął.

– Składam wniosek o odroczenie opłaty za egzaminy w tym semestrze... – Westchnęła. – Powiedziała, że postara się zdobyć pismo polecające od profesora Krygowskiego...

Teraz Lorenc już rozumiał. Na początku roku należało wpłacić wpisowe, które uczelnia przeznaczała na domy profesorskie i akademickie. Płaciło się też za ćwiczenia w pracowniach i seminariach oraz za egzaminy. Niezamożni studenci – a jednocześnie pilni w nauce – mogli starać się o odroczenie opłat, poza wpisowym, do czasu uzyskania pracy przynoszącej dochody, maksymalnie na dziesięć lat. Jeśli tej dziewczynie na tym zależało, to sekretarka profesora miała w ręku całkiem niezłą kartę przetargową.

– Na razie, gdyby była pani przez nią pytana, odpowie pani, że jeszcze niczego się nie dowiedziała. – Lorenc w jednej chwili podjął decyzję. Być może to była tylko zwykła kobieca ciekawość, w końcu nikt nie lubi, jak koło jego szefa kręci się ktoś nowy i do tego o nieznanej proweniencji. Ale z racji służbowych obowiązków musiał przyjąć, że coś jest na rzeczy. A to wymagało natychmiastowego działania. Bez względu na rozwój wypadków miał szansę wykazać się przed tymi, którzy wkrótce będą decydować o wnioskach awansowych. – Rozumie pani?

– Tak! – potwierdziła gorączkowo.

– Wkrótce się do pani zgłoszę i powiem, co pani przekaże sekretarce profesora. – W myślach układał już kolejne działania. – Jasne?!

– Tak jest! – Mało brakowało, a dziewczyna trzasnęłaby obcasami niczym żołnierz na placu apelowym.

– Niech pani biegnie na seminarium! – Polecił radosnym tonem. – Może pani powiedzieć, że to ja panią zatrzymałem.

Ruszyła do drzwi, nacisnęła klamkę, nagle zamarła.

– Nie wiem nawet, jak pan się nazywa... – wyszeptała. Na twarzy miała wymalowane przerażenie.

– Lorenc – odparł, powstrzymując uśmiech cisnący się na usta. – Edmund Lorenc.

Rozdział 3

Wtorek 22 stycznia 1929

Pierwsza teoretyczna praca kryptologiczna w Europie została wydana w 1467 roku, kiedy to włoski architekt Leon Battista Alberti opublikował rozprawkę, w której analizował częstotliwość występowania poszczególnych liter w tekstach włoskich i łacińskich. Jednym z jego pomysłów na ukrywanie wiadomości było podwójne utajnienie. System polegał na tym, że najpierw kodowano całe słowa i ważniejsze zwroty, a dopiero potem taką skróconą informację szyfrowano. Zaproponowane przez niego rozwiązanie karierę zrobiło dopiero w XIX wieku, a szczególnie popularne było we Francji, Niemczech i Anglii.

Kolejne stulecia przyniosły ze sobą dalszy rozwój kryptologii i kryptografii[4], od XVIII wieku biura szyfrów i dekryptażu w poszczególnych krajach zaczęto zaś określać mianem czarnych gabinetów. Szyfrowanie wiadomości stało się na pewien sposób modne i popularne nawet w kręgach cywilnych, wystarczy wspomnieć postać Edgara Allana Poe, który na początku lat czterdziestych ubiegłego stulecia w opowiadaniu Złoty żuk obrazowo ukazał, że szyfr bazujący na pojedynczym tylko przestawieniu można bez problemu złamać, o ile dysponuje się odpowiednio długim tekstem.

Najlepszy okres dla nauki o szyfrach przyszedł zaraz po Wielkiej Wojnie – w czasie której czarne gabinety dokonywały wręcz rzeczy niebywałych, wpływając na losy milionów żołnierzy – kiedy to do dekryptażu zaczęto powoli angażować dokonania nauk matematycznych, psychologicznych i lingwistyki. Zwykle liczba możliwych kombinacji jest tak wielka, że z matematycznego punktu widzenia szyfr jest nie do rozwiązania. Jednak jeśli zaprzęgnie się do pracy wiedzę psychologiczną i dane dotyczące języka, w którym funkcjonuje dany szyfr, jest już znacznie łatwiej.

Polacy z racji nieobecności swojego państwa na mapach Europy przez 123 lata szyframi – a także szerzej rozumianym wywiadem i radiowywiadem – mogli zająć się na dobre dopiero, gdy pojawiły się ku temu sprzyjające okoliczności. W nocy z 18 na 19 listopada 1918 roku trzech polskich oficerów przejęło niemiecką stację radiową w Warszawie, niedługo potem nadano z niej pierwszą wiadomość o powstaniu niepodległego państwa. Liczono, że przekaz dotrze do rządów innych krajów. Ku zaskoczeniu obsługujących pierwsza odpowiedź przyszła jednak z Wielkopolski i brzmiała: „Polski Poznań pozdrawia Warszawę”. Stało się tak, gdyż w przedpowstaniowym zamieszaniu załogę radiostacji w Forcie Winiary obsadzili polscy konspiratorzy.

Jeszcze w grudniu tamtego roku obie radiostacje obsadzono załogami składającymi się ze specjalistów wyszkolonych w armiach zaborczych oraz ochotników, z których większość była studentami. Wiosną następnego roku do podstawowego zadania, czyli zapewnienia łączności, dołożono też drugie, jak się miało wkrótce okazać, nie mniej istotne: nasłuch obcych stacji radiowych. W ten naturalny sposób zaczął działać polski radiowywiad, a razem z nim dekryptaż.

Już wówczas, w czasach formującego się dopiero państwa polskiego, wiele uwagi poświęcano przechwytywaniu depesz sowieckich. Niestety, zaledwie kilkuosobowej załodze polskiego czarnego gabinetu udawało się deszyfrować niewiele z nich, a i to bardziej dzięki zdobywaniu kluczy metodami wywiadowczymi niż umiejętnościom kryptologicznymi.

W zmianie takiego stanu rzeczy pomógł, jak to często w życiu bywa, przypadek. Był sierpień 1919 roku, kiedy to porucznik Bronisław Sroka – jeden z oficerów Sekcji Szyfrów zorganizowanej w strukturach Dwójki – zaczął szukać zastępstwa na nocny sobotni dyżur, jako że w tym czasie jego siostra miała wesele. Z pomocą przyszedł inny porucznik, Jan Kowalewski, chemik z wykształcenia i człowiek, który potrafił myśleć, mówić, czytać, pisać i liczyć po rosyjsku. Zadaniem, jakie sam na siebie wziął, było segregowanie przechwyconych z nasłuchu depesz sowieckich i rozdzielenie ich na właściwe komórki wywiadu. Ponieważ noc była długa, a praca do zbytnio zajmujących nie należała, z uwagą przyglądał się wiadomościom. Wtedy przypomniało mu się opowiadanie Złoty żuk Poego, które niegdyś czytał i znaczenie częstotliwości występowania liter w danym języku. Przyjął, że w którejś z depesz musi występować wyraz dywizja – pisany po rosyjsku: diwizija – i zaczął szukać ciągów znaków z powtarzającą się taką samą sekwencją. Do pomocy użył grzebienia. Wyłamał z niego kilka zębów w regularnych odstępach – tak samo jak zrobił to bohater Złotego żuka – przyłożył do zaszyfrowanej depeszy i przesuwał, szukając miejsc, w których – pod postaciami cyfr – ukrywać się będą trzy litery „i” ze słowa diwizija.

Kiedy znalazł pasujący ciąg, miał już odszyfrowanych pięć liter: d, i, w, z, ja[5]. Potem w jego ręce wpadły dwie cenne depesze. W jednej nazwisko dowódcy, który ją wysłał, zakodowano, w drugiej umieszczono tekstem jawnym i Kowalewski miał na tacy kolejne litery. Dalsza praca poszła już jak z płatka. Zanim pojawił się poranny zmiennik, sowiecki szyfr stał przed nim otworem. Gdy dowiedzieli się o tym zwierzchnicy, Kowalewski od razu został przeniesiony do Sekcji Szyfrów.

Rosjanie zwykle zmieniali klucze co dwa tygodnie, porucznik miał więc co robić, odnosił przy tym kolejne sukcesy, dzięki czemu Polacy jedną czwartą depesz odszyfrowywali równocześnie z odbiorcą, a zdecydowaną większość najdalej nazajutrz po ich wysłaniu w eter. Kowalewski nie tylko łamał rosyjskie szyfry – stosując standardowe ataki lingwistyczne – ale też zaproponował, aby do tego zadania oprócz językoznawców i psychologów – jak to było wówczas w zwyczaju – zaangażować także ochotników będących w życiu cywilnym profesorami logiki i matematyki na Uniwersytecie Warszawskim. W ten sposób na nowo zdefiniował zawód kryptoanalityka, a Sekcja zaczęła prowadzić ataki na szyfry rosyjskie na dwa sposoby: lingwistyczny oraz matematyczny.

Jak istotny wkład wnieśli on i pracujący z nim ludzie, pokazał już następny rok, kiedy w tym samym czasie nasłuch przechwycił propozycję rozmów pokojowych skierowaną do polskiego rządu oraz rozkazy dotyczące przerzutu jednostek armii sowieckiej nad granicę. Niedługo potem rozgorzała wojna polsko-bolszewicka, w której radiowywiad odegrał niebagatelną, wręcz dziejową rolę. 12 sierpnia 1920 roku w ręce zespołu Kowalewskiego wpadła depesza, która od razu zwróciła jego uwagę. Raz, była bardzo długa. Dwa, do jej zaszyfrowania użyto nowego klucza. O możliwościach ówczesnych polskich kryptologów niech świadczy fakt, że do jego złamania wystarczyła im zaledwie godzina! Dzięki temu dowiedziano się, że decydujące uderzenie na Warszawę miało rozpocząć się dwa dni później. Marszałek Józef Piłsudski, aby mieć czas potrzebny na konieczne przegrupowanie, nakazał zagłuszać radzieckie radiostacje. Polscy radiotelegrafiści zaczęli więc nadawać Księgę Rodzaju[6] z radiostacji nastrojonej na częstotliwość stacji sztabu marszałka Tuchaczewskiego. Wkrótce potem stało się to, co do historii przeszło jako Cud nad Wisłą, a Kowalewski, w uznaniu zasług, został odznaczony orderem Virtuti Militari. Kiedy otrzymywał go z rąk Władysława Sikorskiego, ten puścił do niego oko i szepnął: „Za wygraną wojnę”. Wiedzy o tym, jak wielką rolę w zwycięstwie nad bolszewikami odegrali polscy kryptolodzy, z oczywistych względów jednak nie upowszechniano.

Ale kierunek wschodni nie był jedynym leżącym w kręgach zainteresowania Dwójki i Sekcji Szyfrów. Naturalnym było, że równie duże siły rzucono na zachód, aby jak najwięcej dowiedzieć się o organizacji sił zbrojnych Republiki Weimarskiej. Zresztą, nawet w przypadku sąsiada, z którym utrzymuje się dobre relacje, warto wiedzieć o nim jak najwięcej. Tym bardziej jest to konieczne, jeśli ma się do czynienia z państwem wrogim i to takim, które systematycznie łamie ograniczenia narzucone Traktatem Wersalskim, szczególnie w zakresie rozwoju wojska.

Jednym z koronnych dowodów na łamanie postanowień traktatowych – a jednocześnie na znaczenie nasłuchu radiowego i późniejszego dekryptażu – były depesze potwierdzające współpracę sił zbrojnych Niemiec i Związku Sowieckiego, między innymi ćwiczenia morskie tych państw odbyte latem 1926 roku. Dowody te, wzmocnione fotografiami lotniczymi wykonanymi przez Dywizjon Lotniczy Morski, przedstawiono na forum Ligi Narodów, co wywołało spodziewany rozgłos i międzynarodowy skandal. Taki ruch był co prawda majstersztykiem na polu dyplomacji, ale już w świecie wywiadu jego ocena mogła być jedynie miażdżąca. Niemcy bowiem dowiedzieli się o skuteczności polskiego radiowywiadu, a co za tym idzie, mieli powód, aby zrobić wszystko w celu poprawienia sposobu szyfrowania.

Rozdział 4

Tego dnia Lorenc wstał wcześnie rano, gdyż jak najszybciej chciał złożyć raport w sprawie uzyskanych poprzedniego wieczora informacji. Kiedy kładł się spać, z emocji nie mógł zasnąć, oczami wyobraźni widział bowiem sekretarkę profesora Krygowskiego składającą meldunek bliżej niezidentyfikowanemu agentowi Abwehry. Po obudzeniu jednak ekscytacja ustąpiła miejsca chłodnej kalkulacji, a ta podpowiadała, żeby nie robić z igły widły. Nie znaczyło to oczywiście, że tematu nie ma, bardziej chodziło o to, aby nie wszczynać alarmu i nie paraliżować kursu, zanim nie przedstawi raportu.

Nie chcąc tracić czasu, podporucznik postanowił dostać się do Cytadeli tramwajem. Znalazł się tu dopiero trzeci raz – nie licząc tych kilku, kiedy jako mały brzdąc był w okolicy razem z ojcem – i jak za poprzednimi dwoma, nie mógł się nadziwić ogromowi budowli. Oficjalnie nosiła nazwę Fort Winiary – chociaż mało kto jej używał – i była położona w centrum umocnień Twierdzy Poznań, na Wzgórzu Winiarskim wyrastającym nad ujściem Wierzbaku do Warty.

Fortyfikacje poznańskie miały ponad tysiącletnią tradycję, bo już w średniowieczu dostrzegano strategiczne znaczenie wideł Warty i Cybiny i jako takie były one odpowiednio obwarowane i bronione. Największe inwestycje ponieśli jednak Niemcy, do wybuchu Wielkiej Wojny budując najpierw wokół miasta pierścień umocnień poligonalnych na czele z Fortem Winiary, który pełnił funkcję cytadeli. W trakcie jego tworzenia przesunęli nawet koryto Warty o dwieście metrów! Sama budowla zaś była największym fortem artyleryjskim w Europie. Inwestycję zaczęto w 1828 roku i ukończono w ciągu piętnastu lat. Potem wokół miasta postawiono jeszcze pierścień kilkunastu fortów zajmujących teren o średnicy niemal dziesięciu kilometrów i co jakiś czas modernizowano kolejne elementy twierdzy, stopniowo znosząc część umocnień wewnętrznego pierścienia – te, które stały się przestarzałe i przeszkadzały w rozwoju miasta. Jednak sama Cytadela cały czas nad nim górowała.

Na początku obecnego wieku postawiono budynek radiostacji oraz trzy wysokie maszty antenowe. Po wybuchu powstania wielkopolskiego Polakom udało się szybko opanować Cytadelę, potem utworzono w nim I Batalion Telegrafistów Wielkopolskich, niedługo potem II, później jeszcze 7. Batalion Telegraficzny. W ten sposób stała się siedzibą służb łącznościowych, chociaż okresowo stacjonowały tu również inne jednostki, jak choćby dywizjon zapasowy samochodów pancernych czy batalion kolejowy.

Lorenc wylegitymował się na wartowni, potem chwilę trwało, zanim dotarł do celu – Cytadela była rozległym terenem. Kiedy wszedł do interesującego go budynku, w środku, ku swojemu zdziwieniu, spotkał porucznika Hipolita Pecha, zwanego przez siebie Hipciem.

– Dostałeś nowy przydział? – Nie krył zdziwienia, ale i radości z kolejnego spotkania. Niemal całą wojnę polsko-bolszewicką służyli w tej samej jednostce i mieli okazję poznać się jak łyse konie.

– Tylko na kilka dni. Zastępuję chorego kolegę – wyjaśnił Pech. Wbrew nazwisku szczęście mu sprzyjało, zarówno na niwie towarzyskiej – wręcz nie mógł opędzić się od kobiet – jak i zawodowej – na polu bitwy kule po prostu się go nie imały. I to mimo tego, że był niski i krępy, a przy tym rysy twarzy miał tak grubo ciosane, że aż niemal wulgarne. Jak mawiało się o takich: typ o bardzo niewyraźnej fizjonomii. Nie zmieniało to faktu, że Lorenc ogromnie go lubił.

– Szukam porucznika Ciężkiego.

– Jest u szefa. – Pokazał głową na drzwi, zza których dochodziły ciche śmiechy. – Teraz nie wolno przeszkadzać. Możesz poczekać, pogadamy. – Uśmiechnął się szeroko.

– Byle nie tak intensywnie jak w niedzielę. – Na samo wspomnienie Lorenc poczuł, że treść żołądka podchodzi mu do gardła.

– Jak jest okazja, to trzeba świętować! – Pech się zaśmiał.

– Kiedy ślub? – Starał się, aby w głosie nie było słychać zazdrości.

– Niedługo dajemy na zapowiedzi! Wszystko idzie zgodnie z planem, jej rodzice są mi bardzo przychylni.

– A sprawy wojskowe?

– Mam nadzieję, że tym razem nie będzie problemów – odpowiedział cicho.

Lorenc wiedział, skąd ta zmiana humoru. Po którymś tam kieliszku Hipcio wyjawił, że dwa lata wcześniej miał inną narzeczoną, której komisja małżeńska nie zaaprobowała, dziewczyna pochodziła bowiem z rodziny proletariackiej. Gdyby się z nią ożenił bez wymaganej zgody, na pewno byłby bojkotowany przez korpus oficerski. Podobny ostracyzm groził za ożenek z kucharką lub kelnerką.

– Dzisiaj rano kolega opowiadał mi o poruczniku, który wziął za żonę byłą primadonnę operową z La Scali i jednocześnie właścicielkę majątku ziemskiego. – Pech westchnął głęboko. – Wiesz, co się okazało po powrocie ze ślubu? Koledzy z pułku na polecenie dowódcy przeprowadzili go z nędznej kawalerki do przestronnego pierwszorzędnie umeblowanego mieszkania. – Sam odpowiedział na pytanie. – A parę młodych przywitała orkiestra pułkowa i sam pułkownik...

Lorenc tylko jęknął w duchu. Innym to dopiero fortuna sprzyjała! A on gniótł się w marnym pokoju z sublokatorami. Gdyby tylko wreszcie znaleźć odpowiednią kandydatkę na żonę, to nie dość, że mógłby liczyć na przydział porządnego lokalu mieszkalnego, to jeszcze co miesiąc do uposażenia otrzymywałby dodatek na małżonkę. W Warszawie to było od 71 do 105 złotych, na prowincji nieco mniej, bo od 55 do 81 złotych, ale takie pieniądze też były nie do pogardzenia...

– Nic nie powiesz? – Pech obdarzył kolegę bacznym spojrzeniem. – Dobrze się czujesz?

– A twoja aktualna narzeczona czym się zajmuje? – spytał Lorenc.

– Ma posadę urzędniczą. – W głosie słychać było dumę. – Będę ją wysyłał na wykłady Towarzystwa Wiedzy Obronnej poświęcone przysposobieniu obronnemu i zapiszę do Rodziny Wojskowej. – Zatarł ręce z radości. – Będzie chodziła na posiedzenia, a ja w tym czasie trochę pobąbluję. – Zaśmiał się.

– Skoro o tym mowa... – W głowie podporucznika pojawił się pewien plan. – Może zrobilibyśmy rundkę w sobotę?

– Cały czas polujesz? – Wyszczerzył zęby.

– Na razie to raczej robię za nagonkę... – odrzekł Lorenc kwaśno.

– Nie mazgaj się, na każdego przyjdzie pora!

– Tobie to łatwo mówić. – Westchnął. – Do mnie panienki tak się nie lepią, jak do ciebie.

– I dlatego chcesz, żebyśmy poszli razem? Mam robić za przynętę?

Lorenc westchnął.

– Ale będzie byczo! – Pech już się cieszył na samą myśl o kolejnym wieczorze spędzonym na koszt kolegi. Nagle spoważniał. – Do cholery!... W sobotę i niedzielę mam służbę... Ale następnym razem... – Nie dokończył, bo z korytarza dobiegł potężny głos. – To generał Antolewski! – Wyglądał, jakby miał zaraz dostać ataku apopleksji. – Na śmierć zapomniałem, że przyjeżdża przeprowadzić grę wojenną! Że też musiałem dostać to zastępstwo. – Nagle zrobił się jeszcze mniejszy.

Lorenc spojrzał na kolegę ze współczuciem. Wiedział, że generał znany jest z twardego charakteru. Mawiano o nim, że żołnierze na jego komendę maszerują, salutują, jedzą i załatwiają potrzeby fizjologiczne.

Drzwi otworzyły się z hukiem, stanął w nich generał, za nim widać było adiutanta.

– Chyba się zgubiłem! – Antolewski od razu skierował się do biurka, za którym stał już wyprostowany jak struna Pech. – Czołem, panowie podoficerowie!

– Czołem, panie generale! – odpowiedzieli Lorenc i Pech jednocześnie. Chwilę potem zdziwili się ogromnie, kiedy przywitał się z nimi mocnym uściskiem ręki.

– Wy tutaj rządzicie? – Antolewski spojrzał na porucznika.

– Tylko chwilowo... W ramach zastępstwa... – jąkał się Pech.

– Kapitan Matławski jest? – Generał rozglądał się z uwagą po gabinecie.

– Ma spotkanie...

– Długo jeszcze potrwa?

– Zaraz zapytam. – Porucznik wyskoczył zza biurka.

– Stójcie! – Antolewski zatrzymał go w połowie drogi. – Co to jest? – spytał groźnie.

Pech był przerażony. Lorenc zresztą też, najchętniej wycofałby się na korytarz, ale nawet takim gestem wolał nie zaznaczać swojej obecności. Jak nic generał dopatrzył się jakiejś niezgodności z regulaminem i Hipcio za chwilę będzie biegał wokół Cytadeli albo też dostanie tydzień twierdzy. Co robić?!

– Co to jest za obraz? – Antolewski pokazał na malowidło wiszące w kącie naprzeciwko pieca.

– Panie generale, to jest goła baba! – wypalił porucznik. – Kobieta, znaczy się...

– To widzę... – Generał się skrzywił. – Ale co ona ma przedstawiać?

– Z tego, co wiem, dowódca batalionu przywiózł to z Mediolanu... – wyjaśnił Pech usłużnie. – Taką gołą babę, jak my to mówimy w batalionie...

– Drugi raz spytam... – Antolewski wznosił się na wyżyny cierpliwości – co ta scena przedstawia?

Na czole Pecha wystąpiły krople potu.

– Rozpacz Ewy i Adama nad zabitym Ablem. – Lorenc pośpieszył koledze z pomocą. Ryzykował, bo generałom z zasady nie wchodziło się w drogę, ale Hipcio na polach pod Płońskiem uratował mu przecież życie i miał wobec niego dług wdzięczności.

– Eiblem? – Antolewski się zasępił. – W marynarce służy dwóch Eiblów... – Zmarszczył czoło. – Który to niby z nich?!

– Nie Eibel, tylko Abel. – Podporucznik silił się na delikatność, aby – broń Boże! – nie urazić generalskiej dumy. – Abel i Kain byli braćmi i składali ofiary panu Bogu. Kiedy pan Bóg przyjął ofiarę Abla, a Kaina nie, ten drugi z zazdrości zabił brata.

– Jesteście dobrze obeznani z tą historią... – Antolewski spojrzał podejrzliwie. – Skąd ją tak dobrze znacie?

– Panie generale! – Lorenc poczuł kluchy w gardle. – Ze szkoły, panie generale!

– Ze szkoły? – Antolewski zmrużył oczy. – Ja też chodziłem do szkoły, ale...

W tym momencie drzwi się otworzyły.

– Jest już kapitan Matławski! – Tym razem to Pech przyszedł koledze w sukurs. – Pan generał Antolewski do pana kapitana! – Zaanonsował.

– Panie generale, przedstawiam porucznika Maksymiliana Ciężkiego z Biura Szyfrów[7]... – Matławski dokonał prezentacji.

– Znam pana porucznika! – Antolewski uścisnął dłoń obu mężczyznom, potem ruszył do gabinetu kapitana. – Czegoś bym się napił...

– Oczywiście! – Matławski spojrzał na Pecha. – Migiem!

– Tak jest! – Pech trzasnął obcasami.

– Pan do mnie? – Ciężki wykorzystał fakt, że generał z adiutantem i kapitanem zniknęli za drzwiami.

– Tak jest! – potwierdził Lorenc. – To sprawa poufna...

– Oczywiście. – Wyszedł na korytarz. – Możemy porozmawiać na mojej kwaterze. To całkiem niedaleko.

Kwadrans później podporucznik zajmował już miejsce przy stole, uważnie obserwując przydzielony Ciężkiemu gabinet, w którym panował idealny porządek. Spodobał mu się taki stan rzeczy, zresztą od pierwszego kontaktu z porucznikiem czuł do niego sympatię. Co prawda jako pracownik Biura Szyfrów nie był jego nominalnym przełożonym, ale na czas kursu był do jego pełnej dyspozycji.

– Przeżyliście spotkanie z generałem Antolewskim? – Ciężki uśmiechnął się znacząco.

– Przeżyliśmy – odpowiedział uprzejmie.

– Podobno to wielki służbista...

– Tak mówią – odrzekł wymijająco. – Na szczęście nie mieliśmy okazji się przekonać – dodał.

– Długo na mnie czekaliście? Spotkanie z kapitanem Matławskim nieco się przeciągnęło w czasie...

– Nie czekałem długo – zapewnił. – Poza tym porucznik Pech to mój dobry kolega...

– Z takim nazwiskiem w wojsku kariery może nie zrobić... – Zamyślił się.

– Hipcio... Hipolit – poprawił się szybko – urodził się pod szczęśliwą gwiazdą, może mi pan porucznik wierzyć. – Uśmiechnął się szeroko.

– Fortuna to ważna rzecz... – rzekł Ciężki filozoficznie.

Lorenc patrzył na niego. Znał takich jak on, nazywano ich oficerami-pistoletami. Młodzi stażem i stopniem, ale najlepsi w jednostce. Potrafiący wykonać każde zadanie, jakie się przed nimi postawi, bez względu na trudności i przeszkody. Umiejący znaleźć się w każdej sytuacji. Prezentujący się zawsze bez zarzutu. I stawiani za wzór młodszym kolegom. Tacy zawsze mu imponowali, i – nigdy tego przed sobą nie ukrywał – też chciał takim być.

– Mówcie zatem. – Porucznik przerwał milczenie. – Jak wczorajsze zajęcia?

– Dobrze... – odparł, myśląc nad doborem słów. – Wszystko idzie zgodnie z planem, aczkolwiek pojawiła się pewna drobna komplikacja.

– Jaka? – Momentalnie nadstawił uszu.

– Sekretarka profesora Krygowskiego wypytywała studentkę z Wolsztyna o moją rolę w kursie. Można by to potraktować jako zwykłą ciekawość... – Spojrzał na twarz porucznika, chcąc wyczytać, co myśli na ten temat. Wojsko już dawno temu nauczyło go, że przykład szedł zawsze z góry, nigdy w odwrotnym kierunku. Wywiad nie różnił się w tym ani o jotę. – Ale jest coś, co skłania mnie ku innej opcji – dodał szybko, widząc zainteresowanie w oczach Ciężkiego. – W zamian za informacje obiecała studentce pomoc przy pozyskaniu odroczenia opłat za egzaminy w tym semestrze. – Streścił przebieg rozmowy z dziewczyną. – To by oznaczało, że bardzo jej zależy na informacjach...

– Zgadzam się z waszym tokiem rozumowania. – Zasępił się. Początki przedsięwzięcia i już pojawiają się trudności... Może jednak otwarcie kursu w Poznaniu, gdzie wciąż roiło się od ludzi lojalnych wobec Niemców, było błędem? – Właśnie tego się obawialiście...

– Tak.

– Bardzo dobrze, że zaproponowaliście przeniesienie kursu tutaj – pochwalił Ciężki.

– Może to jednak przypadek? – Wolał uwypuklić wątpliwości. Gdyby miało się okazać, że trop jednak jest fałszywy, byłby kryty.

– Nie możemy ryzykować. – Nerwowo potrząsnął głową. – Los dał nam dwadzieścia, może trzydzieści lat do kolejnej wojny. Ten czas musimy wykorzystać najlepiej, jak się da!

– Zgadzam się!

– Macie jakieś sugestie, jak rozwiązać problem z sekretarką? – W jego głosie słychać było wyczekiwanie. Nie wyobrażał sobie, aby teraz, kiedy po dwóch latach starań wreszcie otworzyli kurs szyfrów dla matematyków, musieli go zamykać albo też przenosić do Warszawy lub Lwowa, co byłoby równoznaczne z jego likwidacją i szukaniem uczestników na nowo.

– Mam pewien pomysł... – zaczął Lorenc ostrożnie.

– Śmiało! – Ciężki zachęcił gestem ręki.

– Dowiedziałem się wcześniej, że jeden z kursantów wkrótce przedstawia pracę magisterką, a potem rozważa wyjazd na staż do Getyngi, bo ma zainteresowania w temacie ubezpieczeń.

– Który?

– Rejewski. – Lorenc sprawdził szybko w notatniku.

– Ach, to ten. – Pamiętał go doskonale, bo już na pierwszych zajęciach dał kilka celnych odpowiedzi. Zaczął nawet wiązać z nim duże nadzieje na przyszłość. Gdyby miał podjąć zatrudnienie w jakimś towarzystwie ubezpieczeń i reasekuracji, odbyłoby się to ze szkodą dla Biura Szyfrów.

– Ulubieniec profesora Krygowskiego... – dodał podporucznik

– Tak, wiem. – Ciężki cały czas był myślami na pierwszym wykładzie. – A ten wasz pomysł?

– Inni kursanci też pytają o moją rolę... – odpowiedział. – Oczywiście nie mogę zdradzić, jaka jest... Może by upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu?... I puścić przeciek, że kurs organizowany jest na zlecenie towarzystw ubezpieczeniowych zainteresowanych zatrudnieniem najlepszych studentów?... A wyróżniający się uczestnik w nagrodę otrzyma wyjazd na staż do Getyngi...

– Wyślemy tam Rejewskiego? – Przerwał mu gwałtownie.

– Tym jednym posunięciem uwiarygodnilibyśmy całą sprawę i jednocześnie wprowadzilibyśmy w błąd sekretarkę profesora – wytłumaczył Lorenc. – Co prawda ściśle separujemy tę babę od wszelkich wiadomości dotyczących kursu, ale licho nie śpi...

– Świetnie, podporuczniku! – Ciężki był wniebowzięty. – Macie moje pełne poparcie!

Rozdział 5

Czwartek 24 stycznia 1929

Porucznik Maksymilian Ciężki szykował się w schronie radiostacji wojskowej Cytadeli do kolejnego wykładu. Miał jeszcze chwilę, postanowił wykorzystać ją na sprawdzenie korespondencji przyniesionej dopiero co przez gońca z Warszawy. Złamał pieczęć na kopercie, wyjął jedną kartkę papieru złożoną na dwoje, wyprostował ją.

Niniejszem składam Panu Profesorowi podziękowanie za starania i pomoc, okazaną Sztabowi Głównemu przy zorganizowaniu kursu szyfrów, otwartego w Poznaniu w dniu 15. stycznia 1929 r.

Pismo było sygnowane przez Szefa Sztabu Głównego, generała dywizji Tadeusza Piskora. Zawijas był jednak tak nieczytelny, że gdyby porucznik nie wiedział, kto je podpisał, nie odgadłby. Adresowane było na ulicę Głogowską 74/75, ale nie zamierzał go słać zwykłą pocztą. Lepiej było poprosić Lorenca, aby dostarczył je osobiście.

Na myśl o podporuczniku szeroko się uśmiechnął. Ile razy go spotykał, tyle razy odnosił wrażenie, jakby obserwował samego siebie kilka lat wcześniej. Też był piekielnie ambitny i miał ten dar, który cechował najlepszych oficerów wywiadu.

– Jeśli tylko będzie potrafił go pielęgnować, daleko zajdzie... – szepnął. Wbił wzrok w okno, za którym rozpościerała się biel śniegu. On sam do Dwójki trafił w 1923 roku, był dopiero porucznikiem, a właśnie co został kierownikiem komórki szyfrów niemieckich! I pomyśleć, że ojciec wiązał z nim zupełnie inne plany... W dzieciństwie uczęszczał do szkoły rolniczej i zgodnie z planami rodziciela miał po nim przejąć gospodarstwo. Potem jednak przyszła Wielka Wojna i trafił do armii niemieckiej. Na początku 1918 roku wybuch miny niemal pogrzebał go żywcem. Przeżył, ale ze względu na infekcję płuc – do których dostał się pył – nie trafił już na front, tylko na szkolenie z komunikacji radiowej. Później przydzielono go do oddziału telegraficznego utworzonego w Cytadeli już po wybuchu powstania wielkopolskiego. To właśnie tutaj poznał Antoniego Pallutha, pasjonata radiotelegrafii, jak też specjalistę od sprzętu radiowego. Niedługo potem ich drogi się rozeszły, a zetknęły z powrotem już kilka lat później.

Palluth był z kolei synem listonosza, a dzięki sumiennej nauce w poznańskim Gimnazjum św. Marii Magdaleny zwolniono go nawet z czesnego – podobnie jak brata. W czasie powstania wielkopolskiego, a potem wojny polsko-bolszewickiej służył w oddziałach łączności i radiowywiadu. Później rozpoczął studia inżynierskie na Politechnice Warszawskiej. W wolnym czasie pasjonował się krótkofalarstwem, był na przykład właścicielem stacji radiowej o znaku wywoławczym TPVA – jednej z pierwszych radiostacji amatorskich działających w niepodległej Polsce – subskrybował też kilka czasopism poświęconych zagadnieniom radiotechnicznym. W 1925 roku z powodów finansowych musiał przerwać studia, ale dzięki przyjaźni z Ciężkim znalazł zatrudnienie w komórce szyfrów niemieckich.

Niedługo potem jednak przeniesiono go do rezerwy, ale tylko na papierze, jako że wciąż miał pracować dla Dwójki. Opuszczenie szeregów wojska było bowiem tylko elementem budowania cywilnej tożsamości, jaką już od czasów studiów prowadzili jego koledzy z wywiadu. Innym była praca w charakterze przedsiębiorcy, który założył firmę razem z braćmi Ludomirem i Leonardem Danilewiczami oraz Edwardem Fokczyńskim. Ten ostatni do spółki wniósł nieduży warsztat, w którym już wcześniej produkował przenośne radiostacje. Przedsiębiorstwo nazwano AVA, od znaków wywoławczych Pallutha – TPVA – oraz braci Danilewiczów – TPAV, a wkrótce zaczęło otrzymywać zamówienia z Biura Szyfrów. Wspólnicy zaprojektowali i wyprodukowali chociażby radia mniejsze od papierośnicy, używane przez polskich agentów podczas zagranicznych misji.

*

Ze względu na braki kadrowe, polski wywiad radiowy koncentrował się na wojskach lądowych, dlatego też nie zauważono, że w 1926 roku w sieci łączności marynarki wojennej Niemiec pojawiły się depesze nowego typu. Zmiana przyszła dopiero 15 lipca 1928 roku, kiedy maszyna szyfrująca Enigma – czego Polacy jeszcze wówczas nie wiedzieli – weszła na służbę do Reichswehry. Krótko potem polscy agenci ustalili, że przechwytywane depesze – o zupełnie innej treści niż wcześniejsze, takie, których nie dawało się złamać do tej pory stosowanymi sposobami – nadawane są za sprawą nowego urządzenia o nazwie Maschinenschlüsselverfahren Enigma G. Dowiedzieli się też, że maszyna wyposażona jest w coś, co nazywane jest łącznicą i że każda jednostka wojskowa posługująca się nią co pewien czas otrzymuje nowe klucze.

Jesienią tamtego roku Ciężki wraz z dwoma kolegami – Michałowskim i Czajsnerem – spróbowali złamać nowy szyfr, ale bezskutecznie. Nie pomogły nawet starania wywiadu, który przez podstawionego człowieka zakupił Enigmę typu handlowego – niestety, mocno różniła się ona od tej używanej przez wojsko i jej znajomość nie przyniosła przełomu.

Nowy szyfr, jaki pojawił się w eterze, przyciągnął uwagę nie tylko Polski, ale też Francji i Anglii. Mocarstwa zachodnie szybko jednak uznały, że złamanie szyfru Enigmy jest niemożliwe i praktycznie zarzuciły nad nim prace. Brytyjczycy odpuścili do tego stopnia, że przestali nawet przechwytywać niemieckie depesze. Do sprawy zamierzali wrócić dopiero w momencie wybuchu wojny. Założyli, że wtedy – prędzej czy później – jakiś egzemplarz wpadnie im w ręce i wówczas będą mogli go złamać.

Polscy specjaliści jednak nie dawali za wygraną. Tysiące podsłuchanych depesz dano do przeanalizowania matematykom – profesorom Uniwersytetu Warszawskiego – ale i oni uznali szyfr za niemożliwy do złamania. Zwrócono się zatem o pomoc do najbardziej znanego jasnowidza tamtych czasów, Stefana Ossowieckiego, słynącego z odczytywania informacji ukrytych w zaklejonych kopertach trzymanych w innym pomieszczeniu, odnajdowania zaginionych ludzi oraz przedmiotów czy przekazywania wiadomości od nieboszczyków. Jego nadprzyrodzone zdolności swego czasu sprawdził sam marszałek Piłsudski, z Enigmą jednak jasnowidz sobie nie poradził.

Mimo kolejnej porażki Ciężki, Palluth oraz ich współpracownicy nie zamierzali oddawać Niemcom pola. Jako że obaj byli ludźmi techniki i zachwycali się nowinkami w tej dziedzinie, postanowili do tematu podejść w nowatorski sposób. Dotarło bowiem do nich, że do odczytania nowego szyfru potrzeba zupełnie innego podejścia, bardziej matematycznego niż lingwistycznego. Było to wydarzeniem bez precedensu, jako że w czarnych gabinetach całego świata pracowali wówczas głównie filolodzy klasyczni, pisarze, dziennikarze, tłumacze, czyli przedstawiciele tych zawodów, którzy zwykle biegle posługują się językiem przeciwnika i dodatkowo, co ciekawe, szachiści. Polacy postanowili postawić na matematyków, ale – tu znów dało o sobie znać innowacyjne podejście – nie profesorów, tylko studentów, czyli osoby o niezwykle otwartych umysłach, a przy tym żądne nowych wyzwań i chętne do pracy.

W tym czasie Biuro Szyfrów organizowało dwa kursy: na Uniwersytecie Warszawskim odbywało się szkolenie przyszłych specjalistów sekcji sowieckiej, sekcja niemiecka postawiła na Uniwersytet Poznański, gdzie pracował wybitny matematyk, profesor Zdzisław Krygowski – prezes Polskiego Towarzystwa Matematycznego i przedstawiciel lwowskiej szkoły matematycznej, jednej z najlepszych na świecie. Jego wykłady cieszyły się dużym zainteresowaniem między innymi dzięki temu, że duży nacisk kładł na zastosowanie teorii matematycznych w rozwiązywaniu problemów praktycznych. Idealnie więc wpisywał się w zamierzenia Ciężkiego i Pallutha.

Już w ubiegłym roku poprosili profesora Krygowskiego, aby wytypował studentów trzeciego i czwartego roku posługujących się biegle językiem niemieckim i mogących pochwalić się co najmniej dobrymi wynikami w nauce. Rekrutację od początku prowadzono w konspiracji, jako że sekretarka profesora miała niemieckie korzenie. Wskazane przez Krygowskiego osoby zostały sprawdzone przez wywiad – podobnie jak ich rodziny – pod kątem lojalności wobec państwa polskiego. Tych, którzy przeszli próbę, odwiedził jeden z zaufanych studentów i zaprosił na rozmowę z Ciężkim oraz majorem Franciszkiem Pokornym – jego szefem. Potem wybrano docelową grupę, a wszystkich bez wyjątku zobowiązano do absolutnej dyskrecji, odbierając stosowne ślubowanie.

Ponieważ prawdziwy cel kursu szyfrów należało utrzymać w tajemnicy, zorganizowano go tak, jakby były to zwykłe zajęcia dodatkowe dla pilnych studentów: pod pozorem uzupełniania wykładów z algebry prowadzonych przez profesora Krygowskiego. Szkolenie odbywało się dwa razy w tygodniu, wieczorami, po zajęciach na uczelni. W planie była historia szyfrów i ich różne odmiany, korzystano przy tym głównie z omówionych w książce Marcela Givierge’a Kurs kryptografii, którą współcześni śmiało nazywali Biblią kryptologów i kryptografów. Nieco później zamierzano przeprowadzić również ćwiczenia praktyczne na przechwyconych niemieckich depeszach oraz nauczyć kursantów budowy prostych urządzeń technicznych.

– Dzień dobry... Można już wchodzić? – Ciepły damski głos przerwał rozmyślania porucznika.

– Dzień dobry. – Ciężki instynktownie wyprostował się na krześle. – Oczywiście, zapraszam! – Chwycił za kartki leżące na stole, cały czas jednak uważnie przypatrywał się kobiecie. Kiedy zajęła miejsce, a na ławce położyła książki związane sznurkiem, uśmiechnął się mimowolnie. To ją sekretarka profesora próbowała wykorzystać do zdobycia informacji. Jej samej o niecne zamiary nie podejrzewał. Przed rozmową z każdym uczestnikiem kursu wywiadowcy przygotowali obszerne dossier. Z dokumentów zebranych na temat dziewczyny z Wolsztyna wiedział, że pochodzi z bardzo patriotycznej rodziny, a jej dziadek ogromnie przysłużył się krajowi w czasie powstania wielkopolskiego.

– Dzień dobry! – Do sali zaczęły wchodzić kolejne osoby.

– Dzień dobry! – odpowiedział Ciężki. Dostrzegł Mariana Rejewskiego, niepozornego mężczyznę z wysokim czołem. To właśnie on zaznaczył swoją obecność już na pierwszym wykładzie. Był też Henryk Zygalski z okularami w rogowej oprawie, dwudziestojednoletni student trzeciego roku, którego rodzice prowadzili pracownię krawiecką. Z akt pamiętał doskonale, że ukończył to samo Gimnazjum św. Marii Magdaleny, co Palluth.

Sala się zapełniała, rozlegały się szepty. Po rzucanych ukradkiem spojrzeniach uczestników było widać, że niecierpliwie czekają na rozpoczęcie kolejnego wykładu.

Porucznik odczytał listę obecności. Byli wszyscy, dokładnie dwadzieścia trzy osoby, w tym gronie dwie studentki. To ich wytypował profesor Krygowski, biorąc pod uwagę nie tylko doskonałą znajomość języka niemieckiego, ale też umiejętności tak niezbędne w pracy kryptologa: systematyczność, cierpliwość i zdolności analityczne.

Czy nasz pomysł był dobry? – Nagle porucznika dopadły wątpliwości. Uznali, że największe szanse ataku na nowy szyfr będą mieć młodzi – a przy tym wolni od rutyny – znający doskonale język niemiecki i posiadający zdolności i talenty, które trudno co prawda zdefiniować, ale które są niezbędne w pracy dobrego kryptologa. No i to coś, co można nazwać pewnego rodzaju intuicją... A jeśli się mylili, jeżeli żadna z osób obecnych na sali nie nada się do pracy w Biurze Szyfrów? – Z tą myślą podniósł dłoń, dając do zrozumienia, aby zebrani ucichli.

To wystarczyło, w sali zrobiło się, jak makiem zasiał.

– Kłaniam się państwu raz jeszcze. – Uśmiechnął się delikatnie. Musiał robić swoje, odwrotu nie było, za to czas do następnej wojny kurczył się z każdym tygodniem. – Zaczynamy kolejne zajęcia. Dzisiaj zapoznam państwa z szyfrem transpozycyjnym, czyli przestawieniowym, będącym wprowadzeniem do metody podwójnego przestawienia. Są to rzeczy, o których wiedza jest już powszechna, ale które konieczne trzeba przerobić, aby móc zająć się szyframi bardziej skomplikowanymi. – Sięgnął po kredę, cały czas patrzył jednak uważnie na salę. Lustrował kolejne twarze, próbując odgadnąć, kto z obecnych za jakiś czas spróbuje zrobić to, czego jeszcze nikomu się nie udało.

Złamać Enigmę.

Rozdział 6

Sobota 26 stycznia 1929

Lorenc stał przed lustrem, wpatrując się w twarz, której główną dominantą – jak zawsze, odkąd sięgał pamięcią – był nos.

Pyra.

Kartofel.

Ziemniak.

Bulwa.

Przymknął oczy, przez chwilę znów znalazł się na podwórku, tuż obok trzepaka, i bił się z wyższym o głowę synem dozorcy.

Podniósł powieki, uśmiechnął się szeroko. Kutergęba może i był od niego większy oraz silniejszy, ale on – mały Mundek – sprał go wówczas na kwaśne jabłko, już wtedy umiał się bić jak należy! Co prawda zapłakany kolega pobiegł na skargę do rodziców, a on sam wkrótce potem dostał w skórę od własnego ojca, ale warto było.

Odetchnął głęboko. Nos, jaki miał, taki miał, nauczył się z nim już żyć, ba, można było powiedzieć, że się ze sobą zaprzyjaźnili.

Klasnął w dłonie z radością, potem wylał na nie odrobinę wody kolońskiej Króla Stasia według receptury z 1790 roku. Zaklaskał raz jeszcze, ale dużo delikatniej, po czym wtarł perfumy w policzki i szyję. Od razu poczuł dyskretny, a przy tym niezwykle subtelny zapach. Była to jedna z niewielu ekstrawagancji, na jaką mógł pozwolić jego chudy pugilares. Chociaż w sumie nie był to żaden zbytek. Jeśli przyjazd do Poznania miał mu dać wymarzony sukces nie tylko na gruncie zawodowym, ale i prywatnym, to nie mógł przecież roztaczać wokół siebie byle jakiej woni!

Właśnie, służba! – Z tą myślą uśmiechnął się szeroko, zadowolony z dotychczasowego rozwoju wydarzeń. Po rozmowie z porucznikiem Ciężkim od razu przystąpił do działania i przygotował oficjalne pismo do sekretarki profesora Krygowskiego z prośbą o wytypowanie przez niego najlepszego uczestnika kursu uzupełniającego w celu przekazania nagrody. Dokument wystawił na firmowym druku przedsiębiorstwa AVA, który z Warszawy dostarczono mu samolotem. Co prawda w zakresie działania spółki ubezpieczenia nie leżały, ale przecież w razie jakichkolwiek podejrzeń ze strony sekretarki zawsze można było wyjaśnić, że szykuje się ona do rozszerzenia oferty. W każdym razie pismo powinno stłumić jej ciekawość.

A on swoją dokładną pracą na pewno zwrócił uwagę Ciężkiego. Był pewien, że kiedy skończy się kurs – czyli za jakieś dwa miesiące – odpowiednia adnotacja znajdzie się w jego aktach. I wtedy – wreszcie! – dostanie upragniony awans na porucznika!

Z tym przeświadczeniem opuścił mieszkanie w kamienicy przy ulicy Chwaliszewo 49 i chwilę potem wsiadł do tramwaju zmierzającego do najbardziej reprezentacyjnej części miasta, czyli Dzielnicy Cesarskiej.

Restauracja Palais Royal była jakby schowana między dwoma okazałymi budynkami: z lewej uwagę przyciągał Dom Przemysłowców, z prawej Biblioteka Raczyńskich. Pomiędzy nimi widać było wąskie, niepozorne arkady, za którymi krył się ogródek, a za nim wolno stojący budynek samej restauracji.

Otwarto ją 31 marca 1925 roku, a już nieco ponad trzy miesiące później lokalem – i całym Poznaniem – wstrząsnęła okropna zbrodnia. 45-letni kierownik restauracji Andrzej Maciaszczyk został zastrzelony na oczach gości przez jednego z klientów. Późniejsze relacje gazet były rozbieżne: jedne pisały, że pijany mężczyzna – które mu towarzyszyły trzy osoby – został zatrzymany w wejściu przez portiera, który wezwał kierownika. Inne, że dostał się do środka i to w sali doszło do awantury. W każdym razie w trakcie wymiany zdań gość z kieszeni wyciągnął naglerewolwer, przystawił go Maciaszczykowi do czoła i wypalił. Dwóch lekarzy obecnych na sali rzuciło się na pomoc, rannego przewieziono na operację do Szpitala Miejskiego, niestety zmarł po dwóch godzinach.

Awanturnik co prawda salwował się ucieczką, ale szybko został zatrzymany przez policjantów z pobliskiego posterunku i trafił do aresztu. Kilka miesięcy później został oskarżony przez prokuratora o spowodowanie śmierci z niedbalstwa. Podczas procesu zeznał, że otrzymał zwrot pewnej sumy pieniędzy od dłużnika i z przyjaciółmi ruszył w miasto. Odwiedzili kilka lokali, wreszcie dotarli do Palais Royal, ale tego, co tam się działo, już nie pamiętał, zasłaniając się wypitym alkoholem. Następnego dnia zapadł wyrok: rok więzienia za lekkomyślne spowodowanie śmierci.

Kiedy Lorenc wszedł do środka, od razu uderzył go przepych wnętrza przypominającego bardziej pałac niż lokal rozrywkowy. Największe wrażenie zrobiły na nim pozłacane krzesła i stoły. Przybytek ten uchodził za najwytworniejszy na placu Wolności, na którym mieściło się mnóstwo restauracji i kawiarni – a niektórzy uważali, że i w całym Poznaniu nie miał sobie równych. Śmietanka towarzyska pojawiała się tu na balach, dancingach i przyjęciach. Co jakiś czas organizowano nawet pokazy mody. Słowem: przepych i blichtr w najczystszej postaci. Kiedy to sobie uświadomił, przestraszył się własnej śmiałości. Czego szukał tu ktoś taki, jak on?!

– Żony... – Szybko sam sobie odpowiedział na to pytanie. Zacisnął zęby, wodząc wzrokiem po dorodnych sylwetkach dżentelmenów, którym towarzyszyły ubrylantowane panie. Ciemnymi oczami uważnie przypatrywał się otoczeniu, sprawiając wrażenie wciąż zamyślonego, kiedy tak naprawdę rejestrował dziesiątki detali. Na szczęście gdzieniegdzie udało mu się wypatrzyć kobiety pozbawione męskiego towarzystwa.

Podporucznik skierował swe kroki do drugiej z dwóch dużych sal jadalnych – restauracja miała jeszcze kilka mniejszych przeznaczonych na organizację bankietów – i od razu wpadły mu w oko dwie urocze panie siedzące samotnie przy stoliku.

Pierwsza dama ubrana była w trzyczęściowy komplet z dżerseju. Miała krótkie ciemne włosy przewiązane szeroką opaską – co sprawiało, że jej postać wydawała się odrobinę wyzywająca – szyję zdobił zaś sznureczek pereł. Po jej stonowanych ruchach od razu widać było salonowe maniery, wyglądała przy tym na majętną.

Lorenc wciągnął powietrze do płuc, po czym wypuścił je z sykiem. – Jak skakać, to tylko na głęboką wodę – pomyślał, mając w głowie jeden z zapisów wojskowego regulaminu mówiący o tym, że łączne pobory jego i przyszłej żony musiały być co najmniej równe pensji kapitana. Ewentualną różnicę in minus musiała pokrywać rodzina, w tym celu niezbędne było podpisanie przez nią specjalnego zobowiązania. Co więcej, podporucznik wiedział, że musi się śpieszyć z ożenkiem, jako że chodziły słuchy o planowanych zmianach w tym zakresie. Od kandydatek na małżonkę oficera miano wymagać co najmniej wykształcenia średniego i ogłady towarzyskiej, a wymogi finansowe zamierzano podnieść do rangi majora.

Lorenc był już tylko krok od stolika, kiedy jego wzrok padł na drugą z pań. W czarnej sukni z długimi rękawami wyglądała czarująco. Toalety dopełniała takiego samego koloru torebka, a we włosach lśnił brylantowy diadem. Miała asteniczną budowę i była piekielnie przystojna.

– Szanowne panie wybaczą moją śmiałość – skłonił się nisko, pamiętając, że przy pierwszym spotkaniu nie całuje się dam w dłoń – ale zauważyłem, że pozbawione są panie towarzystwa i pomyślałem, że swoją skromną osobą mógłbym czarującym paniom umilić czas.

– A kim pan jest? – Ta, którą podporucznik podejrzewał o salonowe maniery, nie zamierzała przebierać w słowach.

– Panie pozwolą, że się przedstawię. – Cały czas stał obok stolika. – Edmund Lorenc. – Skłonił się raz jeszcze.

– Nie znam. – Prychnęła lekceważąco.

– Ja też nie znam... – Piękność w czarnej sukni odezwała się dużo uprzejmiejszym tonem. Przy odrobinie wyobraźni można nawet było uznać, że osoba podporucznika ją nieco zainteresowała. Niski nie był, a nieco pociągła twarz mogłaby się bardzo podobać kobietom, gdyby nie jeden feler: przesadnie duży nos.

– Z których Lorenców? – Ta, która odezwała się jako pierwsza, poprawiła opaskę na włosach.

– Z żadnych! – warknął w myślach, na głos jednak powiedział:

– Panie pozwolą, że się przysiądę?

Dama w czarnej sukni już miała wyrazić aprobatę, ale koleżanka powstrzymała ją gwałtownym ruchem dłoni.

– Czekam na kogoś. – Ta bardziej wyniosła spojrzała na mężczyznę lekceważąco. Powiedziała to przy tym tonem dającym jasno do zrozumienia, że mówi nieprawdę. Chciała, żeby nieznajomy miał tego świadomość.

– Pani też oczekuje towarzysza? – Lorenc obdarzył kobietę w czerni najbardziej uwodzicielskim uśmiechem, na jaki potrafił się zdobyć. W dzieciństwie był typem chłopca, o jakim mawia się: „chciałbym, ale się boję”. Walczył jednak z nieśmiałością tak długo, aż nauczył się działać bez względu na towarzyszące mu zawsze napięcie emocjonalne. Tak było też i tym razem.

– Ja... – Zawahała się.

– Czy ten typ narzuca się paniom? – Obok podporucznika wyrósł nagle mężczyzna wyższy od niego o głowę.

Lorenc spojrzał na nieznajomego. Zlustrował go szybko wzrokiem i aż jęknął w duchu. Birbant miał na sobie idealnie dopasowany męski garnitur codzienny w średniej wielkości kratę i krawat w paski. Całości obrazu dopełniał zegarek Patek na przegubie, włosy przylizane brylantyną i woń drogiej wody kolońskiej. Z kimś takim nie miał nawet co stawać w szranki.

– Nie – odpowiedziała ta w czarnej sukni.

– Tak. – Wyniosła także zdążyła przyjrzeć się bon vivantowi i błyskawicznie podjęła decyzję.

– Może trochę... – Piękność w czerni najwyraźniej podążyła za koleżanką i doszła do takiego samego wniosku.

– Tam jest wolny stolik. – Mężczyzna spojrzał na Lorenca, pokazując mu dłonią przeciwległy kąt sali, ale nawet nie patrzył w tym kierunku. – Te miejsca są już zajęte.

Podporucznik zerknął raz jeszcze na kobietę w sukni, uśmiechnął się przy tym smutno, jakby chciał w niej wyzwolić wyrzuty sumienia.

– Piękne panie pozwolą, że się przedstawię. – Kiedy nieznajomy się ukłonił, od włosów odbiły się świetlne refleksy. – Dyrektor Leon Zalewski! – Nawet nie patrzył na stojącego wciąż obok Lorenca, jakby ten był lokajem, na którego nie zwraca się uwagi. – Pan tu jeszcze jest?

– Ty pomarszczony chuju starego rabina! – wrzasnął podporucznik w myślach. Miał ochotę wyrżnąć rywala w pysk, szybko się jednak opanował. Wiedział, że jakakolwiek awantura mogłaby przyciągnąć uwagę, a tego przecież musiał unikać jak diabeł święconej wody. Poza tym, po upokorzeniu ze strony pięknych dam nie miał już czego tutaj szukać.

Zrobił w tył zwrot i wyszedł z restauracji. Zaraz potem zauważył nadjeżdżający tramwaj. W pierwszej chwili chciał do niego wskoczyć, ale zrezygnował. Spacer będzie lepszy na urażoną dumę...

Ruszył trotuarem, przyglądając się z zazdrością mijanym parom trzymającym się pod ręce i obdarzającym się czułościami. Jaka szkoda, że nie mógł się tutaj pokazać w mundurze!

Szedł wolno, krok za krokiem, nie było mu śpieszno do pokoju, w którym chrapali już pewnie obaj współlokatorzy.

Ta w czarnej sukni była piękna... – Przed oczami stanęła mu dama z restauracji. Gdyby nie jej wyszczekana towarzyszka, może coś by z tego było? Miał wrażenie, że ją zaintrygował i kto wie, jak potoczyłyby się losy tej znajomości, jeśliby miał możność na choćby chwilę rozmowy. Nie dano mu jednak szansy...

– Co za sucze plemię pierwszej klasy! – zaklął szpetnie, wspomniawszy damulkę z opaską na włosach. Żeby tak ten amant zawrócił jej w głowie i aby się potem okazało, że to tylko matrymonialny oszust, który chce jedynie kobietę omotać, położyć łapę na jej pieniądzach i dać nogę! Wtedy doceniłaby kogoś takiego jak on, kogo bałamucenie facetek nie interesuje! – Szedł, zgrzytając zębami. Znowu miał pecha! – Z tą myślą zrobiło mu się jeszcze ciężej na duszy. Właśnie, wszystko przez Hipcia! Gdyby tutaj z nim dzisiaj był, to znając szczęście kolegi, na pewno poszłoby mu lepiej i nie doznałby tak bolesnego dyshonoru!