Życie. Autobiografia - Keith Richards - ebook + audiobook

Życie. Autobiografia ebook i audiobook

Keith Richards

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Keith Richards, charyzmatyczny gitarzysta The Rolling Stones, opowiada o drodze, jaką przeszedł z ubogiego podlondyńskiego Dartford na szczyt światowego showbiznesu, stając się ikoną muzyki rockowej. Przez cztery dekady zachowywał się jak prawdziwy rockman – mówił i robił co chciał, nie stronił od kobiet i niszczących nałogów. Mimo to osiągnął niebywały sukces. Wspólnie z członkami zespołu Richards stworzył riffy, teksty i muzykę do piosenek, które podbiły świat. W końcu sam zdecydował się przedstawić historię swojego życia w oku cyklonu – bezpretensjonalnie, szczerze i na luzie. Ach, co to było za życie! Graniczące z obsesją słuchanie płyt Chucka Berry'ego i Muddy'ego Watersa, gdy dorastał w hrabstwie Kent. Nauka gry na gitarze i założenie zespołu z Mickiem Jaggerem i Brianem Jonesem. Pierwsze sukcesy The Rolling Stones jako kapeli „niegrzecznych chłopaków”. Nalot brygady antynarkotykowej na dom w Redlands i późniejsza seria konfrontacji z nerwowym establishmentem, które na zawsze przypieczętowały jego wizerunek jako wyjętego spod prawa bohatera ludu. Skomponowanie nieśmiertelnych riffów do takich utworów, jak Jumping Jack Flash, Street Fighting Man i Honky Tonk Women. Zakochanie się w Anicie Pallenberg i śmierć Briana Jonesa. Ucieczka przed podatkami do Francji, szalone trasy koncertowe po Stanach Zjednoczonych, rosnąca sława, alienacja, nałogi. Związek i małżeństwo z Patti Hansen. Kłótnia i pojednanie z Mickiem Jaggerem. Rodzina, solowe albumy, zespół X-Pensive Winos i niekończące się pasmo występów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 864

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 20 godz. 8 min

Lektor: Jan Peszek
Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karta tytułowa

Tytuł oryginału:

LIFE

Copyright © Mindless Records LLC 2010 All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2017

Polish translation copyright © Magdalena Bugajska 2011

Pełna lista copyrightów do piosenek zacytowanych w tekście książki ->

Redakcja: Beata Słama

Projekt graficzny okładki: Mario J. Pulice

Opracowanie graficzne okładki polskiej: Kasia Meszka / Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Zdjęcia na okładce: David Lachapelle (front); Deborah Feingold (tył)

Skład: Kasia Meszka

Książka dostępna także jako audiobook (czyta Jan Peszek)

ISBN 978-83-8361-174-7

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu epub na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik

Dla Patricii

Rozdział pierwszy

W którym zostaję zatrzymany przez policjantów w Arkansas podczas naszej trasy po Stanach Zjednoczonych w 1975 roku – sytuacja jest kryzysowa.

Dlaczego zatrzymaliśmy się na lunch w restauracji 4-Dice w Fordyce w stanie Arkansas w weekend Święta Niepodległości? Albo w jakikolwiek inny dzień? Pomimo tego wszystkiego, czego dowiedziałem się podczas dziesięciu lat jeżdżenia przez Pas Biblijny1? Malutkie miasteczko Fordyce. Rolling Stonesi w jadłospisie policyjnym w całych Stanach Zjednoczonych. Każdy gliniarz za wszelką cenę chciał nas przyskrzynić, żeby dostać awans, wykazać się patriotyzmem i uwolnić Amerykę od tych małych zniewieściałych Anglików. Był rok 1975, czas brutalności i konfrontacji. Sezon polowań na Stonesów trwał od naszej ostatniej trasy koncertowej w 1972 roku, znanej jako STP. Departament Stanu odnotował wtedy zamieszki (zgadza się), nieposłuszeństwo obywatelskie (również się zgadza), czyny nierządne (cokolwiek to znaczy) oraz przemoc wzdłuż i wszerz Stanów Zjednoczonych. A wszystko to nasza wina, zwykłych minstreli. Podżegaliśmy młodzież do buntu, deprawowaliśmy Amerykę, a oni orzekli, że już nigdy więcej nie będziemy mogli podróżować po Stanach Zjednoczonych. W czasach Nixona stało się to poważną sprawą polityczną. Wykorzystał swoich ludzi i brudne sztuczki przeciw Johnowi Lennonowi, który – jego zdaniem – mógł przeszkodzić mu w wygraniu wyborów. My natomiast, jak powiedzieli naszemu prawnikowi, byliśmy najniebezpieczniejszym zespołem rockandrollowym na świecie.

Kilka dni wcześniej nasz wspaniały prawnik, Bill Carter, sam jeden uchronił nas od groźnych konfrontacji szykowanych przez policję w Memphis i San Antonio. A teraz Fordyce, miasteczko o populacji wynoszącej 4837 osób i z dziwnym czerwonym robalem w herbie szkoły, miało okazać się tym, które zgarnie nagrodę. Carter ostrzegał, żebyśmy nie jechali przez Arkansas, a już na pewno nie zbaczali z autostrad międzystanowych. Podkreślił, że stan Arkansas niedawno próbował przygotować ustawę, która delegalizowałaby rock and rolla. (Chciałbym zobaczyć, jak ją sformułowali – Gdzie cztery uderzenia na takt grane są głośno i natarczywie…). I oto właśnie jechaliśmy bocznymi drogami całkiem nowym żółtym chevroletem impalą. W całych Stanach Zjednoczonych nie było pewnie głupszego miejsca, w którym mogliśmy się zatrzymać samochodem wypakowanym prochami, niż ta konserwatywna buraczana społeczność z Południa, która niechętnie przyjmowała dziwnie wyglądających nieznajomych.

W samochodzie jechali ze mną Ronnie Wood, Freddie Sessler – niesamowita postać, mój przyjaciel i prawie ojciec, który w tej historii będzie pojawiał się jeszcze wiele razy – oraz Jim Callaghan, wieloletni szef naszej ochrony. Pokonywaliśmy szęśćset pięćdziesiąt kilometrów z Memphis do Dallas, gdzie następnego dnia mieliśmy grać kolejny koncert na stadionie Cotton Bowl. Jim Dickinson, chłopak z Południa, który zagrał na fortepianie w nagraniu Wild Horses, powiedział nam, że krajobraz Teksasu i Arkansas wart jest jazdy samochodem. A poza tym mieliśmy dosyć samolotów. Lot z Waszyngtonu do Memphis był straszny. Nagle spadliśmy kilkaset metrów w dół, na pokładzie było dużo łkania i krzyków, fotografka Annie Leibovitz uderzyła głową w sufit, a gdy wylądowaliśmy, pasażerowie całowali asfalt. Byłem widziany, jak udaję się na tyły samolotu i przyjmuję różne substancje z większym niż zazwyczaj zaangażowaniem, podczas gdy samolotem rzucało w przestworzach. Nie chciałem, żeby coś się zmarnowało. Krótko mówiąc, kiepski lot starym samolotem Bobby’ego Shermana Starship.

Jechaliśmy więc samochodem, a ja i Ronnie okazaliśmy się szczególnie bezmyślni. Zatrzymaliśmy się pod przydrożną knajpą 4-Dice, usiedliśmy, złożyliśmy zamówienie i razem z Ronniem poszliśmy do kibla. Wiecie, żeby się trochę rozkręcić. Naćpaliśmy się. Nie przypadły nam do gustu ani klientela tej knajpy, ani jedzenie, zostaliśmy więc w kibelku, śmialiśmy się i robiliśmy swoje. Siedzieliśmy tam przez czterdzieści minut. A w tamtych okolicach tak się nie robi. A już na pewno nie robiło się tak w tamtych czasach. Właśnie to pogorszyło sytuację. Personel zadzwonił po gliniarzy. Gdy ruszaliśmy, obok stał zaparkowany czarny samochód, a kiedy przejechaliśmy jakieś dwadzieścia metrów, zawyła syrena i pojawiło się migające światełko. Chwilę potem machali nam bronią przed oczami.

Miałem na głowie dżinsową czapkę z mnóstwem kieszonek wypełnionych prochami. Wszędzie pełno było prochów. Wystarczyło odchylić panele na drzwiach, żeby zobaczyć ukryte plastikowe torebki pełne kokainy, trawy, pejotlu i meskaliny. O mój Boże, jak my się z tego wykaraskamy? Nie mogło nam się to przytrafić w gorszym momencie. To cud, że w ogóle zostaliśmy wpuszczeni do Stanów, aby odbyć tę trasę koncertową. Nasze wizy obłożone były warunkami, z czego doskonale zdawały sobie sprawę jednostki policyjne w każdym dużym mieście, a załatwione zostały dzięki Billowi Carterowi i jego koronkowej robocie wykonanej na odległość z Departamentem Stanu i Urzędem Imigracyjnym podczas dwóch poprzednich lat. Oczywiście podstawowym warunkiem było to, abyśmy nie zostali aresztowani za posiadanie narkotyków, a Carter miał być tego gwarantem.

Nie brałem wtedy twardego gówna, odstawiłem je na czas trasy. I mogłem to wszystko zapakować do samolotu. Do dziś nie mogę zrozumieć, dlaczego postanowiłem wozić ze sobą koks i tak ryzykować. Ludzie dali mi ten cały towar w Memphis, a ja nie chciałem go rozdać, ale i tak mogłem zapakować go do samolotu i jechać samochodem „na czysto”. Po co wypakowałem samochód, jakbym udawał dealera? Może zaspałem na samolot? Wiem, że dużo czasu spędziłem na otwieraniu paneli i ukrywaniu prochów. Tak naprawdę pejotl wcale nie był czymś, co zwykle brałem.

W kieszonkach na czapce był haszysz, tuinal i trochę koki. Pozdrowiłem policję, teatralnym gestem zdejmując czapkę, i wyrzuciłem pigułki i haszysz w krzaki. „Witam, panie funkcjonariuszu” (machnięcie czapką). „Ojej, czy złamałem jakieś tutejsze prawo? Proszę mi wybaczyć. Jestem Anglikiem. Czy jechałem złą stroną drogi?” Od razu są zbici z tropu. I udało mi się pozbyć towaru. Ale tylko części. Zauważyli nóż myśliwski na tylnym siedzeniu i później postanowili, że posłuży on za dowód na posiadanie „ukrytej broni”’ – kłamliwe dranie. A potem kazali nam jechać za sobą na parking gdzieś za ratuszem. Gdy tak jechaliśmy, na pewno przyglądali się, jak wyrzucamy na drogę kolejne partie prochów.

Kiedy dotarliśmy do garażu, nie od razu zabrali się do przeszukania. Powiedzieli Ronniemu: „Idź do samochodu i przynieś swoje rzeczy”. Ronnie miał w samochodzie małą torbę, ale gdy po nią poszedł, wszystkie prochy, które miał, wsypał do pudełka po chusteczkach. Gdy wrócił, powiedział mi: „Wszystko jest pod siedzeniem kierowcy”. Więc poszedłem do samochodu, mimo że nie było tam nic, co mógłbym z niego zabrać, żeby zrobić coś z tym pudełkiem. Ale nie wiedziałem, co z nim, kurwa, mogę zrobić, więc tylko je trochę pogniotłem i wsunąłem pod tylne siedzenie. Wyszedłem i powiedziałem, że nie miałem nic w samochodzie. Nadal nie pojmuję, dlaczego nie rozbebeszyli całego auta.

Wtedy zrozumieli już, kogo mają („No proszę, proszę, kogo my tu mamy?”), ale też wyglądało na to, iż zupełnie nie wiedzą, co zrobić z tymi międzynarodowymi gwiazdami, które siedzą w ich areszcie. Postanowili ściągać posiłki z całego stanu. Nie wiedzieli też za bardzo, za co nas aresztować. Zdawali sobie natomiast sprawę z tego, że próbujemy zlokalizować Billa Cartera, i to musiało ich trochę przestraszyć, ponieważ byliśmy na jego podwórku. Dorastał w pobliskim miasteczku Rector i znał każdego policjanta, każdego szeryfa, każdego prokuratora i wszystkich lokalnych polityków. Może nawet żałowali, że dali cynk wszystkim agencjom prasowym i pochwalili się swoją zdobyczą. Pod sądem zaczęli gromadzić się dziennikarze ogólnokrajowych mediów. Jedna stacja telewizyjna z Dallas wynajęła nawet odrzutowiec, aby wyprzedzić konkurencję. Była sobota po południu, a oni dzwonili do Little Rock, że prosili stanowych oficjeli o radę. Zamiast więc zamknąć nas i puścić ten obraz w świat, oni trzymali nas w luźnym „areszcie prewencyjnym” w gabinecie szefa policji, co oznaczało, że mogliśmy trochę spacerować. Gdzie był Carter? Biura na weekendy zamykano, nie było też komórek. Znalezienie go zajęło kilka godzin.

Przez cały czas staramy się pozbyć towaru. Jesteśmy nim obładowani. W latach siedemdziesiątych odlatywałem wysoko jak latawiec na czystej kokainie firmy Merck, puszystym farmaceutycznym koksie. Poszliśmy z Freddiem Sesslerem do kibelka. Nawet nas nie eskortowali. „Chrystepanie”, padł zwrot, który poprzedzał każdą wypowiedź Freddiego, „jestem wypakowany”. Ma słoiczki wypełnione tuinalem. Jest tak zdenerwowany wrzucaniem ich do muszli klozetowej, że upuszcza buteleczkę i wszystkie pieprzone turkusowo-czerwone pigułki rozsypują się po podłodze, a on próbuje spuścić z wodą kokainę. Ja już wyrzuciłem haszysz i trawę, spuściłem wodę, ale ta kurewska trawa nie chce spłynąć, jest jej za dużo, więc ciągnę za spłuczkę znowu i znowu, a wtedy po podłodze z sąsiedniej kabiny zaczynają toczyć się pigułki. Próbuję je pozbierać i wrzucić do muszli, ale nie mogę, bo między moją kabiną a tą, w której siedzi Freddie, jest jeszcze jedna. Między nami na podłodze leży więc jakieś pięćdziesiąt tabletek. „Chrystepanie, Keith”. „Nie stresuj się, Freddie. Zebrałem wszystkie ze swojej kabiny, a ty?” „Chyba. Tak myślę”. „Chodźmy więc do środkowej kabiny i pozbierajmy te, które jeszcze zostały”. Posypało się z nas całe gówno. Niesamowite, ale każda kieszeń, każde miejsce wypełnione były prochami… Nigdy nie przypuszczałem, że mogę mieć tyle kokainy!

Niespodzianką miała być teczka Freddiego, która leżała w nieprzeszukanym jeszcze bagażniku samochodu, a my zdawaliśmy sobie sprawę, że jest w niej kokaina. Niemożliwe, żeby się na nią nie natknęli, gdy tam zajrzą. Freddie i ja zdecydowaliśmy, iż strategicznie wyprzemy się go na to popołudnie i powiemy, że jest autostopowiczem, ale jednocześnie, że chętnie obejmiemy go usługami prawniczymi naszego adwokata, jeśli ten wreszcie się pojawi.

Posypało się z nas całe gówno. Niesamowite, ale każda kieszeń, każde miejsce wypełnione były prochami… Nigdy nie przypuszczałem, że mogę mieć tyle kokainy!

Gdzie był Carter? Zebranie naszych posiłków zajęło trochę czasu, podczas gdy populacja Fordyce puchła do rozmiarów grupy gotowej wszcząć zamieszki. Ludzie z Missisipi, Teksasu, Tennessee – wszyscy ściągali, żeby przyjrzeć się zamieszaniu. Nic nie mogło się zacząć, dopóki nie zlokalizujemy Cartera, a on był w trasie, nie za daleko, odpoczywał podczas zasłużonego wolnego dnia. Miałem więc czas, żeby zastanowić się nad tym, jak spuściłem gardę i zapomniałem, jakie obowiązują zasady: nie łamać prawa i nie dać się zatrzymać policji. Gliniarze wszędzie, a już na pewno na Południu, mają cały arsenał quasi-legalnych sztuczek, aby cię zgarnąć, jeśli tylko przyjdzie im na to ochota. A wtedy bez problemu mogą zamknąć cię na dziewięćdziesiąt dni. To właśnie dlatego Carter mówił nam, żebyśmy trzymali się autostrad międzystanowych. Pas Biblijny w tamtych czasach był o wiele szczelniejszy.

Podczas wczesnych tras koncertowych wiele kilometrów pokonaliśmy drogą lądową. Przydrożne knajpy zawsze były interesującym ryzykiem. Trzeba było być na nie gotowym. Zatrzymywanie się w zajeździe dla kierowców ciężarówek w 1964, 1965 albo 1966 roku na głębokim Południu albo w Teksasie wydawało się o wiele bardziej niebezpieczne niż cokolwiek, co mogło się przytrafić w mieście. Wchodziłeś, a tam siedziała banda facetów, i powoli zdawałeś sobie sprawę, że twój posiłek w towarzystwie ostrzyżonych na jeża kierowców z tatuażami nie będzie należał do przyjemnych. Nerwowo dłubiesz w talerzu. „Och, może poproszę to na wynos”. Z powodu naszych długich włosów nazywali nas dziewczynkami. „Jak leci, dziewczynki? Zatańczymy?” Włosy… taka mała rzecz, o której czasem w ogóle się nie myśli, a która zmieniła kultury. Reakcje na nasz wygląd w niektórych częściach Londynu nie różniły się więc od tego, jak witano nas na Południu. „Cześć, skarbie”, i takie tam.

Była to nieustępliwa wojna, ale wówczas nie myśleliśmy o tym w ten sposób. Wszystkie doświadczenia były wtedy nowe i naprawdę nie byliśmy świadomi, jakie może mieć to dla nas konsekwencje. Powoli się do tego przyzwyczajaliśmy. Zauważyłem, że jeśli dostrzegli gitary i wiedzieli, iż jesteśmy muzykami, nagle wszystko było w porządku. Do przydrożnego zajazdu lepiej wziąć ze sobą gitarę. „Czy możesz coś zagrać, synu?”. Czasem tak robiliśmy: wyjmowaliśmy gitary i śpiewaliśmy za kolację.

Wystarczyło jednak przejść przez tory, żeby otrzymać prawdziwą lekcję. Gdy graliśmy z czarnymi muzykami, opiekowali się nami. Było mniej więcej tak: „Hej, chcesz się dziś zabawić? Spodobasz się jej. Nigdy jeszcze nie widziała kogoś takiego jak ty”. Witali nas, karmili i załatwiali nam dziewczyny. Biała strona miasta była martwa, ale po drugiej stronie torów bujało. Jeśli znałeś czarnych kolesiów, byłeś w porządku. Niesamowita nauka.

Czasem graliśmy dwa albo trzy koncerty dziennie. Nie były długie, dwadzieścia minut albo pół godziny. Trzy razy dziennie, czekając na swoją kolej, bo to były zwykle występy rewiowe, zespoły czarnych, amatorzy, lokalne przeboje białych i różne inne rzeczy. Gdy jechało się na Południe, podróż trwała bez końca. Mijało się miasta i stany. Nazywa się to gorączka białej linii. Jeśli nie śpisz, wpatrujesz się w białe pasy biegnące przez środek drogi, a co jakiś czas ktoś mówi: „Muszę się wysrać” albo „Jestem głodny”. Wtedy na chwilę wkracza się w teatralny świat przy bocznych drogach w Karolinach, Missisipi i tym podobnych. Wychodzisz z pęcherzem bliskim eksplozji, widzisz napis „Mężczyźni”, a tam jakiś czarny koleś stoi i mówi: „Tylko dla kolorowych”, ty zaś sobie myślisz: „Jestem dyskryminowany!”. Przejeżdżaliśmy obok małych lokali, z których dobiegała niesamowita muzyka, a z okien buchała para.

„Hej, zatrzymajmy się tutaj”.

„Może być niebezpiecznie”.

„Nie, daj spokój, posłuchaj tylko tej muzyki!”

W środku grał zespół – trzech wielkich czarnych skurwieli – a wokół tańczyły czarne suczki z banknotami wetkniętymi za majtki. Wchodziliśmy i przez moment wszyscy mrozili nas wzrokiem, ponieważ byliśmy pierwszymi białymi, których tam zobaczyli, ale wiedzieli, że energia tego miejsca jest zbyt magiczna, żeby kilku białych facetów zrobiło jakąkolwiek różnicę. Zwłaszcza że nie wyglądaliśmy jak lokalni. Byli więc zaintrygowani, a my bardzo wczuci w atmosferę. Musieliśmy jednak ruszać w dalszą drogę. O kurwa, mógłbym zostać tam przez wiele dni. Trzeba było znów się wycofywać, choć piękne czarne damy ściskały nas między swoimi ogromnymi cyckami. Wychodziliśmy spoceni, przesiąknięci zapachem perfum i wsiadaliśmy do samochodu, a muzyka niknęła w tle. Myślę, że umarliśmy i znaleźliśmy się w niebie, ponieważ rok wcześniej graliśmy w londyńskich klubach i szło nam nieźle, ale rok później znaleźliśmy się tam, gdzie nie przypuszczaliśmy, że kiedykolwiek się znajdziemy. Byliśmy w Missisipi. Graliśmy tę muzykę i robiliśmy to z wielkim szacunkiem, ale wtedy byliśmy właśnie tam i ją wdychaliśmy. Chcesz być bluesmanem, za chwilę nim jesteś i znajdujesz się wśród bluesmanów, a obok ciebie stoi Muddy Waters. Wszystko dzieje się tak szybko, że naprawdę nie możesz przyswoić tylu wrażeń. Wracają do ciebie dopiero później, bo jest ich zbyt dużo. Grać piosenkę Muddy’ego Watersa to jedno, ale granie z nim to zupełnie co innego.

Wreszcie wytropiono Billa Cartera w Little Rock, gdzie gościł na grillu w domu przyjaciela, który okazał się sędzią. Bardzo przydatny zbieg okoliczności. Miał wynająć samolot i dotrzeć do nas w ciągu kilku godzin, razem z sędzią. Sędzia, kumpel Cartera, znał policjanta stanowego, który miał przeszukać samochód. Powiedział mu, że policja nie ma prawa tego robić, i nakazał mu powstrzymanie się od przeszukania, dopóki nie dotrze na miejsce. Bieg wydarzeń znów stanął na kilka godzin.

Bill Carter dorastał, pracując przy lokalnych kampaniach wyborczych, więc znał prawie wszystkie ważne osobistości w całym stanie. A ludzie, dla których pracował w Arkansas, teraz należeli do najbardziej wpływowych demokratów w Waszyngtonie. Jego mentorem był Wilbur Mills z Kensett, prezes komisji budżetowej, drugi po prezydencie najpotężniejszy człowiek w kraju. Carter pochodził z biednej rodziny, w czasach wojny z Koreą wstąpił do sił powietrznych, studia opłacał pieniędzmi otrzymanymi za służbę, dopóki się nie skończyły, a potem podjął pracę w tajnych służbach i zajmował się ochroną Kennedy’ego. Tamtego dnia nie było go w Dallas – przebywał na szkoleniu – ale zwykle wszędzie z nim jeździł, planował jego podróże i znał najważniejszych urzędników w każdym stanie, który odwiedzał Kennedy. Był blisko centrum. Po śmierci Kennedy’ego został śledczym w Komisji Warrena, a potem otworzył własną kancelarię w Little Rock, stając się kimś w rodzaju „prawnika prostych ludzi”. Miał jaja. Jego pasją było prawo, właściwe postępowanie, konstytucja – prowadził na te tematy seminaria dla policji. Powiedział mi, że został obrońcą, ponieważ miał dość rutynowego nadużywania przez policjantów władzy i naginania prawa, a odnosiło się to do prawie każdego funkcjonariusza, którego spotkał podczas trasy z Rolling Stonesami w niemal każdym mieście. Carter był naszym naturalnym sprzymierzeńcem.

Poinformowano go oficjalnie, że Stonesi już nigdy nie odbędą trasy po Stanach Zjednoczonych, bo są najbardziej niebezpieczną grupą rockandrollową na świecie, podburzają do zamieszek, dopuszczają się licznych wykroczeń i lekceważą prawo.

Jego stare kontakty w Waszyngtonie okazały się atutem, gdy odmówiono nam wiz na trasę po Stanach w 1973 roku. Kiedy Carter pierwszy raz pod koniec tego roku wybrał się do Waszyngtonu w naszej sprawie, zauważył, że opinie Nixona dominowały w świecie biurokracji do najniższego stopnia. Poinformowano go oficjalnie, że Stonesi już nigdy nie odbędą trasy po Stanach Zjednoczonych, bo są najbardziej niebezpieczną grupą rockandrollową na świecie, podburzają do zamieszek, dopuszczają się licznych wykroczeń i lekceważą prawo. Wiele osób rozzłościło pojawienie się na scenie Micka przebranego za Wujka Sama, w amerykańskiej fladze. Tylko to wystarczyło, aby odmówić mu wjazdu. To był przecież tylko kawałek materiału. Musieliśmy więc uważać. Zatrzymali Briana Jonesa, ponieważ podniósł flagę, która poniewierała się za sceną, chyba w Syracuse, w stanie Nowy Jork, w połowie lat sześćdziesiątych. Przewiesił sobie ją przez ramię, ale róg dotykał podłogi. Było już po występie i zbieraliśmy się do wyjścia, kiedy policyjna eskorta wepchnęła nas wszystkich do biura. Zaczęli wrzeszczeć: „Ciągniecie flagę po ziemi. Poniżacie nasz kraj, to działalność wywrotowa!”.

Ja też miałem swoje policyjne akta – nie było od tego ucieczki. Wszyscy wiedzieli – czegóż to o mnie nie pisano! – że jestem uzależniony od heroiny. W Wielkiej Brytanii skazano mnie za posiadanie narkotyków w październiku 1973, a we Francji w 1972 roku. Kiedy Carter zaczął swoją kampanię, Watergate dopiero nabierała rozpędu – niektórzy ze sługusów Nixona trafili za kratki, a sam Nixon niedługo miał polecieć razem z Haldemanem, Mitchellem i całą resztą. Niektórzy z nich współpracowali z FBI podczas lewej kampanii przeciwko Johnowi Lennonowi.

Na korzyść Cartera, podczas kontaktów z urzędem imigracyjnym, działało to, że był „jednym z chłopaków”, miał przeszłość w organach ścigania. Cieszył się szacunkiem dzięki swojej pracy z Kennedym. Mówił: „Wiem, jak się czujecie, chłopaki”, i domagał się rozprawy, ponieważ twierdził, że nie jesteśmy traktowani sprawiedliwie. Po wielu miesiącach żmudnej pracy udało mu się wydeptać ścieżkę. Szczególną uwagę poświęcał niżej postawionym pracownikom, ponieważ zdawał sobie sprawę, że z powodu aspektów „technicznych” to właśnie oni mogą utrudniać jego starania. Przeszedłem badania, aby udowodnić, że jestem czysty, a papiery dostałem od lekarza z Paryża, który już wiele razy wystawił mi taki dokument. Wtedy Nixon ustąpił. Carter poprosił najwyższego urzędnika, aby spotkał się z Mickiem i na własnej skórze przekonał się, jacy jesteśmy. A Mick oczywiście pojawił się w garniturze i go oczarował. Mick to naprawdę najbardziej wszechstronny facet. Dlatego go kocham. Mógłby prowadzić filozoficzną dyskusję z Sartre’em w jego ojczystym języku. Doskonale radzi sobie z tubylcami. Carter powiedział mi, że nie złożył podania o wizę w Nowym Jorku ani Waszyngtonie, ale w Memphis, gdzie jest spokojniej. Wtedy nastąpił niezwykły zwrot akcji: przyznano nam wizy. Ale pod jednym warunkiem: Bill Carter ma towarzyszyć Stonesom podczas trasy i osobiście zapewnić władze, że nie wybuchną żadne zamieszki oraz że zespół nie dopuści się żadnych nielegalnych czynów. (Zażądali również, aby podczas trasy towarzyszył nam lekarz – niemal fikcyjna postać, pojawiająca się w dalszej części książki – który stał się ofiarą naszego tournée, testował leki i uciekł z groupie).

Carter uspokoił ich, proponując, by trasa przebiegała w stylu tajnych służb, z policją przy boku. Inne jego kontakty miały informować go o planowanych nalotach policji. Dzięki temu wiele razy ocaliliśmy tyłki.

Od trasy z 1972 roku sytuacja zrobiła się bardziej poważna: odbywały się demonstracje, marsze antywojenne, a u władzy był Nixon. Pierwszy znak dostaliśmy w San Antonio 3 czerwca. Trwała trasa z wielkim dmuchanym kutasem. Unosił się nad sceną, gdy Mick śpiewał Starfucker. Kutas był świetny, ale później słono za niego zapłaciliśmy, bo Mick na każdej trasie domagał się rekwizytów, które miały ukryć jego brak pewności siebie. Bardzo trudno było wprowadzić słonie na scenę w Memphis. Zwierzęta w końcu połamały rampy i zaczęły srać na scenę podczas prób, i w końcu z nich zrezygnowaliśmy. Z kutasem nie mieliśmy żadnych problemów podczas pierwszych koncertów trasy w Baton Rouge, ale przyciągnął gliniarzy, którzy zarzucili próby dopadnięcia nas w hotelu, w podróży albo w garderobie. Jedynym miejscem, w którym mogli nas dopaść, była scena. Zagrozili, że aresztują Micka, jeśli tej nocy kutas pójdzie w górę, więc mieliśmy wielki kryzys. Carter ostrzegł ich, że dzieciaki spalą arenę. Wybadał sytuację i zdał sobie sprawę, że fani nie pozwolą nas zamknąć. W końcu Mick uznał, że ulegnie władzom, i wzwód tamtego wieczoru w San Antonio nie nastąpił. Kiedy w Memphis grozili aresztowaniem Micka za śpiewanie piosenki Starfucker, starfucker, Carter powstrzymał ich, dostarczając listę piosenek granych w lokalnej rozgłośni radiowej, która wykazała, że nadawali ten kawałek przez ostatnie dwa lata. Za każdym razem, gdy pojawiała się policja, w każdym mieście, łamała prawo, działała nielegalnie, usiłowała robić naloty bez nakazów i przeszukiwać nas bez uzasadnionych podstaw. Carter to widział i był gotowy z tym walczyć.

*

Zanim więc Carter dotarł do Fordyce z sędzią pod pachą, nasze kartoteki nie były czyste. W mieście pojawiła się armia dziennikarzy, na drodze stanęły blokady, żeby zapobiec pojawieniu się jeszcze większych tłumów.

Policja chciała otworzyć nasz bagażnik, ponieważ byli przekonani, że znajdą tam prochy. Najpierw postawili mi zarzut nieostrożnej jazdy, ponieważ gdy ruszaliśmy z parkingu pod restauracją, opony zapiszczały, a spod kół wystrzelił żwirek. Dwadzieścia metrów brawurowej jazdy. Zarzut numer dwa: miałem „ukrytą broń”, nóż myśliwski. Aby jednak legalnie dostać się do bagażnika, potrzebowali „uzasadnionych podstaw”, a więc musieli znaleźć jakiś dowód albo żywić poważne podejrzenie, że doszło do popełnienia zbrodni. W przeciwnym razie przeszukanie pojazdu byłoby nielegalne i nawet jeśli udałoby im się coś znaleźć, sprawa zostałaby umorzona. Mogliby otworzyć bagażnik, gdyby widzieli kontrabandę, zaglądając przez okno do samochodu, ale niczego nie zauważyli. Sprawa „uzasadnionych podstaw” była przedmiotem burzliwych dyskusji między różnymi urzędnikami, którzy przewinęli się tamtego popołudnia.

Najpierw Carter jasno i wyraźnie stwierdził, że zarzuty są wyssane z palca. Aby wymyślić uzasadnione podstawy, gliniarz, który mnie zatrzymał, powiedział, że czuł zapach dymu marihuanowego, który wydobywał się z okien samochodu, gdy wyjeżdżaliśmy z parkingu. Dla nich był to powód, by zajrzeć do bagażnika. „Chyba myślą, że urodziłem się wczoraj”, powiedział do nas Carter. Gliniarze próbowali nas przekonać, że w ciągu minuty, od wyjścia z restauracji do wyjazdu z parkingu, mieliśmy czas, by zapalić jointa i wypełnić samochód wystarczającą ilością dymu, żeby można go było wyczuć z odległości wielu metrów. Twierdzili, że właśnie dlatego nas aresztowali. To wystarczyło, żeby zniszczyć wiarygodność policyjnych dowodów. Carter rozmawiał o tym wszystkim z rozwścieczonym szefem policji, którego miasto było oblężone, ale który zdawał sobie sprawę, że przetrzymując nas w Fordyce, może nie dopuścić do naszego wyprzedanego koncertu w Cotton Bowl Dallas zaplanowanego na następny wieczór. W naczelniku policji, Billu Goberze, widzieliśmy z Carterem archetyp gliniarza buraka, amerykańską wersję moich przyjaciół z posterunku w Chelsea – zawsze gotowych do nagięcia prawa i nadużycia władzy. Gober był człowiekiem, którego Rolling Stonesi doprowadzali do szału: ich stroje, włosy, to, co sobą reprezentowali, ich muzyka, a przede wszystkim wyzwanie, jakie rzucali władzom. Przynajmniej on tak to widział. Nieposłuszeństwo. Nawet Elvis mówił: „Tak, proszę pana”. Ale nie te długowłose śmiecie. Gober otworzył więc bagażnik, mimo ostrzeżeń Cartera, że będzie podważał jego racje aż do samego Sądu Najwyższego. A kiedy otworzył, to dopiero była zabawa. Pękaliśmy ze śmiechu.

Kiedy przekroczyło się rzekę między Tennessee (wtedy raczej „suchego” stanu) a West Memphis w Arkansas, sklepy monopolowe sprzedawały coś, co było po prostu bimbrem z brązowymi papierowymi naklejkami na butelkach. Ronnie i ja zaszaleliśmy i kupiliśmy każdą dziwną butelkę bourbona, która miała jakąś fantastyczną etykietę: Flying Cock, Fighting Cock, Grey Major. Małe piersiówki z egzotycznymi, ręcznie wykonanymi nalepkami. Mieliśmy w bagażniku ponad sześćdziesiąt butelek. Nagle więc zaczęli nas podejrzewać o przemyt alkoholu. „Nie, my je kupiliśmy, zapłaciliśmy za nie”. Alkohol w bagażniku chyba trochę ich zmylił. Były lata siedemdziesiąte i pijacy nie równali się ćpunom, wtedy istniał wyraźny podział. „Przynajmniej są facetami i piją whiskey”. Potem znaleźli neseser Freddiego, który był zamknięty, a on powiedział im, że zapomniał kombinacji do zamka. Rozwalili więc jego walizeczkę i znaleźli w niej dwa małe pojemniki z farmaceutyczną kokainą. Gober myślał, że już nas ma, a przynajmniej, że ma Freddiego.

Znalezienie sędziego zajęło trochę czasu. Był już wieczór i kiedy przyjechał po dniu spędzonym na polu golfowym, podczas którego pił, był narąbany.

Sytuacja zamieniła się w komedię, w totalny absurd. Jak na filmach o Keystone Kops2, gdy sędzia usiadł za stołem, a różni prawnicy i gliniarze próbowali przekonać go do swojej wersji wydarzeń. Gober chciał, żeby sędzia uznał, iż przeszukanie i odnalezienie kokainy odbyło się legalnie i że wszyscy powinniśmy zostać zatrzymani pod zarzutem ciężkiego przestępstwa, to znaczy wsadzeni do paki. Od tej małej decyzji wymiaru sprawiedliwości zależała prawdopodobnie przyszłość Rolling Stonesów, przynajmniej w Ameryce.

To, co się wydarzyło, a o czym dowiedziałem się później z zeznań Billa Cartera i tego, co udało mi się podsłuchać, wyglądało mniej więcej w następujący sposób. Tak najszybciej da się to opowiedzieć, z przeprosinami dla Perry’ego Masona.

Obsada

Bill Gober – szef policji, mściwy i wściekły

Sędzia Wynne – sędzia miasta Fordyce, bardzo pijany

Frank Wynne – oskarżyciel, brat sędziego

Bill Carter – znany, agresywny prawnik reprezentujący Rolling Stonesów, pochodzący ze stanu Arkansas, z Little Rock

Tommy Mays – oskarżyciel, idealista, tuż po studiach

Inni obecni: Sędzia Fairley przywieziony przez Cartera, aby został świadkiem fair play i aby uchronić go od więzienia.

Pod sądem: dwa tysiące fanów Rolling Stonesów, którzy przyciśnięci do barykady skandują: „Uwolnić Keitha! Uwolnić Keitha!”.

Na sali sądowej

Sędzia: Zdaje mi się, że mamy tu do czynienia z przestępstwem. Przestępstwem, paaanowie. Czekam na oświadczenia. Panie adwokacie?

Młody oskarżyciel publiczny: Wysoki Sądzie, mamy problem z materiałem dowodowym.

Sędzia: Państwo będą mi musieli na chwilę wybaczyć. Zarządzam przerwę. (Zmieszanie w sali sądowej. Obrady odłożone na dziesięć minut. Wraca sędzia. Musiał iść na drugą stronę ulicy i kupić butelkę bourbona, zanim o dwudziestej drugiej zamkną sklep. Butelka jest teraz w jego skarpetce).

Carter (przez telefon do Franka Wynne’a, brata sędziego): Frank, gdzie jesteś? Lepiej, żebyś tu przyszedł. Tom jest odurzony. Tak. Dobrze, dobrze.

Sędzia: Kontynuujmy. Panie… ach… kontynuujmy.

Młody oskarżyciel publiczny: Nie wydaje mi się, żeby to było zgodne z prawem, Wysoki Sądzie. Ich zatrzymanie jest nieuzasadnione. Chyba musimy ich wypuścić.

Szef policji (krzyczy do sędziego): Jasne, że jest, do cholery! Pozwolicie odejść tym draniom? Sędzia zdaje sobie sprawę, że będę go musiał aresztować? Tak właśnie zrobię. Sędzia jest pijany. Pijany w miejscu publicznym. Nie jesteś w stanie prowadzić tej rozprawy. Ośmieszasz naszą społeczność. (Próbuje go złapać).

Sędzia (krzyczy): Ty sukinsynu, zostaw mnie! Grozisz mi?! Wywalę cię na zbity pysk… (Przepychanka).

Carter (próbuje ich rozdzielić): Hola, chłopcy, chłopcy, spokojnie. Przestańmy się sprzeczać. Porozmawiajmy. Nie pora walczyć na noże… Na zewnątrz czekają ekipy telewizyjne i prasa z całego świata. Nie wyglądałoby to dobrze. Wiecie, co powiedziałby na to gubernator? Kontynuujmy rozprawę. Możemy przecież dojść do jakiegoś porozumienia.

Urzędnik sądowy: Przepraszam, panie sędzio, dzwonią z BBC z Londynu. Chcą rozmawiać teraz.

Sędzia: Ach tak. Przepraszam was na chwilkę, chłopcy. Zaraz wracam. (Pociąga łyka z butelki, którą ma w skarpecie).

Szef policji (nadal krzyczy): Cholerny cyrk! Niech cię diabli, Carter! Ci chłopcy popełnili przestępstwo. Znaleźliśmy kokainę w tym pieprzonym samochodzie. Czego ci jeszcze trzeba? Wsadzę ich do pierdla. Będą grali według naszych zasad, a ja uderzę w ich czuły punkt. Ile ci płacą, chłoptasiu Hoovera? Jeśli sędzia nie wyda werdyktu, że przeszukanie było zgodne z prawem, aresztuję go za publiczne pijaństwo.

Sędzia (dla BBC): A tak. Byłem w Anglii podczas drugiej wojny światowej. Pilot bombowy, trzysta osiemdziesiąta piąta Grupa Bombowa. Stacjonowałem w Great Ashfield. Wspaniałe czasy. Kocham Anglię. Grałem w golfa. Grałem na wspaniałych polach. Macie wspaniałe pola golfowe… Wennnworth? Właśnie. Chciałem poinformować państwa, że odbędzie się konferencja prasowa z chłopcami, podczas której wyjaśnimy, co się dzieje, jak Rolling Stonesi znaleźli się w naszym mieście i takie tam.

Szef policji: Mam ich tu i mam zamiar ich zatrzymać. Chcę dorwać tych Angoli, te małe cioty. Niech sobie nie myślą, że są nie wiadomo kim.

Carter: Chcesz wywołać zamieszki? Widziałeś, co się dzieje na zewnątrz? Zamachasz kajdankami i stracisz kontrolę nad tłumem. To w końcu Rolling Stonesi, na litość boską!

Szef policji: A twoi mali chłopcy pójdą za kratki.

Sędzia (po powrocie z wywiadu): Co się dzieje?

Brat sędziego (bierze go na stronę): Tom, musimy ustąpić. Nie ma prawnych podstaw do zatrzymania. Jeśli nie będziemy działali zgodnie z prawem, rozpęta się burza.

Sędzia: Wiem. Oczywiście. Tak, tak, panie Carter. Proszę podejść.

Pod Alamo, Teksas, 1975 r. Ron Wood wczuł się w rolę.

Wszyscy poza szefem policji Goberem sobie odpuścili. Przeszukiwanie nie dało niczego, co mogłoby zostać wykorzystane przeciwko nam. Nie mogli nas o nic oskarżyć. Kokaina należała do autostopowicza Freddiego, a poza tym została odkryta nielegalnie. Policja stanowa była teraz w większości po stronie Cartera. Debatując szeptem, Carter i reszta prawników wreszcie doszli do porozumienia z sędzią. Proste. Sędzia chciał zatrzymać nóż myśliwski i wycofać zarzuty – nóż do dziś wisi w sali rozpraw. Nieostrożną jazdę zamienił na drobne wykroczenie, za które dostałem mandat: 165,50 dolarów. Z 50 000 dolarów w gotówce, które przywiózł Carter, zapłacił 5000 dolarów poręczenia za Freddiego i kokainę. Carter miał później wnieść skargę i odzyskać pieniądze. Freddie był wolny. Musieliśmy jednak spełnić ostatni warunek: mieliśmy wziąć udział w konferencji prasowej i zrobić sobie zdjęcia w objęciach sędziego. Ronnie i ja poprowadziliśmy konferencję z ławki. Miałem już na głowie czapkę strażaka i zostałem sfilmowany, jak walę sędziowskim młotkiem i oznajmiam: „sprawa zamknięta”. Uff!

*

Koniec tej historii był typowy dla Rolling Stonesów. Władze, które nas aresztowały, zawsze stawały przed niełatwym wyborem. Chcecie ich zamknąć czy zrobić sobie z nimi zdjęcie i w konwoju wyprowadzić z miasta? Pojawiały się argumenty za i przeciw. W Fordyce ledwo, ale jednak, nam się udało. Policja stanowa eskortowała nas na lotnisko około drugiej w nocy, gdzie podstawiono dla nas samolot wyposażony w odpowiednie ilości Jacka Daniel’sa.

W 2006 roku polityczne ambicje gubernatora Huckabee z Arkansas, który starał się o nominację na prezydenckiego kandydata Partii Republikańskiej, sprawiły, że ułaskawił mnie za moje wykroczenia sprzed trzydziestu lat. Gubernator Huckabee twierdzi również, że jest gitarzystą. Chyba nawet ma zespół. Tak naprawdę nie było powodu, by mnie ułaskawiać. Nie popełniliśmy w Fordyce żadnego przestępstwa, ale to nie miało znaczenia. I tak zostałem ułaskawiony. Ale co, do cholery, stało się z tamtym samochodem? Cały wypełniony prochami został w garażu. Chciałbym wiedzieć, co zrobili z towarem. Może nigdy nie zdjęli paneli? Może ktoś nadal nim jeździ i nie wie, że jest nafaszerowany całym tym gównem.

1 Pas Biblijny – tak określa się regiony USA, w których dominują konserwatywni protestanci.

2 Keystone Kops – grupa fajtłapowatych policjantów, bohaterów amerykańskich niemych komedii.

Rozdział drugi

Dorastam jako jedynak na bagnach Dartford. Wakacje pod namiotem w hrabstwie Dorset z rodzicami, Bertem i Doris. Przygody z dziadkiem Gusem i Panem Thompsonem Wooftem. Gus uczy mnie pierwszego gitarowego riffu. Uczę się, jak dostawać w skórę w szkole, a potem pokonuję osiłka z Dartford Tech. Doris puszcza mi Django Reinhardta i dzięki Radiu Luxemburg odkrywam Elvisa. Zmieniam się z chórzysty w buntownika i wylatuję ze szkoły.

Przez wiele lat spałem średnio jakieś dwa razy w tygodniu. Oznacza to, że byłem przytomny przez długość przynajmniej trzech żywotów. A przed tymi żywotami trwało moje dzieciństwo, które przeżyłem na wschód od Londynu, w Dartford nad Tamizą, gdzie się urodziłem. Osiemnastego grudnia 1943 roku. Według mojej matki stało się to podczas nalotu. Nie mogę się z tym spierać. Dwie pary ust milczą. Jednak w moim pierwszym wspomnieniu leżę na trawie za naszym domem, wskazuję szumiący samolot na niebieskim niebie nad naszymi głowami, a Doris mówi: „Spitfire”.

Mimo że wojna już się skończyła, tam, gdzie dorastałem, wystarczyło skręcić za róg, żeby zobaczyć horyzont, nieużytki, chwasty, jeden czy dwa dziwne domy, jak z filmów Hitchcocka, które w jakiś cudowny sposób ocalały. Na naszą ulicę spadł pocisk, ale nie było nas w domu. Doris powiedziała, że bomba podskakiwała na chodniku i zabiła wszystkich po obu stronach naszego domu. W moim łóżeczku wylądowało parę cegieł. Stanowiło to dowód na to, że Hitler był na moim tropie. Potem zdecydował się na plan B. Po tych wydarzeniach moja mama uznała, że Dartford jest trochę niebezpieczne – niech będzie błogosławiona.

Doris i mój ojciec, Bert, przeprowadzili się na Morland Avenue w Dartford z Walthamstow, żeby być blisko mojej ciotki Lil, siostry Berta, podczas gdy on był na wojnie. Mąż Lil był mleczarzem, który został tu przeniesiony. Potem, kiedy na Morland Avenue spadła ta bomba, nasz dom nie był już bezpieczny i przeprowadziliśmy się do Lil. Pewnego dnia, gdy wyszliśmy po nalocie ze schronu, dach domu Lil płonął. Opowiadała mi o tym Doris. To właśnie tam po wojnie zamieszkały nasze rodziny, przy Morland Avenue. Dom, w którym mieszkaliśmy wcześniej, nadal stał, tak przynajmniej wynika z tego, jak wspominam tę ulicę, ale jakaś jedna trzecia była kraterem porośniętym trawą i kwiatkami. To był nasz plac zabaw. Urodziłem się w Szpitalu Livingstone przy dźwiękach komunikatu „alarm odwołany” – kolejna wersja Doris. Będę musiał jej uwierzyć.

Gdy moja matka przeprowadzała się z Walthamstow do Dartford, myślała, że przenosi się w bezpieczne miejsce. Przenieśliśmy się więc do doliny Darent. Aleja Bombowa! Znajdował się tam największy oddział fabryki amunicji Vickers-Armstrongs, która – można powiedzieć – była środkiem tarczy strzelniczej, oraz przedsiębiorstwo chemiczne Burroughs Wellcome. Jakby tego było mało, właśnie w okolicy Dartford niemieccy piloci bombowców dostawali cykora, zrzucali pociski i zawracali. „Robi się gorąco”. BUM! To cud, że przeżyliśmy. Na dźwięk syreny włosy na karku nadal stają mi dęba, zapewne po tym, jak z mamą i resztą rodziny schodziliśmy do schronów. Kiedy rozlega się taka syrena, reakcja jest instynktowna, automatyczna. Oglądam dużo filmów i programów dokumentalnych o wojnie, więc ciągle ją słyszę. I wciąż tak na mnie działa.

Moje najwcześniejsze wspomnienia to typowe powojenne wspomnienia z Londynu. Ruiny, zniszczone ulice. Niektóre z nich trwały w takim stanie przez dziesięć lat. Największy wpływ, jaki miała na mnie wojna, krył się w stwierdzeniu: „przed wojną”. Dorośli cały czas o tym mówili. „Och, przed wojną wcale tak nie było”. Poza tym jakoś szczególnie nie ucierpiałem. Przypuszczam, że brak cukru, słodyczy i cukierków był dobry, ale ja wcale nie byłem zadowolony. Zawsze miałem kłopot ze znalezieniem towaru. Lower East Side albo sklep ze słodyczami w East Wittering, blisko mojego domu w West Sussex, to jedyni dealerzy, których dziś odwiedzam. Stary sklep ze słodyczami Candies. Całkiem niedawno pojechałem tam koło wpół do dziewiątej rano z moim kumplem Alanem Claytonem, wokalistą Dirty Strangers. Nie spaliśmy całą noc i zachciało nam się czegoś słodkiego. Musieliśmy poczekać pół godziny pod sklepem, zanim otworzyli. Kupiliśmy candy twirls, bull’s-eyes oraz licorice & blackcurrant. Przecież nie mogliśmy obniżyć standardów i zadowolić się towarem z supermarketu, prawda?

Fakt, że nie mogłem kupić sobie torebki cukierków do 1954 roku, dużo mówi o zmianach i rewolucjach trwających tak długo po zakończeniu wojny. Minęło ponad dziewięć lat od jej zakończenia, zanim mógłbym pójść (gdybym miał pieniądze) i powiedzieć „Wezmę torebkę tych” – tofików i aniseed twists. Zamiast tego pytano nas: „Macie książeczkę na pieczątki?” i słyszeliśmy odgłos stemplowania. Racja była twoją racją. Jedna mała brązowa torebka – malutka – na tydzień.

Bert i Doris poznali się, gdy pracowali w tej samej fabryce w Edmonton – Bert jako drukarz, a Doris w biurze – i zamieszkali razem w Walthamstow. Przed wojną, podczas narzeczeństwa, jeździli dużo na rowerach i urządzali biwaki. To ich połączyło. Kupili tandem i jeździli do Essex pod namiot ze znajomymi. Kiedy więc pojawiłem się na świecie, gdy tylko byłem wystarczająco duży, zabierali mnie ze sobą na bagażniku tandemu. Musiało to być krótko po wojnie albo nawet jeszcze w czasie jej trwania. Oczami wyobraźni widzę ich, jak pedałują podczas nalotu, prą przed siebie. Bert z przodu, mama za nim, a ja z tyłu w siodełku dla dziecka, bezdusznie wystawiony na działanie promieni słonecznych i wymiotujący z powodu udaru. Takie było całe moje życie: zawsze w drodze.

Na początku wojny – zanim się pojawiłem – Doris jeździła furgonetką dla piekarni Co-op, mimo że powiedziała im, iż nie potrafi prowadzić. Na szczęście w tamtych czasach na drogach prawie nie było samochodów. Wjechała furgonetką w mur, gdy raz używała jej nielegalnie po pracy i pojechała odwiedzić koleżankę. Ale i tak nie wyleciała z roboty. Prowadziła też powóz z koniem, gdy dostarczała chleb w okolicach Co-opu, aby oszczędzić cenne w czasie wojny paliwo. Doris była odpowiedzialna za dostawy ciast na sporym obszarze. Pół tuzina ciast dla trzystu osób. Ona decydowała, kto miał je dostać. „Czy mogę dostać w przyszłym tygodniu?” „Cóż, przecież dostałeś porcję w zeszłym tygodniu, prawda?” Bohaterska wojna. Praca Berta w fabryce zaworów była chroniona aż do D-Day. Zaraz po inwazji był kurierem w Normandii i został ranny podczas ataku moździerzowego, wszyscy kumple wokół niego zginęli. Był jedynym, który przeżył ten atak, i została mu po nim okropna otwarta rana. Do końca życia miał sinoczerwoną bliznę na lewej nodze, ciągnącą się aż do uda. Zawsze chciałem mieć taką, gdy dorosnę. Pytałem: „Tato, co to jest?”. A on odpowiadał: „To coś wyciągnęło mnie z wojny, synu”. Do końca życia miał koszmary. Mój syn Marlon, kiedy dorastał, przez pewien czas mieszkał z Bertem w Stanach i jeździli razem na biwaki. Marlon mówi, że Bert budził się w środku nocy, krzycząc: „Uważaj, Charlie, nadlatuje! Już po nas! Już po nas! Pierdolić to”.

Wszyscy z Dartford są złodziejami. Mają to we krwi. Stara rymowanka oddaje hołd niezmiennemu charakterowi tego miejsca: Sutton for mutton, Kirkby for beef, South Darne for gingerbread, Dartford for a thief („Do Sutton po baraninę, do Kirkby po wołowinę, do South Darne po piernik, a w Dartford sami złodzieje”).

Wielka kasa w Dartford pochodziła z obrabiania dyliżansu z Dover do Londynu wzdłuż starej rzymskiej drogi, Watling Street. Wzgórze East Hill jest bardzo strome. I nagle znajdujesz się w dolinie rzeki Darent. To tylko strumień, a potem jest krótka High Street i musisz wspiąć się w górę West Hill, gdzie konie ledwo ciągnęły. Nieważne, z której strony nadchodzisz, to idealne miejsce na urządzenie zasadzki. Woźnice nie zatrzymywali się, żeby wdawać się w dyskusje – część opłat za przejazd szła na spłacenie Dartford, aby podróż przebiegła spokojnie. Wyrzucali po prostu worek monet. Ponieważ jeśli nie zapłaciłeś, zjeżdżając z East Hill, sygnalizowali to. Jeden wystrzał – nie zapłacił – i zatrzymywali delikwenta na West Hill. Podwójna pułapka. Nie da się z niej wymknąć. Proceder ustał mniej więcej wtedy, gdy pojawiły się pociągi i samochody, więc pewnie gdzieś w połowie XIX wieku ludzie zaczęli rozglądać się za czymś innym do roboty, ale czymś zgodnym z tradycją. W Dartford rozwinęła się więc niesamowita siatka przestępcza – wystarczyło zapytać członków mojej dalszej rodziny. Takie życie. Zawsze coś spadnie z paki ciężarówki. Nie zadawało się pytań. Gdy u kogoś pojawiało się coś z diamentami, nigdy nie wolno było pytać: „Skąd to masz?”.

Przez ponad rok, gdy miałem jakieś dziewięć, dziesięć lat, byłem obrabiany w stylu Dartford niemal każdego dnia w drodze ze szkoły. Wiem, jak to jest być tchórzem. I już nigdy nie chcę wracać do tamtych czasów. Równie często, jak udawało się brać nogi za pas, dostawałem bęcki. Mamie mówiłem, że znów spadłem z roweru, na co odpowiadała: „Nie wsiadaj na rower, synu”. Prędzej czy później wszyscy dostajemy po tyłku. Raczej prędzej. Połowa to przegrani, a druga to osiłki. Miało to na mnie ogromny wpływ i wiele nauczyło na późniejsze lata, kiedy już potrafiłem wykorzystać wiedzę zdobytą podczas tych doświadczeń. Przede wszystkim dowiedziałem się, jak wykorzystywać to, co mają małe gnojki – prędkość. Znaczy to tyle, co „ratuj się, kto może”. Jednak w pewnym momencie masz dość uciekania. Tak było kiedyś. Teraz istnieje tunel Dartford z kasami, przez który przejeżdżają wszyscy w drodze z Dover do Londynu. Pobierają opłaty legalnie, a rzezimieszki noszą uniformy. Tak czy siak – musisz płacić.

Mama i tata, późne lata 30.

W szkole podstawowej w wieku ośmiu lat, 1951 r.

Jako czterolatek na moim pierwszym trzykołowym rowerku w Southend-on-Sea.

Za naszym domem rozciągały się bagna Dartford, ziemia niczyja, prawie pięć kilometrów w każdą stronę wzdłuż Tamizy. Miejsce jednocześnie przerażające i fascynujące, całkowicie odludne. Kiedy dorastałem, jeździliśmy z dzieciakami na rowerach nad brzeg rzeki, zajmowało nam to jakieś pół godziny. Na drugim brzegu, na północ, rozciągało się hrabstwo Essex, ale równie dobrze mogłaby to być Francja. Widzieliśmy dym unoszący się z fabryki Forda w Dagenham, a po naszej stronie z fabryki cementu w Gravesend. Wszystko to, czego nikt nie chciał, od końca XIX wieku lądowało w Dartford: szpital dla chorych na ospę wietrzną, kolonie trędowatych, fabryki prochu, psychiatryki, przyjemna mieszanka. Od czasów epidemii w latach osiemdziesiątych XIX wieku Dartford było głównym ośrodkiem leczenia ospy w całej Anglii. Przepełnione szpitale nad rzeką przenosiły się na statki, które przybijały do Long Reach – ponury widok dla płynących w górę rzeki do Londynu. Można zobaczyć to na zdjęciach. Dartford i okolice słynęły z psychiatryków – różnych projektów wprowadzanych w życie przez znienawidzoną Miejską Komisję do spraw Szpitali Psychiatrycznych dla umysłowo nieprzygotowanych do życia, czy jak tam ich wtedy nazywali. Z deficytem w mózgu. Psychiatryki otaczały pasem okolicę, jakby ktoś zadecydował: „Dobrze, tutaj sprowadzimy wszystkich świrów”. Jeden ze szpitali, wielki, bardzo ponury, nazywał się Darenth Park i do niedawna był czymś w rodzaju obozu pracy dla niedorozwiniętych dzieci. Nazwę innego, Stone House Hospital, zmieniono, aby brzmiała łagodniej niż Szpital dla Szaleńców miasta Londyn. Budynek miał gotycki dach i wieżę obserwacyjną. W tym wiktoriańskim gmachu więziono przynajmniej jednego z podejrzanych o bycie Kubą Rozpruwaczem, Jacoba Levy’ego. W niektórych szpitalach leczono cięższe przypadki. Kiedy mieliśmy dwanaście czy trzynaście lat, Mick Jagger dostał letnią pracę w wariatkowie w Bexley, nazywało się Maypole. Trzymali tam chyba świrów z trochę wyższych sfer – mieli wózki inwalidzkie czy coś w tym stylu – a Mick zajmował się rozwożeniem lunchu.

Raz w tygodniu rozlegały się syreny – kolejnemu wariatowi udawało się uciec. Znajdowano go rano na Dartford Heath, trzęsącego się z zimna w piżamie. Niektórym udawało się wymknąć na dłużej. Widywaliśmy ich, jak przemykali wśród zarośli. Kiedy dorastałem, taki widok był nieodłączną częścią naszego życia. Ciągle czuliśmy się jak na wojnie, ponieważ używali tej samej syreny. Nie ma się świadomości, w jak dziwnym miejscu się dorasta. Dawałem ludziom na ulicy wskazówki: „Miniesz wariatkowo, ale nie to duże, tylko mniejsze”. A człowiek patrzył na mnie, jakbym się stamtąd wyrwał.

Jedynym innym przybytkiem, jaki się tam znajdował, była fabryka fajerwerków Wells. Składała się z kilku szop położonych na bagnach. Pewnej nocy w latach pięćdziesiątych wyleciała w powietrze, a z nią kilku facetów. Spektakularny widok. Gdy patrzyłem przez okno, myślałem, że znów wybuchła wojna. Fabryka produkowała wtedy Tuppeny Bangers, rzymskie ognie, fontanny i skaczące petardy. Wszyscy z okolicy pamiętają tę noc – eksplozję, która roztrzaskała okna w domach w odległości kilku kilometrów.

Miałem tylko mój rower. Ja i mój kumpel, Dave Gibbs, który mieszkał na Temple Hill, pomyśleliśmy, że byłoby fajnie, gdybyśmy do tylnego koła przyczepili małe kartonowe klapki, które, uderzając o szprychy, będą wydawać dźwięki silniczka. Słyszeliśmy ciągle: „Uciekajcie stąd z tymi cholernymi rowerami. Próbuję spać”. Jeździliśmy więc w okolice bagien i lasów nad Tamizą. Lasy były bardzo niebezpiecznym miejscem. Mieszkali w nich żebracy, twardziele, którzy się na nas darli: „Spierdalajcie!”. Wyjmowaliśmy więc kartonowe klapki. Okolica należała do szaleńców, dezerterów i włóczęgów. Wielu z nich uciekło z Armii Brytyjskiej, trochę jak japońscy żołnierze, którzy myśleli, że wciąż trwa wojna. Niektórzy mieszkali tam przez pięć albo sześć lat. Za schronienie służyły im przyczepy albo domki na drzewach. Byli złośliwymi, brudnymi świniami. Pierwszy raz zostałem postrzelony właśnie przez jednego z tych drani – dobry strzał, z wiatrówki, prosto w tyłek. Jednym z miejsc, w których przesiadywaliśmy, był bunkier ze stanowiskami na karabiny maszynowe, stało ich mnóstwo wzdłuż rzeki. Znajdywaliśmy tam w kątach wymięte czasopisma i zdjęcia dziewczyn.

Któregoś dnia znaleźliśmy tam martwego włóczęgę, skulonego, obsiadły go muchy. Martwego parafina. (Lampa parafinowa w rymowanym slangu oznacza „trampa”). Wokół leżały sprośne czasopisma i zużyte gumki. Bzyczały muchy. I ten parafin kopnął tam w kalendarz. Musiał leżeć przez wiele dni, a może nawet tygodni. Nigdy tego nie zgłosiliśmy. Uciekaliśmy stamtąd ile sił w nogach.

Pamiętam, jak chodziłem z domu ciotki Lil do przedszkola do West Hill i darłem się na całe gardło: „Nie chcę, mamo! Nie chcę!”. Skowyczałem, kopałem i odmawiałem pójścia do przedszkola, ale i tak w końcu szedłem. Dorośli mieli swoje sposoby. Stawałem do walki, ale wiedziałem, że niewiele mogę zdziałać. Doris było mnie żal, ale nie tak bardzo. „Takie jest życie, chłopcze, i nie da się z nim walczyć”. Pamiętam mojego kuzyna, syna ciotki Lil. Duży chłopak. Miał przynajmniej piętnaście lat i niewyobrażalny urok. Był moim bohaterem. Nosił koszulę w kratę! Wychodził, kiedy chciał. Miał chyba na imię Reg. Kuzynka Kay była ich córką. Wkurzała mnie, bo miała naprawdę długie nogi i zawsze biegała szybciej niż ja. Zawsze dobiegałem dumny, ale drugi. Była ode mnie starsza. Razem po raz pierwszy jeździliśmy konno – na oklep – na starej białej klaczy, która ledwo wiedziała, co się wokół niej dzieje, i która pasła się na łące, jeśli można było tak nazwać to, co znajdowało się w okolicy. Byłem z kilkoma kumplami i kuzynką Kay, wdrapaliśmy się na ogrodzenie i udało nam się wsiąść na konia. Dzięki Bogu była to słodka klacz, bo gdyby nas poniosła, fiknąłbym koziołka.

Nauczyciel wychowania fizycznego wcześniej trenował komandosów i nie widział powodu, dla którego miałby nas traktować inaczej, mimo że mieliśmy po pięć czy sześć lat. (...)Wychowywały nas takie szczekające autorytety.

Nienawidziłem przedszkola. Nienawidziłem też szkoły. Doris powiedziała, że byłem strasznie znerwicowany. Pamięta, jak przynosiła mnie do domu na plecach, bo tak się trząsłem, że nie mogłem iść sam. A było to, zanim zaczęły się moje kłopoty z zasadzkami i gnębieniem przez osiłków. Karmili nas paskudztwem. Pamiętam, że w przedszkolu zmuszali mnie, żebym jadł cygańską tartę, ale mnie od niej mdliło. Był to placek z jakąś przypaloną papką na wierzchu, marmoladą albo karmelem. Wszystkie dzieciaki znały to ciasto i niektórym z nich naprawdę smakowało. Dla mnie jednak to nie był wymarzony deser, a próbowano mnie zmuszać do jedzenia go i grożono karą albo grzywną. Jak z książek Dickensa. Dziecięcą ręką po trzysta razy musiałem pisać: Nie będę odmawiał jedzenia. Po tylu razach już dobrze mi szło. Ja, ja, ja, ja, ja, ja, ja… nie będę, nie będę, nie będę...

Byłem znany z charakterku. Jakby inni go nie mieli. Charakterku, który pokazywałem na widok cygańskiej tarty. Brytyjski system oświatowy, podnoszący się po wojnie, nie miał zbyt dużo do zaoferowania. Nauczyciel wychowania fizycznego wcześniej trenował komandosów i nie widział powodu, dla którego miałby nas traktować inaczej, mimo że mieliśmy po pięć czy sześć lat. Wszyscy byli kiedyś wojskowymi. Wszyscy ci faceci walczyli podczas drugiej wojny światowej, a część właśnie wróciła z Korei. Wychowywały nas takie szczekające autorytety.

*

Za przetrwanie wizyt u państwowych dentystów powinienem dostać odznakę. Mieliśmy chyba dwie wizyty rocznie – przychodzili na szkolne inspekcje. Mama ciągnęła mnie siłą, a ja darłem się wniebogłosy. Musiała później kupować mi coś za ciężko zarobione pieniądze, bo każda wizyta była piekłem. Bez litości. „Zamknij się, dzieciaku”. Czerwony gumowy fartuch, jak z horroru Edgara Allana Poego. W tamtych czasach, w roku 1949 czy 1950, mieli rozklekotany sprzęt, wiertła z nożnym napędem, pasy jak na krześle elektrycznym, żebyśmy się nie wiercili.

Dentysta był byłym wojskowym. Zrujnował mi zęby. Zacząłem tak bardzo bać się wizyt u dentysty, że w połowie lat siedemdziesiątych pojawiły się widoczne konsekwencje: usta pełne poczerniałych zębów. Gaz był drogi, więc znieczulenie słabe. Poza tym dostawali więcej za usunięcie niż za wypełnienie. Dlatego wszystko usuwali. Wyrywali zęby z minimalnym znieczuleniem gazem i zwykle człowiek budził się w połowie. Widząc czerwonego gumowego węża i maskę, czułeś się jak pilot bombowca, tyle że bez bombowca. Czerwona gumowa maska i mężczyzna wiszący nad tobą niczym Laurence Olivier w Maratończyku. Wtedy widziałem diabła takim, jakim go sobie wyobrażałem. Śniłem i zobaczyłem trójzębne widły, a on śmiał się do rozpuku. Obudziłem się, a on mówi: „Przestań skrzeczeć, chłopcze. Mam jeszcze dziś dwudziestu takich jak ty”. Wszystko, co z tego miałem, to śliczna zabawka, plastikowy pistolet.

*

Po jakimś czasie dostaliśmy od ratusza mieszkanie nad warzywniakiem w rzędzie sklepów przy Chastilian Road – dwie sypialnie i salon. Dom nadal tam stoi. Mick mieszkał ulicę dalej, przy Denver Road. Nazywaliśmy tę okolicę Eleganckim Miastem – różnica polegała na tym, że stały tam domy jednorodzinne i bliźniaki. Do Dartford Heath miałem pięć minut na rowerze, a moja następna szkoła, podstawówka Wentworth, do której chodziliśmy razem z Mickiem, znajdowała się dwie ulice dalej.

Niedawno pojechałem do Dartford, aby pooddychać tamtejszym powietrzem. Chastilian Road niewiele się zmieniła. Warzywniak jest teraz kwiaciarnią, Darling Buds of Kent, której właściciel pojawił się od razu, gdy tylko stanąłem na chodniku, z oprawionym w ramkę zdjęciem, prosząc o autograf. Zachowywał się tak, jakby się mnie spodziewał, wcale się nie zdziwił, gdy mnie zobaczył, a zdjęcie miał gotowe, jakbym pojawiał się tam co tydzień, a przecież nie byłem tam przez trzydzieści pięć lat. Kiedy wszedłem do naszego dawnego domu, pamiętałem dokładnie, ile było w nim schodów. Po raz pierwszy od pięćdziesięciu lat znalazłem się w pokoju, w którym kiedyś mieszkałem, a gdzie teraz mieszka kwiaciarz. Malutki pokoik, dokładnie taki sam jak ten Berta i Doris po drugiej stronie metrowego korytarza. Mieszkałem tam mniej więcej od 1949 do 1952 roku.

Po drugiej stronie ulicy znajdowały się Co-op i rzeźnik – tam właśnie ugryzł mnie pies. Moje pierwsze ugryzienie. Pies był wściekłym gnojem przywiązanym na zewnątrz. Na przeciwległym rogu był sklep tytoniowy Finlays. Skrzynka na listy nadal stała w tym samym miejscu, ale przy Ashen Drive była kiedyś olbrzymia dziura po bombie, teraz już załatana. Pan Steadman mieszkał obok. Miał telewizor i rozsuwał zasłony, żebyśmy my, dzieciaki, mogli sobie pooglądać. Jednak najboleśniejsze wspomnienie, które wróciło do mnie, gdy stałem w małym ogródku na tyłach, wiązało się z dniem zgniłych pomidorów. Przytrafiły mi się w życiu różne złe rzeczy, ale to nadal był jeden z najgorszych dni w moim życiu. Właściciel warzywniaka ustawiał za domem puste skrzynki po owocach, a ja i mój kumpel znaleźliśmy zepsute pomidory. Skrzyknęliśmy całą paczkę, zaczęliśmy bitwę na zgniłe pomidory i wszystko nimi upaćkaliśmy, w tym siebie, okna i ściany. Okładaliśmy się z całych sił. „Co powiesz na to, draniu!” Zgniłym pomidorem w twarz. Wszedłem do domu, a moja mama śmiertelnie mnie przestraszyła.

– Zadzwoniłam do niego.

– O czym ty mówisz?

– Wezwałam go. Zabierze cię, bo wymknąłeś się spod kontroli.

Załamałem się.

– Będzie tu za piętnaście minut i zabierze cię do siebie.

Narobiłem w majtki. Miałem jakieś sześć, może siedem lat.

– Och, mamo! – Klęczę, proszę, błagam.

– Mam już dość twojego zachowania. Już cię nie chcę.

– Nie, mamo, proszę…

– Na dodatek o wszystkim powiem ojcu.

– Och maaaaaamoooo!

Dzień był okrutny. Nie ustępowała. Przekonywała mnie przez jakąś godzinę. Dopóki nie usnąłem zapłakany i uświadomiłem sobie, że nie ma żadnego „niego” i że przez cały czas mnie wkręcała. Musiałem zrozumieć dlaczego. Z powodu kilku zgniłych pomidorów? Potrzebna mi była lekcja. „Nie wolno tego robić”. Doris nigdy nie była surowa. Powtarzała tylko ciągle: „Tak jest, tak będzie, a ty zrobisz to i tamto”. Tylko raz, właśnie wtedy, sprawiła, że bałem się Boga.

Nie żeby w naszej rodzinie ktoś szczególnie się go obawiał. Nikt w mojej rodzinie nie miał nigdy do czynienia ze zorganizowaną religią. Nikt. Miałem dziadka, który był zapalonym socjalistą, podobnie jak moja babcia. Kościół, zorganizowana religia, był czymś, czego należało unikać. Nikogo nie interesowało, co powiedział Jezus, nikt nie mówił, że Boga nie ma ani nic takiego, ale z zasady trzeba było trzymać się z daleka od organizacji. Księży traktowano bardzo podejrzliwie. Widzisz faceta w czarnej kiecce? Przechodź na drugą stronę ulicy. Uważaj na katolików, są jeszcze gorsi. Moja rodzina nie miała czasu na religię. Dzięki Bogu! W przeciwnym razie niedziele byłyby jeszcze nudniejsze. Nigdy nie chodziliśmy do kościoła, nie wiedziałem nawet, gdzie jest.

Do Dartford pojechałem z moją żoną Patti – nigdy wcześniej tam nie była – i moją córką Angelą, która była naszym przewodnikiem, ponieważ tam właśnie dorastała, i podobnie jak mnie, wychowała ją Doris. Kiedy staliśmy na Chastilian Road, z salonu fryzjerskiego Hi-Lites, w którym mieściło się może trzech klientów, wyszło, wydawało się, z piętnaście młodych asystentek w wieku i typie, który od razu rozpoznałem. Byłoby miło, gdyby tak to wyglądało, gdy tam mieszkałem. Salon uniseks. Zastanawiam się, co powiedziałby na to stary właściciel warzywniaka?

W ciągu następnych kilku minut prowadziliśmy typowy dialog, który brzmiał mniej więcej tak:

Fanka: Możemy prosić o autograf? Dla Anne i wszystkich dziewczyn z Hi-Lites. Zapraszamy do salonu na strzyżenie. Jedziecie na Denver Road, tam gdzie mieszkał Mick?

KR: To następna przecznica, prawda?

Fanka: I chcę, żebyś dał też autograf mojemu mężowi.

KR: Ach, jesteś mężatką? O kurwa.

Fanka: A dlaczego pytasz? Wejdź do naszego salonu… Muszę znaleźć jakiś papier. Mój mąż nigdy w to nie uwierzy.

KR: Zapomniałem, jak to jest być zaczepianym przez dziewczyny z Dartford.

Starsza fanka: One wszystkie są za młode, żeby to docenić. My cię pamiętamy.

KR: Cóż, jakoś się jeszcze trzymam. Czegokolwiek teraz słuchasz, nie byliby tam, gdzie są, gdyby nie ja. Będę dziś śnił o tym miejscu.

Fanka: Czy kiedykolwiek o tym marzyłeś? W tym małym pokoiku?

KR: Wszystko sobie wymarzyłem, nie myślałem jednak, że wszystko się spełni.

Coś w tych dziewczynach było typowe dla Dartford. Swobodne, trzymające się razem. Były jak dziewczyny z wioski – w tym sensie, że przynależały do jednego małego miejsca. Dawały poczucie bliskości i przyjacielskości. W czasach Chastilian Road miałem kilka dziewczyn, chociaż wtedy były to relacje całkowicie platoniczne. Pamiętam, jak jedna dała mi całusa. Mieliśmy sześć, może siedem lat. „To zostaje między nami”, powiedziała. Ciągle jeszcze nie napisałem o tym piosenki. Dziewczyny zawsze są kilka kroków do przodu. „To zostaje między nami!”. To była moja pierwsza dziewczyna, ale gdy dorastałem, miałem mnóstwo koleżanek. Z moją kuzynką Kay przyjaźniłem się przez kilka lat.

Patti, Angela i ja przejechaliśmy obok Heather Drive, w pobliżu wrzosowisk. Heather Drive była ulicą dla zamożnych. Właśnie tam mieszkała Deborah. Świrowałem na jej punkcie, kiedy miałem jakieś jedenaście, dwanaście lat. Stałem pod jej domem i pod osłoną nocy wpatrywałem się w okno jej pokoju jak złodziej.

Do wrzosowiska na rowerze docierało się w pięć minut. Dartford nie jest duże i w ciągu kilku minut można z niego wyjechać, zapomnieć o nim i znaleźć się w zagajnikach hrabstwa Kent, jak w jakimś średniowiecznym gaju, gdzie sprawdzało się swoje rowerowe umiejętności. Wyboje chwały. Przejeżdżało się przez wzgórza i głębokie kratery, pod niskimi drzewami, śmigało i padało na ziemię. Co za wspaniała nazwa: „wyboje chwały”. Wiele mi się od tamtej pory ich przytrafiło, ale nigdy nie takie wielkie jak wtedy. Można było szwendać się tam przez cały weekend.

W tamtych czasach w Dartford, a może teraz też, wystarczyło skręcić na zachód, by dotrzeć do miasta. Gdy jednak pojechało się na wschód albo na południe, trafiało się na wieś. Byliśmy świadomi tego, że jesteśmy na granicy. W tamtych czasach Dartford było odległym przedmieściem. Miało także własny charakter. Nadal ma. Nie czuliśmy się częścią Londynu. Nie uważaliśmy się za londyńczyków. Nie pamiętam, żebym odczuwał jakąś obywatelską dumę z tego, że mieszkam w Dartford, gdy dorastałem. Wtedy było to miejsce, z którego wszyscy chcieli się wyrwać. Tylko w jednym momencie ogarnęła mnie nostalgia: gdy tam wróciłem, poczułem zapach wrzosowiska. Wróciło do mnie więcej wspomnień niż w jakimkolwiek innym miejscu. Uwielbiam powietrze w Sussex, gdzie mieszkam, ale na Dartford Heath czuć wyjątkową mieszankę zapachów: kolcolistu i wrzosów, jakiej nie czułem nigdzie indziej. Wyboje chwały zniknęły, zarosły albo nie były tak wielkie, jak je zapamiętałem, ale spacer pośród paproci przeniósł mnie w przeszłość.

Gdy dorastałem, Londyn oznaczał dla mnie tylko końskie gówno i zapach palonego węgla. Przez pięć czy sześć lat po wojnie w Londynie po ulicach jeździło więcej konnych wozów niż po zakończeniu pierwszej wojny światowej. Naprawdę brakuje mi tej gryzącej mieszanki. Było to wytchnienie dla zmysłów. Postaram się sprzedać to starszemu pokoleniu. Pamiętacie to? Londyński Smród.

Dla mnie Londyn wcale się tak bardzo nie zmienił poza zapachem i tym, że teraz można zobaczyć, jak piękne są niektóre budynki, na przykład Muzeum Historii Naturalnej, po tym, jak oczyszczono je z brudu. Wtedy nic tak nie wyglądało. Poza tym ulice należały do ciebie. Pamiętam, jak później oglądałem zdjęcia High Street w Chichesterze z pierwszej dekady XX wieku i jedyne, co było widać na ulicy, to dzieciaki grające w piłkę oraz powóz. Tylko od czasu do czasu trzeba było schodzić z drogi nadjeżdżającemu pojazdowi.

Kiedy dorastałem, prawie przez całą zimę nad miastem wisiała gęsta mgła i jeśli miało się do domu jakieś cztery, pięć kilometrów, przewodnikami były psy. Nagle pojawiał się stary spryciarz z łatką na oku i już mogłeś znaleźć drogę do domu. Czasem mgła była tak gęsta, że nie dało się nic zobaczyć. Stary spryciarz przekazywał cię jakiemuś labradorowi. Zwierzęta żyły na ulicach, teraz już tak nie jest. Bez pomocy psich przyjaciół zgubiłbym się i umarł.

Kiedy miałem dziewięć lat, dostaliśmy od gminy dom w Temple Hill, zbudowany na dawnych nieużytkach. Przy Chastilian Road byłem o wiele szczęśliwszy. Doris jednak uważała, że nam się udało. „Mamy dom”, mówiła, i takie tam. Dobra, zawlekliśmy tyłki na drugi koniec miasta. Oczywiście przez kilka lat po wojnie gospodarka mieszkaniowa była w głębokim kryzysie. W Dartford wiele osób mieszkało w domach z prefabrykatów przy Princes Road. Kiedy poznałem Charliego Wattsa w 1962 roku, nadal mieszkał w takim domu. Część społeczeństwa musiała zapuścić korzenie w tych budynkach z azbestu z blaszanymi dachami. I wkładali w dbanie o nie dużo serca. Brytyjski rząd po wojnie nie mógł zrobić zbyt wiele poza próbami posprzątania bałaganu, którego byliśmy częścią. I wychwalaniem się w trakcie tego pod niebiosa. Ulice nowego osiedla nazywali na swoją cześć, nazwiskami elity partii robotniczej z przeszłości i teraźniejszości. Może jednak trochę się pospieszyli z tą drugą grupą, ponieważ przy władzy utrzymali się zaledwie przez sześć lat. Widzieli się w roli bohaterów walki klasy pracującej, a jednym z ich bojowników – wiernym partii – był mój dziadek Ernie Richards, który razem z moją babcią Elizą w zasadzie stworzyli Partię Robotniczą w Walthamstow.

Osiedle w 1947 roku otworzył Clement Attlee, powojenny premier oraz przyjaciel Erniego i jeden z tych, którego imieniem nazwano ulicę. Jego przemowa zachowała się w eterze. „Chcemy, aby ludzie mieli miejsca, które będą kochali; miejsca, w których będą szczęśliwi i gdzie budować będą społeczność, będą mieć życie towarzyskie i społeczne… Wy, tutaj w Dartford, stanowicie przykład tego, jak powinno się to dokonać”.

„Nie, nie było ładnie – powiedziała Doris. – Okolica była podejrzana”. Teraz jest o wiele gorzej. Części Temple Hill to rejony, w które lepiej się nie zapuszczać – prawdziwe piekło młodzieżowych gangów. Kiedy się wprowadziliśmy, budowa jeszcze trwała. Na rogu stał barak, nie było drzew i rządziła armia szczurów. Krajobraz był księżycowy. Chociaż do Dartford, które znałem – starego Dartford – było zaledwie dziesięć minut, przez długi czas miałem wrażenie, że zostałem przeniesiony na nieznane terytorium. Przez jakiś rok, zanim poznałem jakiegokolwiek sąsiada, czułem się, jakbym został wrzucony na inną planetę. Jednak mama i tata byli zachwyceni domem, który dostaliśmy. Nie miałem wyjścia, musiałem gryźć się w język. Bliźniak był nowy i porządnie zbudowany, ale nie nasz! Myślałem, że zasługujemy na coś lepszego. Byłem zgorzkniały, wyobrażałem sobie, że jesteśmy arystokracją na wygnaniu. Jakież to pretensjonalne z mojej strony! Jednak czasem gardziłem rodzicami za to, że pogodzili się z losem. Tak było wtedy. Nie miałem pojęcia, przez co musieli przejść.

Mick i ja znaliśmy się, bo mieszkaliśmy blisko siebie, zaledwie w odległości kilku domów, i chodziliśmy do jednej szkoły. Kiedy jednak wyprowadziliśmy się na drugi koniec miasta, stałem się dzieciakiem „zza torów”. Z nikim się nie widujesz, nie ma cię na miejscu. Mick przeniósł się z Denver Road do Wilmington, na bardzo ładne przedmieścia Dartford, podczas gdy ja byłem po drugiej stronie, za torami. Kolej przebiega przez sam środek miasta.

Temple Hill3 – nazwa brzmiała wyniośle. Przez cały czas, gdy tam mieszkałem, nigdy żadnej świątyni nie widziałem. Dla dzieciaka jedyną atrakcją było wzgórze. Bardzo strome. Niesamowite, co da się zrobić ze wzgórzem, gdy jest się dzieciakiem gotowym ryzykować utratę życia albo kończyny. Pamiętam, jak układałem swój egzemplarz Buffalo Bill Wild West Annual na wrotce, siadałem na niej i mknąłem w dół Temple Hill. Jeśli coś znalazło się na twojej drodze, miałeś pecha – nie było hamulców. Na końcu była droga, przez którą się przejeżdżało, więc trzeba było grać z samochodami w rosyjską ruletkę. Na szczęście wtedy nie jeździło dużo samochodów. Nie mogę uwierzyć, że pozwalałem sobie na taką przerażającą przejażdżkę. Siedziałem jakieś pięć centymetrów nad ziemią i… Boże dopomóż pani pchającej wózek! Krzyczałem: „Uwaga! Hamuj!”. Nigdy nie zostałem za to zatrzymany. Wtedy dużo rzeczy uchodziło na sucho.

Z tamtych dni mam głęboką bliznę. Przy drodze leżały luzem duże ciężkie płyty chodnikowe. Nie zdążono ich jeszcze ułożyć. Oczywiście myślałem, że jestem Supermanem, i razem z koleżanką postanowiliśmy przesunąć jedną z nich, bo przeszkadzała nam w grze w piłkę. Pamięć jest fikcją, a alternatywną wersję tej fikcji wiele lat później przedstawiła mi moja towarzyszka zabaw, Sandra Hull. Pamięta, że jak prawdziwy dżentelmen zaproponowałem, iż przesunę dla niej jedną z płyt, ponieważ przerwa między nimi była zbyt duża, żeby mogła skakać z jednej na drugą. Sandra zapamiętała też dużo krwi, gdy płyta spadła i zmiażdżyła mi palec. Pobiegłem do kranu, a krew leciała i leciała. Założono mi szwy. Po latach – nie przesadzając – mogło to mieć wpływ na mój sposób gry na gitarze, ponieważ wypadek sprawił, że palec stał się płaski, co być może wpłynęło na moje brzmienie. Mam dodatkową „przyczepność”. Również gdy gram palcami, mam coś w rodzaju szpona, ponieważ część palca odpadła. Mój palec jest więc płaski i bardziej szpiczasty, co czasem się przydaje. Paznokieć też nigdy całkowicie nie odrósł, jest trochę zagięty.

Do szkoły było daleko i żeby uniknąć stromego zbocza Temple Hill, chodziłem naokoło żwirową ścieżką. Trzeba było jednak przejść przez zaplecze fabryk, wzdłuż Burroughs Wellcome i papierni Bowater, obok cuchnącej rzeczki pełnej bulgoczącego zielonożółtego gówna. Do tego strumyka zostały wpuszczone wszystkie możliwe chemikalia i bulgotał jak gorące siarkowe źródła. Wstrzymywałem oddech i przyspieszałem kroku. Naprawdę wyglądało to jak coś żywcem wyjętego z piekła. Przed budynkiem znajdował się ogród i piękny staw, po którym pływały łabędzie. To tam nauczyliśmy się, co to znaczy „nie wszystko złoto, co się świeci”.

Podczas naszej ostatniej trasy notowałem pomysły na piosenki, ale wracały do mnie te wspomnienia. Zapisałem: Fotka Berta przeskakującego przez Doris w latach trzydziestych, którą znalazłem w mojej torbie. Łzy w oczach. Zdjęcia przedstawiają ich robiących coś na kształt rytmiki – Bert stoi na rękach na plecach Doris, oboje robią gwiazdy i przybierają różne pozy. Zwłaszcza Bert obnosił się ze swoją muskulaturą. Gdy patrzyłem na te wczesne fotografie, wydawało mi się, że Bert i Doris wspaniale się bawili; biwakowali, jeździli nad morze, mieli mnóstwo przyjaciół. Bert był prawdziwym atletą, skautem Eagle, co było najwyższym możliwym stopniem, i bokserem. Irlandzkim bokserem. Mój tata był bardzo wysportowany. Myślę, że odziedziczyłem po nim podejście: „Dawaj! Jak to, nie czujesz się dobrze?”. Uważamy nasze ciało za pewnik. Nieważne, co mu zrobisz, ma działać. Zapomnij o troszczeniu się o nie. Mamy taką budowę, że gdyby nasze ciało się załamało, byłoby to niewybaczalne. Tego się trzymałem. „Ach, to tylko kula. Tylko rana”.