..."znaczy, czerwony pająk"... - Andrew Beniger - ebook

..."znaczy, czerwony pająk"... ebook

Andrew Beniger

3,0

Opis

Od autora: Niniejsza książka nie jest parafrazą, ani też „na obraz i podobieństwo” bardzo znanej i miłej mojemu sercu książki Karola Olgierda Borchardta pt. Znaczy Kapitan. Jedyną myślą przyświecającą mi podczas powstawania tej książki było opisanie i wspomnienie ludzi zatrudnionych na następcy starego „Batorego” – na pokładzie tss. „STEFAN BATORY” w latach 70. ubiegłego stulecia.
Dlaczego „znaczy, czerwony pająk”? Z ogromnej perspektywy czasu ponad ćwierćwiecza życia ludzkiego patrząc, śmiało można by powiedzieć, iż wiele emocji, chwilowych animozji, furii zjawisk natury, z którymi musieliśmy współegzystować, pojedynków politycznych oraz sytuacji krytycznych przyblakło nieco z biegiem czasu; jednakowoż faktem historii polskiego morza pozostaje – z lekka po macoszemu potraktowana przez autorów oraz byłych członków załogi – historia polskiego transatlantyku tss. „Stefan Batory”, zwanego wtedy przez nas, członków załogi, po prostu „Stefkiem”.
Był ten statek, pomimo systemu komunistycznego – wtedy epoki „gierkowszczyzny” – jedynym łącznikiem pomiędzy Wschodem a Zachodem. Z jednej strony należało utrzymywać łączność pomiędzy obu brzegami „Wielkiej Wody”, z drugiej zaś – prawie chyba nigdzie indziej niż na tym statku – „czerwona nawała” hamowała rozwój myśli, krępowała ludzkie czyny i pętała umysły. W książce tej chciałem podkreślić, iż pomimo „czerwonych pająków” (kąsających nas niemiłosiernie), szereg młodych, wspaniałych ludzi tworzyło już WTEDY zalążek morskiej „Solidarności”, gdzie nie bano się używać odważnych słów, gdzie czyny „młodych gniewnych” zaćmiewały sławę czerwonych kacyków, będących WTEDY u władzy na pokładzie naszego transatlantyku.
Część mojej młodości spędziłem na pokładzie tss. „Stefan Batory” jako członek załogi, gdzie udało mi się dokładnie przyjrzeć mechanizmom władzy „czerwonych pająków” i rodzącym się nowym strukturom opozycji politycznej. Wiem, że ludzie, których tu wspomnę, w dużej części odeszli już na „wieczną wachtę”, inni klepią biedę z miniemerytur w barach Trójmiasta, wielu, jak ja – wyemigrowało, służyło lub nadal służy na obcych banderach lub towarzystwach lotniczych. Są natomiast jeszcze inni – „czerwoni pajęczarze”, ci, którzy z uporem niszczyli początki ruchu solidarnościowego na „Stefanie” i do dzisiaj w dalszych pokoleniach „młodych, różowych pająków” żyją w dostatku schedy komunistycznego dobrobytu. Chcę przy tym zaznaczyć, że książka niniejsza nie jest przeznaczona jakimkolwiek celom odwetu, żalu, czy późnej zemsty. Będą przedstawione Czytelnikom fakty bez komentarzy, zostawiając uwagi Ich ocenie. Aczkolwiek nieraz trudno być obiektywnym narratorem zdarzeń tu opisywanych – nawet po prawie trzydziestu latach. Ale czas uchylić rąbka tajemnicy. Kurty(za)na historii w górę!!!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 548

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (4 oceny)
1
0
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Andrew Beniger

© Copyright by Andrew Beniger 2007

Korekta: Magdalena Geraga

ISBN 978-83-7564-074-8

Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl

Publikacja chroniona prawem autorskim.

Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

PRZEDMOWA

Niniejsza książka nie jest parafrazą, ani też „na obraz i podobieństwo” bardzo znanej i miłej mojemu sercu książki Karola Olgierda Borchardta pt.Znaczy Kapitan.Jedyną myślą przyświecającą mi podczas powstawania tej książki było opisanie i wspomnienie ludzi zatrudnionych na następcy starego „Batorego” – na pokładzie tss. „STEFAN BATORY” w latach 70. ubiegłego stulecia. Wiem i zdaję sobie doskonale sprawę, że wielu spośród moich byłych kolegów, przyjaciół, a także serdecznych „wrogów” nie będzie mogło się wypowiedzieć na temat treści tego dziełka, gdyż wszechwładna i omnipotentna Matka Natura zabrała ich na zawsze z naszych szeregów. Tym i wszystkim Czytelnikom daję w tym miejscu uroczyste słowo honoru, że będę starał się pisać w miarę obiektywnie, nie prowokując niepotrzebnych napięć – w i tak już zmienionym społeczeństwie. Podkreślam jednakże, iż obiektywizm w moim pojęciu może czasami być drwiną, cynizmem, nabijaniem się, żartem czy „czarnym humorem” – lecz zawsze fair – oto moja zasada życiowa. Dlaczego „znaczy, czerwony pająk”? Z ogromnej perspektywy czasu ponad ćwierćwiecza życia ludzkiego patrząc – śmiało można by powiedzieć, iż wiele emocji, chwilowych animozji, furii zjawisk natury, z którymi musieliśmy współegzystować, pojedynków politycznych oraz sytuacji krytycznych – wszystko to – przyblakło nieco z biegiem czasu; jednakowoż faktem historii polskiego morza pozostaje – z lekka po macoszemu potraktowana przez autorów oraz byłych członków załogi – historia polskiego transatlantyku tss. „Stefan Batory”, zwanego wtedy przez nas, członków załogi, po prostu „Stefkiem”. Mój Boże, ileż to lat upłynęło już od chwili, kiedy po raz ostatni widziałem ten statek! Był to chyba rok 1984 w porcie w Rotterdamie; byłem wtedy „gościem” w kolebce Holland America Line – i tam, gdzie kiedyś dumny, twardy i rogowaty ts. „Maasdam” (później odkupiony i odświeżony oraz przemianowany staraniem PLO na „Stefka”) miał swe strategiczne leże w podróżach do Indonezji i Ameryki Północnej. Był wtedy ten statek, pomimo systemu komunistycznego – wtedy epoki „gierkowszczyzny” – jedynym łącznikiem pomiędzy Wschodem a Zachodem. Z jednej strony należało utrzymywać łączność pomiędzy obu brzegami „Wielkiej Wody”, z drugiej zaś – prawie chyba nigdzie indziej niż na tym statku – „czerwona nawała” hamowała rozwój myśli, krępowała ludzkie czyny i pętała umysły. W książce tej chciałem podkreślić, iż pomimo „czerwonych pająków” (kąsających nas niemiłosiernie), szereg młodych, wspaniałych ludzi tworzyło już WTEDY zalążek morskiej „Solidarności”, gdzie nie bano się używać odważnych słów, gdzie czyny „młodych gniewnych” zaćmiewały sławę czerwonych kacyków, będących WTEDY u władzy na pokładzie naszego transatlantyku. Dla mnie jako autora jest to więc powieść autobiograficzna. Część mojej młodości spędziłem na pokładzie tss. „Stefan Batory” jako członek załogi, gdzie udało mi się dokładnie przyjrzeć mechanizmom władzy „czerwonych pająków” i rodzącym się nowym strukturom opozycji politycznej. Jakie było to ciężkie zadanie i czym okupione – o tym później. Wiem, że ludzie, których tu wspomnę, w dużej części odeszli już na „wieczną wachtę”, inni klepią biedę z mini-emerytur w barach Trójmiasta, wielu, jak ja – wyemigrowało, służyło lub nadal służy na obcych banderach lub towarzystwach lotniczych. Są natomiast jeszcze inni – „czerwoni pajęczarze”, ci, którzy z uporem niszczyli początki ruchu solidarnościowego na „Stefanie” i do dzisiaj w dalszych pokoleniach „młodych, różowych pająków” żyją w dostatku schedy komunistycznego dobrobytu. Chcę przy tym zaznaczyć, że książka niniejsza nie jest przeznaczona jakimkolwiek celom odwetu, żalu, czy późnej zemsty. Będą przedstawione Czytelnikom fakty bez komentarzy, zostawiając uwagi Ich ocenie. Aczkolwiek nieraz trudno być obiektywnym narratorem zdarzeń tu opisywanych – nawet po prawie trzydziestu latach. Ale czas uchylić rąbka tajemnicy. Kurty(za)na historii w górę!!!

Chciałbym dodać, że być może żyją jeszcze CI, którzy oczekiwali i oczekują na tę książkę; Ci nieznani – niepewni jutra, którzy czynem, gestem lub słowem pomagali mi w zmaganiach z molochem komunizmu – tak dalekim od szczytnych celów łaciństwa, w którym my wszyscy – chcąc nie chcąc – żyjemy i żyć musimy.

Teraz nadszedł ten moment. Książkę tę Wam – z głębi serca – polecam.

Od Autora

Serdecznie dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do tego, iż ta książka mogła ujrzeć światło dzienne. Wieloletni pobyt poza granicami Polski i praca wśród ludzi wszystkich cywilizacji, kultur oraz światopoglądów wcale nie ułatwiła mi przygotowania tej serii moich wspomnień ze „Stefka”. Jeszcze raz serdeczne dzięki…

Książka podzielona jest na kolejnie rozdziały według intencji autora – z dala od zdarzeń chronologicznych. Osoby opisane w tej książce są w większości miłe mojej pamięci, lecz nie zawsze. Staram się nie krytykować, zachowując raczej „ponadczasową” neutralność.

Życzę wszystkim Czytelnikom przyjemnej lektury.

Dla Stonogi, Karoliny, Henia, Paula M. i Douglasa H. za wniesioną pomoc – ze słowami szczególnej miłości – Autor

ROZDZIAŁ I 

„BIEGUNKA – CZYLI WARSZAWSKI »EXPRESS WIECZORNY« Z DNIA 23 CZERWCA 1970 R.”

Właściwie tego dnia nie zapomnę do końca życia, gdyż miał on decydujące znaczenie dla czasów mojej wczesnej młodości. Zaczęło się wszystko trywialnie: od zbyt łapczywie zjedzonych truskawek, do nagłej biegunki i – co nie jest bez znaczenia – imienin mojej cioci Wandy. W owych czasach byłem młodym, zdolnym człowiekiem; dwudziestodwulatkiem o dobrym zdrowiu, znającym kilka języków, z pewnym obciążeniem polityczno-historycznym, pełnym złudnych nadziei, no i oczywiście z głową pełną planów. Był dzień 23 czerwca 1970 r. – ze względów historyczno-politycznych tego dnia nie zapomnę nigdy. To był TEN dzień, który zadecydował o mojej karierze i życiu, pracy „poza” domem, krajem, rodziną, „małą ojczyzną”, jak to lubią mówić niemieccy pisarze. TEN dzień przysłonił – ponad trzydzieści lat temu – smugą swego światła i cienia cały niemalże mój osobisty żywot. Jest życiową prawdą, iż jeden tylko dzień, ów jedyny, decyduje i zmienia ludzką drogę nieodwołalnie – niezależnie od wieku, kraju urodzenia, zamożności lub koloru skóry. TEN jeden dzień przeżywa każda istota na Ziemi, gdyż takie jest prawo Stwórcy, od którego nie ma dla nikogo odwołania – nigdy i nigdzie. Od TEGO dnia nie uchroni nikogo również żaden ustrój – dobry lub zły.

Były więc imieniny Wandy, mojej wspaniałej warszawskiej cioci. Z małymi przerwami mieszkałem od urodzenia w Stolicy, gdzie pobierałem nauki, obrywałem pierwsze ciosy i kochałem się – jak każdy z nas. Nie bardzo wiem, co mnie napadło, żeby najeść się, w lekkomyślnym nadmiarze, truskawek. Były pachnące, piękne, cudowne w swej słodkości, niemające sobie równych, nigdy już więcej tak nie smakowały. Zjadłem z kilogram. Niestety, nie były umyte. Pech chciał, a doktor mądra głowa – gdyby takowy istniał – rzekłby: – Chłopcze, zostaw, umyj najpierw ręce, a potem truskawki. – Niestety, ja takiego głosu rozsądku nie posłuchałem.

Skutek był natychmiastowy. Moja mama coś mi jeszcze przykazywała, by ładnie się ubrać na ciocine imieniny i koniecznie założyć krawat – ja zaś w najwyższym alercie zdążyłem złapać jeszcze „Express Wieczorny” z dnia 23 czerwca – popularną warszawską popołudniówkę – i jak burza wpadłem do czarującej komnaty jednoosobowego dumania. Ból i przebieg były bardzo gwałtowne. Minęły też błyskawicznie. Za pięć minut znowu cudownie ozdrowiałem. Nie tak jednak szybko, by nie otworzyć „expresiaka” na ogłoszeniach. Uwagę moją skupiło ogłoszenie będące kwintesencją marzeń każdego chłopaka. Było ono także efektem chorobliwego „ekskluzywizmu” pewnych warstw dających „owo” ogłoszenie i czaru gdańskiej inteligencji. Ogłoszenie brzmiało następująco:

POLSKIE LINIE OCEANICZNE Przedsiębiorstwo Państwowe poszukuje kandydata na stanowisko oficera rozrywkowego na pokładzie tss. „Stefan Batory”. Wymagane warunki: wykształcenie wyższe artystyczne lub ekonomiczne. Wiek do lat trzydziestu (ja miałem wówczas dwadzieścia dwa), biegła znajomość w mowie i piśmie języków: angielskiego, holenderskiego i niemieckiego. Podania prosimy kierować na adres PLO PP Gdynia, ul. 10 Lutego 24…itd., itp.

Krótko, sportowo i diabelnie „bizantyńsko”, bo kto do lat trzydziestu w „komunie” mógł znać biegle te trzy języki – do kupy. Ja – przyznaję zupełnie bez bicia – po przeczytaniu tej enuncjacji prasowej – zdrętwiałem. A więc smak Wielkiej Przygody. Przygoda w okresie mojego bardzo młodego i jeszcze niezbyt dojrzałego życia. Szansa, którą trzeba było koniecznie wykorzystać. Jedna jedyna i niepowtarzalna. Na takie ogłoszenie prasowe – pracownicy poszukiwani – można by w PRL-u czekać, przeżywając pięć żyć. Ba, nawet na zgniłym Zachodzie takich ogłoszeń nie dają, gdyż w tej formie i one są pod ladą „dla tych lepszych i tych jeszcze »lepsiejszych«, aj… aj… waj… ”. Hermetycznie (niezupełnie już wtedy dla mnie) zamknięty świat otwiera się w najpiękniejszych barwach na oścież. Nie zapomnę tego upalnego wieczoru nigdy. Mimo dość wczesnego wieku – wbrew tradycji ówczesnych „rządzicieli” – od planu do realizacji był krok i jedna sekunda. Po „ciężko” przebytej „chorobie truskawkowej” i odświeżeniu się, należało zgłosić swój akces i odpowiedzieć na to cudowne, jednoznaczne i stawiające tak wysokie przeszkody (dla przyszłego kandydata/ki) ogłoszenie. Można śmiało powiedzieć, iż już wtedy jakiś głos wewnętrzny wskazywał mi drogę postępowania. Dziś, po latach, mogę śmiało powiedzieć, że był to głos Ducha Świętego inspirujący mnie do działania i tak ogromnie wpływający na ludzkie życie, choć z drugiej strony – jednocześnie – ostrzegający mnie. Jednak ja, młody człowiek, miałem wtedy inne zmartwienie. Stara, poojcowska, adwokacka maszyna do pisania typu „Olympia” rocznik 1920-któryś, aczkolwiek zdatna do użytku – wybroniła wszak niejednego pijaczka przed dodatkowymi paroma miesiącami „odsiadki” – nie nadawała się atoli do wysłania pisma do Wielkiej Przygody. Sięgnąłem tedy do mego młodzieńczego czaru „zalotności”, którego nie wyzbyłem się do dzisiaj, choć siwy włos i nie to zdrowie – i podrałowałem niczym „Błękitna Fala” do czarującej mojej sąsiadki, p. Bilińskiej, piętro niżej, szczęśliwej posiadaczki prawie nowej maszyny do pisania typu DeDeRon czy Optima – coś tym guście. Przypominam sobie dobrze, że moja czarująca sąsiadka dowiedziała się o treści pisma i o moim marzeniu, które tak cudownym zrządzeniem losu miało się w niedługiej przyszłości ziścić. Pismo moje, zawierające podanie o pracę na „Stefku”, oraz litania – wykaz dokumentów – były oszczędne w słowach.

Sąsiedzi moi, pp. Bilińscy, życzliwie odnieśli się do mojej osoby. Przemili ludzie. Pismo – mój pierwszy kontakt z Wybrzeżem, Linią Okrętową (takie rzeczy było wtedy lepiej pisać dużymi literami) i statkiem zostało pobłogosławione kieliszkiem likieru miętowego i następnego dnia skoro świt wysłane do Gdyni listem poleconym. Gwoli wierności zdarzeń historycznych dodać należy, że przyjęcie imieninowe u cioci Wandy udało się wspaniale. Ze dwa tuziny wujków i cioć, reakcyjnej „elity nieznanego nikomu bliżej” Powstania Warszawskiego 1944 r. i hołd, oddany tym lotnikom, którzy mieli na rękawach napis POLAND i brytyjski krój mundurów. A wszystko to, napędzane likierami i koniakami oraz cudownymi babeczkami z żółtym kremem oraz truskawkami, tchnęło duchem starego „Batorego” i tych morskich przygód – przeważnie tych przedwojennych (lepszych).

I ja już wtedy czułem, że niebawem stanę się świadkiem tych przygód, wesołych, roztropnych, z lekka „podświntuszanych”, świadkiem cudów natury stworzonej z nieba i wody, jak również rzeczy „nadzwyczajnych”, na które czekałem z otwartą przyłbicą. Moi Rodzice nie objawiali tego – atoli na ich twarzach pojawił się cień strachu o syna. Bardzo możliwe, że ich systemy wczesnego psycho-genetycznego, można by powiedzieć „elektronicznego”, intuicyjnego wczesnego ostrzegania zapaliły u nich lampki koloru czerwonego.

Lato tego roku było piękne. Sen o morzu, o „Stefanie Batorym”, ten kult życia na morzu na pokładzie polskiego transatlantyku był marzeniem każdego co bardziej roztropnego młodzieńca w moim wieku, przynajmniej marzeniem nocnym lub „wzdychanym” do uszka ukochanej panienki. Faktem jest, iż pod koniec czerwca 1970 roku miałem szansę przybliżyć się do tego celu. W tamtych, odległych już czasach, liczyło się wiele elementów i nie było zupełnie wiadomo, które w ostatecznym rozrachunku przeważą szalę. Tutaj zauważcie, że zrobię prawdziwy rachunek sumienia… tak zupełnie, jakbym otworzył przed Wami duszę trzydzieści parę lat temu. Ogłoszenie PLO było lapidarne. Mógł zatem zgłosić się każdy Polak z ulicy. A jednocześnie zastrzeżone było wręcz horrendalnymi warunkami umowy. Już na owe czasy – powtarzam z uporem – znałem biegle wymienione trzy języki zachodniogermańskie. Mama urodzona, het, nie w Polsce, lecz jeszcze w Prusach, z ogromną przymieszką krwi junkierskiej, z zapałem i z furią uczyła mnie i moją bliźniaczą siostrzyczkę niemczyzny na równi z kanonami ładnej, poprawnej, „z dobrego domu”, nie chamskiej polszczyzny. Był to okres początku lat 50., a więc pół wieku temu – o Boże, jak ten czas leci. Mnie zdarzało się to rzadziej, ale bliźniaczce częściej, że wymowa i składnia niemiecka nie bardzo wchodziła w polskie gardło – nasza krewka, wspaniała i piękna Mama niekiedy uciekała się do pomocy mokrej szmaty (Feuchtlappenmethode), co przyznaję – bardzo poprawiało ogólny stopień opanowania gramatyki i słownictwa u nas obojga. Nasza piękna, arystokratyczna Mama (do późnej starości była piękną i światłą kobietą) zadbała więc wszystkimi niemalże środkami, by nasza (moja i siostry) niemczyzna reprezentowała poziom zdecydowanie powyżej średniej krajowej. Wdzięczność należy się przeto mojej Mamie, aczkolwiek zbyt „agresywna” niemczyzna w naszej rodzinie (po stronie Mamy) powodowała jakże słuszny bunt dozorcy p. Stasia-alkoholika, który w odwecie za mamine nauczanie traktował mnie i siostrę „lotem kosmicznym miotły dozorcowskiej” w naszej drodze ku edukacji szkolnej każdego dnia około siódmej trzydzieści z rana. Ciekawe, a zarazem trudne czasy wiodły mnie i bliźniaczkę do poprawnej niemczyzny.

Główny warunek językowy: angielski. Któż by miał czelność nauczyć się poprawnie w mowie i piśmie po angielsku? Znałem mnóstwo różnych „dukaczy” angielskiego, dzisiaj byśmy ich nazwali „pretenders”. Dukała telewizja, dukało radio, śmiał mówić jakiś podróżnik – redaktor światowy, ten zasłużony dla Bieruta i jego popleczników poprzez Gomułkę i Gierka… aż do dzisiaj chyba działa ten towarzysz – czar PZPR-u… choć ma ze sto lat chyba, ale łeb majak „kapusta w listopadowy poranek”. Byli towarzysze, którzy wyjeżdżali w podróże, byli redaktorzy polityczni, którzy opanowali kulisy sztuki wymowy i pisowni języka Albionu i Disneylandu, ale z uporem nie potrafili powtórzyć polskiej literki „r”. Znacie, znamy…

No więc skąd, i z jakich powodów polityczno-ideologicznych ja poniżej „trzydziestki” miałbym znać dobrze angielski? Można było jeszcze zrozumieć – pod względem walki ideologicznej – uczyć się angielskiego, ba, być „po tamtej stronie”, by bezwzględnie zniszczyć bakcyla wrogiej ideologii. Ale, ale, przecież mając te dwadzieścia dwa lata, byłem nieco za młody na „szpiona z Ostbloku”. Trudno, wartość historyczna mojego wynurzenia wymaga prawdy i tylko prawdy. Już od dzieciństwa rodzice nasi (moi i bliźniaczki) oprócz uprawiania maminej „germanizacji podwórkowej” (Warszawa, ul. Marszałkowska 62 – stara studnia, z cudną Madonną Powstańczą na środku podwórka, gdyby znalazł się reżyser – napisałbym scenariusz zupełnie jak żywcem wyjęty z VICE VERSY genialnej, nagrodzonym filmowym Oscarem powieści Giinthera Grassa pt.Blaszany bębenek) zapragnęli nam wpoić ducha języków obcych. Tak więc, poza super obowiązkowym niemieckim, były początki francuszczyzny, był też angielski pod kierownictwem „Madame Butterfly”. Nic owa nauczycielka nie miała w sobie z wzoru opery Pucciniego, była natomiast wielbicielką „gotowanych – nadzwyczaj smacznych – maminych obiadów”, w zamian za co – owa przeze mnie nazwana „Madame Butterfly” wkuwała nam przez parę lat kanony alfabetu angielskiego, gdyż jest on w istocie rzeczy trudny do wymowy – no i gębę trzeba tak głupio wykrzywiać, że aż wstyd mówić. Mama krążyła wokół nas podczas zajęć, tak że nawet trudno było łypnąć okiem na podwórko, a rower aż „piszczał” – tak rwał się do drogi. Dalszy mój etap „dobrej angielszczyzny” zawdzięczam wspaniałemu nauczycielowi Szkoły Metodystów, niejakiemu Michałowi Pęksie. Gdyby dzisiejsze, pokomunistyczne władze mogły (i chciały) nadać komuś największy medal – powiedzmy „podwójnego” Orła Białego (towarzysze, tu mówię bez aluzji politycznych) – to należałby się on temu człowiekowi. W latach 60. ów Michał potrafił zaszczepić u uczniów nieodwołalną miłość do spraw brytyjskich, kultury i języka. Na miejscu Jej Królewskiej Mości Elżbiety II mianowałbym Michała – jeżeli przebywa jeszcze w zdrowiu, a tuszę, że tak, bo parę lat temu wypiliśmy jeszcze kilka pięćdziesiątek w „Ambasadorze” – kawalerem „Orderu Imperium” za jego wspaniałą pracę w tym „okresie”. Szkoła Metodystów w Warszawie była – powiedzmy sobie szczerze – kolebką nowych pokoleń opozycji przedsolidarnościowej i kuźnicą dobrej, tradycyjnej angielszczyzny młodzieży warszawskiej okresu powojennego. Chwała Ci i dzięki, Michał…

Do porządnej nauki języka angielskiego przyczynił się również mój przyjaciel, Michał, w sposób niebezpośredni – ale za to rzucający cień do końca mojej sprawności intelektualno-politycznej. Po każdej pogawędce lekcyjnej, również u Metodystów – ze znanych tylko sobie źródeł – wydobywał ów ideologicznie czysty człowiek coraz to nowe wydanie „Newsweeka” – atlantyckie i oczywiście po angielsku. Minęło trzydzieści pięć długich lat od tej chwili – aż do dzisiejszego dnia leży na moim nocnym stoliku, zawsze na honorowym miejscu nowy – z tygodniowym wyprzedzeniem – numer tego popularnego amerykańskiego czasopisma. Nie muszę dodawać, że za czasów tow. Gomułki i tzw. komuny ów imperialistyczny tygodnik był na czarnej liście. Teraz, z perspektywy czasu, Wielkiego Pontyfikatu Polaka, Jana Pawła II, oraz kompletnego upadku myśli komunistycznej – wiem dlaczego. Zdaję sobie sprawę, że w roku 1964 lub 1965 czytanie artykułów o operacjach na żywym mózgu oraz tysiącach nowinek techniki USA nie było dla mnie zbyt łatwą lekturą. Teraz myślę, że młodzież ma pod tym względem znacznie lepiej. Skoro więc w imię rozwoju PRL-u ujawniłem Wam, Drodzy Czytelnicy, rąbek prawdy o nauczaniu języków obcych w latach 60. i 70., musimy wszyscy zgodnie dojść do wniosku, że całkowita izolacja kraju od Zachodu uniemożliwiała poprawną naukę języków zachodnich. W tym też czasie moje babcie, ciocie i kuzyneczki z AK (może już ktoś słyszał), ze wspomnianego już Powstania Warszawskiego – zaczęły masowo wymierać, więc żywy kontakt z językiem był prawie niemożliwy. Jeżeli chodzi o moich śp. Rodziców, to muszę przyznać, iż promowali oni (że użyję nowomodnego słownictwa) moje wysiłki w celu poznania języków „wrogów imperialistycznych” zza Odry – mających niechybnie zakusy na moją niewinność chłopięcą oraz niezachwianą wiarę w wielki Związek Krajów Rad. Gwoli wierności tego sprawozdania – „Stefan Batory” szybko wyleczył mnie z cnoty chłopięcej i miłości do ZSRR. I tu w tym punkcie dochodzimy do sedna sprawy – przyczyny, dla której zamustrowano mnie na statek „Stefan Batory” w wyniku bizantyńsko-skomplikowanego ogłoszenia – przyczyny leżącej głęboko w tajnych aktach… UW, a może SLD, a może… pssst, nawet nie wolno mi tego wypowiedzieć… wypisać… Sednem sprawy i przyczyną mojej kariery na morzu jest język holenderski. Toć to przecież i dzisiaj każde SLD-owskie średnio rozwinięte dziecko wie, że jest taki kraj na świecie, który nazywa się Holandia. I że panuje tam królowa, i że czterysta lat temu odkryto Australię i Tasmanię, którą nazywano bezczelnie Nowa Holandia, że Nowy Jork to nic innego jak Nowy Amsterdam, choć historia geografii – demokratyzując się – skasowała wiele nazw czysto holenderskich, nazewnictwo i wymowa pozostały do dzisiaj; a może i na dalsze wieki pozostanie Kapsztad i Vancouver. Kompanie Wschodnia i Zachodnia czerpały od każdego statku, od każdej osoby tak szalone, horrendalne myto, że biedni „robotnicy” w XVII wieku musieli budować domy zdobione złotem, bo musiały „się błyszczeć”, jako że w Wenecji Północy trochę było za mało Daru Bożego, słońca. Ciągnąc przez lata ogromne zyski, złoto, srebro i pieprz oraz wszystkie przyprawy „piekące gardła” – w wyniku tego ostatniego udoskonalił się i rozwinął język kulturalny niderlandzki (my po polsku – powtarzam: po polsku, mówimy potocznie „holenderski”, aczkolwiek nie jest to,sensu stricte,to samo), język znany z niemiłosiernego charczenia, (o Boże, wybacz) opluwania współbraci, wymowy suchotnika, wymawiającego ostatnie pragnienie przed skonem, oraz resztek pojezuicko-iberyjskich pogróżek intonacyjnych. Taki oto warunek postawił „pan” PLO swoim kandydatom na zaszczytne stanowisko następcy Eryka Kulma (oficera rozrywkowego) na pokładzie naszego transatlantyku. Któż by miał czelność opanować ten język wroga, który stanowił nieprzekraczalną barierę dla przeciętnego zjadacza chleba w PRL-u okresu gierkowszczyzny? I tu – bijąc się cały czas w piersi – muszę wyznać, żem ja dokonał tego zbrodniczego czynu. A w jaki sposób: przyczyn było wiele. Pierwszą przyczyną „karygodnego niedbalstwa” moich śp. Rodziców było to, że rodzina po stronie ojca pochodziła z Niderlandów. Dzisiejszy uczony amerykański – ten od dzieci „na zamówienie” – rzekłby: wzgląd psycho-genetyczny. Proszę odesłać „materiał zarodowy” do Gene-(tronic) Inc. LTD., czek na ileś tam zer zdeponować w banku Silberstein i S-ka z o.o. – za dziewięć miesięcy „zmajstrujemy małego Holendra”. Teraz, z perspektywy czasu – w moim osobistym przypadku wcale nie było to takie proste. Mój holenderski dziadziuś nigdy nie pretendował do mistrza pięknej polszczyzny, natomiast zachował się poprawnie w stosunku do władz „pojałtańskich” i z godnością odszedł na tamten świat w roku 1941, czyli dobrych kilka lat przed pojawieniem się na tym ziemskim padole wnusia (czyli mnie). Babcia moja – o ile nie myli mnie pamięć – nigdy nie pałała miłością do holenderszczyzny, mając na uwadze fakt, że była Cyganką (Romką) i częściej ukazywała swój gorący temperament w lżeniu dziadziusia po cygańsku niż w ogóle w jakimkolwiek innym języku. Dla godności tego zeznania dodaję, że gdy kończyły się możliwości lingwistyczne moich wcześniejszych protoplastów, to wynikiem swoistego consensusu był mój tatuś – i podobno paru jeszcze wujków – który przyszedł na świat akurat w pierwszym roku wieku XX… Gwoli ścisłości historycznej: moje nazwisko rodowe (według dokumentu rodowego) było wieloczłonowe z charakterystycznym „van” – van Suylenborgh van Beeningher, do odczytywania do dziś na cmentarzu na wyspie Jawie (tej prawdziwej – nie sennej). Mój tatuś zaś w roku 1944 był łaskaw postradać ów dokument rodowy, gdy „niegrzeczni chłoptasie” z SS i Wehrmachtu, wspomagani dzielnie przez Ukraińców, spalili dom na Chłodnej 44, w którym mieszkali moi bezpośredni protoplaści podczas „Historycznej Epopei Warszawy”. A więc wielki pisemny dokument moich przodków uniósł się z dymem pożarów. Mój Ojciec, warszawski adwokat, nie zdradzał bynajmniej talentów „niderlandystycznych” – jednakowoż, gdym zaczął podrastać w szesnasty lub siedemnasty rok życia (tu obudził się zew krwi), z wielką adwokacką zręcznością (dziś byśmy to nazwali – nos porucznika Columbo) znalazł w Warszawie kolegę, który wskazał mu adres biura tłumaczeń na Kruczej, gdzie „ktoś” zna holenderski – i po długich pertraktacjach mógłby udzielić mi lekcji (za tatusine na owe czasy pieniądze).

W taki oto sposób dostałem się do pani Floriny de Bruijn-Pawelec, najwspanialszej w historii holenderskiej Polki. Faktem jest, iż podczas pierwszego spotkania „błysnąłem” przed nią znajomością wojny światowej prowadzonej przed Holandię z „Japsami” w 1941 r. na wodach Pacyfiku, podczas której pierwszy jej mąż, wówczas dowódca holenderskiej kanonierki, zginął śmiercią marynarza, zatopiony u brzegów Indonezji. Faktem jest też, że nie zabłysnąłem wtedy dobrą holenderszczyzną. Tak więc owa pani Flora, włączając swoją „nadtroskliwość” – prawie że matczyną, wpoiła we mnie w ciągu kilku miesięcy zasady holenderskiej gramatyki, innej zupełnie od niemieckiej czy angielskiej, a na równi skomplikowanej (ach, te siedem grup nieregularnych czasowników – God verd…), nauczyła mnie poprawnej, gardłowo-zapaleniowej wymowy, opowiedziała tysiące historyjek, co wzbudzało mój młodzieńczy entuzjazm i niepłonną chęć związania swego życia z Holandią. Tak też się stało – niezależnie od tego, czy byłbym na „Stefanie Batorym”, czy nie – ale to już zupełnie inna opowieść – też pełna dramaturgii i przygód. Na marginesie powiem, że tzw. holenderska część życia uwypukliła moje tęsknoty, aby chwycić za pióro (komputera), raczej w stylu Josepha Conrada-Korzeniowskiego, coś w rodzajuSzaleństwa Almeyerakońca XX wieku, podczas gdy praca na statku, oczywiście z perspektywy czasu – uwierzcie lub nie – przypominała mi jakby rolę p. Rzeckiego, którą odgrywałbym w PRL-owskiej i PLO-wskiej jednocześnieLalceBolesława Prusa. Z przecudownym zjawiskiem mojego młodzieńczego życia – lekcjami holenderskiego p. Floriny – wiązał się inny kłopot natury, powiedziałbym, czysto geograficznej. Otóż pp. Pawelcowie – pani Florina z mężem i dwójką synów – mieszkali w Piasecznie. Latem czy jesienią nie było kłopotów, ale konia z rzędem temu, kto w końcu lat 60. zechciałby w śnieżną i mroźną zimę zacząć lekcję o osiemnastej, a zakończyć o dziewiętnastej trzydzieści i powrócić do Warszawy jeszcze tego samego wieczora. Były to odległe czasy, pamiętam, że archaiczna „ciuchcia” z początku XX wieku jeszcze najdzielniej broniła się przed zimą, gdy autobusy miejskie czy PKS dawno były już zasypane białym puchem. Często też w nocy wędrowałem przez jaśniejącą śniegiem szosę wzdłuż przysypywanych nitek żelaznej drogi, ciuchci, do przystanku na Wyścigach Konnych – na piechotę! Ów szaleńczy, niemalże syzyfowy wysiłek opłacił się sowicie. Poznałem poprzez prawdziwą Holenderkę, być może kierował mną zew krwi – tajniki holenderszczyzny, jak to zostało parę lat później trafnie, nieco „grubiańsko” skwitowane przez słynnego intendenta „Batorego”, Henia Szenka. Tak oto przedstawiłem „duchowe zakamarki” posiadania dosyć rozległej, jak na owe czasy, wiedzy językowej – element, który wpłynął na mą decyzję, by wziąć udział w konkursie na stanowisko oficera rozrywkowego na „Stefanie Batorym”, rozpisanym w Roku Pańskim 1970.

Nie jest to jeszcze koniec mojej spowiedzi. Warunki główne – języki – zostały już „wyspowiadane”. Mogły być też inne przeszkody, z których nie zdawałem sobie jeszcze wtedy sprawy. Mogło być słabe zdrowie – do tematu powrócę, gdyż i ta przeszkoda w drodze do „rozrywkowego” nie została mi oszczędzona.

Mogły być przyczyny natury osobistej – boć to przecież trudno się dziwić, że dwudziestoparolatek mógłby być zakochany – i był – miłością jedyną, niezastąpioną i niepowtarzalną. O sprawach miłości przez małe i duże „M” znajdzie się jeszcze sporo opowiadań w tej książce, ale zostawmy to na później. W moim konkretnym przypadku – w owych czasach kochałem się – kochałem, tak jak kochać się powinno i jak to było najbardziej naturalnie dane mi przez Stwórcę i młode, niezbyt jeszcze jurne, na starość wybujałe marzeniami życie. Przecież pamiętacie, Czytelnicy, że na stronach tego rozdziału wspominałem, że babka moja była Cyganichą… To, że potem moje nadprogramowe miłości stały się zwykłym, brutalnym „casanowizmem”, to rzecz normalna na statku pasażerskim, wtedy jednak Elżbietę kochałem miłością normalnego, warszawskiego szczura lądowego. Elżbieta była i jest kobietą wielkiego serca. W czasach mojej wczesnej młodości poznaliśmy się na wspólnej nauce języka angielskiego „u Metodystów”. Chodziło mi wtedy nie tyle o tajniki literatury „wielkiego Mistrza” ze Stratford-on-the Avon, ile o te niezapomniane majowe, upojne, pachnące bzem wieczorne spacery i lody w „Palermo” na Mokotowskiej. Nasza znajomość i miłość z Elżbietą – w starszym wieku pisząc słowo miłość, trzeba być już uważnym, by się nie ośmieszyć – trwała lata i była w „gorącym” stadium, gdy Elżbieta dowiedziała się o mojej przygodzie z ogłoszeniem w „Expressie Wieczornym”. Jak większość kobiet świata – nie była pod tym względem wyjątkiem – zareagowała z dosyć dużą rezerwą. W procesie myślowym ludzi lądu morze lub praca na statku kojarzą się z brakiem dyscypliny moralnej, inaczej mówiąc z rozwiązłością, co mogłoby zepsuć każdy układ partnerski. Dlatego też Elżbieta była pełna dystansu, zresztą nigdy nie wierzyła, iż „pan PLO” zechce dać odpowiedź na moją ofertę pracy na „Stefku”. Twierdząc, iż na to miejsce zgłoszą się tysiące, miała absolutną rację. Nie miała zaś racji, gdyż „pan PLO” odpowiedzi udzielił…

Zanim jednak dojdę do tej zbożnej chwili, opowiem jeszcze w telegraficznym skrócie reakcję ojca Elżbiety. Znamienity ten człowiek, miły mej pamięci, jak również „z liekka kresowa Mama”, patrzyli z podziwem na mój szalony zryw ku karierze marynarskiej. Ojciec Elżbiety był zawodowym dyplomatą, „odsiadującym po ileś tam lat” w zagranicznych krajach; w momencie, gdy miałem zostać marynarzem, był jakimś tam działaczem od RWPG (pamiętacie młodzi ludzie z nauki historii, jak to dobrze ludziom żyło się za czasów tow. Gierka). Reakcja ojca Elżbiety była znamienna i teraz powiem szczerze, iż po niej kilka nocy z rzędu źle spałem. Rzekł on wtedy: „Czeka cię, chłopie, wielka kariera, od oficera rozrywkowego na »Stefanie Batorym« możesz szybko dojść po szczeblach dyplomacji na szczyty – a może nawet, krok po kroku, do I sekretarza partii”.

Rzeczywiście – parę nocy po tej wypowiedzi nie spałem za dobrze… Stanęło na tym, że moje życie osobiste, reprezentowane na one czasy przez piękną Elżbietę, było utrudnione – jakże zrozumiałym – sceptycyzmem.

Największym jednak czynnikiem zbliżającym człowieka do wytkniętego celu była bujna młodość – i ta mnie pchała nieprzeparcie ku dalszym losom na morzu. W tym też czasie znałem wielu wspaniałych ludzi nieba, ludzi, wśród których spędziłem po „Stefku” ponad dwadzieścia lat życia – niektórzy z nich do dziś jeszcze służą na wielkich odrzutowcach PLL LOT. Ci, dowiedziawszy się o moich wyczynach ogłoszeniowo-„batorowskich”, starali się mnie z jednej strony utrzymać przy „umysłowej dewiacji lotniczej” (przy miłości do lotnictwa pasażerskiego), z drugiej zaś strony wyśmiewali moją rzetelność – niezupełnie wtedy jeszcze lotniczą – z tytułem „rozrywkowy”. Wtedy też kapitan Edward Makula (wielka sława historii polskiego lotnictwa) wspomniał coś o „rozgrywkowym”, a nie rozrywkowym. Wielu kolegów „podniebnych dróg” kwestionowało moje aspiracje morsko-rozrywkowe, gdyż w istocie rzeczy Bóg nie obdarzył mnie wielkim wzrostem, a ujmując rzecz trywialnie – metr pięćdziesiąt „w kapeluszu”. Zresztą wielu moich przyjaciół z LOT-u było takimi samymi romantykami morza i powietrza jak ja oraz śp. pan Ignacy Rzecki zLalkiPrusa. Pamiętam, że 14 marca 1980 roku wiele z tej czary romantyki lotnictwa „sowieckiego” prysło wraz ze szczątkami „Kopernika” na kilkanaście sekund przed progiem pasa warszawskiego Okęcia.

Niesłusznie, na owe czasy, wyśmiewali się moi koledzy-lotnicy z moich uzdolnień kulturalno-artystycznych. Jak już opisywałem, moja wspaniała śp. Mama odebrała wszystkie przynależne jej kanony wychowania końca XIX wieku. Dojrzewała w dobrobycie arystokracji okresu zaborowego, zdobyła ona poza językami również fantastyczne wykształcenie muzyczne. Nie tylko że dysponowała wspaniałym sopranem, ale również świetnie grała na fortepianie i była wielką wielbicielką muzyki klasycznej. Całe jej życie młodzieńcze było jednym wielkim pragnieniem śpiewu, tańca i muzyki, a ukoronowaniem tego były wielokrotne tańce w pierwszej parze z „dziadkiem” Piłsudskim w okresie II Rzeczypospolitej. Pozostała mi po Mamie miłość do muzyki klasycznej, pewnego rodzaju rozumienie muzyki, dobre maniery, kindersztuba i cała masa walorów, potem tak ładnie ocenionych przez późniejszego mego przyjaciela, Eryka Kulma, i cały klan bardzo oświeconych i inteligentnych Kulmów. Miałem więc predyspozycje. Mój niski wzrost deprymował mnie przy tańcu, gdyż – tu powiem szczerze – każda, ale to przeważnie każda partnerka przewyższała mnie o głowę (co najmniej o jedną), ale to, jak się okazało w praktyce (po)życia na „Stefku”, nigdy nikomu nie przeszkadzało. Zresztą sam mistrz Eryk Kulm był raczej niski, mego wzrostu – i na owe czasy korpulentny – tego ostatniego mi wtedy nie przypisywano. Mój wzrost – będący niczym innym, jak tylko darem Bożym – stał się też przyczyną wielu niefortunnych, komicznych i żenujących wręczfaux pasPLO w dalszych staraniach o „idealnego” kandydata na stanowisko oficera rozrywkowego. Tyle mego wyznania przedwstępnego, tytułem zorientowania Czytelnika o moich wątpliwościach, blaskach i nadziejach związanych z pracą u „pana PLO”.

Zdawałem sobie doskonale sprawę z faktu, że nie byłem członkiem „naszej polskiej zjednoczonej”, ba, co więcej, przeszłość obojga rodziców nie była bynajmniej odpowiednia, by zostać „współpracownikiem polskiego frontu ideologicznego”, być na pierwszej linii konfrontacji ze „zgniłym” Zachodem, tym imperialistycznym molochem drążącym dziurę w ideologii towarzyszy Marksa, Engelsa i Lenina oraz im podobnych uzdrowicieli świata. Jakiś możliwy wywiad personalny prowadzony przez lokalnego ubeka – wspominali o takich towarzyszach koledzy z PLL LOT – lub wręcz lokalnego milicjanta, spędzał mi sen z powiek. Wtedy też prowadziłem się chyba najlepiej w ciągu całego mojego długiego życia. Nawet cień możliwości kupna piwa w butelce w „Samie” na Saskiej Kępie mógł pogrzebać sen o czarownych morzach widzianych z pokładu „Stefka”. Sąsiadkom się kłaniałem, sąsiadom pomagałem rozruszać syrenki „na pych”, stałem się miłym i dworskim młodzieńcem, napędzanym szaleńczą myślą o czekających mnie zmianach…

Mijały tygodnie, mijały miesiące, a moja szybka wizja przeprowadzenia rozmowy kwalifikacyjnej stawała się coraz bardziej odległa. Z biegiem czasu cała sprawa zaczęła mi się wydawać coraz bardziej beznadziejna, była jakimś bujaniem w obłokach, gdyż zdawałem sobie sprawę z faktu, iż nie ja sam jeden, lecz setki lub tysiące młodych ludzi, potencjalnych kandydatów, zgłosiło się na ogłoszenie Polskich Linii Oceanicznych. Potem nadszedł czas komentarzy, podszeptów, dobrych rad itd. Wiadomo, gdy człowiek jest bardzo młody, cała historia nabiera magicznego wręcz znaczenia i milczenie, to, co może wtedy byłoby bardziej roztropne, było czymś niemożliwym. Człowiek, który stara się o pracę na pokładzie „chluby Narodu”, nie powinien się tego wstydzić, ukrywać i kamuflować. Język sam się rozplątuje – nawet bez tych przysłowiowych kropelek – tak więc część wujków i ciotek pewnej „części zaufanych ideologicznie znajomych” znało mój akces do Przygody, do Wielkiej Przygody.

Mijały dalsze tygodnie, przyszła jesień „opromieniona” dożynkowym przemówieniem tow. Gierka, wszystkim żyło się dostatnio… a ja zbiegałem jak wariat do skrzynki pocztowej… i klapa… nic…

Wreszcie nadszedł wielki dzień, nawet niektórzy wujkowie nazwali go dniem „W”, tak jak w Powstaniu 44 roku. Brudna, szara koperta formatu A5 z zielonym nadrukiem PLO i niezbyt „chlujnym” napisem oraz bohomazem statku zawierająca w swej treści prośbę o wypełnienie formularza osobowego oraz wykazu brakujących dokumentów osobistych, jak: poświadczenie komisji wojskowej, lekarskiej, urzędu meldunkowego, niekaralności i takich tam bzdetów urzędowych. Ja nieomalże nie oszalałem z radości. A więc przeczytali i zareagowali pozytywnie. Boże, więc zapach morza wtargnął za pomocą owego brudnawego pisemka do mieszczańskiego, „wychuchanego” maminą ręką mieszkanka na Saskiej Kępie. Papierzyska miały termin około półtora tygodnia, więc zabrałem się do roboty co się zowie. Wspominam przy tym wesoło momenty związane z moimi oficjalnymi staraniami o pracę na polskich statkach morskich lat 70. zeszłego wieku. Zacząłem od dzielnego „woja” – Rejonowej Komendy Uzupełnień. Duszą tego organu obronności warszawskiej dzielnicy Warszawa Praga-Południe był, chyba już podtatusiały, pięćdziesięciopięcioletni – mój Boże, co ja mam teraz mówić o moim wieku – pułkownik Ludowego Wojska Polskiego, ten, który naprawdę szedł „piechotą od Oki do Berlina”. Gdy wyłuszczyłem mu swą prośbę, ten spojrzał na mnie jak na wariata.

– To cóż, idziecie do Marwoju – koncentruje swój umysł zasłużony towarzysz, spoglądając na mnie marsowym wzrokiem.

– Nie, proszę pa… panie pułkowniku, ja chcę pracować na statku „Stefan Batory” w charakterze oficera rozrywkowego – odzywam się cicho.

– W PZPR, ot, jest – odzywa się pułkownik w stanie spoczynku, na tak ważnej dla społeczeństwa funkcji dla obronności ojczyzny.

– Nie jest – odrzekam jeszcze ciszej.

Następuje długie milczenie. Chciałoby się powiedzieć – słyszę, jak głośno pracuje myśl mego interlokutora.

– Oficer, jaki tam rozrywkowy, chalijera…

Mając w owym czasie zdrowe powonienie i sokoli wzrok, dostrzegłem mgiełkę specyficznej zadumy w oczach strażnika naszych suwerennych granic na Odrze i Nysie (Łużyckiej), potem zaś ledwo odczuwalny zapach C2H5OH, czyli mówiąc mniej uczenie, wódeczności. Wydawało mi się – chyba ideologiczne bardzo krzywdząco – że ten, co kosztem własnej przelanej krwi i frontowego samogonu szykował pospolite ruszenie dla „Pragi Południe”, miał spojrzenie przepełnione tęsknotą za brakującymi mu kropelkami. Tutaj powiem prawdę: kursuje powiedzonko w Polsce wielodzielnicowej, złączonej braterstwem wszystkich ziem starych – przegranych i nowych – wyzwolonych w roku 1945, że „nie masz cwaniaka nad warsiawiaka”. Nie wiem też, po kim z rodziny odziedziczyłem „delikatność uczuć” w postępowaniu z osobami urzędowymi – faktem pełnym szczerego autentyzmu jest, iż pouczony przedtem instrukcją mego przyjaciela Ryszarda Bienia, biegłego w wojskowości – mistrza w Studium Wojskowym – wyciągnąłem szybkim ruchem butelczynę wyborowej. Ten magiczny wytwór polskiego przemysłu monopolowego zmienił wyraz twarzy i postawę dowódcy „pospolitego ruszenia”. Szeroki i ojcowski uśmiech zagościł na jego ustach. Z szeroko rozpostartą dłonią – tego, który mnie wyzwolił, gdy byłem jeszcze w rodzicielskich planach – rzekł krótko: – Sprawdzę waszą kartotekę.

Butelczyna zagościła na trwałe w dłoni mego wyzwoliciela – wkrótce potem usłyszałem charakterystyczny gulgot i na koniec ujrzałem wesołą postać „ojcującego” mi przedstawiciela Ludowego Wojska Polskiego. Wręczył mi upragniony „tajny” dokument.

– Nu, a pływać by cię w Marwoju nauczyli… – nie bardzo do niego docierała nazwa PLO – … nauczyli, zresztą, chaljera, na co komu to się zda… – rzecze mój mundurowy anioł stróż. – Nu, są jeszcze ludzie na świecie – to wszystko, co usłyszałem jeszcze, wypadając z Komisji Wojskowej. Mój osobisty, wielki i szlachetny okres mojego pułkownikowania oraz „niezaprzeczalnych” zasług dla LWP jeszcze nie nadszedł…

Radosny jak szczygiełek skierowałem swe kroki do szacownej Komisji Lekarskiej. Tu zadanie było znacznie łatwiejsze. Miałem swoje powody, hmmmmm. Powodem tego była moja wieloletnia przyjaciółka, miła mojemu sercu pani doktor Alicja. Tu wspominam młodszemu pokoleniu – wbrew wszystkim „rewolucjom” służby zdrowia, że PRL pierwsza wprowadziła instytucję lekarza domowego w latach jeszcze tow. „Gadułki”… Gomułki. Problem polegał na tym, że trzeba było za wszelką cenę żyć dobrze z lekarzem rejonowym. Biada neptkowi, który „podpadł” w rejonie. Jak już wspominałem – obracając się w gronie podniebnych kolesiów – ci zawsze „wyrwali” ze strefy wolnocłowej mocniejsze kropelki – byłem „mocno zaufanym” pacjentem mojej kochanej rejonowej doktor Alicji. O to, żeby szło o skomplikowane badanie organoleptyczno-fizyko-chemiczno-laboratoryjne mych młodych – jakże prężnych wówczas członków – nie chodziło nikomu. Po prostu, delikatnie mówiąc – mimo krótkiego wzrostu, co Pani Doktor wcale nie przeszkadzało – moje wizyty natury medycznej polegały na wspólnym spożywaniu napojów, czasem w mieszkaniu, czasem w gabinecie lekarskim, czasem w kawiarni, czasem w rentgenie… tam, gdzie serce wskazywało. Ciężko i uczciwie zaskarbiłem sobie zaufanie Rejonowej Służby Zdrowia. Jak śmiałbym pokazać się w Gdyni, na tamtejszej komisji lekarskiej, gdyby jakikolwiek, nawet ten najmniejszy organ mego ciała nie działał prawidłowo. Przecież oficer rozrywkowy musi być silny jak sam „Król Stefan Pierwszy, Wielki Batory”, wychlać pół beczki gorzałki na miodzie, zapić czterema pucharami małmazji itd., itp. Ja musiałem być ideałem zdrowia, niezłomnego, prężnie rozwijającego się w duchu socjalizmu i miłości proletariatu kraju… Na Alicji moje marzenia o „Stefanie Batorym” wywarły wrażenie… magiczne. Nie dosyć, że skonsumowaliśmy parę kropelek na tę intencję… i tego, cóż to chciałem rzec jeszcze…

Godne „prawdziwego”, zdrowego na ciele i umyśle obywatela PRL-u świadectwo zdrowia ogólnego otrzymałem ku chwale kadrowców z PLO.

Takim oto sposobem dwa najważniejsze dokumenty mego ówczesnego życia trzymałem mocno w garści. Pozostałe papierzyska nie stwarzały żadnych przeszkód i uzyskanie ich odbyło się chyba mniej kolorowo niż moje poprzednie „drogi służbowe”, gdyż pamięć zatarła te momenty. Dla dopełnienia tajemnicy służbowej PLO dodam, że Linie (przez duże L) nie żądały w owym okresie żadnych zaświadczeń parafialnych; na wszelki zaś wypadek – ale dureń – wziąłem odpowiednie poświadczenie od proboszcza Tadeusza Kota na Saskiej Kępie –pro principiam matrimoniam…Faktem jest, że w przewidzianym czasie przekazałem do Gdyni całą wymaganą dokumentację osobistą… I znowu minęło kilka długich miesięcy… Nadzieja, nie zawsze będąca matką głupich, znowu zaczęła kurczyć się jak płomyczek przy ognisku monotonii zjawisk codziennych. Wreszcie… ni z gruszki, ni z pietruszki… gdy już zwątpiłem w wiatr morski, przychodzi mała kopertka ze znakami firmowymi PLO. Treść listu lakoniczno-nieprzejrzysta. Mam przybyć do Gdyni. Po raz pierwszy w moim dorosłym życiu. Pozostałe przy duszy dolary zamieniam na złote i ze zbożną myślą odżywiania się w jakimś barze mlecznym stolicy polskiej marynarki pasażerskiej, siadam do pociągu „nie byle jakiego” do Gdyni. Zakwaterowanie przyznano mi w „Domu Pij… ” – przepraszam – „Marynarza”. Zgłaszam się przy ulicy 10 Lutego 24, w samym centrum „trustu mózgów” Polskich Linii Oceanicznych. Jest punktualnie dziewiąta rano. Mam się zgłosić do pana… S. Żegnaj, szczurze lądowy, witaj, człowieku morza – tylko tyle zdążyłem pomyśleć…

ROZDZIAŁ II

„OFICER ROZRYWKOWY – CZYLI ZŁY STAN JĄDER; KOMISJA LEKARSKA”

Drzwi się za mną zamknęły – na razie, póki co – jeszcze nie zatrzasnęły… W pełni świadomy oczekujących mnie wrażeń „personalno-morskich”, nauczony „maminą kindersztubą” uśmiecham się szeroko i staję w postawie pełnej szacunku przed tow. kadrowcem. Mizerny ten człeczyna, w niedbale połatanym, szmatławym pulowerku na ramionach oraz niewidzących żelazka „rurach” spodni – przepraszam za wyrażenie – przyjął mnie chłodnym wzrokiem przemęczonego i niedospanego urzędnika i rzekł:

– O, witam, panie „rozrywkowy”, czy ma pan wszystkie potrzebne załączniki?

– Witam… ależ oczywiście… wszystko według listy sporządzonej przez Dział Kadr.

Trzeba było w tamtych czasach być śmiałym, więc też śmiałym ruchem „wygruziłem” na biurko kadrowca wspomniane papierzyska, że wymienię tylko kilka o znaczeniu witalnym: warszawska analiza kału… chyba na (do)nosicielstwo, wyniki badania uryny, certyfikat o niekaralności – na razie niepodpisany przez królową holenderską Beatrix, bo nie byliśmy jeszcze w dobrej komitywie, zaświadczenie z Rady Spółdzielni Mieszkaniowej „Energetyka” o zasiedleniu, a teraz na morzu o czasowym „odsiedleniu”, zaświadczenie o póki co – „niealimentacji”, wreszcie moje oświadczenie na intencję, gdybym „zszedł” (chyba bez zezwolenia władz) z tego padołu ziemskiego śmiercią marynarza i parę jeszcze „upierdliwych” załączników. Jakie to wywarło wrażenie na moim pierwszym kontakcie z Wielką Przygodą? Nie wiem. Wiem natomiast, że siedząc w skupieniu około czterdziestu pięciu minut, pan towarzysz-kadrowiec oddał się z upodobaniem śledzeniu papierów z warszawskimi – jeszcze – pieczątkami. No cóż, Stolica – proszę wycieczki… Przyznaję uczciwie, iż i ja również oddałem się smętnej analizie mojego interlokutora…

Niedospany ten człowieczyna (nazwiska nie powiem, bo nie wpisał się niczym godnym w moje życie) wpadł w trans lektury moich dokumentów, gdy pozwoliłem sobie na krótką wycieczkę myślową w przeszłość.

Przypomniałem sobie, Drodzy Czytelnicy, wspaniałą p. Florinę de Bruijn – moją nauczycielkę „holenderskiego życia”, a zarazem ciekawy model psychologiczny. Starała się ona wskazywać mi delikatną zmysłowość języka holenderskiego. Ten w rzeczywistości agresywny i dosyć brutalny w wymowie język zachodniogermański – poprzez lata handlu, odkryć geograficznych i kolonializmu (dzisiaj nazywamy to globalizmem) – wypracował w sobie określenie „skomplikowane relacje międzyludzkie”. Chciałbym i ja w formie parafrazy wrzucić te „skomplikowane relacje międzyludzkie” do mego skromnego dziełka – ilekroć przydarzy mi się rozpatrywać, czasami nawet i roztrząsać, stosunki polsko-żydowsko-gdańsko-śląsko-poznańsko-proniemieckie lub prosowieckie itd., itp. Atoli wszystkie te relacje zachodziły w moich „kontaktach” międzyludzkich na lądzie w PLO i na samym statku, dlatego pozwoliłem sobie na tę małą dygresję „holendersko-psychologiczną”, zachowując w serdecznej pamięci p. Florinę… No i co?!… – miałem rację. Pan towarzysz kadrowiec zaczął brać mnie w obroty. Twarz jego przybrała wygląd gorliwego patrioty, który na swym odpowiedzialnym stanowisku ma wytropić rewizjonistów i szpionów ze zgniłego Zachodu, czyniących zakusy na funkcję oficera rozrywkowego na tss. „Stefan Batory”, funkcję, którą mój „konkurent” – a z biegiem lat i serdeczny przyjaciel – Eryk Kulm okupił personalnym wypiciem „ze skomplikowanymi relacjami międzyludzkimi” kilkunastu cystern czteroosiowych PKP wódki oraz koniaku, by utrzymać ten ważny „kaganek patriotyzmu” – dożywotnio. Kadrowiec – jak każdy zdrowo myślący patriota – przyglądał mi się badawczo, zadawszy kilka pokrętnych pytań, analizował każdy mój wdech i wydech, po czym orzekł:

– Papiery u pana w porządku.

Dostałem kopniaka na dalszą drogę urzędniczo-kadrową. No i jak tu nie wierzyć w Opatrzność? Po niezbyt przyjemnej konfrontacji z „męskim” kadrowcem spotkała mnie niespodzianka – jedna z najmilszych w mojej morskiej historii. Na dalsze egzaminy zostałem skierowany do uroczej na owe czasy (a pewnie do dzisiaj) p. Krysi Skibińskiej, sekretarki szefa Działu Kadr. Dla precyzji tego miłego wypadku losowego dodam, że żony komandora Marwoju. Przemiła ta pani przyjęła mnie serdecznie, dziś byśmy powiedzieli „po ludzku”, napoiła kawą i wspaniałymi czekoladkami i wyjednała konieczne stempelki na dalszą drogę urzędową oficera rozrywkowegoin spe.Obiecała też spotkanie osobiste z szefem, nie miałem specjalnej inklinacji ku temu – lecz w związku z… „wielką rolą” przypadłą mi z gazetowego ogłoszenia – i tego towarzysza musiałem obejrzeć… Szef był zresztą „obrzydliwym chamem” na wysokim stołku. Zastanawiam się, jakby to adekwatnie nazwać – „nabzdyczony Łemek – karierowicz”, oto jakbym mógł pokrótce opisać jego półgłówkowate, chamskie zachowanie… pierwszego boga – przed Bogiem w Niebie, czyli w kadrach „pana PLO”. Na moje szczęście piękna sekretarka Krysia umilała mi życie – od czasu do czasu – z lękiem rzucając okiem na ciężkie, dębowe, „zaskórowane” hermetycznie drzwi szefa. Mogę wystąpić o drugi krok na mej drodze kariery morskiej. Cały czas głowiłem się, na czym będzie polegał „egzamin na Stefka”. Oczyma swojej duszy wyobrażałem sobie ogromne sale egzaminacyjne, tłumy podobnych mi kandydatów nauk wszelakich na roz(g)rywkowego, tymczasem napotkałem zwykły dzień pracy dużego przedsiębiorstwa żeglugowego. Na owe czasy PLO były światowym gigantem w przewozach liniowych – bodajże drugie miejsce na świecie z ponad dwustu statkami (teraz, jak wieść gminna niesie, interes to „plajtopodobny”). Gdzie te cymesy… pytam? Już bezczelnie domyślałem się, że czujni towarzysze frontu ideologicznego na pokładzie naszego transatlantyku musieli (teoretycznie) znać języki obce, by mnie i tysiące innych, podobnych mi facetów przesiać przez sito piekła egzaminacyjnego. Tymczasem nic się takiego nie zapowiadało… Języki były wymogiem konkursu –sine qua non– dostać się tedy na „Batorego” bez przesiewu było czystą niemożliwością – jak to ładnie ujmują Amerykanie –physical impossibility.A więc wynikało z tego jasno, że należałoby moje ciało (a może także i umysł) przedłożyć jakiejkolwiek komisji egzaminacyjnej. Komisji, Drodzy Czytelnicy, która mogłaby mnie przeegzaminować – chodziło przecież o piekielne, horrendalne warunki – niedościgłe w tamtych czasach ustroju równości i sprawiedliwości społecznej – znaleźć człowieka z perfekcyjnym angielskim, holenderskim i niemieckim, poniżej trzydziestki. I to oczywiście – ma się rozumieć – takiego, który z matczynym mlekiem wyssał nieśmiertelne idee marksizmu i leninizmu. O fenomenalnych meandrach systemu kwalifikacji pracowników na polskie statki morskie nie zapomnę tak szybko. Życzyłbym sobie jednak bardzo, by Czytelnik raczył sobie uzmysłowić, że na „Stefanie Batorym” można było być kompletnie „amputowanym” na mózgu, nie umieć kompletnie nic (a nic), a zarazem piastować wszystkie możliwe wysokie funkcje dowódcze dożywotnio – lub, co było (alko)dopustem Bożym i klątwą partii – do objawienia się marskości wątroby lubdelirium tremens.Warunkiem sukcesu były „chody”, wiernopoddańcza zależność od PZPR-u, układy rodzinne lub inne „podkłady” i niebywałe, niesłychane lizusostwo (tego na szerokim świecie nigdy nie doświadczyłem, może tylko podobne na dworze króla Jordanii i w jego liniach powietrznych). Aby być bossem na „Batorym”, należało wylizać kilka „tylnych skoków” czerwonym, czarnym, fioletowym (jeszcze bez władzy), zielonym (byli wtedy jeszcze w rozsypce) kacykom, by uzyskać te najprawdziwsze stopnie oficerskie, jak np. kapitan, st. mechanik, lub zdać kilka para-egzaminów przed komisją „kolesiów”, by załadować się na wieki –sensu stricte– na takie stanowiska o zgoła eufemistycznych szczeblach kariery morsko-zawodowej, jak: wine-steward (steward zajmujący się wyłącznie serwowaniem cocktaili… ale fucha), barman (to byli pierwsi w Polsce mili(ard)onerzy, różnego autoramentu ochmistrze itd., itp. Teraz – z ogromnej perspektywy czasu – podejrzewam, ale to mówię Czytelnikom w zaufaniu, iż funkcja ochmistrza kabinowego, restauracyjnego lub „nocnego” nie wymagała głębokich studiów filozoficznych nad duszą pasażera – podstawówka w lasach kieleckich u tow. Moczara była wystarczającym „uniwersytetem” klasy robotniczej. Jak się już wkrótce dowiedziałem, wcale nie stanowisko oficera rozrywkowego było największym marzeniem młodych gdańszczan. Równi mi wiekiem i ambicjami marynarze „Batorego” chcieli być po prostu barmanami lub wine-stewardami. Wiązało się to niechybnie z krociami banknotów, które rodziły się na „batorowym pniu” i przysparzały nieopisanych dóbr dżentelmenom w idealnie, ręcznie pranych (przez specjalnie zamówione do tego celu służące-praczki) – białych barmańskich kubraczkach i naszywce „admiralskiej” na lewym ramieniu. Na lądzie, w Gdyni, barmanów nazywano nawet „sputnikami” z racji posiadania wysokiej klasy „automobilów”, którymi obsługiwali kadrę dowódczą i prominencję Wybrzeża na Nabrzeże Francuskie, gdzie rezydował w porcie krajowym „Stefek”. Cóż to były te mizerne apanaże kapitana i oficerów w porównaniu z prawdziwymi „sputnikami” – nazywanymi potem przez mnie pieszczotliwie „Rasputinami”. Ale do tych „cudeniek finansjery” światowej powrócę później z racji moich częstych „kontaktów” ze światem załogi „batorowskiej”. Zupełnie nie przewidywałem na tym etapie mojej przygody z morzem, że będę miał to szczęście zobaczyć owo „piekiełko czerwonych pająków na kapitalistyczno-imperialistycznych wodach” – w pomnożeniu przez wiele lat mojej młodości.

Atoli czas na egzaminy. I tu kolejny mój błąd, ba… głębokie rozczarowanie… I tu przyznaję, umyślnie bałaganiłem drogocenny czas, by zostać na dłuższą rozmowę z p. Krysią Skibińską, wpatrując się bezczelnie w jej piękne, ciemne oczy. Niestety, i ta urocza pani musiała dokończyć ze mną formalności, mając na uwadze regularne chamskie „porykiwanie” Łemka zza ściany, za dębowymi „skórowanymi” drzwiami, i zawiadomiła mnie, że na rozrywkowego zgłosiła się masa ludzka w liczbie trzech tysięcy sześciuset kandydatów ze wszystkich zakątków PRL-u. Krysia – z miejsca zaczęliśmy się tykać (wybacz, komandorze Marwoju) – mówiła coś o górnikach przodowych (ci towarzysze mieli akurat wtedy „gierko-przody”), sztygarach, aktorach teatralnych, włącznie z prominencją telewizyjno-radiową, redaktorach poważnych pism, ludziach nauki, pracownikach frontu ideologicznego, były też zdolne panie itd. Wszyscy oni – tak to sobie wyobrażałem na tamte odległe czasy – wszyscy oni stali przynajmniej „o głowę wyżej” ode mnie, całe trzy tysiące sześćset sztuk facetów w białych koszulkach i CeDe-Towskich marynarkach kroju stalinowskiego ubeka cywilniaka (jeśli się nie mylę, wtedy koszula non-iron była hitem). Widziałem oczyma wyobraźni masy ogólnopolskiego, „pospolitego, wykształconego ruszenia” w walce o dobre życie, na ciekawym stanowisku na morzu. Wszystkie te moje zjawy, zmory i złe sny przerywane pijackimi pohukiwaniami w Domu Marynarza, gdzie mnie na nocleg była uprzejma skierować p. Krysia Skibińska, wzięły w łeb. Nic z tych rzeczy. Było właśnie zupełnie inaczej. I tego też dnia zacząłem dobrze myśleć o gospodarności ludzi Wybrzeża, niewydającym milionów (tak ważnych dla PRL-u), a mających w swoich szeregach takich ludzi jak wielki, wspaniały intendent (pierwszy po Bogu w długiej historii GAL, II wojny na Morzu i PLO) – p. Henio Szenk…

Przy jakiejś „kadrowej” okazji wpuszczono do pokoju przesłuchań p. Henryka Szenka, wtedy na urlopie – wieloletniego intendenta starego „Batorego” i „Stefana Batorego”. Jak sobie przypominam, p. Henryk miał już wtedy dobrze około sześćdziesiątki, lecz czerstwy, wesoły i miły (jak zawsze potem, póki go znałem) wparował do gabinetu pana szefa kadr (zwanego przez marynarzy z „nowojapońska” – jama chama). Wyznam, że rozumienie mowy polskiej u p. Henryka było dowodem mojej wielkiej wnikliwości. Zachęcony wezwaniem pana szefa kadr, Henio Szenk odezwał się do mnie „podobno” coś po holendersku. Oczywiście w odpowiedzi coś wycharczałem, co wprawiło w zachwyt i p. Henia, i kadrowca, no i oczywiście czarowną p. Krysię Skibińską. Opinia intendenta była jednoznaczna… Wybaczcie, Czytelnicy, lekką „chropowatość” języka morskiego…

– Ten (l)uj… mówi po holende(l)sku…

– Tego (l)uja chcę mieć na statku – (l)eszta… (trzy tysiące sześćset kandydatek i kandydatów) niech spie(l)dala do domu…, bo ku(l)wa, jak słyszę, jak oni nawet po polsku mówią… to żaby s(l)ają mi do żołądka… ale ten (l)uj mówi po holende(l)sku… nap(l)awdę…

Muszę zauważyć, że p. Henryk Szenk – potem Henio – był jednym z najwspanialszych, najbardziej wykształconych fachowo i językowo ludzi, których udało mi się spotkać na statku. Znany z wielu morskich przypowieści, p. Henryk Szenk – służył na „Chrobrym” oraz „Sobieskim” podczas II wojny światowej – mówiąc zdanie o „żabach” i jego doznaniach w rozmowach z kandydatami, miał na myśli swój schorowany żołądek i kamicę żółciową. To znaczy, tak on sobie wyimaginował nadczynność żołądka zwaną zgagą – niemoc znaną wszystkim umiarkowanie i średnio pijącym obywatelom PRL-u. Nietrudno wyobrazić sobie, jak wielkie było to moje szczęście egzaminacyjne, szczególnie zaś zachwyt Krysi Skibińskiej, skoro tylko trochę „mięsa” rzuconego przez p. Henia zadecydowało o moim przyszłym losie „marynarza”. W duchowym i sennym stanie (absolutnej, mojej na one czasy, trzeźwości) oczekiwałem potwornej masy egzaminacyjnej, a okazało się, że jedno „wycharczenie” czegoś tam po holendersku otwierało drogę do świata przygody na morzu, Wielkiej Przygody. I to na jedynej chlubie, transatlantyku. Nie było tedy nic innego do roboty, jak pomyśleć bardzo już poważnie o nowej pracy, o nowych warunkach życia. Niestety, nawet w najdzikszych snach nie przypuszczałem, że owo „szczęście egzaminacyjne” oznaczało długą, bolesną drogę przez sieć gabinetów lekarskich oraz przez cały szereg poważnych i dyskretnych rozmów (proszę, Panie Czytelniczki, nie uśmiechać się – piszę bardzo poważnie).

Dostałem skierowanie do lekarza. Nie do byle jakiego lekarza. Do lekarza medycyny morskiej. Tutaj chciałbym być wierny moim zasadom moralności ogólnoludzkiej i stwierdzam autorytatywnie, że całe życie miałem za sobą całą inteligencję i diasporę żydowską – nawet po ustaniu mojej kariery na morzu – a także na wieloletniej emigracji. Nie trzeba jednak być Einsteinem (też genialny Żyd – według Gallupa najmądrzejszy człowiek w historii świata), by zdać sobie sprawę, że w tamtych (a może i obecnych) czasach, synekury Morskiej Komisji Lekarsko-Kwalifikacyjnej były w ręku tychże moich przyjaciół (których, niestety, nie znałem – bo niby skąd – stawiałem pierwsze kroki w życiu na Ziemi Gdańskiej). A więc tym razem to nie przelewki, to prawdziwa ocena mojej przydatności na morzu w roli: oficer roz(g)rywkowy. Jeżeli widzę choć cień uśmiechu na Waszej twarzy, Kochani Czytelnicy, proszę zachować spokój. Wybaczcie mi Państwo, że zapomniałem, z biegiem upływu nieubłaganego czasu, adresu tej szacownej komisji lekarskiej, lecz musiała się ona znajdować w okolicach Urzędu Morskiego w Gdyni. Jak sobie też może Czytelnicy przypominają – wszelakie badania medyczne oraz „generalnou medickou proglidku”, jak mówią nasi południowi bracia, miałem szczęśliwie za sobą – żadnego migotania komór ani jakichkolwiek niesprawności medyczno-seksualnych moja od lat „rejonowa” lekarka Alicja N. nie stwierdziła, więc pomaszerowałem na wyznaczoną godzinę, jak się ślicznie mówi po staropolsku –nomen omen– z otwartą przyłbicą. No i tu przyjęto mnie serdecznie. Cudowna jak malowanie brunetka z lekko maślanymi oczyma przyjęła mnie jak „serdecznego gościa” i wszyscy mianowali mnie per „ty” – oficer rozrywkowy. Lekarze komisji (też wszyscy bruneciki) bez mała nie obcałowali mojej skromnej, 161-centymetrowej, postaci, a nawet składali już zamówienia na wspólne drinki na pokładzie „Stefka”. Francja elegancja – myślałem sobie.

Komisję przebrnąłem uczciwie, do końca, przedstawiając jej członkom wszystkie moje członki. Zażenowała mnie miła sekretarka medyczna (raz potem spotkałem ją na „Stefanie Batorym”), która w sposób nielubieżny, a raczej pragmatyczno-naukowy również koncentrowała się na moich członkach – wszystkich – bez wyjątku. Gdy odziałem się w slipki, otarłem pot z czoła, wezwał mnie do swego gabinetu przewodniczący, p. dr Jurek M.:

– Posłuchaj, chłopie – rzecze on. – Wszystko w porządku. Tu masz orzeczenie Komisji Lekarsko-Kwalifikacyjnej – możesz pracować na statkach PLO. Witam cię serdecznie jako oficera rozrywkowego – … Buźka, rąsia, bez kwiatka ani orderu… Ciao…

Radosny jak szczygiełek wiosenną porą wyskoczyłem na marcowy gdyński deptak. Przyznaję bez kozery, że chciałbym całować wszystkich przechodniów i zrobić szereg dobrych uczynków, by podziękować Panu za doznaną ulgę drugiego etapu medycznego w walce o stołek na „Stefku”. Pędzę do PLO na ulicę 10 Lutego 24. Tutaj jestem przechwycony przez śliczną panią Krysię Skibińską z kadr – ja jestem oczarowany wiosną i serdecznością Wybrzeża, szczególnie manifestowanego piękną osobą p. Krysi S. (chyba nawet był 13 marca, jej imieniny, i po drodze nawinął mi się jakiś bukiecik), co – rzecz jasna – umocniło mój wspaniały, szampański wręcz nastrój. Pani Krysia natychmiast wręczyła mi pęk papierów: tu na mundury do krawca (spółdzielnia pracy rękodzielnicza… już nie wiem jaka), tam do znanego mi „Domu Marynarza”, tu na jakieś zakupy, tam do szewca po buty itd. Boże, czułem się jak nowo narodzony obywatel pięknej i rzetelnej pod względem moralno-etycznym PRL. Wpadają mi do głowy nawet słowa świeżo „dostąpionego” do władzy Edzia Gierka – „aby ludziom żyło się lepiej, a kraj rósł w siłę”. Mimo że szwendałem się – żeby nie użyć słowa historyczno-politycznego: wałęsałem się – niemiłosiernie długo, na piechotę, po obcym i dosyć rozległym mieście, udało mi się wszystko załatwić przed piątą po południu, tak że nie czekała mnie noc w domu „świętego pijaka-marynarza”. Zdążyłem pędem na pociąg pospieszny do Warszawy Wschodniej. Przecież muszę w domu wyznać tajemnice mego życiowego sukcesu…

Na owe czasy rodzina moja była jeszcze w komplecie, wszyscy byli już wiekowi, lecz jeszcze jako tako zdrowi, ciocie i wujkowie też pili nieźle – przeważnie za moje zdrowie, zdrowie marynarza „słonych wód”. No, przecież jestem marynarzem, co prawda od rozrywki, ale zawsze marynarzem – ba… oficerem Polskiej Marynarki Handlowej na jedynym polskim statku pasażerskim, chlubie całego kraju.

Iluzja szczęścia nie trwała długo. Następnego dnia nadszedł list polecony ekspres z PLO, w którym mi donoszono, że jestem niezdatny do pracy jako oficer (seksualno-alkoholowy) rozrywkowy, ponieważ Komisja Lekarsko-Kwalifikacyjna dopatrzyła się wady. Jakiej – nie podano (???!!!). Obywatelowi przysługuje prawo odwołania się do Morskiej Komisji takiej a siakiej do dnia itd., itp. A więc grom z jasnego nieba – jak w pysk strzelił. Przede wszystkim głęboki wstyd wymalował rumieńce na mej twarzy. A może syfilis (a to niby skąd? – przecież moje mizerne porywy seksualne nie były „zakrapiane” – ależ to nonsens), a może kłopoty z sercem – wyczyny profesora Christiana Barnarda były już światu medycyny znane (choć ten brzydki rasista pochodził z holenderskiej rodziny w nieuznawanej na mapie kochanego PRL-u RPA?). Gubiłem się w morzu domysłów, ale wniosek był jednoznaczny. Jestem człowiekiem chorym na nieznaną mi dotąd chorobę. Być może, że jestem na skraju wczesnej (jakże bardzo) śmierci? Zrobiło mi przykro na duszy – przyznacie sami – opuszczać ten padół, „nowo-gierko-katolickiej” Polski – zaledwie po dwudziestu trzech latach żywota.

Był – i na nasze szczęście jest – taki Wielki Polak, który doradzał mi przy intencjach naszego spotkania: „Walcz do ostatka – spełnij twój obowiązek do ostatka”. W tysiącletniej historii Polski Kościół z władzą – czy bez władzy – był i jest zawsze ostoją dla ludzi urodzonych nad Wisłą. I tak też było w moim przypadku – jakże komicznie bizantyńskim, miałkim wobec problemów Kościoła w 1971 roku.

Był Witek Wudel – śp. przyjaciel serdeczny mojego ojca, pochodzący z „diaspory” – wtedy nie było jeszcze czaru UW, doktor nauk filozoficznych, umieszczony na bardzo „przyczernionej” liście władców Komuny. Ten, doświadczony obozami koncentracyjnymi podczas wojny i powojennymi „potyczkami” z nowym systemem władzy robotniczo-chłopskiej, wysłuchał uważnie mojej „batorowej” odysei i rzekł w te słowa:

– Powiedz mi, Andrzej, czy ten obecny oficer rozrywkowy, czy on ci nie mieszał w Komisji Lekarskiej?

Chodziło o wspomnianego już na kartach tej powieści Eryka Kulma, w fazie początkowej z rezerwą odnoszącego się do mnie nieprzyjaciela, ale z biegiem lat mojego przyjaciela. Pytanie owo, pełne głębokiej retoryki filozoficznej, było za głębokie dla mnie w treści, żebym mógł udzielić wujkowi logicznej odpowiedzi.

– Nie wiem, wujku – padła blado moja mizerna riposta.

Przecież skąd, do cholery jasnej, mogłem jako dwudziestotrzylatek wiedzieć lub próbować domniemywać, co kryje się za „wielkim” autorytetem Morskiej Komisji Lekarsko-Kwalifikacyjnej? Przecież to byłoby wręcz nieładnie podłożyć mi nogę na statku, nim jeszcze ujrzałem jego pokład…

Wzmocniony psychicznie rozmową z wujkiem filozofem, przywdziałem maskę Marsa (nie Marksa) i udałem się ponownie na bój śmiertelny z Komisją Lekarską na pokładzie – póki co – pociągu osobowo-przyspieszonego, wyjeżdżającego o godzinie dwudziestej trzeciej dwadzieścia trzy z Warszawy Wschodniej do Gdyni.

To samo, czego już raz w tak tryumfalny sposób raczyłem dostąpić, ta sama cudna Krysia, ten sam kadrowiec, ten sam głośny Dom Marynarza. Co więcej – tu, po trzydziestu latach z górą, mogę dać upust moim przekonaniom – przestałem już wtedy myśleć o tym, „by ludziom żyło się lepiej, a kraj rósł w siłę”. Myślałem o swojej indywidualnej walce o moje jutro na wspaniałym, polskim statku pasażerskim. Idę do boju, tym razem bez słodkich podniet i miłych zapewnień kadr, gdyż w PLO każdy trzeźwo myślący wiedział, że z Komisją Lekarską nikt nie wygrał, bo przecież i tak zdrowie załamane (niewiadomym był fakt, jaka była moja przeszłość), a śmierć czyha zza węgła, by okryć me wątłe ciało swym czarnym całunem… Tym razem świdrują mnie oczy Komisji – moi Drodzy Czytelnicy – prosto poniżej linii zanurzenia, jak mówią technicy i inżynierowie marynarki, lekarze zaś spoglądali „Argusowym” okiem poniżej mego pasa, nagiego pasa, co, by Państwa nie urazić, nazywano już w Biblii przyrodzeniem. Ich oczy wrzynały się w moje obnażone „generalia”, zwane również z łacińska: genitalia, i wyraz rozgoryczenia i smutku malował „pysie” moich przyszłych „przyjaciół” doktorków. Ja zaś, zdruzgotany, stałem nagi na wyspie świata wiedzy medyczno-morskiej, nie mając nic poza własną dłonią, by przykryć to chore, napastliwe miejsce. Ileż to myśli kłębiło mi się w głowie? Cholera – pewnie syfilis, a może coś jeszcze zgoła gorszego? W tamtych odległych czasach, przed moimi pobytami na Dalekim Wschodzie, w Casablance i innych „drażliwych” erotycznie miejscach, u chłopca tak wrażliwego na punkcie tak delikatnym jak Wenera, można było niechybnie spodziewać się nagłej reakcji mojego udręczonego serca. W tym czasie nie używałem jeszcze popularnej medycyny ludowej, zwanej w zależności od regionu geograficznego: wódka, whisky, gin, brandy etc.

– Proszę o diagnozę – rzekłem, siląc się na spokój i opanowanie. Prawdę rzekłszy, szykowałem się na miażdżącą ocenę mojego niezdrowego członka.

Mały, przemiły, ciemny brunecik (tych brunecików o ciemnej karnacji i maślanych oczkach wielu jeszcze spotkałem na mej drodze), szef Komisji chlapnął coś po łacinie, zaś przemiła pani sekretarka, też typ orientalno-bałkański przetłumaczyła mi ów medyczny termin po naszemu – POWIĘKSZENIE POWRÓZKÓW NASIENNYCH. Zaledwie trzy słowa – tak brzmiał mój wyrok skazujący mnie na dożywotnie ślęczenie na lądzie – bez prawa wąchania ożywczego jodu dalekich mórz – tak namacalnie zaistniałych w moich marzeniach.

Powiększenie powrózków nasiennych – trzy słowa – trzy sztylety. Zresztą, gwoli prawdy autorskiej przyznam szczerze, iż ten wyrok nie wpłynął ujemnie na moje zdrowie, gdyż powiększeniesensu stricte„medicinalis” słyszałem tylko w odniesieniu do moich migdałków, powrózki – słyszałem coś z polskiej literatury pięknej, u p. Sienkiewicza i p. Konopnickiej – z literatury byłem zawsze uczniem celującym – a nasionka widziałem atoli tylko w doniczce.

A więc te trzy słowa być może oznaczały wyrok. Wyrok bezapelacyjny. Tu chciałbym nadmienić, że Komisja przestała mnie „tykać” i zwracano się mnie per „pan” tonem oficjalno-żałobnym. Przy TAKIEJ chorobie nie ma poufałości z ciałem medycznym… Jakże bolesne było to dla mnie. „Wspominkowany” już przeze mnie doktorek starozakonny, Jurek M. (w okresie mojej „batoryzacji” przeszliśmy na ty po wspólnym wypiciu multum alkoholu – choć bardzo to niezdrowe na powrózki nasienne), zabrał się tedy do rzeczy dla mnie najbardziej przykrej. Chodziło o wyjaśnienie przyczyn choroby, ewentualnie walki z niemocą na śmierć i życie, a wreszcie uzyskania wyroku w formie pisemnej. Nic w tym z trywialnej nagości zdarzeń mojej „choroby”. Nagi byłem co prawda jak przysłowiowy „święty turecki”. Jeszcze raz serdeczne i pełne głębokiego współczucia pożegnanie z Komisją Lekarsko-Kwalifikacyjną (w zamieszaniu pocałowałem czyjąś pulchną rączkę, mam nadzieję, że nie pulchnego starozakonnego doktorka), pożegnałem stolicę Polskiej Marynarki Pasażerskiej, Gdynię – myśląc o czarownej Krysi S. – wybacz, komandorze Marwoju; wraz z negatywnym pisemnym wynikiem badań wracam ponownie pociągiem osobowo-przyspieszonym do Warszawy. Choroba, a może nawet i śmierć, zamiast „Stefana Batorego”. Przykre.

W domowych pieleszach witają mnie moi kochani Rodzice oraz wspomniany już przyjaciel ojca sprzed wojny – profesor filozofii, doktor Witek Wudel. Moja zdruzgotana bólem i cierpieniem moralnym twarz, zszarzała całonocną podróżą, mocno – jak zawsze – opóźnionego pociągu osobowo-przyspieszonego kontrastowała jaskrawie z dosyć podejrzaną radością malującą się na licach moich najbliższych. Czyżby wujek-filozof, jeden z najdzielniejszych protagonistów filozofii socjalizmu żydowskiego opartego na „zdrowym” – wtedy bardzo „niezdrowym” – kapitalizmie (sprzed i po wojnie), doszedł do jakichś wniosków, będących przyczyną mojego morsko-lekarskiego niepowodzenia?

Wujek-filozof pyta mnie bez ogródek:

– A powiedz mi, synu, że kocham ich jak braci i szanuję jako solidarnych ludzi, ilu tam starozakonnych cię obmacywało?

– Mój Boże – mówię – tych jest mi bardzo trudno rozpoznać, zresztą moja szansa na pracę na statku jest już zaprzepaszczona na zawsze. Nie będę już pracował na „Stefanie Batorym”, ani mi nawet śnić o tym pięknym zdarzeniu – odrzekłem.

– A powiedz mi, Andrzej, czy stwierdzili oni coś, co mogłoby wskazywać na poważną niedomogę twojego zdrowia? – zapytał wujek filozof.

– Tak, wujku, Komisja stwierdziła powiększenie powrózków nasiennych.

Tego bym się nigdy nie spodziewał… po szanownym profesorze, człowieku owianym nimbem tajników polityki i życia, autorze ciekawych, jakże pasjonujących prac naukowych z dziedziny filozofii nowożytnej… Wujek Witek doznał szoku. Następnie zaś eksplodował niczym pocisk artyleryjski, eksplodował gniewem świętym na swych „współwyznawców” starozakonnych, korupcję systemu socjalistycznego, na rząd, wreszcie na ten cały bajzel PRL-u…

– Aż, do cholery jasnej – wrzeszczał – mam przyjaciela Żyda, lekarza androloga-urologa, i ten nie robi nic innego, jak tylko reklamuje synów przyjaciół oraz kumpli od wojska, głównie dzięki przysłowiowym powiększonym powrózkom nasiennym. Te są zaś tak trudne do zbadania jak prostata u noworodka płci żeńskiej – dodaje już prawie z drwiącym uśmiechem mój wujek-filozof.

Aczkolwiek, gwoli prawdy, nie godzi zataić się faktu, że mój wujek-profesor i moja niezapomniana Mama wypili już wspólnym wysiłkiem od samego rana butelczynę ulubionej „Paschalnej”… Wuj dodaje głosem już bardziej wymodulowanym, aczkolwiek niewolnym od nazewnictwa mało parlamentarnego:

– Choć ich nie widziałem, ani nie znam ich nazwisk ani tytułów… znam tych takich a takich s… synów… (tu się wuj-filozof niezbyt pochlebnie wyraził o rodzicielkach mojej Komisji), zrobili cię w konia z twoją chorobą… Na nic nie jesteś chory… Ktoś wyraźnie przekupił Komisję Lekarską w Gdyni.

Mój wujek był znany w czasach stalinowskich z tego, że śmiał wytykać Zambrowskiemu, Spychalskiemu i innym „czerwonym pająkom” z premierem długowłosym Cyrankiewiczem na czele, ale również i Michnikom, i Kuroniom (rodzice tych wiekopomnych działaczy bywali w domu mego ojca na jego imieniny) – ja też sobie coś przypominam przez mgłę… – niemoralność żydowską i nazywał ich per „gnojku”. Również ten niezbyt przychylny epitet został użyty w stosunku do ówczesnego ministra zdrowia, pana doktora Sz. Wujek rzekł jeszcze, pocieszając moją skołataną zdrowotnie i psychicznie osobę:

– Ja już mu nawtykam za tych łobuzów w Gdyni…

Śniadanie u rodziców przebiegło w zgoła sielankowej atmosferze.

Rano