Zimne światło gwiazd - Bartek Biedrzycki - ebook

Zimne światło gwiazd ebook

Bartek Biedrzycki

3,6

Opis

Krótka choć gwałtowna wojna wstrząsnęła kontynentem drugi raz po zaledwie dwudziestu latach wolności i pokoju. Dała nam impuls, aby tu, w Środkowej i Wschodniej Europie, skupić się na pracy na rzecz pokoju. Socjalistyczna nauka i technika wyniosła nas na orbitę, zgodnie ze słowami naszego wielkiego rodaka Konstantego Ciołkowskiego, że wprawdzie planeta nasza jest kolebką rozumu, lecz nie można całego życia spędzić w kolebce.

Żyjemy w wieku gwiezdnym, w erze kosmosu, w czasach rewolucji ponadplanetarnej. To, o czym zaledwie śnili nasi dziadowie, a co w dekadzie naszych ojców było wciąż tylko ledwo uchwytnym marzeniem, stało się dla nas, dzieci demokratycznego dobrobytu i nauki – codziennością.

Gdy w 1977 roku otwarto Szkołę Pilotów przy Centrum Kosmicznym Konstantego Ciołkowskiego, w mury nowej uczelni wstąpili dziewczęta i chłopcy będący kwiatem narodu polskiego. Ci dzielni młodzi ludzie, stawiając obywatelski obowiązek i rozwój nauki ponad własne partykularne interesy i ponad własne życie, zasiedlają zimną pustkę kosmicznej próżni.

Poznajcie losy bohaterów socjalistycznej epopei – Gwiezdnej Glorii, pierwszej Polki w kosmosie – Wiktora Dobrowolskiego i Jerzego Nowickiego, pary nieustraszonych pilotów, których nie przeraża mrok orbity ani technologiczne niedostatki, a także przybranego ojca ich wszystkich – dyrektora Centrum Kosmicznego, towarzysza o nienagannej obywatelskiej postawie, który nie waha się, gdy trzeba, postawić ludzkie życie ponad partyjnym interesem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 306

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (31 ocen)
8
12
5
3
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PawelKoss

Dobrze spędzony czas

Ciekawa alternatywna rzeczywistość w konwencji sf. Sama książka beznadziejnie złożona, ucięte fragmenty słów lub zdań. Błędy ortograficzne. Niestety.
00

Popularność




Tytuł: Zimne światło gwiazd

Autor: Bartek Biedrzycki

Copyright © 2020 by Bartek Biedrzycki

Copyright for the cover art

© Bill Ingalls & Krzysztof Biliński

All rights reserved.

Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX

Redakcja: Michał Cetnarowski

Korekta: Krzysztof Biliński

Projekt, skład, łamanie i przygotowanie do druku:

Krzysztof Biliński

Ilustracja na okładce:

Krzysztof Biliński na podstawie fotografii Billa Ingallsa

Ilustracje w książce: Robert Adler

Schematy stacji Europa i Ałmaz na podstawie Mir Hardware Heritage

Ilustracje do artykułu Tłok na gwiezdnych szlakach Bartek Biedrzycki

Tekstura imitująca stary papier: Designed by xamtiw / Freepik

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, z wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.

Wydawnictwo IX

[email protected]

wydawnictwoix.pl

Kraków 2020

Wydanie I

ISBN 978-83-958615-5-0 (oprawa miękka)

ISBN 978-83-958615-4-3 (oprawa twarda)

Raum Kuriosität

Kerzengrad steig ich zum Himmel, flieg´ ich zur Sonn´ direkt.

Unter mir auf das Gewimmel, da pfeif’ ich mit Respekt.

Hermann Dostal, Fliegermarsch

III Rzesza Niemiecka, 1940

Łoskot silnika narastał, w miarę jak 163D przyspieszał na pasie. Poderwał się sprawnie i uniósł w powietrze, a potem zatoczył lekki łuk i skierował się na wschód, prosto w słońce, które właśnie wychynęło ponad krawędź horyzontu. Huk wzmógł się, a następnie dała się słyszeć jakby eksplozja, przytłumiona już odległością, gdy Komet przełamał barierę dźwięku.

Thomas opuścił dłoń, którą osłaniał oczy od światła, i zeskoczył z metalowych schodków prowadzących na wieżę kontroli lotów wprost na beton pola startowego. Przystanął tam na moment, przerywając poranny bieg, żeby popatrzeć na start. Zerknął na zegarek – dochodziło za dziesięć siódma. Było chłodno, ledwo co zaczął się marzec, pasy startowe pokrywała delikatna warstewka wilgoci, a lekka mgła unosiła się nad betonem i nad otaczającymi lotnisko łąkami.

Poprawił grzywę płowych włosów i lekki truchtem skierował się ku kwaterom oficerskim. Miał dzisiaj dzień bez służby, ale niemiecki żołnierz jest na służbie cały czas, to bez znaczenia, czy znajduje się w koszarach, czy w kabinie eksperymentalnego odrzutowego myśliwca. Pilotów dotyczyło to tym bardziej – żyli w biegu, w wiecznym alercie, w każdej chwili gotowi, by zasiąść za sterami swoich wspaniałych maszyn i wzlecieć w niebo, gdy Heimat ich wezwie.

Kiedy biegł przez pole startowe, żołnierze prężyli się i salutowali mu, chociaż nie miał na sobie munduru. Jednak wszyscy w Peenemünde znali młodego oficera, bohatera Frontu Zachodniego, obsypanego wyróżnieniami absolwenta Luftkriegsschule Klotzsche[1], dokąd trafił prosto z szeregów Hitlerjugend, gdzie wsławił się jako sprawny i bezkompromisowy Kameradschaftsführer[2]. Pilota, który po rozpoczęciu działań wojskowych w ciągu pół roku zestrzelił ponad dwa tuziny samolotów wroga, z czego pierwsze kilkanaście zaliczył w czasie walk we Francji i Belgii, następne nad samą Wielką Brytanią w czasie Bitwy o Londyn, a pozostałe, gdy trafił na Front Wschodni. Teraz, w stopniumajora, odznaczony Krzyżem Żelaznym z Liśćmi Dębu i Mieczami, służył w specjalnej jednostce samolotów odrzutowych w północnych Niemczech, wykonując raczej zadania specjalne zlecane przez dowództwo Heeresversuchsanstalt[3], a nie typowe loty bojowe. Nie raz słyszał, jak za jego plecami mówiono, że odziedziczył talent i pozycję społeczną po ojcu i jego kuzynach, wybitnych asach lotnictwa z czasów Wielkiej Wojny, jednak nie robił nic sobie z tych plotek, uważając bójki między oficerami za niegodne honoru niemieckiego żołnierza. Nie zważał też na krzywdzące opinie, że tylko niesmaczny upór i ambicje jego matki, wdowy po Manfredzie, zestrzelonym gdy Thomas miał zaledwie kilka miesięcy, zapewniły mu dostęp do najlepszych szkół i potrzebnych kontaktów. Lotnik wiedział, że jego imponujący rejestr zestrzeleń mówił sam za siebie.

Przebiegł teraz przez chłodną plamę cienia rzucanego przez wieżę kontroli lotów, zerknął na zegarek i skręcił, aby zrobić jeszcze jedno okrążenie pola startowego, kiedy w połowie odległości do bramy zobaczył jakąś postać, dającą mu znaki wymachami rąk. Sprawnie zmienił kierunek i ruszył ku sygnalizującemu pośpiech żołnierzowi. Kiedy do niego dotarł, tamten wyprężył się na baczność i uniósł dłoń w pozdrowieniu.

— Hail Hitler! — krzyknął. Oddanie młodego oficera wodzowi, sprawie Partii i Wielkim Niemcom było powszechnie znane. Thomas okrążył adiutanta i zatrzymał się. Naszywki na kołnierzu i rękawie nie pozostawiały wątpliwości, skąd tamten się wziął. — Major Thomas Manfred Freiherr von Richthofen? — upewnił się posłaniec.

Gdy zagadnięty skinął głową, podoficer sięgnął pod połę kurty mundurowej i wyciągnął wąską kopertę, opatrzoną pieczęcią z orłem i swastyką, a także odręcznym podpisem. Adresat bez słowa rozdarł papier, wyciągnął arkusz złożony na troje i szybko przebiegł wzrokiem lakoniczny, lecz treściwy komunikat, wypisany na maszynie i sygnowany przez generała Waltera Dornbergera, kierownika Entwicklungswerk Peenemünde-Ost[4] w Heer, polecający mu niezwłoczne zameldowanie się w ośrodku wojsk lądowych. Nie do niego jednak miał się zgłosić, lecz bezpośrednio do dyrektora technicznego, Sturmbannführera SS, konstruktora odpowiedzialnego za stworzenie rakiet A4, które zrównały z ziemią Paryż i Londyn, przynosząc zwycięstwo Tysiącletniej Rzeszy.

Mimowolnie Thomas von Richthofen zadrżał, a przyczyną tego nie był chłód marcowego poranka.

— Proszę wziąć tylko rzeczy osobiste, majorze — dodał adiutant, widząc, że tamten zapoznał się już z wiadomością. — Nic więcej nie będzie panu potrzebne.

Płowe brwi godnego potomka wielkiego rodu niemieckich lotników uniosły się nieznacznie. Posłaniec drgnął, a kącik jego ust podrygiwał w nerwowym tiku. Major von Richthofen skinął głową.

— Proszę przekazać dyrektorowi, że będę u niego za godzinę — powiedział i ruszył truchtem w kierunku kwater.

***

Przebranie się w starannie odprasowany mundur i wypastowane na błysk oficerki, a także zebranie kilku najważniejszych drobiazgów zajęło mu kwadrans. Stacjonował w bazie Luftwaffe zaledwie kilka tygodni, nie zdążył się tu urządzić bardziej, niż powinien lotnik w koszarach w trakcie wojny — wojny, o czym nie należało zapominać, zaciekłej. Wojny, o czym nie należało mówić głośno, która nie szła tak gładko, jak to planowano. Wszelkie tego typu uwagi uznawane były za sianie defetyzmu i narażały na niespodziewane spotkanie z Gestapo, więc każdy zachowywał dla siebie podobne komentarze. Anschluss Austrii i przyłączenie Sudetenlandu w 1938 roku były tylko wstępem do ekspansji Wielkich Niemiec. Zajęcie Francji jesienią trzydziestego dziewiątego roku – naturalną konsekwencją planów Hitlera dotyczących lebensraum. A pogrom Wielkiej Brytanii i wkroczenie Wehrmachtu na Wyspy, które nastąpiło zaraz potem, najbardziej udaną operacją jesiennego blitzkriegu. Tego się trzymano.

Na froncie wschodnim jednak nie wszystko poszło tak gładko, jak planowano. Najpierw wojska pancerne utknęły w polskim błocie. Było to idiotyczne, ale wielotygodniowe opady sprawiły, że całe to marionetkowe państwo, kaprys Traktatu Wersalskiego, stało się nieprzejezdnym bagniskiem, zatrzymującym obie grupy armii na wiele dni. Dopiero zimą, kiedy mróz skuł ziemię, Grupa Armii Północ przebiła się przez terytorium dzielące Rzeszę od Prus, a następnie ruszyła dalej, przez Litwę w kierunku sowieckiej Rosji. Grupa Armii Południe utknęła na granicy Śląska i dopiero wsparcie z powietrza – w tym działania eksperymentalnych rakietowych Messerschmittów, takich jaki pilotowane przez Thomasa i jego kolegów wersje 136 – pozwoliło jej ruszyć na wschód. Niestety, na linii Wisły związały ją walki z Polakami i naprędce przerzuconymi z ZSRR oddziałami Armii Czerwonej – przywódca Sowietów zerwał zawarty przed rozpoczęciem wojny pakt i zdradził swojego dotychczasowego sojusznika, wielkiego niemieckiego wodza i wizjonera Adolfa Hitlera. Czego jednak można się spodziewać po przybłędzie, Untermenschu[5] z jakiejś brudnej Gruzji?

Major Luftwaffe Thomas von Richthofen zbeształ sam siebie za te myśli, kiedy maszerował drogą łącząca ośrodki West i Ost. Mijając posterunki, uniósł ramię w pozdrowieniu, nie niepokojony przez wartowników, którzy na widok jego munduru lotnika i dystynkcji wyprężali się na baczność. Zbeształ się, a potem upomniał, żeby nie poddawać się defetyzmowi – Polaków udało się odepchnąć dość daleko, a zdrada tych bezwartościowych Rosjan po prostu przypieczętowała ich los. Kiedy zostawią za sobą tereny tego wersalskiego bękarta i zajmą szeroko rozciągające się, równinne stepy naddnieprzańskie, a potem dotrą do bogatych w surowce gór Kaukazu, nic nie będzie w stanie powstrzymać panowania Herrenvolk[6]. Wszystko to były bzdury niegodne niemieckiego żołnierza, zastanawiać się i kwestionować decyzje Führera!

Zatrzymał się na wartowni, wylegitymował i pokazał list od generała Dornbergera. Obergefreiter na służbie obejrzał dokładnie dokumenty, służbiście zasalutował i zwięźle przekazał lotnikowi wskazówki dotarcia do biura dyrektora technicznego. Nie czekając, Thomas ruszył we wskazanym kierunku, rozglądając się po drodze.

Nie miał nigdy dotąd okazji zobaczyć tej części kompleksu –prowadzone tutaj prace należały do wyjątkowo ważnych, przez co były częściowo utajnione. Nawet członkowie eksperymentalnej eskadry Luftwaffe wiedzieli jedynie, że to właśnie tu testowano rakiety Aggregat 4, które potem zadały takie straty Francuzom i Anglikom, zmuszając oba państwa do bezwarunkowej kapitulacji. W kantynie i w kasynie oficerskim mówiono także, że widoczne co jakiś czas starty rakiet z pobliskiej wyrzutni to finałowe testy Aggregat 10, zwanej Amerika-Rakete, przeznaczonej do zbombardowania Nowego Jorku i całego Wschodniego Wybrzeża USA. Ostrzał miałby się odbyć z terenów Wielkich Niemiec i z okrętów klasy Prüfstand XII. Rzeszy całe te Stany Zjednoczone potrzebne były jak psu buty, lecz emisariusze cesarza Hirohito nalegali na wsparcie ich działań przeciw kapitalistycznemu mocarstwu, z którym toczyli wojnę na Pacyfiku. Mawiano też, że rakieta A10 napędzana była nie paliwem rakietowym, lecz ambicją głównego projektanta.

Kiedy dochodził już do zabudowań biura projektowego, gdzie spodziewał się zastać głównego konstruktora, powietrze rozdarł ryk podobny temu, jaki towarzyszył startom rakietowych Messerschmittów. Lotnik zadarł głowę i osłoniwszy oczy przed ostrymi promieniami niskiego słońca, spojrzał w niebo, w które wzbijała się właśnie rakieta, ciągnąc za sobą słup ognia i warkocz dymu. Smuga wyglądała niczym pępowina łącząca to dziecko technologii z Ziemią-matką. Łoskot przełamywanej bariery dźwięku rozszedł się nad ośrodkiem, kiedy pocisk zniknął z pola widzenia gdzieś hen na zachodzie.

Jaki był jego dokładny cel – trudno było ustalić, znając tylko orientacyjny kierunek. Rakiety Aggregat mogły kierować się do wcześniej zaprogramowanego celu, mogły też być sterowane z użyciem fal radiowych. Istniały rzekomo również takie, którymi mógł kierować pilot, wydawało się to jednak pozbawione sensu, musiałby bowiem zginąć przy uderzeniu. Praktyki takie – poświęcenie pilota czy to samolotu, czy też torpedy podwodnej – zwane göttlicher Wind[7], stosowane były ponoć przez Japończyków. W opinii von Richthofena dowodziło to jedynie faktu, że ich azjatyccy sprzymierzeńcy sami byli podludźmi, bo czym innym jest bezwarunkowe posłuszeństwo i wiara w słuszność decyzji dowódców, prowadzące do poświęcenia własnego życia, a czym inny zwykłe marnowanie dobrze wyszkolonych żołnierzy do celów, które z powodzeniem można zrealizować w inny sposób.

Dym nad polem startowym rozwiał się już, a rakieta dawno zniknęła z pola widzenia, kiedy przed budynkiem pojawiła się grupa mężczyzn. Wszyscy mieli na sobie charakterystyczne ciemne mundury, do tego długie płaszcze. Tylko jeden z nich, modnie ufryzowany mężczyzna przed trzydziestką, z uśmiechem na ustach, ubrany był w doskonale skrojony garnitur i ciemny prochowiec. Idąc, przerzucał się żartami z oficerami SS i tłumaczył coś w odpowiedzi na padające co jakiś czas pytania. Kiedy się zbliżyli, dostrzegł lotnika. Przeprosił swoich towarzyszy i pewnym krokiem podszedł do Thomasa, wyciągając dłoń na powitanie, zamiast unieść ją zwyczajowo w hitlerowskim pozdrowieniu.

— Kamerad[8] von Richthofen, jak mniemam. Witajcie, jestem Wehrner von Braun — przedstawił się. — Szef tutejszego programu rakiet.

— Wiem, kim pan jest — odparł lotnik. — To zaszczyt poznać wreszcie osobiście jednego z architektów niemieckiego triumfu na zachodzie.

— Proszę nawet o tym nie wspominać, praca na rzecz wysiłku wojennego Niemiec to obowiązek każdego obywatela. Jesteśmy to zresztą winni nie tylko Führerowi, ale zwyczajnie nauce. Trzeba pchać naprzód ten wózek, sięgać dalej, lecieć wyżej, płynąć głębiej; jesteśmy to winni nie tylko naszym dowódcom, ale samym sobie, duchowi intelektualnego oświecenia. Co pan na to powie, Thomasie?

Nastąpiła krótka chwila zakłopotania.

— Cóż mam rzec, pan jest projektantem, wizjonerem. Ja jestem pilotem, robię, co mi każą, najlepiej jak mogę.

— Więc nie brak wśród nas nadal dobrych Niemców — ucieszył się esesman, klepiąc oficera po ramieniu. — Stoi za panem wielki ród i wielka historia, a przed panem – historia jeszcze większa. Ale o tym porozmawiamy już na spokojnie w moim biurze. Niechże pan wejdzie i się rozgości, ja zaś dołączę za jakiś kwadrans, kiedy rozmówię się z towarzyszami.

Dyrektor von Braun skinął głową, wskazał ręką drzwi pobliskiego niskiego budynku i zwrócił się znów ku grupie oficerów SS, wracając płynnie do przerwanej przed chwilą rozmowy.

Von Richthofen wszedł, schylając się w progu, do niedużego baraku. Urządzono go skromnie, funkcjonalnie, chociaż nie brakło w nim także wygód. Wielkie biurko z ciemnego orzecha nosiło ślady wielokrotnych transportów – szczególnie ucierpiały zdobienia na nogach. Za biurkiem stało odsunięte proste drewniane krzesło, obok drugie, a na ścianie z tyłu wisiała duża mapa Wielkich Niemiec z naniesionym wzorem sieci transportowej. Wbito w nią małe, różnokolorowe chorągiewki – jedna z nich, czerwona, sterczała z Usedom. Musiała oznaczać ich pozycję. Duga, mniejsza, zakotwiczyła pod Berlinem, chyba w okolicy Kumersdorf. Kolejnych kilka, tym razem żółtych, rozsianych było już po całej mapie, między innych w Górach Smolnych i w Górach Sowich, a jedna, zielona, starczała gdzieś na terenie Prus Wschodnich.

Prócz tego wyposażenie pracowni uzupełniała wielka czerwona chorągiew ze swastyką i nieco mniejszy portret Adolfa Hitlera, wiszący na ścianie na prawo od wejścia. Pod przeciwległą ścianą natomiast od podłogi aż po sufit ciągnęły się metalowe szafy na akta, niektóre oznaczone literowymi i cyfrowymi skrótami, niektóre o gładkich drzwiczkach. Wszystkie były najwyraźniej zamykane na klucz. W rogu pod szafami stał mały stoliczek, a na nim gramofon Odeon Orator z założoną płytą.

Biurko dominowało przestrzeń całego pomieszczenia. Musiało także, ze względu na same swoje rozmiary, służyć często za stół kreślarski — to podejrzenie potwierdzały rozłożone na nim płachty planów, przestawiające smukłe, wydłużone cielska pocisków rakietowych, nad którymi tu pracowano. Lotnik rozpoznał mocno zmieniony kształt A4, dostrzegł także najwyraźniej rozwojowe konstrukcje, opisane jako „A9/A10”, wyglądające, jakby miały działać razem.

Thomas rozejrzał się ponownie, chwilę rozważał zajęcie miejsca na dodatkowym krześle, potem podszedł do patefonu i z ciekawością przyjrzał się płycie, ale nalepka była zbyt zatarta, by ją odczytać. Nie namyślając się wiele, pogrzebał chwilę przy sprzęcie i uruchomił go. Ramię drgnęło, zaterkotał cicho mechanizm, igła opadła na płytę i po kilku pierwszy trzaskach rozległy się doskonale znane słowa pieśni, tak często granej na oficjalnych uroczystościach.

Chorągiew wznieś! Szeregi mocno zwarte!

SA to marsz: spokojny, równy krok.

A rozstrzelani przez komunę i reakcję

Są pośród nas, i dumny jest nasz wzrok[9].

Skrzypnęły drzwi i von Braun wszedł do środka.

— Widzę, że się pan rozgościł, kamerad von Richthofen?

— Przepraszam, panie dyrektorze, nie mogłem się powstrzymać. — Thomas sięgnął do adaptera, chcąc go wyłączyć, lecz gospodarz powstrzymał go.

— Proszę się nie krępować, a to zresztą wspaniała pieśń. — Konstruktor podszedł do biurka, przełożył część papierów, jeden z planów złożył pieczołowicie i schował do górnej szafki. — Proponuję także, abyśmy przeszli na ty. Jesteśmy sobie w końcu równi, przynajmniej w hierarchii wojskowej: pan jest majorem czynnej służby, ja Sturmbannführerem. O ile się nie mylę, rocznik 1917?

— Owszem. Urodziłem się w grudniu.

— To musi być trudne, wychowywać się bez ojca, jeśli mogę spytać? — Von Braun usiadł za biurkiem, wysunął szufladę i czegoś w niej szukał. — Szczególnie, że był wielkim człowiekiem, największym pilotem myśliwskich wszechczasów!

— Miałem kochającą matkę, a potem otoczył mnie opieką Adolf Hitler i Heimat — odparł von Richthofen, dumnie unosząc głowę.

— Tak, tak, wszystkim nam pomógł nasz wielki wódz, wizjoner niemieckiego narodu — przyznał gospodarz, stawiając na blacie dwie szklanki z rżniętego kryształu i butelkę z ciemnego szkła z nalepką „Jegermeister”. — To doprawdy wstyd, że taki wielki i dzielny człowiek zginął od strzału w plecy jakiegoś Australijczyka! Wszyscyśmy na tamtej wojnie stracili, moja rodzina musiała opuścić swój dom, kiedy nasze tereny zajęli Polacy. Teraz jednak odbijemy sobie wszystko, co nam zabrała wersalska zdrada.

— To prawda, ojciec był legendą. Ale każdy z nas powinien rzucać własny cień — odparł Thomas.

— Doskonale powiedziane! Manfred miał osiemdziesiąt uznanych zwycięstw w powietrzu. To dużo, ale zważywszy, że Wielka Wojna trwała cztery lata… Pan ma już na koncie chyba ze trzydzieści? — Dyrektor nalał do obu szklanek.

— Nic bardziej mylnego, zaledwie dwadzieścia dziewięć, z czego większość na zachodzie. Tutaj tylko kilka, odkąd mnie przeniesiono. To wszystko przez to, że tkwię na Usedom, zamiast walczyć — w głosie pilota dało się wyczuć lekką gorycz.

— Zaledwie dwadzieścia dziewięć! — odparł kpiarskim tonem esesman. — Za to jakich! Hurricany, Caudrony, Jaki… Oraz ten polski bombowiec, co to było?

— Łoś, panie von Braun. W czasie walk nad Kalischem.

— Łoś, imponujące. Przecież to są wielkie maszyny, a przy tym całkiem uczciwie muszę przyznać, jako inżynier i konstruktor, że naprawdę robią wrażenie. Że też taki naród potrafi tworzyć takie cuda! A więc dwadzieścia dziewięć zestrzeleń — licząc tylko te uznane oficjalnie. I wszystko to w ciągu zaledwie nieco ponad pół roku! Powiedziałbym, że pobije pan ojca na głowę, ale boję się, że nasza obecna wojna nie potrwa tak długo. Już byłoby po wszystkim, gdyby nie te cholerne roztopy w tej cholernej Polsce.

Lotnik skinął głową, zaś gospodarz podsunął mu szklankę i kontynuował:

— Jak mówiłem, jesteśmy sobie równi w wojsku, jesteśmy też niemal rówieśnikami, bo co znaczy pięć lat w przypadku dwóch dorosłych mężczyzn, w dodatku już zasłużonych, każdy na swoim polu. A do tego, mimo że pozwoliłem sobie wezwać cię kanałem oficjalnym, majorze, to nie będzie nas łączyła typowa zależność podwładny-dowódca. Może w takim razie Bruderschaft?

— Niech i tak będzie. Tam, gdzie Niemcy pracują wspólnie dla dobra swojej ojczyzny, tam liczą się efekty, nie konwenanse.

Major wychylił gorzki alkohol na raz, odstawił szklankę i wyciągnął dłoń.

— Thomas.

— Wernher — odparł esesman, odstawiając swoje szkło i po męsku oddając uścisk. Przetarł szklanki wyciągniętą z szuflady chustką, schował wszystko i poprawił się na krześle.

— Wiesz, czym się tu zajmujemy? — zapytał.

— Owszem. Ty i twój zespół projektujecie rakiety bojowe. Międzynarodowe, międzykontynentalne…

— Tak, chociaż te drugie nie weszły jeszcze do masowej produkcji. Widziałeś poranny start? Z pewnością. Zanim tu do ciebie przyszedłem, otrzymałem meldunek, że drugi stopień rakiety spadł do Atlantyku, cztery tysiące kilometrów stąd, zaledwie o pięćset kilometrów od wybrzeża Nowej Fundlandii! Czy wiesz, co to oznacza? — Sturmbannführer pozwolił sobie na ekscytację.

— To oznacza, że nim nastanie lato, Nowy Jork padnie pod niemieckimi bombami — odparł major nie bez pewnej satysfakcji.

— Będziemy panami świata, tak jak to przewidział i zaplanował Führer — przyznał von Braun. — Ale co jest ostatecznym celem techniki rakietowej?

— Panowanie nad światem?

— Ach. To cel polityczny. Ja mówię o nauce, o wizji, o przyszłości. Co jest ostateczną granicą ludzkich możliwości? — Konstruktor zmrużył oczy, wpatrując się intensywnie w młodszego mężczyznę. Tamten nie odpowiadał, wyczuwając retoryczność tego pytania. — Kosmos — odparł z triumfem von Braun. — To jest mój, nasz cel. O tym pisał w swoich wizjonerskich pracach Hermann Oberst.

— To brzmi fantastycznie, jestem pod wrażeniem, ale to chyba, jak się na to mówi? Wissenschaft Phantastik[10]? — odparł spokojnie młody von Richthofen. — Oczywiście, wszystko to, co robimy, jest w jakiś sposób fantastyczne, chociaż oparte na nauce. Niemieckie projekty okrętów podwodnych, pocisków, dział, rakietowe samoloty, na których mam tutaj okazję latać, to niesamowite osiągnięcia, ale kosmos… To chyba zadanie na czasy pokoju?

— Unsinn[11] — burknął Wernher. — Kosmos jest już praktycznie zdobyty. Rakieta A4 przekroczyła linię Kármána. A dziś rano moja dwustopniowa rakieta A10 pokonała cztery tysiące kilometrów… — Dyrektor w wymownym geście wskazał palcem na sufit. — Cały problem, to teraz dolecieć tam i tam pozostać. Zbudować rakietę, która osiągnie prędkość ucieczki i zostanie na orbicie! To tylko kwestia odpowiedniego sprzętu.

— To wszystko imponujące, co mówisz, ale po co mamy to robić? Dominacja z kosmosu? Osiągnęliśmy to już tutaj, na Ziemi, nasze samoloty, pociski, rakiety… Osiągnęliśmy to zresztą przy twoim udziale.

— Wy, wojskowi, jesteście niezwykle praktyczni, jak zawsze. To samo powiedział mi Adolf Hitler, tak, poklepał mnie po plecach i kazał pokazać praktyczne zastosowania, zabawki dla wojowników. Tymczasem gdy opanujemy już całą planetę, co nam pozostanie, jeśli nie kolejne globy…? Czeka na nas Mars, czeka Wenus! W tym celu musimy najpierw umieścić w kosmosie człowieka, potem zbudować mu tam posterunek, gdzie będzie mógł swobodnie mieszkać i pracować, a potem…

Oczy von Brauna na moment zmrużyły się, jakby zaszły mgłą, przez którą projektant widział jakieś odległe, przyszłe wydarzenia. Poderwał się z krzesła i oparł o blat biurka.

— Mówię ci, Thomas, że za naszego życia ludzie postawią nogę na Księżycu, i że ja zaprojektuję pojazd, który ich tam zaniesie!

Von Richthofen zachował milczenie. Próbował sobie poukładać w głowie te wizje. Nie wątpił oczywiście w potęgę ludzkiego umysłu ani niemieckiej nauki, zresztą doktor von Braun udowodnił już w praktyce swój konstruktorski geniusz. Jednak kosmos? Lot na Księżyc? To brzmiało jak mrzonki.

— Najpierw musimy umieścić tam człowieka — podjął esesman. — A tym człowiekiem będziesz ty!

Lotnik przerwał dywagacje i skinął jedynie głową. Jeśli tego oczekuje od niego ojczyzna, to tak się właśnie stanie.

***

Szkolenie Thomasa von Richthofena rozpoczęło się w zasadzie od razu, gdy tylko zajął nową kwaterę, do której adiutant przeniósł jego nieliczne rzeczy. Początkowo miało po prostu formę długich rozmów z von Braunem, który z ochotą dzielił się swoją wiedzą, a miał jej spory zasób. Tłumacząc i opowiadając o różnych zagadnieniach, konstruktor przywoływał prace pionierów – Hermanna Obertha, z którym pracował na początku swej kariery, albo dopiero co zmarłego Konstantego Ciołkowskiego, który opracował model wielostopniowych rakiet i teorię ich lotu. Opowiadał o współpracy z Gröttrupem nad rakietą A4 i działaniach Rudolfa Nebela, współzałożyciela Verein für Raumschiffahrt[12], który niefortunnie popadł w niełaskę nazistów.

Wkrótce do tych teoretycznych zajęć dołączyły praktyczne – major latał teraz nadal na Messerschmitcie 136D, ale nie w celach bojowych, lecz testowych. Wspólnie z von. Braunem podejmowali w ten sposób kolejne próby bicia rekordów szybkości i wysokości. Nim zaczęli te drugie, Thomasa odwiedził krawiec. Zdjął miarę, a potem odbyło się kilka sesji przymiarek, aż lotnikowi dopasowano niecodzienny kombinezon – ocieplony niczym na wyprawę polarną, a do tego bardzo szczelny. Celem było umożliwienie pilotowi długotrwałego przebywania w warunkach niskiego ciśnienia i niskich temperatur.

— Hermetyczny kombinezon nic mi nie da, jeśli nie zabezpieczę czymś twarzy — skonstatował von Richthofen.

— Póki co jedynym sprawdzonym rozwiązaniem jest hełm nurka głębinowego — przyznał dyrektor projektu. Siedzieli na werandzie baraku mieszkalnego, patrząc na słońce zachodzące ponad lotniskiem Luftwaffe. — Pracujemy na hełmem lżejszym i z większym przeszkleniem, ale na razie nie mamy prototypu, któremu zawierzyłbym twoje życie — dodał z rozbrajającą szczerością.

Lotnik zaśmiał się serdecznie.

— Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że będę musiał lecieć na Księżyc w haubie nurka?

Od czasu ich pierwszej rozmowy wielokrotnie nazywał swoją planowaną misję „lotem na Księżyc”, próbując tym żartem oswoić nieco napięcie, w jakim żyli wszyscy zaangażowani w projekt. Z Berlina nadeszły depesze z gratulacjami po zakończeniu prób pocisków A9/A10. A potem, wraz z poleceniem przestawienia na nowe rakiety linii w Mittelwerk[13], nadeszła także oficjalna zgoda na rozwijanie rodziny rakiet Aggregat o numerach 11 i 12.

— Prawdopodobnie polecisz w ogóle bez hełmu — przyznał von Braun. — Kabina A9, w której wejdziesz na orbitę, będzie hermetyczna. Pracujemy nad jej zabezpieczeniem termicznym, dzięki czemu wystarczy ci zwykły kombinezon. Chciałbym jednak być gotowy na sytuacje nietypowe.

— Wolałbym ich uniknąć — przyznał szczerze major.

— Gott im Himmel[14], nie wiem, który z nas bardziej chciałby ich uniknąć…

Na przełomie maja i czerwca w Messerschmitcie 136D, oddanym do dyspozycji zespołu z Peenemünde-Ost,wymontowano całe wyposażenie i wstawiono nowy kokpit.

— Część funkcji nie jest aktywna — tłumaczył jeden z inżynierów, siedzący na krawędzi kadłuba. Wernher stał na skrzydle, zaglądając tamtemu przez ramię, a Thomas siedział w nowym, dziwnie przemodelowanym fotelu.

— Oznaczyliśmy je na żółto, na razie się nimi po prostu nie przejmuj — rzucił von Braun. — Będą ci potrzebne, jak już znajdziesz się w górze.

— Tutaj — inżynier pochylił się i częściowo wsunął do wnętrza kokpitu, a następnie poklepał znajdujący się z boku panel — znajdują się standardowe kontrolki lotu, potrzebne przy sterowaniu samolotem. Staraliśmy się wszystko zrobić tak, aby było maksymalnie zbliżone do kabiny Kometa, ale nie zawsze okazało się to możliwe.

— Wygląda świetnie. — Major poklepał tablicę zegarów na wprost siebie, pod uniesionym przeszkleniem. — Podoba mi się, zrobiliście dobrą robotę, kameraden!

— Pogadamy, jak polecisz — odparł Wernher. Zeskoczył na ziemię. — Przygotowaliśmy ci trenażer. Zanim gdziekolwiek ruszysz na tym sprzęcie, muszę mieć pewność, że masz wszystko opanowane.

— Ty mnie chcesz obrazić? — żachnął się pilot. Wydostał się z kokpitu i zeskoczył na ziemię. — Mam oblatane więcej maszyn, niż ty umiesz nazwać…

— Nie poddaję tego w wątpliwość. Wręcz przeciwnie, wybraliśmy cię do projektu, bo całkiem możliwe, że jesteś najlepszym pilotem Rzeszy. — Dyrektor projektu położył rękę na ramieniu młodszego kolegi. — Thomas, być może nie dotarło do ciebie, co my tu robimy. Jeśli nam się uda, to będzie wielki skok dla Niemiec. Dla całej ludzkości. Jesteśmy pionierami. A ty jesteś sercem tego planu, muszę zadbać o to, aby nic ci się nie stało!

— Tak, masz rację, przepraszam, że się uniosłem. Niepotrzebnie.

— Nie, nie, to ja cię przepraszam. Po prostu jestem zdenerwowany całą sytuacją…

Von Braun miał powody do nerwów. Pierwsza partia pocisków A9/10 okazała się porażką. Prawdopodobnie któryś z robotników Mittelwerku dopuścił się sabotażu. Z kilkudziesięciu wystrzelonych w lipcu rakiet może tuzin w ogóle dotarło do Ameryki, część nie wybuchła, a jedynym realnym sukcesem – za to naprawdę dużym – było trafienie w Empire State Building. Rakieta wbiła się w fasadę mniej więcej na wysokości czterdziestego piętra i eksplodowała z nominalną mocą, powodując zawalenie całej konstrukcji powyżej punktu uderzenia.

Efekt, jaki wywarło to na Amerykanach, był ogromny, niestety nie taki, jakiego spodziewał się Adolf Hitler, wydając rozkaz ataku. Prezydent Roosevelt nakazał przesunięcie floty atlantyckiej i atak na wybrzeża Wielkiej Brytanii i Francji, wiążąc walką oddziały Kriegsmarine, które były teraz bardziej potrzebne na Bałtyku i Morzu Czarnym.

Front Wschodni także rozczarowywał. Polacy okopali się na linii Wisły i Wehrmacht nie dał rady przebić się przez nie przez całą wiosnę i początek lata. Dodatkowo przez Litwę przemaszerowała Armia Czerwona, uderzając od północnego wschodu i zajmując w dużej części Prusy Wschodnie. Wszystko wskazywało na to, że po drugiej stronie mapy nie uda się powtórzyć szybkiego i łatwego zwycięstwo na zachodzie.

Informację o tym, że Goldap została zajęta przez nieprzyjaciół, von Braun powitał karczemną awanturą. Wrzeszczał i rzucał przedmiotami po całym biurze, wyklinając Sowietów i Polaków, ich rodziców i dalszych przodków w sposób uwłaczający godności niemieckiego oficera. Thomasowi jednak trudno się było dziwić, biorąc pod uwagę, że na tyle, na ile się orientował, znajdowała się tam już gotowa infrastruktura do wystrzeliwania rakiet. Dowództwo armii Północ planowało użyć ją do trzymania w szachu Polaków i Rosjan oraz ataków rakietowych na Warszawę i Leningrad.

Wszystkie te zdarzenia były ciosem dla działań von Brauna – dowództwo kazało po prostu rozstrzelać pracowników podziemnej fabryki w Harzu, podejrzanych o spowodowanie sabotażu, co spowodowało kilkutygodniowe opóźnienie w produkcji nowych rakiet. Do tego utrata ośrodka rakietowego wraz ze stanowiskami startowymi okazała się wydarzeniem, które mogło mieć dużo poważniejsze konsekwencje. Jak choćby te w postaci utraty monopolu na wiedzę, gdyż obsługa ośrodka nie zdążyła na czas zniszczyć wszystkich planów ani egzemplarzy rakiet, które zostały przechwycone przez wojska Sowietów i Polaków. Faktyczne rozmiary tej katastrofy nie były znane nikomu w Peenemünde poza samym dyrektorem technicznym…

Szkolenia w trenażerze trwały trzy dni, odbyły się na początku czerwca. Thomas opanował cały kokpit w rekordowym tempie i ostatnie testy przechodził, zawiązawszy sobie szalik na oczach, żeby udowodnić wszystkim, że może działać w każdych warunkach. Von Brauna denerwowały te popisy, ale na służbie inżynieryjnej robiły wrażenie, więc odpuścił sobie kąśliwe uwagi, które cisnęły mu się na usta. Wieczorem trzeciego ćwiczeń dnia wydał zgodę na testowy lot zmodyfikowanym Kometem. Von Richthofen zrobił krótką pętlę nad Bornholm i posadził maszynę bez problemów, korzystając z nowych sterów i tablic rozdzielczych.

Następne tygodnie mijały na zmianę na lotach testowych, nerwowym nasłuchiwaniu komunikatów, niekończących się rozmowach i przygotowywaniu nowych systemów.

— Jestem zdania, że wszystkie te ćwiczenia na Messerschmitcie są pozbawione sensu — wypalił pewnego wieczora Thomas. Zbliżał się już sierpnień i noce robiły się nieznośnie gorące, chociaż wiatr znad morza nadal był przyjemnie chłodny i wilgotny.

— Kompletnie się nie zgadzam — odparował Wernher. Popijali znów Jegermeistera.

— Nie wiem, co jeszcze chcesz testować. Mam opanowane sterowanie, mam opanowane wszystko.

— Lądowanie.

— Zum Teufel, lądowałem już na aerodynamicznych, katapultowałem się ze spadochronem, sadzałem tuzin różnych maszyn w dowolnych kierunkach.

— No to pionowy start.

— Przecież to nie ma znaczenia! Rakieta startuje bez aktywnego udziału pilota, tak mi to tłumaczyłeś!

— Owszem, ale nie miałeś okazji ćwiczyć przeciążeń.

— Przecież one się różnią tylko kierunkiem. Na samolotach rakietowych jest dokładnie tak samo!

— Nie dokładnie, i nie mam zamiaru z tobą dyskutować.

— Nie mamy czasu na takie głupoty, zbliża się front!

Von Braun poderwał się, jakby chciał zamierzyć się na Richthofena. Dopiero wtedy się zreflektował. Usiadł, drżącą ręką nalał sobie całą szklankę i wychylił ją jednym haustem.

— Dotarło do mnie — cierpko stwierdził pilot.

— Ja myślę! — ostro odparł konstruktor. — Mam tylko ciebie. I doskonale rozumiem całą sytuację, ale szansę będziemy mieli jedną. Rozumiesz mnie? To jest wóz albo przewóz. Mam tylko jedną zmodyfikowaną A9 i tylko jeden będę miał komplet jedenastki i dwunastki, przygotowanie kolejnej… Może trwać zbyt długo. Albo nam się uda, albo wszystko szlag trafi. Nie mamy takiego zapasu czasu i zasobów, jakiego bym sobie życzył.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu, sącząc alkohol ze znów napełnionych szklanek.

— Naprawdę myślisz, że polecimy na Księżyc? — spytał major.

— Nie myślę, wiem. To jest po prostu nieuniknione, tak jak dominacja rasy aryjskiej na podludźmi. To jest nawet bardziej nieuniknione, bo nie wynika z eugeniki, tylko z nauk ścisłych. Z tym się nie da dyskutować, Thomas, nauka to nie jest coś, co możesz sobie na poczekaniu naginać do własnych potrzeb!.

— No, to kiedy tego dokonamy?

— Po wojnie — odpowiedzi Sturmbannführera towarzyszyło ciężkie westchnienie.

Wraz z początkiem września rozpoczęli próby z pionowymi startami. Zmodyfikowany Komet z zainicjowanym silnikiem był wyrzucany z katapulty i wznosił się na kilkadziesiąt kilometrów. Potem von Richthofen obracał maszynę, odcinał silniki i schodził w dół lotem nurkowym, odpalając je na nowo i wyrównując dopiero kilka kilometrów nad ziemią. W trakcie tego swobodnego spadania major pierwszy raz poczuł smak nieważkości. Najpierw mocno przypięty pasami, potem tylko w uprzęży, umożliwiającej szybki powrót do fotela.

— Jak to jest? — spytał go kiedyś Wernher.

— Trudno to wytłumaczyć. Unoszę się w najbardziej osobliwy sposób. To tak, jakbyś nurkował pod wodą, ale dużo bardziej, nie masz ciała. I cholernie mdli.

— Pod wodą? — von Braun wyciągnął notatnik z bocznej kieszeni i coś w nim zapisał. — To jest całkiem niezła myśl…

W drugiej połowie września sprawy zaczęły przybierać coraz gorszy obrót. Polskie wojsko z Armią Czerwoną u boku — czy też raczej na karku — wkroczyło na niemieckie Pomorze i posuwało się szybko na zachód. Nikt nie miał odwagi powiedzieć tego głośno, ale zdobycie Stettina było kwestią co najwyżej kilku tygodni. Walki toczyły się już teraz w granicach Niemiec praktycznie na całej długości frontu. Odkąd Amerykanie włączyli się do działań w teatrze europejskim i uderzyli wzdłuż wybrzeża Atlantyku, Wehrmacht zaczął mieć problemy.

Z początku pomagała im jeszcze przewaga technologiczna i wyszkolenie, ale Amerykanie też mieli dobry sprzęt. Polacy okazali się niewiarygodnie wręcz zacięci i bitni, a Sowieci mieli zasoby. Dla Związku Radzieckiego sformować armię i stracić milion ludzi to było nic. Gnali tych swoich tępych żołdaków, siłą wygarniętych z jurty gdzieś w tajdze, bardziej przerażonych pistoletem oficera politycznego niż lufami niemieckich czołgów, naprzód, na zapad[15], na Berlin! Żołnierz rosyjski działał jak tryb w maszynie, zepsuty się wymieniało, zużyty wyrzucało, można go było zastąpić w każdej chwili, tak małą miał wartość. Więcej kosztowała produkcja karabinów niż samych krasnoarmiejców. Do tego wszystkiego Francuzi, do tej pory siedzący cicho, nagle stali się fanami sabotażu, a Szkoci, przyczajeni spokojnie w swoich brzydkich, wilgotnych górach, wzniecili powstanie, które objęło niemalże jedną trzecią wyspy, i zajęli Edynburg.

A w dzień równonocy jesiennej Thomas von Richthofen rozbił Messerschmitta 136D.

Początkowo wszystko szło normalnie. Wystartował pionowo z katapulty, z użyciem silnika rakietowego w ciągu kilku minut osiągnął założony rekordowy pułap prawie 130 kilometrów i puścił maszynę w swobodny upadek.

— Odczyty w normie — zameldował przez radio. — Altymetr działa, czujniki ciśnienia w porządku, kabina szczelna.

— Gratuluję ci Thomas, oficjalnie przekroczyłeś granicę kosmosu. Der erste Raumfahrer des Reiches![16] Ba, pierwszy człowiek w kosmosie w ogóle! — odparł von Braun, wtrącając się w komunikację. — Sądzę, że możesz liczyć na drugie nadanie Żelaznego Krzyża z rąk samego Adolfa Hitlera.

Von Richthofen poprawił uwierający go, ukryty pod kołnierzem laryngofon. W lotach na tak duże wysokości miał zawsze na twarzy maskę tlenową na wypadek rozszczelnienia kabiny, przez co trudniej mu było mówić. Nie odezwał się, nie skomentował słów kierownika projektu, chociaż czuł w piersi pewien ucisk, jak przy pierwszym skoku spadochronowym, kiedy przekraczał następną z wielu wyznaczonych sobie granic. Obserwował teraz rosnącą prędkość swobodnego spadku, czując, jak opuszcza go poczucie ciężkości, zaś za plecami napiera z narastającą siłą oparcie fotela.

Uruchomił usterzenie i odbił nieco w bok, wprowadzając spadający myśliwiec w korkociąg o promieniu ponad dwóch kilometrów i zmieniając położenie kabiny na poziome. Wskazówka prędkościomierza opadła, by skoczyć znów gwałtownie, kiedy zanurkował ponownie w dół. Szła w górę, aż ustaliła się na maksymalnym przyspieszeniu, zależnym od ciążenia.

Dziesięć kilometrów nad ziemią młody lotnik wcisnął starter silnika i otworzył szeroko przepustnicę. Nic się nie stało.

— Majorze, co tam się u pana dzieje? — zapytał zaalarmowany dyżurny, widząc brak odczytów sprzętu.

— Coś mi nie zadziałało — odparł lakonicznie pilot i znów zastartował silnik, ponownie z mizernym skutkiem.

— Thomas, słyszysz mnie? — rozległ się głos Wehrnera. — Co tam się u ciebie dzieje?

— Wysiadł mi silnik. Próbuję wyrównać lot.

— Zapomnij o tym, nie wylądujesz tą krypą, nie masz dzisiaj zamontowanych aerodynamicznych!

— Verdammt noch mal haben![17] — warknął von Richthofen do mikrofonu. — Akurat dzisiaj, kiedy by się najbardziej przydały! Spróbuję go posadzić ze ślizgu! Najwyżej skapotuję!

— Zapomnij o tym! — głos von Brauna był ostry i władczy. — To nie szybowiec, nie wylądujesz na tych płatach. Masz natychmiast się katapultować!

— Stracę samolot!

— Ty jesteś ważniejszy niż jakikolwiek samolot! To jest rozkaz! — warknął von Braun w eter.

— Jawohl[18]! — odkrzyknął von Richthofen, bo choć byli równi stopniem, to dyrektor był przełożonym ośrodka.

Altymetr wskazywał sześć kilometrów, prędkość spadała. Mężczyzna oderwał przewód powietrzny, naciągnął mocniej na głowę kask, wyprowadził samolot do lotu poziomego i uruchomił katapultę.

Owiewka kabiny poleciała w tył, odrzucona przez pirotechnikę, a on sam wyleciał z kabiny jak z procy, zrobił obrót i skierował się ku ziemi. Chwilę później szarpnął za linkę spadochronu i popisowo przeprowadził wszystkie tak dobrze sobie znane manewry.

W niespełna dwie minuty od katapultowania Komet uderzył w powierzchnię wody kilkanaście kilometrów od brzegu i spoczął na wieczność pod zimnymi falami Ostsee[19]. Von Richthofen, niesiony lekkim wiatrem od morza, wylądował na Wollinie. Po przyziemieniu uruchomił radiolatarnię w plecaku i czekał spokojnie, aż podjęła go wojskowa kolumna.

Kilka godzin później Wernher von Braun siedział na ganku przed swoim barakiem i czekał na pilota, którego zaaferowany sierżant podwiózł praktycznie pod samą kwaterę.

— Nie twoja wina — powiedział, widząc pytający wzrok tamtego. — Trudno wyrokować na podstawie danych, jakie mamy z maszyny, ale inżynierowie obstawiają jakiś problem z przewodami paliwowymi. Może ktoś zaniedbał coś w czasie przeglądu, a może wada materiałowa, w każdym razie jeśli to był błąd ludzki, to na pewno nie twój.

— Doceniam twoje starania, ale to nie zmienia faktu, że straciłem maszynę. — Thomas usiadł przy stole i sięgnął po szklankę. — Samolot to moja odpowiedzialność i moje sumienie obciąża jego utrata.

Esesman zaśmiał się krótko.

— Postawa godna najwyższej pochwały. To był pierwszy samolot, który rozbiłeś?

— Owszem! A twoje lekceważące podejście do sprawy wcale mi nie pomaga.

— Wierz mi, przyjacielu, że jak najdalszy jestem od lekceważenia czegokolwiek, co się wiąże z naszym projektem. Czy nie powiedziałem ci, że jesteś ważniejszy niż jakakolwiek maszyna? To prawda. Kometów mamy sporo, jeden w tę stronę, jeden w drugą, to bez znaczenia. To tylko samoloty, świetne, owszem, nowoczesne, oczywiście, niezbyt tanie w produkcji, przyznaję. Ale to nadal tylko maszyny. Można je zastąpić. Takich jak ty – ludzi bystrych, sprawnych, oddanych swojej pracy i przy tym mistrzów w swoim fachu – nie da się zastąpił tak łatwo. Wyszkolenie kogoś takiego to są lata ciężkiej pracy, koszt idący być może w miliony marek!

Von Richthofen wstał i zaczął się nerwowo przechadzać po ganku.

— Masz rację. Tak, oczywiście, że masz rację, nic nikomu nie przyszłoby z tego, że zginąłbym, próbując uratować samolot. To jasne, że jestem teraz rozgoryczony, jak kapitan, co zatopił własny statek…

— Stracił, nie zatopił. Awaria w żaden sposób nie była twoją winą.

— Tak, być może… Ale ja nie o tym. Myślę o tym, co powiedziałeś kiedyś, że jestem być może najlepszych pilotem w Rzeszy. I o tym, co powiedziałeś przed chwilą, że jestem cennym i drogim fachowcem.

Obrócił się do szefa projektu.

— Powinienem być teraz w Polsce, zestrzeliwać ich bombowce, dziurawić tych cholernych rusków, którzy nam wbili nóż w plecy, walczyć. Jestem pilotem wojennym.

— …a tkwisz tutaj, ćwicząc do zadania, którego celu tak naprawdę nie rozumiesz, prawda? — spytał von Braun. W jego głosie można było posłyszeć ton smutku i coś jakby lekkie rozczarowanie.

Von Richthofen skinął głową.

— Nie martw się — odparł Sturmbahnführer. — To nie potrwa już długo. Wręcz wszystko odbędzie się szybciej, niż planowałem i niżbym chciał. Nasi wrogowie przekroczyli dzisiaj w południe Odrę i zajęli Frankfurt. Lada dzień północny front może się załamać i będziemy mieli tych brudnych podludzi tutaj, na naszym progu. Pierwotnie planowałem najpierw lot bezzałogowy A12, może z jakimś psem na pokładzie, kotem albo przynajmniej z myszami. Twój start miał się odbyć dużo później, pewnie wczesną wiosną. Ale polecisz za dwa dni. W końcu jedna rakieta jest już gotowa.

***

Poranek nad Ostsee był zimny i mglisty, ale wszyscy uwijali się na polu startowym. Wiał dość silny wiatr ze wschodu, niosąc ze sobą niepokojący łoskot słowiańskiej artylerii, ale nikt nie podejmował publicznie tego tematu. Rakieta imponowała swoim ogromem, górując nad okolicą.

Pierwszy człon, A12, sam w sobie miał ponad 30 metrów wysokości i stanął na polu startowym jeszcze przed feralnym lotem w dniu równonocy. Po testach został ponownie opuszczony, a następnie zmontowano go z członami A11 i A10. Ten ostatni był częścią Amerika rakete, wraz z wyposażonym w hermetyczną kabinę, przerobionym A9. Modyfikacje dotyczyły nie tylko systemu podtrzymywania życia, lecz także innych podzespołów. Do ostatniego stopnia rakiety orbitalnej dodano między innymi skrzydła, które miały umożliwić pojazdowi lot ślizgowy po powrocie do atmosfery i podejście do lądowania niczym szybowiec.

Ostry smród alkoholu przenikał powietrze, kiedy tankowano wstępnie zbiorniki pierwszego członu.

— Długo się zastanawialiśmy, czy zapakować cię do środka przed spionowaniem rakiety, ale na szczęście nie będziesz musiał cierpieć niewygód. Postawimy ją, zapakujesz się do kabiny, a dopiero potem założymy owiewki, które odpadną po wejściu na orbitę, kiedy ostatnie dwa człony się oddzielą — tłumaczył Thomasowi Wernher, uwijając się wokół lądowiska. — Spokojnie, to sprawdzony system, strzelaliśmy takimi w Nowy Jork.

Von Richthofen pominął milczeniem skuteczność letniego rakietowego uderzenia na Stany Zjednoczone. W końcu nie był ważny w tej sytuacji efekt, lecz zachowanie sprzętu, a tym najwyraźniej Sturmbahnführer von Braun był usatysfakcjonowany.

— Aha — dodał jeszcze dyrektor, patrząc na lotnika. — Głupio mi to mówić, ale lepiej się porządnie wysikaj. Kombinezon nie ma cewnika ani żadnego innego systemu asenizacyjnego…

Thomas wybuchnął śmiechem, przyciągając uwagę techników w pobliżu. Uspokoił się i poklepał przyjaciela po plecach.

— Ale co, mam trzymać aż do Księżyca? — zapytał.

— Nie, no nie… Oblot planety powinien ci zająć poniżej półtorej godziny, jeśli nasze obliczenia są poprawne. Ale samo czekanie na start może chwilę potrwać, więc lepiej żebyś przygotował się na dłuższą chwilę bez możliwości wyskoczenia na stronę.

Von Braun zamyślił się.

— Wiesz, Thomas, to nie miało tak wyglądać. Wiem, że patrzysz na to, co się dzieje, i wiem, że niemiecki żołnierz w tobie chciałby się odezwać i powiedzieć, co o tym wszystkim sądzi. To przez tych pieprzonych Polaków. Nikt się nie spodziewał, że będzie tak lało i będzie tyle błota. W dodatku te diabły są strasznie zacięte. Sto lat pod pruskim butem, a nadal się buntowali! Niewiarygodne!

— Wszystko w porządku. Mamy tu misję do wypełnienia, prawda? — odparł major. — Jeżeli mówisz, że mam lecieć dziś, to ja polecę dziś. Masz moje zaufanie, w końcu ufa ci sam Hitler, czyż nie? Ja też ci ufam, jako inżynierowi i… jako przyjacielowi.

— Dziękuję ci za te słowa. — Mężczyźni krótko, mocno uścisnęli sobie ręce.

Von Richthofena odwołano do gotowalni, gdzie czekał już kombinezon, von Braun w końcu trafił do centrum komunikacyjnego, gdzie rozsiadł się za stołem z radiostacjami. Nie zdążyli już spotkać się twarzą w twarz przed startem.

— Niech łaska Boża będzie z tobą — wyszeptał ktoś na stanowisku startowym, kiedy rozpoczęło się odliczanie.

Było siedem minut po dziewiątej, kiedy odpalone zostały główne silniki A12, napędzane mieszanką ciekłego tlenu z alkoholem.

Rakieta stanęła na słupie ognia, odpadły wysięgniki trzymające ją na stanowisku, katapulta wypchnęła cielsko kosmicznego Behemota w górę, a pilot poczuł, jak jego ciężar wzrasta i nieubłagana siła wpycha go w fotel. Było mu gorąco w szczelnie zasznurowanym skafandrze i metalowym hełmie z panoramiczną szybą. Narastające ciążenie odbierało mu dech. Czuł się, jakby coś usiadło mu na żebrach i uciskało je kolanami, a żołądek podszedł do gardła. Z radia wydobywały się trzaski. Zdawało się to wszystko trwa wieczność, ale zegarek, którego wskazówki poruszały się w ślimaczym tempie, przeczył tym odczuciom.

Kadłub przebiegło drżenie i dał się słyszeć daleki łomot, kiedy pierwszy stopień rakiety odpadł.

Potem szarpnięcie, kiedy ruszył drugi, a kilka minut później wszystko to powtórzyło się, kiedy trzeci człon wypchnął statek na orbitę.

Rozległ się łoskot, wręgi kadłuba zatrzeszczały, jakby skarżąc się na przeciążenia, i von Richhofen poczuł znajome, oniryczne uczucie, które ogarniało go zawsze w stanie nieciężkości. Odpadły zewnętrzne osłony i ostre światło uderzyło w iluminator, oślepiając pierwszego na świecie kosmonautę. Thomas uniósł dłoń, aby osłonić oczy i zorientował się, że jest lekka niczym puch – przyspieszenie się skończyło.

Potem nadeszło jeszcze jedno uderzenie i impuls silników A9 skorygował pozycję statku na orbicie. Kosmonauta zachłysnął się tlenem podawanym do wnętrza hełmu i dopiero po chwili usłyszał w słuchawkach odległe słowa.

— Bodenstation an Major Thomas von Richthofen! Bodenstation an Major Thomas von Richthofen[20]!

— Major Thomas von Richthofen do stacji naziemnej! Melduję się! — powiedział głośno i wyraźnie. Jego głos odbijał się echem we wnętrzu hełmu.

— Sprawdźcie ciśnienie i możecie zaryzykować zdjęcie hełmu, w przeciwnym wypadku grozi wam przetlenienie — nadeszło polecenie.

Kosmonauta wyciągnął dłoń i stuknął palcem w grubej skórzanej rękawicy w tarczę manometru. Wskazówka pokazywała niecałe półtorej atmosfery. Wskaźnik altymetru tuż obok przekroczył skalę, która kończyła się na 300 kilometrach. Lotnik sięgnął do zatrzasków i rozhermetyzował skafander. Poczuł lekki zapach ozonu, jak po burzy, kiedy wszystko jest naelektryzowane i niesamowite. W słuchawkach słyszał jakieś nawoływanie. Wypiął się z pasów i przekręcił, aby wyjrzeć przez iluminator.

— Gwiazdy wyglądają stąd zupełnie inaczej — powiedział głośno.

— Mówi stacja naziemna do majora von Richthofena! Zgłoś się!

— Mówi major von Richthofen. Nasza planeta jest niesamowicie niebieska, wiedzieliście o tym?

— Thomas, mówi Wernher, słyszysz mnie? — trzaski czyniły słowa trudnymi do zrozumienia. — Udało się! Jesteś na orbicie! Gratuluję ci! Masz teraz jakąś godzinę dla siebie, zanim nie wejdziesz znów w zasięg naszych radiostacji i nie… — dalsza część przekazu zamarła iw eterze słychać było tylko biały szum.

— To ja ci gratuluję, marzycielu — wyszeptał Thomas Manfred Freiherr von Richthofen do martwego mikrofonu. — To tobie się udało.

Obrócił się, czując mrowienie w żołądku. Przełknął ślinę, powstrzymując mdłości, i spojrzał znów w gwiazdy.

— Siedzę tutaj zamknięty w blaszanej puszce — powiedział na głos.

Pustka kosmosu za szybą iluminatora przeraziła go. Spojrzał na altymetr, ale ten nie wskazywał nic, bo nie był w stanie zmierzyć ciśnienia w próżni. Panele przyrządów połyskiwały szkiełkami zegarów. Lampki kontrolne zapalały się i gasły w hipnotycznym rytmie. Pilot obrócił się i spojrzał znów na błękitną tarczę planety.

— Ale wysoko! — powiedział sam do siebie i umilkł spłoszony własnym głosem.

Zapiszczało radio, odezwały się jakieś głosy w obcych, niemożliwych do odcyfrowania językach, zawyło sprzężenie zwrotne. Thomas poczuł niezwykły spokój, który na niego spłynął.

— Czy ktoś mnie słyszy? — rzucił w eter.

Statek wleciał w nocną strefę planety. Poniżej, na powierzchni, rozbłysły światła miast, skupiska jasnych punkcików pokazujących, jaka mała i nieważna w stosunku do ogromu ziemskiej tarczy jest cywilizacja człowieka.

— Mówi pierwszy kosmonauta. Ludzkość postawiła właśnie swój pierwszy krok ku gwiazdom. Zdobyliśmy kosmos, tak jak wcześniej zdobyliśmy górskie szczyty i pustacie oceanów.

Przerwał na chwilę, w jego umyśle wszystko się gotowało.

— Trwa wojna. Wojna, w której sam brałem… biorę udział! Zabijałem ludzi, ja, moi koledzy, wszystko to w imię ideałów. Niszczymy siebie nawzajem, tak jak niszczymy nasze rzeki, nasze lasy i całe nasze środowisko. Kiedy startowałem, do naszych pozycji podchodziły nieprzyjacielskie wojska…

Urwał na chwilę. Wciąż czuł zapach ozonu, uświadomił sobie także, że na twarzy czuje delikatny powiew. Dłuższą chwilę zajęło mu zorientowanie się, że to wyloty przewodów tlenowych wciąż tłoczą gaz, mimo że zdjął haubę.

— Nie, to nie były wojska nieprzyjaciela. To ja byłem nieprzyjacielem. Ci ludzie, żołnierze, czołgiści, artylerzyści… — odczuł raptowny zawrót głowy. Sięgnął w dół i wyrwał przewód tlenowy, potem rozejrzał się i zakręcił butle. — Oni tylko bronili się przed nieprzyjacielem. Przede mną. Chcieliśmy nowych terenów, chcieliśmy więcej przestrzeni do życia, teraz sięgnęliśmy po przestrzeń kosmiczną. Jeśli ktoś mnie słyszy… jeśli ktoś kiedyś pójdzie w moje ślady… mam nadzieję, że nam wybaczycie.

Urwał, patrząc w gwiazdy. Przesuwały się za iluminatorem. Szereg trzasków odezwał się w słuchawkach. Mijały minut, mijały kwadranse. Powietrze zamarło.

— Mówi stacja naziemna do majora Thomasa von Richthofena! — nagle po niemiecku odezwał się bliski, znany głos. — Mówi stacja naziemna do majora Thomasa von Richthofena!

Wziął głęboki wdech.

— Mówi major Thomas von Richthofen do stacji naziemnej.

— Posłuchaj mnie uważnie — głos von Brauna był zniekształcony przez interferencje, ale zrozumiały. — Przy starcie nastąpił nieprzewidziany błąd. Wszedłeś na złą orbitę. Musisz natychmiast dokonać manewru odpalenia silników i wyhamować, a potem wrócić do atmosfery. W przeciwnym wypadku trafisz na orbitę heliocentryczną.

— Wernher, przyjacielu. — Pilot przetarł oczy, bo latały mu przed nimi zielone kwadraty. Coś było nie tak z powietrzem wewnątrz kabiny. Może nie powinien był zakręcać butli z tlenem? — Wernher, przyjacielu — powtórzył. — Nie rozumiem cię. Nie wiem, co ty do mnie mówisz…

— Thomas, do ciężkiej cholery, jeśli natychmiast nie odpalisz silników, twoja kapsuła opuści orbitę Ziemi i wejdzie na orbitę Słońca. Zostanie na tej trasie przez pięćdziesiąt albo i więcej lat!

— Ach! — roześmiał się pilot. — Wygląda na to, że mój statek sam wie, dokąd lecieć…

— Majorze von Richthofen! To jest rozkaz! Masz natychmiast obrócić rakietę i odpalić silniki!

— Powiedzcie mojej matce, że bardzo ją kocham… Ale ona przecież to wie.

***

Wernher von Braun siedział za stołem z twarzą ukrytą w dłoniach. Radiotelegrafista raz po raz wywoływał A9, ale obwód był martwy, kosmonauta nie zgłaszał się, stało się coś złego. Rozległ się huk, kiedy pocisk artyleryjski uderzył zaledwie kilkanaście kilometrów od ośrodka.

— Sturmbahnführer, te skurwysyny zajęły już cały Wollin i zaczynają regularny ostrzał. — Do centrum kontroli lotu wpadł ledwo panujący nad swoimi emocjami dowódca obrony obiektu. — Generał Dornberger nakazał jak najszybsze opuszczenie terenu, po uprzednim zabezpieczeniu wszelkich tajnych materiałów.

— Wybacz mi — wyszeptał Wernher do mikrofonu. — Nic już nie mogę zrobić.

Dźwignął się ciężko.

— Zniszczyć całą dokumentację dotyczącą lotu. Utajniam wszelkie informacje pod karą śmierci na mocy uprawnień nadanych mi przez Reichsführera-SS. Przygotujcie zdolne do lotu rakiety do odpalenia i uzbrójcie. Postawcie ciężarówkę pod moje biuro, będzie sporo pakowania. Niech Wotan ocali nas przed tymi słowiańskimi zwierzętami.

Wyszedł, trzaskając drzwiami.

Konstancin-Jeziorna, kwiecień 2020,

czasu kwarantanny

1977

Zdobywcy kosmosu rozpoczęli naukę w Szkole Pilotów

W dniu wczorajszym, 1 października, zainaugurowano nowy rok akademicki w świeżo otwartej Szkole Pilotów przy Centrum Kosmicznym Konstantego Ciołkowskiego w Poznaniu.

Oddany do użytku wiosną tego roku – dzięki wytężonej pracy całego Zjednoczenia Budowlanego „Warta” na miesiąc przed planowanym terminem – kampus w dzielnicy Nowe Miasto tłumnie nawiedzili świeżo upieczeni studenci, ich rodziny oraz wykładowcy, którzy młodych ludzi nauczą wszystkiego, co potrzebne jest przyszłym gwiezdnympodróżnikom.

Szkoła Pilotów to uczelnia wyjątkowa. Pierwszy raz w historii Polskiej Republiki Demokratycznej samodzielnie szkolimy przyszły personel gwiazdowy – pilotów, specjalistów ładunku, inżynierów lotu. Tym samym staliśmy się wreszcie niezależni od pomocy naszych towarzyszy z Rosji Radzieckiej i wsparcia akademików Gwiezdnego Miasteczka. Aby wstąpić w szeregi jej studentów, nie wystarczy zapał i wiedza, trzeba wykazać się prawdziwymi osiągnięciami. W pierwszej kolejności więc, prócz zdanych na ocenę bardzo dobrą egzaminów z matematyki, fizyki, wiedzy o społeczeństwie oraz testu sprawności sportowej, premiowane są dodatkowe umiejętności. Punkty dostają członkowie aeroklubów i posiadacze uprawnień skoczków spadochronowych. Z pewnością pomaga ukończenie dobrego wojskowego liceum albo klasy o profilusportowym.

Bo też wymagania fizyczne stawiane przed młodymi ludźmi są wyjątkowo wyśrubowane. Oprócz spełnienia bardzo konkretnych parametrów anatomicznych (statek kosmiczny to nie wybieg, tu nie liczy się smukła sylwetka i wzrost, lecz dopasowanie do możliwości technicznych!) kandydaci muszą doskonale pływać, biegać na długie dystanse, znosić niskie i wysokie temperatury. W trakcie testów sprawnościowych poddawani są także ćwiczeniom w wirówce – urządzeniu, które z pewnością darzyć będą silnymi emocjami w czasie nadchodzącegoszkolenia!

Liczba kandydatów, którzy zapragnęli dostać się w progi Szkoły Pilotów CKKC, przerosła najśmielsze oczekiwania nie tylko dyrekcji ośrodka, lecz nawet planistów z KomitetuCentralnego.

– To, czego byliśmy świadkami, zaskoczyło nas. Było to jednak zaskoczenie pozytywne – powiedział po zakończeniu rekrutacji inż. Krystian Niegłowicz, zastępca dyrektora Centrum Kosmicznego i jednocześnie prodziekan ds. studenckich SP. Inżynier z wielką radością i podziwem wypowiadał się o młodych ludziach, którzy podjęli się trudnej i często niewdzięcznej nauki, której ostatecznym celem jest praca na rzecz pokoju i światowej demokracji, na rzecz nauki i dobrobytu w zimnych, trudnych warunkach orbityokołoziemskiej.

Jak dowiedzieliśmy się w dziekanacie Szkoły Pilotów, 1 października naukę rozpoczęło dwudziestu siedmiu młodych mężczyzn oraz dwadzieścia jeden młodych kobiet, wszyscy są w wieku od 19 do 23 lat. Herman Mirosławski, pierwszy polski kosmonauta, jeden z wykładowców zajęć praktycznych, ocenia, że na ukończenie z sukcesem czteroletniej nauki ma szanse mniej więcej połowastudentów.

– To jest szkolenie trudne, bardzo wymagające – powiedział w krótkim przemówieniu w czasie inauguracji na zaproszenie rektora Szkoły. – Ogrom wiedzy i umiejętności to jedno, niezwykle wyśrubowane wymagania kondycyjne i sprawnościowe to drugie. Czeka was też praca w trudnych warunkach, w stresie, często pod ogromna presją. Kiedy odbywałem swoje pierwsze szkolenie wojskowe, sierżant przytoczył nam starą maksymę – im więcej potu na poligonie, tym mniej krwi w boju. W Szkole Pilotów jest tak samo. To elitarna uczelnia. Dostać się do niej to sukces, to zaszczyt, ale to także wielki, demokratyczny, obywatelski obowiązek! Nie każde z was poleci w kosmos, ale to jest wasz, nasz, wszystkich polskich obywateli najwyższy cel. Nie przynieście wstyduOjczyźnie!

Kiedy pierwsi absolwenci rodzimej uczelni polecą na orbitę – tego jeszcze nie wiadomo. Doktor Komosa z Biura Prasowego Centrum Kosmicznego Konstantego Ciołkowskiego zapewnił naszą redakcję w rozmowie telefonicznej, że także na tym odcinku trwają intensywne prace. Zaplanowane są już wspólne loty w ramach programu Interkosmos na początku nadchodzącej dekady. Także planiści z Biura Inżynierów odkurzyli już deski kreślarskie i pracują nad polskim załogowym statkiem kosmicznym, pod roboczą nazwą „Bielik”, który ma zostać wprowadzony do służby w połowie lat 80-tych.

Ruder Milenkowicz,

informacja własna oraz serwis PAPiI

Misja na Czerwoną Planetę

Chłopcy z Marsa, znów odwołali lądowanie

Kosmos nie porwie mnie.

Urszula, Podwórkowa kalkomania

Polska Republika Demokratyczna, rok 1980

CSM-1, czyli Ciężki Statek Międzyplanetarny „Marceli Nowotko”, wychodził właśnie ze strefy nocy. Ponad 400 kilometrów nad powierzchnią Czerwonej Planety ważący siedemdziesiąt pięć ton, cylindryczny pojazd mknął w kierunku przeciwnym do jej obrotu. Pękate, walcowate cielsko, przypominające pokrojem stacje kosmiczne klasy Salut, błyszczało w promieniach odległego Słońca, mniejszego i słabszego niż to, do którego na swojej rodzimej planecie przyzwyczajona była załoga. Srebrzyste panele baterii fotowoltaicznych, otaczające promieniście rozbiegającą się koroną podstawę szerszej części kadłuba, drgnęły i obróciły się w idealnej synchronizacji. Na krawędzi węższej części ruszyła się czasza anteny dalekiego zasięgu, szukająca swoim nadajnikiem macierzystego świata, który trójka ludzi opuściła w pogoni za wiedzą.

Światło dalekiego Słońca zapaliło srebrzyste błyski na powierzchni paneli.

Ich skomplikowane wnętrze pochwyciło promienie, zmieniając je w energię elektryczną, która systemem kabli spłynęła do potężnych akumulatorów, ukrytych we wnętrzu CSM-1. Stamtąd bocznikami energetycznymi pobrana została do nadajnika, gdzie rozjarzyła lampy i supernowoczesne tranzystory, sterujące układami.

— Ja Ares, ja Ares — powiedział kołyszący się przed pulpitem komunikacyjnym człowiek. Przytrzymywał się jedną ręką relingu, drugą puścił wolno. Stopy wsunięte miał w strzemiona, które chroniły go przez swobodnym unoszeniem się w kabinie w warunkach braku grawitacji.

Impuls elektryczny przepłynął przez mikrofon i stymulowany zmianami ciśnienia w jego węglowym wnętrzu pomknął dalej, przepłynął przez wzmacniacze, by wreszcie, zamieniony na ciąg binarny, trafić do nadajnika anteny. Stamtąd pomknął ku odległemu, jasnemu punktowi na ciemnym tle kosmosu – ku Ziemi.

Ożyły stacje antenowe w Azji Środkowej, na Antarktydzie i pływająca stacja odbiorcza na statku „Kazimierz Nowak” na Atlantyku. Sygnały, przechwycone z pokładu „Nowotki”, zostały natychmiast rozkodowane i drogą satelitarną przekazane dalej, do centrów kontroli lotu w Koroliowe, w Moskwie i w Poznaniu.

— Ja Zaria, ja Zaria, słyszu was! — odpowiedziało centrum radzieckie.

CMK-1 leciał ponad Marsem po orbicie równikowej.

— Ja Ares, ja Ares. Mówi pilot-kosmonauta Jerzy Nowicki. Potwierdzamy status misji. Wszyscy zdrowi. Systemy w normie. Przygotowujemy się do odpalenia sond powierzchniowych.

— Ja Zaria, ja Zaria. Rozpocznijcie transmisję danych.

Pilot-kosmonauta Jerzy Nowicki puścił reling i niczym w zwolnionym tempie odchylił się w tył. Wyciągnął dłoń i strzelił przełącznikiem komputera Elwro 801AT[21], wprowadzonego świeżo do eksploatacji w statkach kosmicznych całego bloku wschodniego w miejsce wysłużonych bułgarskich Praweców[22].

— Grigorij, możesz — rzucił po rosyjsku do siedzącego za nim, na stanowisku kontroli, towarzysza. Trzeci, ostatni z pilotów unosił się w przejściu między sekcjami „Nowotki”.

Rosjanin chwilę stukał w klawiaturę, wprowadzając sekwencję potrzebną do uruchomienia transferu. Antena na rufie CMK-1 obróciła się, aby skompensować ruch statku po orbicie Marsa. Pakiet danych telemetrycznych i obserwacyjnych wystrzelił falową wiązką i pomknął ku Ziemi. W centrach kontroli lotów zamigotały diody, w ruch poszły bębny z taśmami rejestrującymi, zaszumiały wentylatory komputerów.

— Ja Zaria, ja Zaria, potwierdzam przyjęcie informacji — dobiegł w końcu lekko zakłócony głos kontrolera.

Przez kilkanaście minut w eterze trwała cisza. Antena „Nowotki” w tym czasie odbierała pakiety danych z Ziemi. Wśród nich znajdowały się informacje sterujące dla sond bezzałogowych, aktualizacja z obserwatoriów orbitalnych, ale także informacje prywatne – zapisy foniczne i filmowe przeznaczone dla kosmonautów, przygotowane przez ich rodziny.

— Ja Zaria, ja Zaria, przechodzicie na kontrolę z Polski.

— Ja Ares, przyjąłem.

— Ja Poznań, ja Poznań — do rozmowy włączył się nowy głos. W odróżnieniu od schematów przyjętych w Związku Radzieckim Polacy na określenie swoich stacji używali nazw miejscowości, nie kodów wywoławczych.

— Słyszę cię dobrze. Jaka decyzja w sprawie sond? — zapytał Nowicki.

— Wypuszczajcie zgodnie z harmonogramem, potwierdź.

— Przyjąłem.

Kosmonauta obrócił się wokół osi, unosząc w górę dłoń z wyprostowanym kciukiem. Zastukały klawisze, prąd wypełnił kolejne obwody i gdzieś w trzewiach „Nowotki” coś basowo zagrało, wprawiając cały kadłub w drżenie. Szczęknęły rygle przedziału towarowego, na pulpicie kontrolnym zamrugała żaróweczka oznaczająca otwarcie luku niehermetyzowanego. Nowicki oparł dłoń na pulpicie komunikacyjnym, poczuł drżenie, a potem wyraźnie odczuwalny wstrząs, kiedy sonda została wystrzelona z wyrzutni.

— Sonda „Jan Krasicki” poszła — zameldował do mikrofonu.

W Centrum Kontroli Lotów w Poznaniu zerwały się krótkie oklaski, ale umilkły szybko, jakby technicy i inżynierowie sami przed sobą zawstydzili się tego entuzjazmu, jaki okazali własnej pracy. Oczy wszystkich powędrowały ku tablicy z ekranami, na których teraz osobno biegły liczby, oznaczające parametry lotu „Nowotki” i sondy „Krasicki”.

— Ja Poznań, ja Poznań — wywołał kontroler — mamy telemetrię sondy. Przygotujcie się do powtórzenia operacji. Wystrzelić sondę „Hanka Sawicka”.

— Przyjąłem. — Nowicki obrócił się ponownie, aby potwierdzić wykonanie operacji.

W tym momencie rozległ się huk i kosmonautą rzuciło z ogromną siłą o pulpit łączności. Stracił przytomność.

W Centrach Kontroli Lotu w Moskwie i Poznaniu rozdzwoniły się sygnały alarmowe. Strumień danych przesyłany z orbity Marsa zniknął na chwilę z ekranów, aby pojawić się po dłuższej przerwie, uboższy jednak o część informacji.

— Co się tam, do cholery, dzieje?! — przez wrzawę rozemocjonowanych głosów przebił się ten najważniejszy: głos dyrektora Niegłowicza. Wszyscy zamarli. — Co się stało, ja się pytam, towarzysze inżynierowie i obywatele naukowcy?!

Zapadła cisza, przerywana jedynie buczeniem katodowych kineskopów i odległym stukotem teleksu, pracującego gdzieś dalej, w biurze prasowym Centrum, na niższym piętrze. A potem wszyscy naraz zaczęli się przekrzykiwać, oferując wyjaśnienia, informacje, hipotezy i propozycje.

Poszły w ruch kalkulatory i mózgi elektronowe, posypały się z perforatora karty, operatorzy telemetrii przekazywali dalej dane docierające z pokładu „Nowotki”. Obraz sytuacji, wyłaniający się z dostępnych informacji, rysował się nieciekawie.

— Proszę jeszcze raz mi to wyjaśnić, ale powoli i tak dla zwykłego obywatela — zażądał w godzinę później Jaworski, pierwszy sekretarz wojewódzkiego KC, siedzący za biurkiem Niegłowicza w pełnej napięcia pozie. Zainstalował się za nim błyskawicznie i szybko poczuł jak u siebie.

— W tej chwili nie znamy jeszcze przyczyn awarii — zaczął spokojnie i rzeczowo dyrektor. — Najprawdopodobniej jej powody były zewnętrzne — dodał szybko, widząc niebezpieczny błysk w oczach sekretarza — nie zaś zawinione przez konstruktorów czy załogę. Podejrzewamy kolizję.

Partyjny dygnitarz skinął powoli głową na znak, że aprobuje takie wyjaśnienie.

— W chwili obecnej załoga CSM-1 żyje, ale statek utracił sterowność. Prawdopodobnie w sposób nieodwracalny. Dostajemy nadal część danych z sondy „Jan Krasicki”, wystrzelonej tuż przed awarią, co pozwala nam na kontrolę położenia „Nowotki”, natomiast…

— Dobrze — przerwał bezceremonialnie sekretarz. — Wy mi tu, obywatelu, nie mydlcie oczu jakimiś sondami. „Sonda”, to jest w telewizji na jedynce, wy mi macie powiedzieć, co teraz?

Niegłowicz, spozierając z ukosa na sekretarza, obmacał kieszenie marynarki. Widząc ten gest, jeden z docentów stojących za jego plecami sięgnął do kieszeni koszuli i wyciągnął zmiętą paczkę Sportów. Szef podziękował skinieniem, wyciągnął jednego samymi ustami i przypalił.

— Teraz, towarzyszu, to w zasadzie możemy zrobić dwie rzeczy. Zostawić ich tam, albo ich uratować.

— Wy tu, kurwa, ze mną nie pogrywajcie! — Wojewódzki poderwał się zza nieswojego biurka, nie na żarty rozzłoszczony. — Co to są za teksty, wam się wydaje, że możecie sobie drwić z Partii, bo jesteście kimś w tym całym waszym Centrum Kosmicznym?