Ziemia Kryształów - Hajduk Kamil - ebook
NOWOŚĆ

Ziemia Kryształów ebook

Hajduk Kamil

5,0

Opis

Po tysiącleciach względnego spokoju, esencja Bezimiennego wyczerpuje się powoli, wspaniałe kryształy gasną, a magia przestaje być dostępna. Varrikowie proponują kolejne wynalazki mające uchronić świat przed ostatecznym upadkiem, ale nowe krwawe konflikty już wiszą w powietrzu i budzą się demony wojny.

Bashar, czempion potężnej nacji rohardyjskiej, postanawia odbudować swoje imperium. Przeklęci mieszkańcy rubieży pragną pomsty na ludziach i elfach. Obie siły militarne – i Rohardii, i przeklętych – zagrażają bezpieczeństwu wyjątkowych kryształów i tym samym spokojowi wszelkich krain.

Namiestnik prowincji Kordilis, z okazji szesnastych urodzin syna, imieniem Drake, zabiera młodzieńca na radę regionu. Dorastający arystokrata ma przejąć obowiązki zarządcy, szkolony do tej roli od lat, jednak uroczystą naradę przerywa napaść orków. Od tej chwili losy całego kontynentu spoczywają w rękach młodzieńca… i jego rówieśniczki Sylii – strażniczki magicznych kryształów.

Książka skierowana jest głównie do miłośników literatury fantasy oraz osób zainteresowanych epickimi historiami pełnymi magii, przygód i zmagania dobra ze złem. Ci, którzy lubią śledzić losy bohaterów w fantastycznych, bogatych i żywych światach, z pewnością odnajdą się w uniwersum Vywerndallu Kamila Hajduka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 276

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Przyszłym wydarzeniom, pełnym nadziei i marzeń.

Za cierpliwość i miłość ukochanej żony.

Za uśmiech i wsparcie moich synów, którzy są moją siłą.

Dla wszystkich, którzy wierzyli we mnie i wspierali w dążeniu do celu.

Mówią, że podróże kształcą i rozwijają, a nowe bodźce pobudzają umysł do tworzenia. Wiele miejsc, które odwiedzicie wraz z bohaterami tej historii, istnieje naprawdę. Impulsem, który pozwolił narodzić się tej historii, był przede wszystkim niezwykle realistyczny sen z dzieciństwa. W wieku ośmiu lat po raz pierwszy ujrzałem świat Vywerndallu, który zrobił na mnie tak ogromne wrażenie, że musiałem utrwalić go na papierze, aby uchronić od zapomnienia.

Historia rozwijała się stopniowo, czekając na odpowiedni moment, aby rozkwitnąć, a mój warsztat pisarski nabrał odpowiedniego szlifu, by móc godnie zaprezentować ją światu.

Ogromną inspiracją stały się również dla mnie dzieła Tolkiena, a w szczególności Hobbit, który podbił moje serce i rozbudził wyobraźnię.

Na co dzień inspirację czerpię z otaczającego mnie świata, bo to on w głównej mierze dostarcza najlepszych inspiracji.

Drogi Czytelniku.

Zanurz się w niezwykłej podróży do świata magii, epickich zdarzeń i technologii, jaką oferuje Ci ta powieść.

Odkryj zakamarki Vywerndallu, poznaj jego bohaterów i poczuj magię, która przenika każdy fragment tej historii.

Mam nadzieję, że ta pierwsza część trylogii pochłonie Cię bez reszty i skłoni do powrotu do tego fascynującego świata w kolejnych tomach.

Autor

Rozdział I

Kordilis

Maj tego roku był wyjątkowo chłodny. Po bardzo długiej suszy, trwającej prawie miesiąc, znad kontynentu napłynęły pierwsze chmury. Obfite opady deszczu utrzymywały się przez kolejne tygodnie. Na początku mieszkańcy wyspy cieszyli się z byle kropli, lecz gdy nieliczne rzeki zaczęły wylewać, a uprawy tonęły w błocie, każdy patrzył w niebo z niepokojem. No, może prawie każdy. Drake, syn królewskiego nadzorcy, oddawał się w tym czasie nauce fechtunku. W przeciwieństwie do swojej siostry Nathalie, która angażowała się we wszelkie problemy prowincji, Drake całe dnie spędzał na dziedzińcu zamku i nie bardzo pomagał ojcu.

– Ha! Pudło, mistrzu! – ucieszył się zmęczony już trochę Drake.

Próbował jeszcze zaatakować, ale wiedział, że długo nie wytrwa w tym tańcu. Co rusz opadały mu na czoło mokre od deszczu, szatynowe włosy, przysłaniając mu widok.

– Poddajesz się? – Przeciwnik zaśmiał się głośno.

Mistrz Ozyncjusz, zwany również Synem Jedenastu, wywodził się z wielodzietnej rodziny. Był najmłodszym z rodzeństwa, a i tak zdążył doświadczyć trudów wojny. Walczył w dwóch bitwach z wyklętymi ludźmi. Tak przyjęto określać dawnych mieszkańców Rubieży. Potem osiadł w Kordilis i został mianowany na dowódcę straży prowincji. Szkolił także młodych wojowników.

– To było dobre! – Sparował kolejne ciosy Drake’a. – Na pewno nie masz już dość?

– Nigdy! – Drake z uśmiechem ruszył znów na swojego nauczyciela.

Ozyncjusz zrobił unik. Niechcący kopnął bukłak, a ten uderzył z hukiem o bruk.

– Cholera! – zaklął srogo.

Przedmiot miał dla mężczyzny symboliczną wartość, należał wcześniej do jego ojca. Ozyncjusz zawsze zabierał ten bukłak na wyprawy i bitwy, a przede wszystkim wykorzystywał na co dzień. Wtedy, dla poprawy nastroju, napełniał go dobrym trunkiem zamiast wodą. Minęły niemal dwa lata od pogrzebu, a rana nadal była świeża. Nawet podczas ćwiczeń ze swoimi uczniami wspominał często ojca i to, czego go nauczył.

Ozyncjusz zmarszczył krzaczaste brwi, przeczesał złocistą grzywę i kilkoma szybkimi ciosami rozbroił Drake’a.

– Na dzisiaj koniec! – Mistrz ukłonił się i odszedł w kierunku jednych z wielu skrzydeł drzwi prowadzących poza dziedziniec.

Młodzieniec podniósł swoją klingę, wyraźnie niezadowolony. Do każdej sprawy podchodził emocjonalnie i ambitnie. Od dłuższego czasu marzył o pokonaniu dowódcy straży, a kolejna porażka spowodowała tylko jeszcze większe rozgoryczenie. Nie przeszkadzał mu nawet lejący się z góry, coraz to większy, potok. Strugi równo uderzały o jego plastytową zbroję. Wyprostował się i spojrzał w niebo pełne szarych, sinych i ciemnych chmur. Nagle poczuł dotyk na ramieniu. Porwał miecz i wtem znieruchomiał, czując chłód ostrza na swojej szyi.

– Myślałam, że cię czegoś nauczyłam.

– Sylia? To naprawdę ty!? Co ty tutaj robisz!?

Dziewczyna opuściła sztylet. Jej błękitne niczym laguna oczy uśmiechały się, ale umalowane ciemnym fioletem usta pozostały nieruchome.

– Co cię tu sprowadza? – powtórzył. – Chyba nie ja?

Czując na sobie spojrzenie zafascynowanego jej pięknem chłopaka, Sylia milczała przez moment. Cztery lata temu Drake uratował ją przed bandytami. To wydarzenie utkwiło tak głęboko w myślach i snach młodej Sylfidy, że nie mogła przestać o nim myśleć. Czasami zwierzała się matce, która ostrzegała ją przed królewskimi pachołkami, jak zwała synów zarządców prowincji.

– Może i chciałam cię zobaczyć. – Głos załamał jej się, a na policzku pojawiła się łza. – Cztery lata… Cieszę się, że ciebie widzę.

– Wejdziemy do środka? Przemokłaś cała.

Sylia nie zauważyła, że jej płaszcz i beżowa sukienka właściwie przykleiły się do jej ciała. Podążyła za Drakiem do wnętrza budynku. Tam zrzuciła płaszcz, zostawiając go na ziemi. Jej twarz nadal niczego nie zdradzała, tylko co pewien czas uśmiechała się zalotnie.

– Pozwolisz, że udamy się do jakiegoś innego pomieszczenia? Głupio tak na korytarzu rozmawiać – rzekła oplatając palcami kosmyk włosów w dłoni.

– Oczywiście.

Przemierzyli długi korytarz i skręcili do następnego. Zamek nie był duży, ale przytłaczał odwiedzających kunsztem wykonania. Od jasnej marmurowej posadzki odbijał się dźwięcznie każdy krok. Tutejszy zarządca prowincji chciał pokazać, że jego ród jest jednym z najbardziej liczących się w całym królestwie, stąd wykończenia zdobiono marmurem. Na jego życzenie przetopiono sztabki złota i wykonano z nich ramy obrazów, które zdobiły surowe wnętrza.

Sylia obserwowała każde mijane malowidło. Większość z nich przedstawiała wydarzenia z przeszłości. Jej uwagę przykuł portret Syriusa, o gładkich rysach twarzy, śniadej cerze pozbawionej jakichkolwiek zmarszczek i smukłych uszach. Wyglądał bardzo młodo mimo tego, że piastował królewskie stanowisko. Dzierżył złote berło z wygrawerowanym liściem aurory – rośliny występującej wyłącznie na terenach Królestwa Elfów. Na szyi wisiał niezwykły kryształ w dwóch odcieniach. Z jednej strony przedmiot promieniał blaskiem, z drugiej zaś wydobywał się zeń czarny jak smoła dym. Pośrodku kryształu malarz naniósł pędzlem kilka niby-iskierek. Syrius stał na tle wspaniałego miasta, do którego prowadziły cztery bramy, a każdą z nich oddzielał most nad wodospadem. Lejąca się z potężnym hukiem woda tworzyła delikatną mgiełkę, która unosiła się nad przeprawą.

Drake zatrzymał się na chwilę przy obrazie ilustrującym króla Redgara, panującego obecnie w stolicy kraju. Trzydziestoletni władca został przedstawiony, jako dostojny pan, ubrany w najlepsze sukno, a z jego twarzy bił spokój i wyrozumiałość. W jednej ręce trzymał berło, w drugiej wagę – znak sprawiedliwych rządów. Na czole tuż ponad szerokimi brwiami widniał wystający spod korony kawałek tatuażu. Sylia podeszła bliżej, by przyjrzeć się wytatuowanemu symbolowi. Obraz wykonano na płótnie z dużą precyzją. Starała się odgadnąć ruchy pędzla, zawsze ją to ciekawiło, lecz gdy dotarła do błękitnych oczu władcy Królestwa Ludzi, zauważyła coś jeszcze. Na źrenicy autor obrazu umieścił postać demona ognia. Był ledwo widoczny, ale oddany na tyle szczegółowo, że Sylia nie miała żadnych problemów z jego rozpoznaniem.

– Stało się coś? – Ledwo słyszalny głos Drake’a przebił się przez warstwę skupienia, w którym jej umysł pozostawał od kilku minut.

Nic nie odpowiedziała, dalej wpatrując się w oczy władcy.

Gdy nagle namalowany demon zaczął się poruszać, zimny dreszcz przebiegł przez jej plecy. Sparaliżowana strachem obserwowała, jak płótno w tym miejscu zaczyna płonąć! Krzyknęła przeraźliwie, a jej jęk odbił się echem po pustych korytarzach.

Jak za dotknięciem magicznej różdżki upadła na podłogę, a z jej ust dobyła się piana. Drgawki objęły całe ciało. Zdezorientowany Drake natychmiast porwał ją z zimnej posadzki i zaniósł biegiem do swojej komnaty. Ułożył na posłaniu i pobiegł szukać mistrza Goedricka, najwyższego z magów całej prowincji.

Sylia powoli otworzyła oczy.

Niebo zakrywała gruba warstwa pomarańczowych chmur. Panował półmrok, a pod stopami wyczuwała ziarenka piasku. Przed nią rozpościerała się bezkresna pustynia. Zrozumiała, że znajduje się gdzieś na Rubieży i stoi na niemałej wydmie. Spojrzała w dół. U jej podnóża kręciła się mała trąba piaskowa. Sylia obserwowała ją przez chwilę. Nagle potężny błyszczący chochlik rozświetlił niebo i złączył się z ziemią. Wzbity w powietrze piasek, wirując, zamknął w środku piorun.

Zerwał się potężny wiatr, a przed Sylią pojawił się, przewyższający wydmę, wirujący ogień. Dziewczyna patrzyła z przerażeniem, jak zbliża się do niej. Zrobiło się bardzo gorąco, z czoła spływały powoli kropelki potu. Na skórze pojawiły się ciarki, a na horyzoncie zaczęło się przejaśniać. Pomarańczowe chmury pomału zanikały, tworząc miejsce dla granatowo-szarych. Burza piaskowa ustępowała, odkrywając ciemny punkt na mapie. El-Khador, stolica Rubieży, wyłonił się pośród bezkresnego morza piasku. Raptem na ramię Sylii spadło coś zimnego. Szybko spojrzała w niebo. Z chmur leciał zmrożony deszcz. W kilka chwil wszystko wokół zamarzło. Jedynie miejsce, gdzie wirowało potężne ogniste tornado, było nietknięte. Nagle rozległ się dziwny odgłos, jakby pękania lodu. Sylia szybko spojrzała w stronę, z której dobiegał hałas. Na horyzoncie pojawił się kolejny wir, tym razem nie przypominał niczego jej znanego. Przezroczysta trąba łączyła się z niebem. W jej wnętrzu świeciło błękitne, zdawało się, że migoczące światło, chociaż Sylia obserwowała to zjawisko z daleka. Dopiero gdy zaczęła się zbliżać, zobaczyła przedziwny kryształ. Blady, właściwie przezroczysty, niepodobny ani do drittarów, ani luminarów.

Po kilku chwilach trąba była na wyciągnięcie ręki. Sylia z lękiem przypatrywała się monumentalnemu zjawisku. Zrobiło się zimno, na nic zdały się płomienie obok. Dziewczyna zaczęła się trząść. Skuliła ramiona i usiadła w kucki, a jej beżowa suknia pokryła się delikatnym szronem. Zęby szczękały niczym zębatki w haubicy varrikowej. Spojrzała jeszcze raz w kierunku trąby powietrznej. Najbliższy wydmy wir ognia przemieszczał się ku niej, aż w końcu ją otoczył. Po chwili oporu płomienie zgasły, jak i dwie pozostałe, o wiele mniejsze, wiry powietrzne. Z nieba zaczęły spadać krople brunatnoczerwonej cieczy. Na początku powoli, z każdą chwilą coraz szybciej i mocniej. Sylia popatrzyła wokół. Widok był straszliwy!

Wszystko mieniło się czerwienią, przypominającą krew.

– Mistrzu Goedricku, budzi się!

Dziewczyna leżała w dużym łożu z baldachimem. Drake przyglądał jej się z uwagą. Kiedy otworzyła oczy, rumiane policzki napięły się pod wpływem uśmiechu.

– Jak się czujesz?

– Co się stało? Prawie nic nie pamiętam.

Sylia rozejrzała się po komnacie. Oceniła, że nie była przestronna. Łóżko, stolik i dwa krzesła. Przy oknie wpuszczającym dużo światła stał wysoki mężczyzna. Ubrany w czarne szaty przewiązane czerwoną opaską. Na palcu nosił zielony pierścień z plastytu: bardzo lekkiego i odpornego minerału wydobywanego przez Varrików, ale podatnego na wysokie temperatury. Przyglądał się przez dłuższą chwilę chmurom, które w końcu zaczęły ustępować błękitnemu niebu, wtedy zwrócił się do dziewczyny. Ku jej zdziwieniu mistrz Goedrick był bardzo młody, jak na maga, jedynie lekki zarost dodawał mu trochę lat.

– Mistrzu Goedrick – rzekł Drake.

Mężczyzna z uwagą przyglądał się dziewczynie, milcząc.

– Ashra nam kha – wyszeptał w końcu cicho. Kryształ zawieszony u jego szyi zabłysnął subtelnym białym światłem, po czym zgasł.

– Co widziałaś?

– Rubież i cztery znaki: burzę, wiatr, ogień i lód… – Głos dziewczyny załamał się na chwilę. – I krew… Morze krwi…

Twarz mistrza pobladła, w jego oczach zagościł strach. Przeczesał dłonią swoje jasne włosy, ściągnął pierścień z palca i położył na szafce stojącej obok łóżka. Usiadł obok Sylii, ujął jej dłoń i zamknął oczy.

Kryształ znów zabłysnął, tym razem bez wypowiedzianych słów zaklęcia. Przez dłuższą chwilę mistrz siedział nieruchomo. Drake uważnie mu się przyglądał. Wydawało się, że Goedrick nie oddycha, zastygł i przypominał żywy posąg. Od czasu do czasu poruszał tylko powiekami, które odrobinę unosiły się i od razu opadały.

Wtem wziął tak głęboki wdech, że aż się zakrztusił. Całe płuca wypełniły się świeżym powietrzem, a oczy zajęły łzami, które powoli spływały po obu policzkach. Wstał szybko i zaczął nerwowo czegoś szukać, chodził z jednego końca pokoju do drugiego.

– Co się stało, mistrzu?

Goedrick schylił się do Drake’a, którego przewyższał o głowę i ramiona.

– Twoja panna miała przerażającą wizję – powiedział zdenerwowany. – Muszę jechać do stolicy i spotkać się natychmiast z arcykapłanem Dezyncjuszem, i niestety z królem. Myślę, że nie będzie zadowolony z tych wieści.

– Możesz mi chociaż coś zdradzić?

– Sylia ujrzała zapowiedź strasznej wojny, a Sylfidy nigdy się nie mylą, bo pochodzą prosto od Bezimiennego. Momentalnie po narodzinach, starsze siostry opiekunki wbijają im w tył głowy maleńki kawałek zużytego luminaru, który od razu po przecięciu tętnicy kręgowej rozbłyska na nowo i łączy się z ciałem Sylfidy. Przepraszam, ale muszę, jak najszybciej ruszać do Wilgardu. Jeżeli twój ojciec będzie wypytywał o mnie, nic mu nie mów. Tak będzie lepiej dla niego, a tymczasem zajmij się dziewczyną, niech odpocznie i zregeneruje siły. Ta wizja zużyła sporo jej energii. Za kilka dni powinna dojść do siebie.

Goedrick obrócił się na pięcie i opuścił komnatę. Drake usiadł na łożu obok Sylii i chwycił jej dłoń. Podał jej wodę do picia – na szczęście przyjęła ją, ale siły wracały jej powoli.

Potem wpatrywała się pustym wzrokiem w sufit przez kilka godzin, aż zasnęła. Czuwający przy niej młodzieniec wstał i wyjrzał przez okno. Zmierzchało, zjawiały się pierwsze gwiazdy i księżyc w pełni. Blady blask oświetlił trochę komnatę pogrążoną w mroku.

Rozdział II

Morat

Nad rozbitym na skraju pogranicza Moratu i Rubieży obozowisku, unosił się z wolna szary dym dogasającego powoli ogniska. Napływające karawany ze wschodu, zmusiły Murjata i jego brata Talla do opuszczenia twierdzy. Ta ostatnia przystań i pozostałość po wielkim niegdyś królestwie stała się schronieniem Ogranothów po wielkiej wojnie.

– Bracie – odezwała się jedna z siedzących w rogu namiotu postaci. – My, naród wypchnięty tysiące lat temu na pustynne pustkowie, nie możemy pozwolić sobie na kolejne ustępstwa!

Pomarańczowa twarz skrzywiła się w bolesnym grymasie, rosły ork wyszczerzył jeszcze mocniej swoje kły i podszedł do stołu, przy którym siedzieli przywódcy wszystkich plemion.

– Siadaj! – ryknął na niego najstarszy z nich.

– Czemu znów mamy upadać na kolana przed wrogiem?! Nasz lud odkupił przez tysiące lat swoje winy! Tallu, nie pamiętasz, jak nasi dziadkowie walczyli o te ziemie z królewską armią? Jak przelewali za nią krew? Jeżeli zażądają naszych dzieci, aby posługiwali ich panom, to oddasz je?

Siedzący dotąd spokojnie na swoim miejscu Murjat, wstał i obszedł tlące się ognisko. Noc była chłodna, a niebo rozświetlone tysiącem punktów zdobiących ciemną kurtynę. Zarzucony na ramiona płaszcz, podszyty futrem z mamuta nie zapewniał prawie żadnej ochrony. Nie mieli jednak zamiaru zostawać tutaj na dłużej. Ich zadaniem było obserwować ruchy wojsk Rohardyjczyków, które w ostatnich dniach rozpoczęły ćwiczenia na przylegającej do granicy z Moratem równinie.

– Kolejne karawany! – zawołał zwiadowca Ogranothów, obserwując dal przez Oko Wroga.

Przedmiot, nazywany tak przez Varrików, przypominał dwuokularową lunetę, wykończoną złotymi zdobieniami. Mechanizm był podobny do teleskopu. Najczęściej korzystali z niego członkowie Zakonu Luminarów, lecz tu dodatkową i dużą rolę odgrywała możliwość swobodnej obserwacji o każdej porze doby. Oko Wroga służyło głównie zwiadowcom do wypatrywania wrogich jednostek.

– Ile?

– Naliczyłem dwadzieścia, ale wyłaniają się kolejne.

Po porażce Phobeusa podczas Wielkiej Wojny w Drugiej Erze i przegranej bitwie pod Krwawymi Wzgórzami, Morat stał się zapomnianym miejscem, choć krążyły o nim legendy. Królestwo to miało już za sobą dawną świetność. Tereny o sporej aktywności sejsmicznej i wulkanicznej nie były atrakcyjne dla żadnego narodu, tym bardziej dla Rohardyjczyków, którzy musieli zdobywać obszary zielone, aby wyżywić swoją ludność. Główną część ich imperium stanowiła bowiem hałda piachu, ogromna pustynia, a na niej kilka oaz i miast fortec.

Murjat, przywódca grupy Ogranothów, na chwilę odszedł gdzieś w mrok, tak aby skryć się przed wzrokiem pobratymców. Zaczął ostrożnie wspinać się na skaliste wzniesienie niedaleko obozu. Przepaść była głęboka na zaledwie kilka metrów, ale upadek z takiej wysokości groził jednak urazami. Po kilku minutach Murjat dotarł na sam szczyt. Roztaczał się zeń widok na całą równinę i część przygraniczną. Wąski pas ziemi dzielący tysiące wojowników, gotowych w każdej chwili wkroczyć na terytorium Moratu, przerażał rosłego orka.

W obozie przy granicy cały czas paliły się pochodnie, a kolejne karawany zwoziły zarówno sprzęt, jak i Rohardyjczyków. Na samej równinie stacjonowało już co najmniej pięć tysięcy jednostek. Jego oddział nie miał w starciu z nimi żadnych szans, dlatego w momencie wtargnięcia na ich teren powinien natychmiast wycofać powierzonych mu orków i wrócić do stolicy. Twierdza El-Khul położona, pomiędzy wysokimi szczytami górskimi i wulkanami, stanowiła jedną z niewielu niezdobytych fortyfikacji. Jak do tej pory każda armia rozbijała się o jej mury. Ciasne przesmyki, przełęcze dodatkowo skreślały przerzut ciężkich maszyn oblężniczych, trebuszy, czy nawet min, które musiały być transportowane na powozach zaprzęgniętych w konie. Pozostawała tylko droga powietrzna, ale żadna z nacji – oprócz Rohardyjczyków – nie dysponowała takimi możliwościami. Użycie sił powietrznych było wątpliwe także ze względu na trudne warunki pogodowe. Występowały tam zamiecie śnieżne napędzane wyjątkowo silnymi wiatrami. Spod skorupy ziemskiej wypływała zaś lawa. Te czynniki praktycznie wykluczały atak na ogromną skalę. Tym bardziej, że jedyne miejsce, którego zajęcie opłacało się Rohardyjczykom, stanowiły okolice jeziora na zachodzie, tuż przy granicy z Rubieżą. Tamtejsza niewielka tafla wody, o lazurowym odcieniu, gwarantowała przeżycie wielu gatunkom roślin i zwierząt oraz zamieszkującym to nieprzyjazne środowisko resztkom cywilizacji Moratu. Ale nie zawsze ten kraj tak wyglądał…

Zanim zniszczył go Phobeus, żyli tutaj ludzie. Sytuacja zmieniła się diametralnie po bitwie o Krwawe Wzgórza, kiedy to wszystkie nacje podpisawszy traktat pokojowy, rozdzieliły kontynent między siebie i zaczęły zasiedlać jego następne tereny. Obecny obszar Moratu był wówczas w większości niezamieszkały, dopiero potomkowie króla Ryszarda I, którzy tutaj osiedli, uprawiali rolę, budowali pierwsze osady i fortece. Pod jego panowaniem Królestwo Błękitnego Jeziora rozkwitało, a sąsiadujące z nim państwa, głównie lud zamieszkujący pustynną Rubież, patrzyły na nie z zazdrością i nienawiścią.

Władca ten miał dwóch synów: starszego Jarowita, spadkobiercę tronu, i młodszego Ruperta. Będąc na łożu śmierci, powierzył jednak tron młodszemu, co z czasem doprowadziło do wyniszczającej wojny domowej, a ta łamała fundamentalne rozporządzenia traktatu pokojowego. Dokument zakładał powszechne dzielenie się złożami, wspólne dbanie o pokój i regulował podstawowe zasady funkcjonowania wielu państw. Tak utopijne założenia przetrwały zaledwie sześćdziesiąt lat, choć może mogłyby trwać dłużej, gdyby nie naturalna chciwość istot, zwłaszcza władców, i podstęp, którym posłużył się Phobeus, by przejąć władzę.

Kolejne wydarzenia pogrążyły Królestwo Błękitnego Jeziora w wiecznym mroku. Młody mag, uczeń Sergesa, jednego z najwyższych kapłanów Zakonu Kruka, udał się do Jarowita, mimo że najpierw nie chciał uwierzyć w obietnice udzielenia pomocy w zdobyciu tronu. Lecz po kilku porażkach w starciu z wojskiem brata ostatecznie zaufał podstępowi i podpisał pakt. Po śmierci Ryszarda I korona miała trafić nie do potomków, a właśnie do Phobeusa. I tak się stało. Po przejęciu władzy zabił wszystkich, wymordował opozycję, zaś ocalałych przekształcił w swoje sługi. Dokonał tego za pomocą magii. Zmienił na zawsze ich ludzką postać w bezwzględne, odrażające potwory, jakimi byli orkowie.

Dawną stolicę przemienił w fortecę otoczoną wysokimi szczytami gór i uśpionymi wulkanami. Aby stłumić jakiekolwiek oznaki buntu, powołał własną armię, wezwawszy demony ognia. Dzięki temu powstrzymał próby jego obalenia, a na końcu wygnał rdzennych mieszkańców i stał się zagrożeniem dla innych państw. Nawet Rohardyjczycy musieli liczyć się z jego potęgą i blokować mu plany podboju kontynentu. Tylko sojusz wszystkich narodów był w stanie powstrzymać marsz Phoebusa ku ostatecznemu zwycięstwu. Z pomocą najpotężniejszych magów udało się wtrącić go do więzienia między wymiarami. Jednakże kosztowało to ogromne pokłady mocy kryształów. Nie rozwiązano wprawdzie problemu całkowicie, a wręcz popchnęło to świat w stan ciągłego niebezpieczeństwa.

Dwa rodzaje minerałów, drittary i luminary, razem stanowiły równowagę dla świata. Te pierwsze były źródłem mroku i dawały dostęp do innego typu magii niż drugie, które odpowiadały za blask i światło.

Gdy wyczerpią się złoża jednych z nich, wieczna zima opanuje świat, a płomień zemsty Phobeusa pochłonie wszystkich i wszystko, dosięgnie każdego, kto przeciwstawi się jego planom. Dlatego Silgurf, król elfów, tuż przed śmiercią poprosił Morloka, aby siostry z Zakonu Sylfid ochraniały złoża. Od tamtego czasu stały się one strażniczkami kryształów i od nich zależał stary porządek świata. Szczęśliwie złoża nigdy nie zostały zniszczone i przez kolejne pięć tysięcy lat panował względny spokój.

Murjat nie zdawał sobie sprawy, że Phobeus powraca.

Po co im tyle wojska w tym miejscu, zastanawiał się, nie znajdując logicznego wytłumaczenia. Dodatkowo niepokoiły go przy tym drgania sejsmiczne, które równo tydzień temu poczęły wstrząsać okolicami ruin twierdzy El-Khul. Dowódca Murjata nie zlecił mu przepatrzenia tego zapomnianego przez historię miejsca, ale wojownik wiedział, że jeżeli wstrząsy nie ustaną, będzie musiał zbadać ich przyczynę.

Kiedy schodził ze wzniesienia, zauważył na horyzoncie czerwoną łunę, dokładnie na południowym wschodzie. Nie miał pojęcia, co ją spowodowało, musiał zestawić swoją wiedzę o ukształtowaniu terenu z domysłami, dopiero wtedy dotarła do niego tragiczna wiadomość:

– Tystian, rzuć mi Oko Wroga!

– Co zobaczyłeś?

– Lepiej, żebyś nie wiedział…

Nie pytając dalej, barczysty ork przepasany futrem podrzucił wysoko przedmiot, tak aby wzbił się wyżej niż Murjat, dzięki czemu jego dowódca złapał skórzany pasek, zanim ten wrócił do właściciela. Przełożył przez ramię i spojrzał przez zwierciadła. Wpadający do środka obraz powiększył się kilkukrotnie i wyostrzył. Bez problemu dostrzegł ośnieżone szczyty oddalone o setki kilometrów, ruiny twierdzy El-Khul i to, czego obawiał się najbardziej: wypływ lawy z najwyższego wulkanu.

Zaklął pod nosem, na tyle cicho, by jego kompania nie usłyszała. Niepotrzebne mu było wszczynanie jakiejkolwiek paniki, ale musiał jakoś wytłumaczyć nagły powrót do miasta. Zanim zszedł po wapiennych głazach, spojrzał jeszcze raz przez Oko Wroga. Mijały sekundy, lecz oprócz czerwieni lawy lejącej się z krateru nie zauważył niczego. Pozostało mu żywić nadzieję, że to wszystko jest przypadkiem. Wiedział, że jeżeli Phobeus wróci po tysiącach lat, nacje nie zjednoczą się jak dawniej i wówczas zderzenie z przeszłością i precyzyjne jej poznanie okaże się nieuniknione.

Dopiero teraz zrozumiał, czemu Rohardyjczycy postanowili gromadzić tak poważne siły na pograniczu. Zadziwiające, że znacznie wcześniej zauważyli zachodzące procesy i zmiany, choć to przecież oni, orkowie, mieszkali tuż obok…

– Bracia! – zawołał z góry, umiejętnie zsuwając się po śliskich kamieniach. – Kończymy na dzisiaj, czas wracać do osady! Kończymy!

Gdy znalazł się pośród swoich, w obozowisku nastąpiło poruszenie. Najniższy z całego oddziału ork stanął naprzeciwko i zrobił taki gest, jakby chciał położyć dłoń na ramieniu Murjata. Ten, widocznie oburzony, zerknął na nią, a ork wycofał rękę.

– Jesteś blady jak śmierć! Bracie, co ujrzałeś?

– Nic, Hothgarze, wyruszamy do domu, dopóki jeszcze go mamy.

Wszyscy domyślali się, co zobaczył ich dowódca. Po jego słowach nikt nie zadawał pytań. Cień strachu i zwątpienia zasnuł umysły orków, ale nie wpłynęło to na karność i dyscyplinę. Uwijali się jak w ukropie, zwijając obozowisko, tak aby po ich obecności nie ostał się nawet drobny ślad.

Wkrótce wyruszyli w kierunku błękitnej osady usytuowanej nad życiodajnym jeziorem. I już nie rozmyślali o Rohardyjczykach szykujących się do podboju Imperium. Nadciągające zagrożenie, skrywające się za czerwienią strumieni lawy, mogło zupełnie pogrzebać marzenia orków.

Rozdział III

Rohardia

Bashar nieśpiesznie wszedł do wielkiej sali ozdobionej ornamentami. Zdobienia wykonane były z metalu, uzyskanego z przetopionych cokołów i mieczy. Sala skrywała opowieść potężnego ludu.

Historie opowiadały o czasach elfiej niewoli, o czasach podboju, kiedy to Imperium Rohardyjskie zaczęło rozlewać się na zachodnie wybrzeże i żadna z armii do momentu porażki pod Eldoras nie była w stanie mu się przeciwstawić. Bashar marzył o tym, by jego bracia wrócili do świetności i potęgi, o którą bili się od momentu wyzwolenia z okowów niewolnictwa. Wolność wyrwali nagłym buntem, przypłacona krwią najstarszych, dała początek rasie potężnej nacji wojowników i całemu Imperium.

Marzył o tym każdego dnia pokoju, który jeszcze trwał, a wybuchły niedawno na Rubieży bunt, stawał się preludium do działań wojennych. Rohardyjczycy szukali tylko pretekstu, aby rozpocząć inwazję na zachód.

– Bracia! – odezwał się do siedzących przy podłużnym stole. – Nadszedł czas, aby nasz lud, tak znienawidzony przez pozostałe nacje, ze względu na potrzebę odzyskania swej potęgi, ruszył dalej. Ile jeszcze będziemy czekać? Ile przed nami lat cierpienia? Pytam się was! – Uderzył ręką w stół, aż podskoczyły ustawione na mapie figurki symbolizujące oddziały w gotowości do walki.

Wszyscy przypatrywali się Basharowi z uwagą, ciekawi dalszej części wystąpienia.

– Bracia! – kontynuował więc. – Czujecie ten gniew, którym przez tyle lat obrośliśmy. Czas zakończyć tę niewolę, zerwijmy łańcuchy! Przyjdzie taki dzień, kiedy noga każdego z nas przestąpi bramę Eldoras, a pokonane armie oddadzą należny nam hołd.

Kilka gadów powstało z miejsc i poczęło klaskać, tuż za nimi podążyli pozostali gadzi osobnicy. Salwy braw wypełniły salę rumorem i wprawiły stół w drgania. Bashar poczuł ciarki na skórze, a łuski pokrywające mu szyję zjeżyły się i utworzyły szczelną tarczę – nie gorszą od pancerza z plastytu. Pierwszy raz od dawien dawna zapaliła się w jego sercu iskierka nadziei – ponad tysiącletnie przymierze z zachodnimi królestwami wreszcie chyliło się ku końcowi. Elfy, ludzie, orkowie i Drenejczycy nie podejrzewali nawet, co ma nadejść. Pomiędzy dwoma rasami trwała statyczna wojna, o której doskonale wiedzieli Rohardyjczycy.

– Bracia! – przemówił Bashar doniośle. – Widzę w waszych oczach mocny płomień, nie czekajmy zatem i ruszajmy na wojnę! Niech zabrzmią znów surowe bębny i trąby, niech odbiją się echem w każdej dolinie kontynentu!

Zebrani ponownie wiwatowali na cześć swego przywódcy. Każdy z gadów pochodził z innego zakątka Imperium, a każdego rozpalała sama myśl o zbrojnym konflikcie. Spokój utrzymujący się tyle lat musiał wygasnąć, wszyscy obecni na radzie mieli tego świadomość.

Bashar przesunął parę figurek z brązu. Armia miała postępować w kierunku granicy z Dreneią.

– Volganie – zwrócił się do raczej niskiego gada, o rudym pióropuszu na głowie, obleczonego prostym skórzanym pancerzem. – Twoja wspaniała formacja ruszy na Rubież. Sto tysięcy żołnierzy wystarczy, by opanować hordę orków, która według wywiadu będzie zajęta wojną z Królestwem Ludzi.

Znowu przesunął odpowiednie figurki, tym razem jego wzrok powędrował do wysokiego i bardzo szczupłego przedstawiciela ich rasy. Jego ciało wyróżniało się bladobłękitnym zabarwieniem, a szyja wyrastająca ze smukłego korpusu, zdawała się wyjątkowo długa.

– Torillu – mówił dalej Bashar – twoi bracia od zawsze czuwali na granicy z krasnoludzkimi bandytami. Oni zawsze popierali elfickie ścierwo i ich porządek świata, dlatego kończy się czas ich dominacji. Poprowadzisz do zwycięstwa szturm na ich twierdze skryte wysoko w górach. Znasz doskonale te tereny, a twoja silna armia jest przystosowana do walki w każdych warunkach.

– Basharze, w twierdzy El-Khand zgromadziłem czterdzieści tysięcy świetnie przeszkolonych wojowników. Żadna zamieć, żadne mrozy ni wiatry nas nie zatrzymają. Wróg będzie błagał o śmierć.

Po tych słowach znów zapanowało żywe poruszenie. Padały okrzyki zwycięstwa, jakby wojna, która jeszcze się nie rozpoczęła, już została wygrana.

Wśród uczestników wiecu przebywała jednak postać sceptycznie nastawiona do planów czempiona. Sam Bashar niezbyt lubił obecność Mentariana, naczelnego szamana Imperium i jednocześnie swojego osobistego doradcę. Różnili się w poglądach, jak tylko było to możliwe, ale tym razem Mentarin milczał. Przyglądał się jedynie ruchom wojsk na papierowej mapie.

– A co z Moratem?! – zawołał Tarandil zza krańca stołu. – Bracie, wiesz, że moi zwiadowcy widzieli dziwne światła i ogniki nad twierdzą El-Khul?

– Co dokładnie zobaczyli? – zapytał trochę niedbale Bashar, który zdążył wcześniej w tajemnicy wysłać kilka oddziałów właśnie do pasa przygranicznego.

– Cienie ostatnich lat i płomienie, które znów wydobywają się spod ziemi. Grunty te od zawsze są nad wyraz niespokojne, ale ostatnio coraz częściej mają tam miejsce dziwne zjawiska, zwiastujące odrodzenie Pana Moratu. Studiowałem wielokrotnie wspomnienia Merindila i czytałem kroniki pierwszej Ery. Zanim Phobeus napadł na imperium elfów, unosił się tam odór siarki i ognie, które wspólnie uwalniały jego demoniczne sługi, pieszczotliwe zwane upiorami. Zwykły wojownik, wyposażony w zaledwie kawałek stali, tarczę i wierzchowca, nie miał z nimi najmniejszych szans, dlatego uważam, że powinniśmy na granicy wznieść wysoki mur, a strażnicę obsadzić naszymi szamanami.

– Młody, a głupi! – odezwał się wreszcie Mentarian. – Jeżeli chcemy wygrać tę wojnę, nie możemy wystawiać naszego rodu i najznamienitszych wojowników na takie niebezpieczeństwo! Musimy zrobić co innego, dopóki mamy czas i możemy powstrzymać tę zarazę, która wkrótce od nowa zaleje cały świat i…

– Mur wydaje się najbardziej uzasadniony – przerwał mu Bashar. – Na murze ustawimy kolubryny i haubice, na każdym kilometrze granicy staną strażnice wypełnione szamanami i wojownikami.

Mentarian wybuchnął śmiechem.

– Jeżeli odrodzi się Phobeus, to nie zostanie kamień na kamieniu! Głazami i stalą możemy walczyć z ludźmi, orkami, ale nie z demonami!

– Co więc proponujesz?!

– W tej chwili nic konkretnego… ale daj mi jeden dzień!

– Tak myślałem! Jesteś tchórzem! Czego mogłem się po tobie spodziewać? – Bashar rozejrzał się krótko po sali. – Nie pozostaje nic innego, bracia, jak stanąć do walki! Dzisiaj! Chodźcie za mną!

Gestem zamknął obrady i wyszedł na korytarz.

Niewielkie lampy oliwne rzucały na wypolerowaną posadzkę blade, ale roztańczone skrawki świateł. Bashar skręcił wprost do schodów wieży Masharat, za nim zaś szła gadzia grupa.

Na wierzchołku spiczastej konstrukcji, pnącej się niczym złowieszczy korzeń mandragory, umieszczono przepiękny kryształ. Jeden z najdorodniejszych, jakie Drittarowie sprowadzili do miasta. Było to w czasach, gdy wydobywano ogromne ilości kruszców ze złóż leżących tuż pod powierzchnią ziemi. Pierwszy z czempionów rohardyjskich odnalazł ten wspaniały okaz, zdobiący obecnie najwyższą budowlę stolicy Imperium. Zadaniem kryształu było ochranianie miasta przed wrogimi armiami i wszelkimi niebezpieczeństwami.

Masharat wzniesiono na planie idealnego okręgu, pośrodku którego wybudowano pokaźny pałac. Górująca nad innymi zabudowaniami czarna iglica rzucała straszliwy cień, który utrzymywał się od wczesnego popołudnia aż do zmierzchu. Mieszkający po zacienionej stronie miasta musieli zatem wcześniej od pozostałych używać sztucznego oświetlenia, co rodziło dysproporcje społeczne. Ale dzięki wynalazkowi Varrików ów gargantuiczny cień jedynie wydawał się trudnością nie do pokonania.

Świetliste kule, jak nazywali je Rohardyjczycy, były w rzeczywistości prototypami żarówek opartych na drucie wolframowym, zasilano je elektrowniami kryształowymi. W elektrowniach wykorzystywano moc zawartą w luminarach i przetwarzano ją na energię elektryczną. Niewiele państw mogło poszczycić się podobnymi osiągnięciami technologicznymi.

– Już niedaleko. – Bashar zatrzymał się prawie na samej górze i otarł krople potu z czoła.

Wpadający do wieży wąski snop światła ujawniał niedużą wnękę, chroniącą dostępu do obszernego tarasu. To właśnie do niego Bashar kierował przedstawicieli wszystkich rodów rohardyjskich.

Roztaczał się stąd widok na panoramę miasta: na okazałe mury, na iglice zigguratów… Na armię, obozującą na czas narady wojennej pod miastem. Niemal milion żołnierzy czekało w pełnej gotowości na rozkaz wymarszu na zachód.

Gdy rohardyjscy przedstawiciele wytoczyli się z wąskiego przejścia na szeroki kamienny taras, ujrzeli w dali następne maszerujące oddziały.

Bashar wytężył wzrok, aby przyjrzeć się powiewającym na wietrze proporcom. Wypatrzył ten symbolizujący miejsce, z którego pochodził. Na żółtym tle widniał czerwony liść klombu rozdarty na półczarną strzałą. Żółcień nie była przypadkowa. Symbolizowała pierwotne ziemie Rohardyjczyków. Pustynia Mahdar pokrywała ogromny obszar w samym sercu kontynentu i stanowiła jego sporą część. Lecz Imperium było czymś więcej niż pustynny piach. Składało się z wielu ziem podbitych krwawymi wojnami.

– Bracia, nasze armie zwyciężą każdego wroga! Jutro będziemy w drodze po chwałę, która została nam odebrana! Przypomnimy wszystkim władcom, że ich czas się kurczy. Stoimy przed przełomem, który otworzy nową erę… Erę pokoju, szczęścia i dobrobytu dla wybranych. O potężni bogowie pustkowia, dajcie nam szybkie zwycięstwo!

Po tych słowach Bashar wycofał się z tarasu, jakby chciał ustąpić miejsca innym członkom swojego rodu, lecz nikt nie zabrał głosu.

Gdy pokonywał schody w dół, postanowił raz jeszcze spojrzeć na mapę rozłożoną na stole.

Wiedział już, że po zdobyciu zachodniego wybrzeża ruszą od razu na wschód.

Do Krwawych Wzgórz.

Rozdział IV

Furia Orków

Noc oblała czernią całe miasto, księżyc oświetlał bezchmurne niebo, jego okazała tarcza zaglądała do każdego zaułka Kordilis.

Drake nie mógł zasnąć tej nocy. Jak reszta mieszkańców żył wydarzeniami sprzed kilku dni. Imponujące trzęsienie ziemi oddarło kawałek kontynentu i uczyniło zeń wyspę. Goetheb, miasto leżące najbliżej epicentrum wstrząsów, uległo całkowitemu zniszczeniu. Gruzy po kamienicach i domach wyścieliły ulice niby liście jesienią. Niegdyś piękne miasto na równinie praktycznie przestało istnieć, w parę chwil obróciło się w pył.

Śmierć zaskoczyła wielu we śnie. Podobny, choć nieco mniej straszny los, spotkał kolejne blisko położone epicentrum, miasta Kilgard i Sirvad. Z obu jednak udało się ewakuować ludność na czas, a nawet ocalała część budynków. Problem stanowiła aprowizacja. Katastrofa sprowokowała potrzebę budowy okrętów i statków wyposażonych w liczne ładownie umożliwiające przewożenie żywności i towarów z Królestwa. Zagadnienie to miało być przedmiotem dyskusji następnej rady, ale Drake widział w nim początek wydarzeń, o których mówiła mu Sylia.

Zacznie się od trzęsienia, a potem horyzont zapłonie czerwoną łuną, to będzie tylko początek nieszczęścia, wielu odda życie w imię nienawiści, władzy i złota, a na końcu zginie nasz świat.

Przepowiednie sylfid zawsze się potwierdzały. Wyjątkowa więź z boskością, uzyskiwaną podczas narodzin, sprawiała, że stawały się jednością z każdą cząstką Bezimiennego Boga. Z tego powodu Drake każde słowo Sylii zapisywał w podręcznym notesie. Okraszał je własnymi przemyśleniami i dla zachowania porządku datował. Nocami chował zeszyt pod łóżkiem, tak aby nikt go nie znalazł.

To już tak długi szmat czasu… Przez cały ten czas Drake nie otrzymał od niej żadnej wiadomości. Tęsknił za jej uśmiechem i radością, za rozmową z nią. Miał nadzieję, że gdy znów się spotkają, w końcu odważy się i wyzna dziewczynie skrywane uczucie. Z tą myślą teraz zasnął…

Kiedy promienie o poranku zaczęły przebijać się przez uchyłek w zasłonie, Drake przebudził się. Przeciągnął w łóżku i odgarnął kołdrę ubraną we fioletową pościel, ozdobioną złotymi ornamentami. Z chwilą, gdy otwierał oczy, usłyszał rytmiczne stukanie do drzwi.

– Kto tam!? – zawołał, lecz nikt nie odpowiedział, choć pukanie się nasiliło.

Poprawił włosy, zarzucił białą koszulę, zapiął co drugi guzik, włożył brązowe skórzane buty. W rajtuzach, w których przespał noc, poszedł otworzyć. Drzwi zaskrzypiały, odsłaniając wolno wysokiego strażnika w zielonej plastytowej zbroi.

– Pan ojciec prosił przekazać, że za godzinę rozpocznie się ważna narada i zależy mu, abyś w niej uczestniczył.

– Oczywiście, Kalecie. – Niedbale machnął ręką. – Możesz odmaszerować.

Ziewnął i zamknął drzwi, choć w rzeczywistości miał jednak nadzieję, że tym razem dowie się czegoś świeżego i interesującego.

Po chwili znów ktoś zapukał. Młoda służka przyniosła dzbanek gorącej wody i tacę ze śniadaniem, po czym oddaliła się.

Drake rozebrał się, obmył twarz i całe ciało, natarł pachnącymi olejkami i przywdział białą koszulę z jedwabiu wyszywanego srebrną nicią.

Zasiadł do ulubionego śniadania. Smażonego chleba, obtoczonego uprzednio w miksturze z jaja i mleka, na tak przygotowanych kromkach ułożono pokrojone awokado, a na nim jajko sadzone. Popijał sokiem z pomarańczy. Każdy kęs i łyk były wspaniałe i sprawiały, że coraz trudniej przychodziło Drake’owi rozstanie ze swoją komnatą, ale po kilku minutach zostały na talerzu same okruszki, a w szklance krople na dnie.

Przed wyjściem podszedł jeszcze do okna. Widok na północ ukazywał błękitną taflę spokojnej wody, kilka dni temu morze było doszczętnie wzburzone. Wiły się po niej potężne grzbiety fal, fale wlewały się w głąb lądu i roztrzaskiwały dopiero o podstawy wzniesień. Drake przypomniał sobie dzień sprzed pierwszych wstrząsów wtórnych. Trenował fechtunek pod okiem mistrza Goefreya, gdy wystąpiły drgania. Zamiast uciekać, jak większość mieszkańców, obserwowali dygoczące budynki, starając się odsunąć od groźnych zabudowań. Wpatrzyli się w ziemię, jakby w oczekiwaniu na nagłą wyrwę, lecz nic podobnego się nie wydarzyło. W stolicy regionu spadło trochę dachówek i zawaliły się kurhany Zakonu. Dopiero gdy ruszyli za miasto, ujrzeli ogrom strat, a najgorsze zniszczenia napotkali w Goetheb.

Drake wiedział, że nigdy nie zapomni wystającej spod gruzów, zakrwawionej ręki malutkiego dziecka…

A to był zaledwie początek.

Do tej pory nie oszacowano szkód wyrządzonych przez żywioł. Nieznana była również dokładna liczba ofiar leżących pod ruinami. Od pamiętnej nocy nikt nie zapuszczał się w tamte rejony, a morze co pewien moment wyrzucało kolejne ciała na plażę w pobliżu punktów połowu ryb. Rozkładające się ludzkie szczątki mogły doprowadzić do tragedii, a ojcu Drake’a ryzyko to nie przeszkadzało w odkładaniu tematu na potem! Dopiero teraz, gdy sytuacja stawała się poważna i oburzony lud zaczął skarżyć się u pomniejszych zarządców, postanowił podjąć jakieś działania. Wcześniej wysłał kilka transportów ze służbami porządkowymi, aby te usunęły zwłoki z wybrzeża, ale konkretne i duże decyzje miały zapaść dopiero dzisiaj.

Ciepłe promienie słońca wpadające przez okno musnęły Drake’owi gładką skórę. Niezniszczoną jeszcze walką jak u żołnierzy, czy harówką jak u robotników. Na horyzoncie zbierały się ciemne chmury, sunęły od strony lądu, nasilał się wiatr, który zakłócał spokój błękitu wody…

Rozległo się kolejne stukanie do drzwi. Drake bez zwlekania przypiął do pasa miecz i opuścił komnatę. Kalet uprzedził, że zamiast do sali obrad, odprowadzi Drake’a na dziedziniec. Zdziwiło to młodzieńca, ponieważ nigdy nie odbywały się tam żadne zebrania. Szykowała się zatem wyjątkowo istotna narada. O wiele bardziej złożona, niż chłopak brał pod uwagę przed chwilą. Zebranie w nietypowym miejscu mogło oznaczać jedno: wyłoniło się niebezpieczeństwo w postaci obcych wojsk albo jakiejś plagi zagrażającej uprawom czy funkcjonowaniu państwa. Zżerała go ciekawość, postanowił jednak iść za rycerzem w milczeniu. Droga do celu prowadziła przez labirynt korytarzy, schodów i drzwi oraz przez wewnętrzną strażnicę. Cała forteca składała się zaś z dwóch obiektów.