Zdarzyło się dwa razy - Franck Thilliez - ebook + książka
BESTSELLER

Zdarzyło się dwa razy ebook

Thilliez Franck

4,4

12 osób interesuje się tą książką

Opis

W roku dwa tysiące ósmym znika siedemnastoletnia Julie. Jej rower zostaje znaleziony pod drzewem. Wydarzeniem żyje całe Sagas – górskie miasteczko, w którym mieszkała zaginiona.Jej ojciec, Gabriel Moscato, porucznik żandarmerii, rzuca się w wir rozpaczliwego, obsesyjnego śledztwa.

Któregoś dnia trafia do hotelu Falaise. Właściciel udostępnia mu spis gości i proponuje zapoznanie się z nim w pokoju numer dwadzieścia dziewięć na drugim piętrze. Wyczerpany miesiącem bezowocnych poszukiwań Gabriel zasypia. W środku nocy ze snu wyrywa go gwałtowne walenie w okno.

Z nieba leci grad martwych ptaków. Okoliczności są tym dziwaczniejsze, że mężczyzna znajduje się teraz na parterze, w pokoju numer siedem. Zdezorientowany idzie do recepcji i dowiaduje się, że tak naprawdę jest rok dwa tysiące dwudziesty – a to oznacza, że od zaginięcia jego córki upłynęło ponad dwanaście lat...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 486

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (218 ocen)
126
65
16
10
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Beata077

Nie oderwiesz się od lektury

Nie oderwiesz się od lektury. Nigdy jeszcze nie czytałam takiego kryminału. Strasznie ciekawy i intrygujący a od połowy robi się mroczny. Nie sposób się oderwać i cały czas siedzi w głowie. Nawet po przeczytaniu pozostanie na długo w pamięci.
40
Evelina_

Z braku laku…

„A pomiędzy ich trasami on — zagubiony w mgławicy zapomnienia, niezdolny, by się wyrwać z własnego koszmaru, zdecydowany, by walczyć aż do końca” W dwa tysiące ósmym roku znika Julie — siedemnastolatka z małego miasteczka. Jej ojciec — porucznik żandarmerii, zrobi wszystko, by odnaleźć swoją córkę. Podążając różnymi tropami, ląduje w hotelu Falaise. Melduje się w pokoju dwadzieścia dziewięć, aby przejrzeć spis gości. W środku nocy budzi go deszcz martwych ptaków. Sytuacja wydaje się tym dziwniejsza, że teraz znajduje się w pokoju numer siedem i jest rok dwa tysiące dwudziesty. Porwanie dziecka to chyba jeden z najbardziej rozrywających serce momentów w życiu rodzica. Ta niepewność, z którą budzisz się i zasypiasz co dnia. Poczucie beznadziei i niemoc towarzyszą ci każdego dnia. Strach zatyka ci gardło, miotasz się od ściany do ściany, od drzwi do drzwi. Zrobisz wszystko, aby znaleźć swoje dziecko. Takich emocji oczekiwałam, gdy siadałam do „Zdarzyło się dwa razy”. Czytałam mnóstwo ś...
41
Dorcia_774
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

abra kadabra - kto przeczyta będzie wiedział A najlepsze po rozszyfrowaniu zdania z pierwszych liter rozpoczynających kolejne rozdziały.
30
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

"Zdarzyło się dwa razy" to najnowszy, nieoczywisty thriller kryminalny Francka Thillieza. By nie trzymać nikogo w niepewności, od razu napiszę, że podobał mi się bardziej, niż "Manuskrypt... ". Znużony poszukiwaniami zaginionej przed miesiącem córki, porucznik żandarmerii Gabriel Moscato zasypia w hotelowym pokoju. Następnego dnia budzi się dwanaście lat później, Julie nigdy nie odnaleziono. Tego ranka w pobliżu rzeki znaleziono zgwałconą, zabitą i oszpeconą nie do poznania, młodą kobietę. Trzeba przyznać, że taki początek gwarantuje, że nie będziesz w stanie oderwać się od lektury! Atypowa amnezja psychogenna, bo według lekarzy na taką przypadłość cierpi nasz bohater, jest zjawiskiem czysto psychicznym — sposobem na ucieczkę od czegoś niesłychanie bolesnego. Konsekwencje utraty wycinka życia są niewyobrażalne: matka, nie mieszka tam, gdzie powinna, żona jest nieosiągalna, a najlepszy przyjaciel nie chce go znać. Co takiego wydarzyło się w życiu Gabriela, przed czym nawet własny ...
30
Jassmineey95

Nie oderwiesz się od lektury

po prostu wow 🔥😲
30

Popularność




1

Posępny hotel Fala­ise leżał w wąskim, ska­li­stym leju doliny Arve, trzy kilo­me­try na wschód od Sagas. Za liczą­cym czter­dzie­ści sześć pokoi ośrod­kiem wzno­siła się wapienna ściana o wyso­ko­ści stu dzie­się­ciu metrów, która nawet latem w trzech czwar­tych pozo­sta­wała w cie­niu, poro­śnięta wątłą roślin­no­ścią i zasło­nięta od słońca przez białe i szare szczyty Alp Sabaudz­kich. Pano­wał tam wieczny chłód, nie­siony przez prąd lodo­wa­tego powie­trza zstę­pu­jący z ośnie­żo­nych szczy­tów – szcze­gól­nie dotkli­wie dało się to odczuć w kwiet­niu dwa tysiące ósmego roku, kiedy wio­sna spóź­niała się z nadej­ściem.

Zbli­żała się dwu­dzie­sta trze­cia trzy­dzie­ści, kiedy porucz­nik Gabriel Moscato poja­wił się w zapy­zia­łej recep­cji o ścia­nach obi­tych szorstką brą­zową wykła­dziną. Kolek­cja świąt­ków usta­wiona na pół­kach nada­wała temu miej­scu wygląd nie­zbyt god­nego pole­ce­nia sta­rego zajazdu. Żan­darm znał wła­ści­ciela dwu­gwiazd­ko­wego przy­bytku: Romu­ald Tan­chon przez dwa lata z rzędu zatrud­niał tu latem jego córkę i przy­jął ją na staż.

Męż­czyźni uści­snęli sobie ręce. Gospo­darz nie widział Gabriela już od jakie­goś czasu. Potężny funk­cjo­na­riusz żan­dar­me­rii – Moscato miał pra­wie metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu – wyglą­dał, jakby posta­rzał się o dzie­sięć lat. Od jak dawna nie spał?

– Przy­kro mi z powodu pań­skiej córki – powie­dział Romu­ald Tan­chon. – Mam głę­boką nadzieję, że ją pan odnaj­dzie.

Już od mie­siąca Gabriel Moscato cier­pli­wie wysłu­chi­wał takich słów w Sagas, trzy­na­sto­ty­sięcz­nym mia­steczku wci­śnię­tym mię­dzy góry przez jakie­goś fun­da­tora, w każ­dym zaułku, w każ­dym skle­pie, do któ­rego wszedł. Miał tego dość, ale z grzecz­no­ści zmu­sił się, by ski­nąć głową. Osta­tecz­nie jego roz­mówcy chcieli mu tylko oka­zać współ­czu­cie.

– Odwie­dzam miej­sca noc­le­gowe dla przy­jezd­nych w oko­licy Sagas. Pro­szę wła­ści­cieli o uży­cze­nie mi do wglądu listy klien­tów, któ­rzy się u nich zatrzy­mali w okre­sie zagi­nię­cia mojej córki. Jeżeli odma­wiają, co potra­fię zro­zu­mieć, zapra­szam ich na poste­ru­nek, ale wiąże się to z wie­loma pro­ce­du­rami i kom­pli­ka­cjami. Jeśli się zga­dzają, zała­twiamy sprawę po cichu na miej­scu i wszy­scy na tym zyskują.

Romu­ald Tan­chon wyjął segre­ga­tor z komody znaj­du­ją­cej się za ladą.

– Zapo­mnijmy o pouf­no­ści. Jeśli tylko mogę pomóc…

Poło­żył segre­ga­tor przed Gabrie­lem, a sam wystu­kał coś na kla­wia­tu­rze kom­pu­tera.

– Mamy dwa tysiące ósmy rok, a ja wciąż nie zdo­ła­łem w pełni przejść na sys­tem infor­ma­tyczny. Na­dal zapi­suję rezer­wa­cje odręcz­nie, w sta­rym, dobrym reje­strze. Mam w nim wszystko: nazwi­sko, imię, datę przy­jazdu i wyjazdu, spo­sób płat­no­ści.

Zdjął ze ściany jeden z nie­licz­nych klu­czy. Więk­szość przy­jezd­nych przy­by­wała do Sagas, by odwie­dzić więź­niów w poło­żo­nym na pery­fe­riach mia­sta zakła­dzie kar­nym, w któ­rym w kosz­mar­nych warun­kach gniły ponad dwa tysiące osób. Tury­styka tutaj nie ist­niała. Zamiast ośrod­ków nar­ciar­skich w Sagas znaj­do­wały się wię­zie­nie, szpi­tal, sąd rejo­nowy i poste­ru­nek żan­dar­me­rii.

– Będę w recep­cji do pół­nocy – dodał Tan­chon. – Może pan zająć pokój dwa­dzie­ścia dzie­więć na tak długo, jak będzie potrzeba. Jeżeli mnie nie będzie, pro­szę przed wyjaz­dem wrzu­cić klucz do koszyka i zosta­wić segre­ga­tor na ladzie.

– Dzię­kuję, Romu­al­dzie.

Na ustach wła­ści­ciela pod gęstym czar­nym wąsem z lekko już widoczną siwi­zną – czter­dziestka nikogo nie oszczę­dza – na chwilę poja­wił się gry­mas nie­po­koju.

– Przy­naj­mniej tyle mogę zro­bić. Bar­dzo lubię Julie. Coś takiego ni­gdy nie powinno się zda­rzyć. Niech pan zła­pie tego dra­nia. – Wska­zał pal­cem na drzwi za swo­imi ple­cami. – Gdyby mnie pan potrze­bo­wał, pro­szę dzwo­nić.

Gabriel wszedł na dru­gie pię­tro. Pach­niało poli­tu­ro­wa­nym drew­nem i wil­go­cią. Nawet spe­cja­li­sta od psy­cho­lo­gii pozy­tyw­nej, nocu­jąc w takim miej­scu, dostałby depre­sji. Za oknem pokoju numer dwa­dzie­ścia dzie­więć w odle­gło­ści zale­d­wie dwu­dzie­stu metrów znaj­do­wała się urwi­sta ściana. Gabriel spoj­rzał w górę, ale nie zoba­czył ani jed­nej gwiazdy. Tylko nie­prze­nik­niony czarny mur, zza któ­rego sły­szał krzyki swo­jej córki.

Trzy­dzie­ści dwa dni pie­kła i cią­gle nic. Tam­tego popo­łu­dnia Julie nie wró­ciła do domu. Naza­jutrz, dzie­wią­tego marca rano, na skraju modrze­wio­wego lasu pora­sta­ją­cego gór­ski stok zna­le­ziono jej rower MTB. Julie tre­no­wała trzy razy w tygo­dniu, przy­go­to­wy­wała się do zawo­dów w Cha­mo­nix, które miały się odbyć w lipcu. Według eks­per­tów dziew­czyna miała gwał­tow­nie wyha­mo­wać po zjeź­dzie na zbo­czu mię­dzy Sagas a Albion, w odle­gło­ści pięć­dzie­się­ciu metrów od żwi­ro­wego par­kingu. Jej rower stał oparty o drzewo, powy­żej było widać ślady hamo­wa­nia.

Owczarki bel­gij­skie z psiej jed­nostki stra­ciły trop na wyso­ko­ści par­kingu. Julie, córka żan­darma i pie­lę­gniarki domo­wej. Pro­sta góralka, miło­śniczka sza­chów, przy­rody i kina, zawsze z apa­ra­tem foto­gra­ficz­nym lub kamerą cyfrową w ręku. Śmi­głowce oraz dzie­siątki pie­szych funk­cjo­na­riu­szy zlu­stro­wały las, strome zbo­cza i pła­sko­wyże. Płe­two­nur­ko­wie prze­szu­kali dno rzeki, prze­szkody, karpy, pniaki, żela­stwo – wszystko, na czym mogły się zatrzy­mać uno­szone z prą­dem zwłoki.

Poza poszu­ki­wa­niami w tere­nie powo­łano grupę żan­dar­mów – nale­żał do niej Gabriel – która prze­słu­chi­wała przy­ja­ciół Julie i kole­gów z klasy. Odtwa­rzali jej roz­kład zajęć z tam­tego dnia, gro­ma­dzili nagra­nia z moni­to­ringu, linijka po linijce ana­li­zo­wali wykaz połą­czeń z jej tele­fonu. Wie­czo­rami w wol­nym cza­sie Gabriel na wła­sną rękę odwie­dzał pen­sjo­naty, zajazdy i hotele. Prze­py­ty­wał gospo­da­rzy albo pro­sił ich o listy gości, które prze­pi­sy­wał do swo­jego notesu. Pory­wacz – o ile to było porwa­nie – mógł pocho­dzić stąd, miesz­kać gdzieś w lesie albo na hali, ale mógł też być podróż­nym szu­ka­ją­cym oka­zji. Nie można było pomi­jać żad­nego tropu.

W pokoju numer dwa­dzie­ścia dzie­więć pano­wały spar­tań­skie warunki. Jedno krze­sło, brak stołu, tele­fon połą­czony z cen­tralą, ciemne zasłony, żenu­jąca łazienka z muszlą klo­ze­tową przy samym prysz­nicu. Nie widział tele­wi­zora, ale maleńka lodówka była sowi­cie zaopa­trzona w alko­hol. Julie w tym ośrodku przy­go­to­wy­wała śnia­da­nia, odku­rzała tę starą wykła­dzinę. Gabriel wyobra­ził ją sobie, jak skła­dała bie­li­znę poście­lową i ręcz­niki. Nie była to naj­lep­sza robota na świe­cie, ale pozwa­lała zaro­bić na kie­szon­kowe i zakup kamery. Którą skąd­inąd zare­kwi­ro­wano przed dwoma tygo­dniami jako dowód w spra­wie. W urzą­dze­niu nie było karty pamięci, ale to nie Gabriel ją wyjął. To pew­nie mało istotne, Julie mogła zgu­bić kartę albo ją wyrzu­cić, bo była uszko­dzona. Tak czy ina­czej, bra­ko­wało jej, i ten fakt nale­żało przy­naj­mniej odno­to­wać. W spra­wach o zagi­nię­cie każde odchy­le­nie od normy może się stać polem do inter­pre­ta­cji. Każda hipo­teza skła­nia do sta­wia­nia kolej­nej, pochła­nia czas, środki i zasoby ludz­kie.

Gabriel Moscato zacią­gnął zasłony, usiadł na łóżku i z ulgą zdjął buty. Mały palec u jego pra­wej stopy krwa­wił – to sku­tek pie­szego prze­mie­rza­nia Sagas. Wysłał do żony ese­mesa, żeby ją poin­for­mo­wać, że wróci późno. Wie­dział, że – otu­ma­niona anty­de­pre­san­tami – i tak go nie prze­czyta. Pożą­dli­wie spoj­rzał na barek, ale uznał, że tego wie­czoru lepiej będzie nie pić. Wyczer­pany, poma­so­wał gałki oczne, a następ­nie otwo­rzył spis gości na pią­tym marca, trzy dni przed tra­ge­dią. Skru­pu­lat­nie prze­pi­sy­wał wszyst­kie dane doty­czące następ­nych sie­dem­dzie­się­ciu dwóch godzin: spraw­dzi w kar­to­te­kach i jeśli okaże się to konieczne, skon­tak­tuje się z wybra­nymi oso­bami. Mrów­cza, nie­wdzięczna praca – ale trzeba było przez to przejść.

– Znajdę cię, Julie. Przy­się­gam, że cię znajdę.

Gdzie jest jego córka? Skąd to gwał­towne hamo­wa­nie na zbo­czu, pięć­dzie­siąt metrów przed par­kin­giem? Czyżby spo­tkała jakie­goś zna­jo­mego? Czy ktoś przy­wią­zał do jej zwłok balast i wrzu­cił je do jeziora? A może prze­trzy­muje ją w ciem­nej piw­nicy setki kilo­me­trów stąd? Gabriel znał mro­żące krew w żyłach sta­ty­styki zagi­nięć. Upły­wa­jący czas działa zabój­czo, łamie wolę i pozba­wia nadziei nawet naj­tward­szych. Moż­liwe, że po upły­wie kilku mie­sięcy czy lat jego córka będzie już tylko imie­niem wykrzy­cza­nym w sercu gór.

Gdy zapi­sał czar­nym macz­kiem trzy strony, zmo­gło go zmę­cze­nie. Na próżno się opie­rał, wresz­cie wycią­gnął się na narzu­cie łóżka. A potem pła­kał, tak jak robił to pra­wie każ­dego wie­czoru – cza­sem przy­tu­lony do żony, innym razem sku­lony w jakimś kącie.

Czy tyle samo czasu poświę­camy na myśle­nie o naszych dzie­ciach, kiedy są one z nami? Czy kochamy je tak samo jak wtedy, gdy ich zabrak­nie? Gabriel nie wie­dział, jego wcze­śniej­sze życie już nie ist­niało. A przy­szłe miało być jedną wielką gehenną. Nie­za­leż­nie od wyniku poszu­ki­wań ich życie na zawsze pozo­sta­nie zmie­nione, zła­mane, wysu­szone od nad­miaru wyla­nych łez. Roz­my­śla­jąc o smut­nych minio­nych dniach, zamknął oczy. Otwo­rzył je, obu­dzony głu­chym dźwię­kiem. Coś ude­rzyło o szybę.

Wstał nie­pew­nie, krę­ciło mu się w gło­wie. Powlókł się do uchy­lo­nych prze­szklo­nych drzwi. Co się z nim dzieje? Nic nie rozu­mie­jąc, prze­szedł przez nie – zgod­nie z wszelką logiką na dru­gim pię­trze nie powinno być drzwi wycho­dzą­cych na zewnątrz – i zna­lazł się za hote­lem, na pozio­mie par­kingu.

Nagle poczuł prze­szy­wa­jący ból w lewym ramie­niu. Ptak, który w niego ude­rzył, leżał roz­trza­skany na asfal­cie z pół­otwar­tym żół­tym dzio­bem. Gabriel nie poj­mo­wał tego, co widzi. Kawa­łek dalej zoba­czył innego ptaka, który wyglą­dał jak nędzny worek z piór.

Wtem roz­le­gły się kolejne ude­rze­nia o bla­chę samo­cho­dów i dachówki. Opa­tu­leni w szla­froki ludzie wyska­ki­wali z pokoi i pod­no­sili ku niebu zaspane obli­cza. Z ciem­no­ści dzie­siąt­kami wyla­ty­wały czarne zwarte poci­ski i roz­bi­jały się pośród odgło­sów miaż­dżo­nego ciała. Oszo­ło­miony Gabriel wyco­fał się do pokoju, a w jego uszach roz­brzmie­wał głos sąsiada: „Widział pan? Widział pan? To apo­ka­lipsa!”. Tak, Gabriel widział. Oczy­wi­ście, że widział. Deszcz mar­twych pta­ków.

2

Inten­sywny sen minio­nej nocy spra­wił, że Gabriel długo nie mógł się dobu­dzić. Uniósł powieki. W ustach czuł nie­przy­jemny smak jak po prze­pi­ciu. Jego paty­ko­wate ciało leżało w poprzek łóżka w roz­grze­ba­nej pościeli, na brzu­chu, z roz­krzy­żo­wa­nymi ramio­nami. Obli­zał usta i z tru­dem odwró­cił głowę. Radio­bu­dzik po jego lewej ręce wska­zy­wał jede­na­stą jede­na­ście.

Jęk­nął w poduszkę wciąż prze­siąk­niętą opa­rami kosz­maru. Te mar­twe ptaki spa­da­jące z nieba, roz­bi­ja­jące się na beto­nie i maskach samo­cho­dów… Zadrżał na tę myśl. Od czasu zagi­nię­cia Julie miał sza­le­nie mocne, reali­styczne sny. Wstał i poczuł, że ma ciężką głowę, jakby spły­nęła do niej krew z całego ciała.

Musiało upły­nąć jakieś dwa­dzie­ścia sekund, zanim sobie przy­po­mniał, gdzie jest. Hotel. Pokój dwa­dzie­ścia dzie­więć, spis gości. O szyby stu­kał drobny deszcz zapo­wia­da­jący kiep­ski dzień. Rozej­rzał się dookoła. Nie zna­lazł ani swo­jego tele­fonu, ani segre­ga­tora, ani notesu. Na pod­ło­dze leżała torba z męskimi rze­czami, które do niego nie nale­żały. Przez opar­cie krze­sła prze­wie­szona była skó­rzana kurtka, a na szafce noc­nej zauwa­żył oku­lary w czar­nej opra­wie. Gdzie poło­żył ciem­no­gra­na­tową parkę? Dla­czego miej­sce solid­nych skó­rza­nych kow­bo­jek zajęły woj­skowe glany?

Na zewnątrz roz­legł się war­kot sil­nika. Gabriel pod­szedł do okna i z prze­ra­że­niem stwier­dził, że jego kosz­marny sen był jawą. Asfalt usiany był dzie­siąt­kami, a może nawet set­kami mar­twych pta­ków. Podob­nie jak w nocy pchnął bal­ko­nowe drzwi – które, swoją drogą, wciąż były uchy­lone – i schy­lił się, by czub­kiem palca dotknąć ptaka leżą­cego naj­bli­żej. Maleń­kie ciało było lodo­wate, oczy zaszły sza­rawą błoną. Pełen nie­do­wie­rza­nia wstał.

I w tej samej chwili uświa­do­mił sobie, że znaj­duje się na par­te­rze, dwa pię­tra niżej niż poprzed­niego dnia. Przez drzwi, które wła­śnie prze­kro­czył, do pokoju można było się dostać bez­po­śred­nio, z pomi­nię­ciem recep­cji, jak w mote­lach. Rzu­cił się do szafki noc­nej, na któ­rej leżał klucz z dużym bre­lo­kiem. Na wierz­chu bia­łej kuli wid­niał numer sie­dem.

Okej, okej, bez pośpie­chu, pomyśl. Naj­wy­raź­niej był w cudzym pokoju. Zasnął u sie­bie, pod nume­rem dwa­dzie­ścia dzie­więć, a obu­dził się w pokoju obcego czło­wieka. Może luna­ty­ko­wał? W sta­nie zamro­cze­nia był świad­kiem nie­zro­zu­mia­łej heka­tomby – wido­wi­ska rodem z fil­mów Hitch­cocka – a potem znowu zasnął.

Spraw­dził zawar­tość barku: nie­tknięta. Czyli nie pił. A może dał w pal­nik w swoim pokoju, a potem błą­dził kory­ta­rzami i otwo­rzył pierw­sze lep­sze drzwi? Ni­gdy niczego podob­nego nie prze­żył, ale od wielu dni kole­dzy mówili mu, żeby zwol­nił. Zagi­nię­cie córki, prze­pra­co­wa­nie, brak snu mogły spo­wo­do­wać zwar­cie w jego mózgu – ale jedno było pewne: musiało ist­nieć jakieś racjo­nalne wytłu­ma­cze­nie tej sytu­acji.

Zamy­ślony, boso wszedł na dru­gie pię­tro. Jeśli on spę­dził część nocy pod sió­demką, to gdzie się podziewa osob­nik, który powi­nien tam być? Dla­czego kow­boj porzu­cił swoje rze­czy? Znaj­du­jące się na końcu kory­ta­rza drzwi z nume­rem dwa­dzie­ścia dzie­więć były zamknięte na klucz. Zapu­kał. Nic. Zapo­wia­dał się kolejny trudny dzień.

Wró­cił do pokoju na dole i wybrał numer part­nera, z któ­rym pra­co­wał od zawsze. Włą­czyła się poczta gło­sowa. Nagrał wia­do­mość: „Tak, Paul, to ja. Nie uwie­rzysz. Przy­sną­łem w hotelu Fala­ise, a w nocy spadł deszcz mar­twych pta­ków. Sypały się z nieba set­kami jak grad! W każ­dym razie za jakieś pół godziny powi­nie­nem być na poste­runku. Jeśli uda mi się odzy­skać rze­czy. Wszystko ci wyja­śnię. Tschüss, tschüss”.

Zaraz potem zadzwo­nił do żony. Auto­mat odpo­wie­dział mu, że numer nie ist­nieje. Spró­bo­wał jesz­cze raz, uważ­nie wci­ska­jąc wła­ściwe kla­wi­sze. Sku­tek był taki sam.

– Co jest, kurwa?

Ruszył kory­ta­rzem w stronę recep­cji, gdzie kobieta, na oko czter­dzie­sto­let­nia, roz­ma­wiała przez tele­fon. Roz­łą­czyła się i nie omiesz­kała zer­k­nąć na jego bose stopy.

– Nie tylko u nas był deszcz pta­ków – powie­działa, cią­gle jesz­cze spa­ni­ko­wana. – Spa­dały wszę­dzie dookoła hotelu aż do wia­duktu przy wjeź­dzie do Sagas. Ni­gdy cze­goś takiego nie widzia­łam. Musiały przy­le­cieć z kolo­nii.

– Jakiej kolo­nii?

– Na pewno ją pan zauwa­żył, jadąc tu wczo­raj. Nie? Kolo­nia szpa­ków sta­cjo­nu­jąca nad brze­gami Arve. – Na widok wytrzesz­czo­nych oczu Gabriela pośpie­szyła z wyja­śnie­niami: – Spe­cja­li­ści twier­dzą, że około sied­miu­set osob­ni­ków przy­le­ciało tu z Europy Pół­noc­nej w dro­dze do Hisz­pa­nii. Trzy dni temu zro­biły sobie prze­rwę w Sagas. Lecące stado układa się na nie­bie w nie­sa­mo­wite kształty, a jego śpiew sły­chać w pro­mie­niu kil­ku­set metrów. Jeśli pan wyj­dzie i dobrze się wsłu­cha, sam pan usły­szy. – Zauwa­żyła, że Gabriel nie rozu­mie, ale nie nale­gała. – W czym mogę panu pomóc? Zatrza­snął pan pokój, a klucz został w środku?

– Nie, nie o to cho­dzi. Wczo­raj wie­czo­rem, około godziny… nie wiem już, w każ­dym razie późno, pan Tan­chon dał mi klucz do pokoju dwa­dzie­ścia dzie­więć. A obu­dzi­łem się w sió­demce z nie­swo­imi rze­czami. Pomy­śla­łem, że może luna­ty­ko­wa­łem czy coś w tym stylu.

Kobieta odwró­ciła się w stronę tablicy z klu­czami i zdjęła jeden z nich.

– To zna­czy, że nie­świa­do­mie zszedł pan z dru­giego pię­tra na par­ter z rękami wycią­gnię­tymi przed sie­bie jak zom­bie? I wszedł pan do innego pokoju?

– Nie widzę innego wyja­śnie­nia.

– A gdzie w takim razie jest klient spod sió­demki? W dwu­dzie­st­ce­dzie­wiątce?

– Moż­liwe.

– Nie­moż­liwe, ponie­waż klucz jest tutaj. Chyba że go oddał, a ja nie zwró­ci­łam uwagi. Prze­pra­szam, ale ta histo­ria z pta­kami mną wstrzą­snęła.

Gabriel był coraz bar­dziej zagu­biony. Nie zapa­mię­tał na przy­kład, że świątki na półce są takie brzyd­kie i że jest ich tak dużo. Miał pew­ność, że ni­gdy nie widział tego tan­det­nego zegara z obrazu Salva­dora Dalego Trwa­łość pamięci, który spły­wał z naroż­nika lady jak roz­to­piony ser. Moni­tor kom­pu­tera był jakby więk­szy i nie tak masywny jak poprzed­niego dnia.

Te szcze­góły spra­wiły, że poczuł się nie­swojo. Wszystko wyda­wało mu się zna­jome, a zara­zem inne, jakby stą­pał po gra­nicy mię­dzy dwoma świa­tami. Kobieta poło­żyła przed nim klucz od pokoju dwa­dzie­ścia dzie­więć i wystu­kała coś na kla­wia­tu­rze. Zer­k­nęła na ekran, a potem popa­trzyła pyta­jąco na Gabriela.

– Nie, nie, zde­cy­do­wa­nie coś tu nie gra, jak mówią. Pokój, w któ­rym się pan obu­dził, został zare­zer­wo­wany na jedną noc przez nie­ja­kiego Wal­tera Guf­fina, który jesz­cze się nie wymel­do­wał. To zna­czy, że albo jesz­cze jest w hotelu, albo wyszedł zoba­czyć, co się dzieje z pta­kami, ale wróci. Nie mam za to rezer­wa­cji pokoju, za który pan, jak twier­dzi, zapła­cił.

Gabriel prze­bie­rał pal­cami stóp na zim­nej posadzce. Chciał już tylko jed­nego: jak naj­szyb­ciej opu­ścić to pie­kielne miej­sce i wró­cić na poste­ru­nek. Za nim cze­kała w kolejce jakaś klientka. Młoda, ciem­no­włosa, cała w tatu­ażach. Na pewno przy­je­chała odwie­dzić któ­re­goś z więź­niów.

– Bo pan Tan­chon nie wpi­sał mnie do reje­stru ani do kom­pu­tera. Po pro­stu wypo­ży­czył mi pokój dwa­dzie­ścia dzie­więć na kilka godzin. Mia­łem odło­żyć klucz do koszyka, ale zasną­łem.

– Wypo­ży­czyć pokój? Romu­ald? Łatwiej namó­wiłby pan wega­nina do zje­dze­nia antry­kotu.

– Pro­szę pani, nie będziemy prze­cież dys­ku­to­wać o tym przez cały dzień. Niech mi pani da ten klucz, zabiorę swoje rze­czy. Za pięć minut go pani oddam.

Czter­dzie­sto­latka nie­chęt­nie podała mu klucz i zwró­ciła się do kobiety, która zaczy­nała się już nie­cier­pli­wić. Gabriel cały w ner­wach wszedł na górę. Co ona opo­wiada? „Wega­nina”? Ten hotel zaraz przy­prawi go o sza­leń­stwo.

Otwo­rzył drzwi i wszedł do pokoju dwa­dzie­ścia dzie­więć. Pusto, zaście­lone łóżko, zacią­gnięte zasłony. Pach­niało deter­gen­tami i odświe­ża­czem powie­trza. Pod­szedł do okna. Urwi­sko. W dole czarne i czer­wone plamy po mar­twych pta­kach. Wczo­raj, zanim poło­żył się spać, znaj­do­wał się dokład­nie w tym miej­scu, był tego pewien. Usiadł na mate­racu ze spi­sem gości i skru­pu­lat­nie prze­pi­sy­wał ich dane do notesu.

Rzu­cił okiem na łóżko, zaj­rzał do szu­flady w szafce noc­nej, na wypa­dek gdyby sprzą­taczka wło­żyła tam jego rze­czy. Gdzie ten cho­lerny notat­nik? Gdzie jego mun­dur? Co zro­bili z jego kow­boj­kami? Gdy wszedł do łazienki, ujrzał w lustrze swoje odbi­cie i zdę­biał. To nie był on.

3

Stał bez ruchu przed lustrem, wpa­tru­jąc się w swo­jego dublera. Nie, to był on – ale inny on. Głowa ogo­lona na zero, szpa­ko­wata bródka, kurze łapki w kąci­kach oczu i trzy poprzeczne zmarszczki prze­ci­na­jące czoło. Przy­ło­żył dło­nie do policz­ków, jego palce zsu­nęły się na pod­bró­dek, gdzie skóra lekko zwi­sała aż do szyi pokry­tej rzad­kim srebr­no­sza­rym zaro­stem. To był on, ale o wiele star­szy.

Poczuł, że ugi­nają się pod nim nogi, i przy­trzy­mał się umy­walki, by nie upaść. Ni­gdy nie widział gra­na­to­wego weł­nia­nego swe­tra, który miał na sobie. Jego dżinsy miały inny krój. Ciało było szczu­plej­sze, smu­klej­sze, miał wysta­jące oboj­czyki i widoczne ścię­gna na szyi. Oszo­ło­miony, zro­bił kilka kro­ków w tył i w absur­dal­nym odru­chu zaczął szu­kać swo­ich wło­sów w koszu na śmieci i odpły­wie prysz­nica. Gdzie ogo­lił głowę? Dla­czego? Co się stało z jego cia­łem?

Nie mógł się powstrzy­mać i znowu pod­szedł do lustra. Zaczął nacią­gać skórę, by pozbyć się zmarsz­czek. Oczy w kształ­cie mig­da­łów, bla­do­ró­żowe usta nale­żały do niego. Nie śnił. To było zbyt reali­styczne, miał pełną świa­do­mość wszyst­kiego. Był w pełni obu­dzony, a męż­czy­zna, któ­remu patrzył w oczy, to był on.

Prze­ra­ża­jące. Uniósł dolną kra­wędź swe­tra, spoj­rzał na swój brzuch z lekko nacią­gniętą skórą i na wysta­jące kości bio­drowe. Wła­sna ana­to­mia budziła w nim prze­strach. Zauwa­żył, że na szyi ma sznu­rek, na któ­rym wisiał klucz o skom­pli­ko­wa­nym ząb­ko­wa­niu. Dotknął go, usi­ło­wał sobie przy­po­mnieć, z jakich powo­dów nosi ten przed­miot na piersi. Na próżno. W panice wró­cił na kory­tarz i zacze­pił męż­czy­znę pcha­ją­cego wózek obła­do­wany pra­niem.

– Czy sprzą­tał pan pokój numer dwa­dzie­ścia dzie­więć? Był tam notes, tele­fon komór­kowy, służ­bowa kurtka w bar­wach żan­dar­me­rii z moimi papie­rami w środku.

Męż­czy­zna wyglą­dał na zbi­tego z tropu. Około czter­dziestki, łysy, z czo­łem pła­skim jak dno garnka. Jego ręce rug­by­sty były wyjąt­kowo owło­sione. Miał na sobie biały T-shirt z rysun­kiem czer­wono-bia­łej gitary elek­trycz­nej. Spoj­rzał na swo­jego roz­mówcę, odsła­nia­jąc sie­ka­cze.

– Co pan tu odsta­wia?

– A czy my się znamy?

Facet, wzro­stem równy Gabrie­lowi, ale potęż­niej­szy, spoj­rzał na jego bose stopy, a potem znowu na twarz. Jego oczy były jak czarne chmury na burzo­wym nie­bie. W końcu odwró­cił głowę i popa­trzył na swój gra­fik dyżu­rów.

– Tak, zna­li­śmy się. Zadzi­wiasz mnie. I nie, nie byłem w pokoju numer dwa­dzie­ścia dzie­więć, tej nocy nie był zajęty.

Pochy­lił się i odszedł ze swoim wóz­kiem, po czym znik­nął za jaki­miś drzwiami. Nie spoj­rzał wię­cej na Gabriela i nie powie­dział już ani jed­nego słowa. Skąd to chmurne spoj­rze­nie i pełen pre­ten­sji ton? Powie­dział: „Zna­li­śmy się”. W cza­sie prze­szłym.

Gabriel zszedł do pokoju, w któ­rym się obu­dził, żeby prze­szu­kać spor­tową torbę. Majtki, skar­petki, jed­no­lity nie­bie­ski T-shirt, kosme­tyczka i wię­cej nic. W jed­nej z kie­szeni skó­rza­nej kurtki znaj­do­wała się zapal­niczka z wygra­we­ro­waną głową wilka, w innej – bre­lok z guzi­kiem i przy­cze­pio­nymi trzema klu­czami, w tym jed­nym od samo­chodu. Nie­miecka marka. Schy­lił się do butów. Czter­dzie­ści cztery, pra­wie jego roz­miar: nosił czter­dzie­ści trzy. Drżącą ręką się­gnął po oku­lary. Paso­wały dosko­nale, ale nie miały żad­nego wpływu na jego wzrok. Widział czy­sto zarówno w nich, jak i bez nich.

To wszystko nie miało żad­nego sensu. Musiał usiąść. Zaraz się obu­dzi i uciek­nie z tego dłu­giego, obłęd­nego tunelu. Krą­żył po nim jak w naj­gor­szych hor­ro­rach. W rze­czy­wi­sto­ści nie było żad­nego desz­czu pta­ków. Może nawet jego córka nie zagi­nęła. Czeka na niego w domu. Zagrają razem w sza­chy albo pójdą pojeź­dzić na rowe­rze po gór­skich ścież­kach i lasach.

Spró­bo­wał jesz­cze raz zadzwo­nić do Paula, a potem do żony – na próżno. „Nie ma takiego numeru”. Jasne. To było w pakie­cie z obłę­dem. Dal­sze prze­mie­rza­nie tych kory­ta­rzy na bosaka nie wcho­dziło w grę. Wło­żył wycią­gniętą z torby parę skar­pet i ohydne, ale wygodne buty. Ciężka skó­rzana kurtka z baran­ko­wym koł­nie­rzem była odro­binę za duża, ale uznał, że jest okej. Odda te ciu­chy wła­ści­cie­lowi, kiedy lepiej roze­zna się w sytu­acji.

Minutę póź­niej podrep­tał do recep­cji ze ści­śnię­tym gar­dłem i dwoma klu­czami w dłoni.

– Zna­lazł pan w końcu swoje rze­czy? – zapy­tała kobieta.

– Czy Wal­ter Guf­fin na­dal się nie poja­wił?

– Nie.

– Muszę poroz­ma­wiać z Romu­al­dem Tan­cho­nem.

– Przy­kro mi, wyje­chał na cały dzień do Lyonu na spo­tka­nie w spra­wie plat­formy do rezer­wa­cji online. Musimy się otwo­rzyć na inną klien­telę oprócz rodzin osa­dzo­nych. Wiem, Sagas to paskudne mia­sto, ale oko­lice są ładne. Poza tym ośrodki nar…

– Pro­szę pani – prze­rwał jej – nazy­wam się Gabriel Moscato i jestem porucz­ni­kiem żan­dar­me­rii w Sagas. Znam pana Tan­chona, moja córka pra­co­wała w tym ośrodku w cza­sie waka­cji w ubie­głym roku i dwa lata temu. Przy­je­cha­łem tu wczo­raj wie­czo­rem, wzią­łem spis gości i…

– Gabriel Moscato? To pan jest ojcem tej dziew­czyny, któ­rej ni­gdy nie odna­le­ziono?

– Zmo­bi­li­zo­wa­li­śmy wszyst­kie siły, poszu­ki­wa­nia trwają. Minął dopiero mie­siąc, znaj­dziemy ją.

Kobieta pokrę­ciła głową i popa­trzyła na niego zdzi­wiona.

– Mie­siąc? Ale… Jaki dzień dziś mamy pana zda­niem?

Zasta­no­wił się.

– Dzie­wiąty, może dzie­siąty. Tak, dzie­siąty kwiet­nia. Jest czwar­tek, dzie­siąty kwiet­nia.

– Dzie­siąty kwiet­nia. A któ­rego roku?

– Dwa tysiące ósmego.

Przy­glą­dała mu się przez dłuż­szy czas bez mru­gnię­cia. Wresz­cie odpo­wie­działa – gło­sem, który zazgrzy­tał mu w uszach twardo jak dia­ment.

– Ale dziś jest szó­sty listo­pada dwa tysiące dwu­dzie­stego roku. Od zagi­nię­cia pań­skiej córki minęło dwa­na­ście lat.

4

Aby nie roz­jeż­dżać mar­twych pta­ków, jechał wolno sla­lo­mem, ale i tak nie był w sta­nie ich omi­nąć. Pod wiszą­cym nisko nie­bem w kolo­rze cementu zapar­ko­wał samo­chód żan­dar­me­rii przed mię­dzyg­minną oczysz­czal­nią ście­ków, na roz­le­głym ziem­nym placu, z któ­rego w dole widać było zabu­do­wa­nia zakładu uty­li­za­cji odpa­dów. Hałdy w kolo­rze brązu, ochry i sza­ro­ści, przy­po­mi­na­jące gigan­tyczne sutki, zasła­niały rzędy sosen i olch na brzegu Arve. Ze szczy­tów na ostat­nim pla­nie zstę­po­wały chmury, wpeł­za­jąc gru­bymi lśnią­cymi wstę­gami mię­dzy gór­skie ściany. Wyda­wało się, że niebo jest w zasięgu ręki, co burzyło nadzieję na ładną pogodę. W Sagas słońce potra­fiło nie świe­cić przez kilka tygo­dni. Miesz­kańcy nazy­wali ten prze­dłu­ża­jący się brak świa­tła „czarną śmier­cią”. Czarna śmierć pod­ko­py­wała morale i dra­stycz­nie pod­no­siła wskaź­nik samo­bójstw w doli­nie, zwłasz­cza jesie­nią. Potwier­dzały to ofi­cjalne sta­ty­styki.

Kapi­tan Paul Lacroix wysiadł z samo­chodu w towa­rzy­stwie Louise, o ćwierć wieku młod­szej od niego żan­darmki. Rozej­rzeli się po oko­licy i zoba­czyli zatrzę­sie­nie mar­twych pta­ków.

– Orni­to­lo­dzy twier­dzą, że kolo­nia wystra­szyła się cze­goś w środku nocy – wyja­śnił Paul. – Jeśli im wie­rzyć, te ptaki w ciem­no­ści pra­wie wcale nie widzą. Podobno setki tysięcy spa­ni­ko­wa­nych osob­ni­ków zry­wały się z gałęzi i zde­rzały ze sobą w powie­trzu na powierzchni wielu hek­ta­rów. Zezna­nia róż­nych świad­ków wska­zują, że stało się to mię­dzy drugą dzie­sięć a drugą dwa­dzie­ścia.

Pode­szli do cho­rą­żego Mar­ti­niego, zastępcy szefa grupy. Męż­czy­zna cze­kał na nich z rękami zaple­cio­nymi na piersi i dygo­tał. Z czubka nosa kapała mu woda. Listo­pa­dowy wiatr i deszcz chło­stały twa­rze i prze­ni­kały przez war­stwy ubrań. Uści­snęli sobie dło­nie, po czym Ben­ja­min Mar­tini – przy­po­mi­na­jący Toma Hanksa czter­dzie­sto­dwu­la­tek o potar­ga­nych krę­co­nych wło­sach – wska­zał na zaro­śla.

– Tam zna­leźli ciało. Chodź­cie za mną.

Miał bez­barwny głos i wosko­watą cerę, jak więk­szość miesz­kań­ców doliny. Trójka żan­dar­mów omi­nęła hałdy i powol­nym tem­pem kapi­tana, który uty­kał na prawą nogę, ruszyła mię­dzy drzewa. Męż­czy­zna roz­ło­żył chu­s­teczkę higie­niczną i podał Louise.

– Szpa­cze gówno na lewym łok­ciu.

– No nie… A to świ­nia!

Patrzył, jak kobieta z obrzy­dze­niem wyciera biały kleks.

– Jesteś pewna, że dasz radę? Wiesz, że mogę ci oszczę­dzić dal­szego ciągu?

Louise zwi­nęła chu­s­teczkę w kulkę i wsu­nęła ją do kie­szeni kurtki.

– Podobno jak przez to przejdę, będę ochrzczona.

Młoda kobieta wyprze­dziła go mar­szo­wym kro­kiem. Spo­so­bem poru­sza­nia się, wypro­sto­waną postawą i unie­sio­nym dum­nie pod­bród­kiem chciała poka­zać, jak bar­dzo jest zde­ter­mi­no­wana. Korzy­sta­jąc z chwili samot­no­ści, Paul roz­ma­so­wał sobie kolano. Kiedy w powie­trzu była wil­goć – czyli pra­wie zawsze – cho­ler­nie bolały go stawy.

Mar­tini podał im latek­sowe ręka­wiczki.

– Zwłoki zauwa­żyła około dzie­wią­tej dzie­sięć nie­jaka Isa­belle Davi­gny, kaja­karka. Pocho­dzi z Albion. Spły­wała Arve i foto­gra­fo­wała mar­twe ptaki na brze­gach. Kiedy zoba­czyła ciało, od razu zadzwo­niła na poste­ru­nek. Bru­net, Tar­dieu i ja przy­je­cha­li­śmy około dzie­sią­tej dwa­dzie­ścia i od razu zadzwo­ni­li­śmy do cie­bie.

Paul zauwa­żył kajak leżący na brzegu kawa­łek dalej.

– Gdzie jest Isa­belle Davi­gny?

– Zaczęła wymio­to­wać do wody, naprawdę była w kiep­skim sta­nie. Tar­dieu zabrał ją na poste­ru­nek.

Z wyście­ła­nej sosno­wymi igłami ziemi weszli na kamie­ni­sty lewy brzeg Arve. Tu i ówdzie leżały mar­twe szpaki i Paul miał wra­że­nie, jakby zna­lazł się w sce­ne­rii z filmu postapo. Pod­niósł wzrok. Trzy­sta metrów nad nimi, tuż pod war­stwą chmur, niebo pokry­wały strasz­liwe figury geo­me­tryczne. Jakby jakaś nie­wi­dzialna pasz­cza wydmu­chi­wała gigan­tyczne obłoki czar­nego pia­sku, które następ­nie wpa­dały w wir. Mimo noc­nej masa­kry szpaki znowu tań­czyły swój nie­sa­mo­wity balet.

Paul uważ­nie rozej­rzał się dookoła. Rzeka była w tym miej­scu sze­roka i rwąca, a woda miała zimny, nie­bie­ski odcień. Bystry nurt przy­cią­gał wielu kaja­ka­rzy. Nad Arve bez trudu można było się dostać pie­szo – albo od strony zakładu, albo drogą gminną, która przez kilka kilo­me­trów wio­dła wzdłuż brzegu. Ruszyli w kie­runku Bru­neta. Żan­darm foto­gra­fo­wał zwłoki tele­fo­nem komór­ko­wym i czu­wał nad tym, by nikt się do nich nie zbli­żał.

Jede­na­sta dzie­więt­na­ście. Zadzwo­nił tele­fon Paula. Nie­znany numer. Odrzu­cił połą­cze­nie, szybko wyłą­cza­jąc nie­sto­sowną melo­dię I Will Survive, i sta­nął w odle­gło­ści prze­pi­so­wego kroku od ofiary. Louise trzy­mała się na dystans.

Kapi­tan przy­kuc­nął. Oto jeden z tych dni, o któ­rych długo będzie się mówić w Sagas. Grad szpa­ków. I bru­talne mor­der­stwo, któ­rego ofiarę porzu­cono na wpół nagą na brzegu rzeki. Wspa­niały kąsek dla Cha­mar­la­ine’a, lokal­nego dzien­ni­ka­rza, który zaraz się tu pojawi ze swoim note­sem. W małych mia­stach infor­ma­cje szybko się roz­cho­dzą.

Przy­glą­dał się zwło­kom, usi­łu­jąc zacho­wać zimną krew. Pro­wa­dził z Mar­ti­nim wiele postę­po­wań w spra­wie samo­bójstw i tajem­ni­czych zgo­nów – ale ni­gdy nie były to sprawy kry­mi­nalne. Uspo­koił oddech, uru­cho­mił w smart­fo­nie funk­cję nagry­wa­nia i przy­stą­pił do wstęp­nych usta­leń. Oglę­dziny miej­sca zbrodni miał prze­pro­wa­dzić jesz­cze raz w obec­no­ści tech­ni­ków, ale uznał, że ważne są wra­że­nia, jakie odniósł na gorąco, w pierw­szym zetknię­ciu z ofiarą.

– Godzina oglę­dzin: jede­na­sta dwa­dzie­ścia dwie, szó­sty listo­pada dwa tysiące dwu­dzie­stego roku. Ciało kobiety rasy bia­łej, wiek nie­moż­liwy do okre­śle­nia, ale powie­dział­bym, że mię­dzy trzy­dzie­stym a czter­dzie­stym rokiem życia, zostało zna­le­zione przez Isa­belle Davi­gny z Albion pod­czas wycieczki kaja­kiem. W powie­trzu wil­goć, rano mżyło. Ofiara leży na ple­cach na lewym brzegu rzeki Arve, w osi pół­noc–połu­dnie, na wyso­ko­ści sta­cji uzdat­nia­nia wody i bystrzyn, dwa kilo­me­try na połu­dnie od mia­sta. – Pochy­lił się niżej nad zwło­kami. – Prawe ramię wykrę­cone na wyso­ko­ści barku pod kątem ponad dzie­więć­dzie­się­ciu stopni w sto­sunku do tuło­wia. Na czę­ści pra­wego uda leży szpak, widać krwawy ślad powstały wsku­tek ude­rze­nia. Praw­do­po­dob­nie zgon nastą­pił więc przed desz­czem pta­ków, który miał miej­sce tej nocy. – Odsu­nął się o krok. – Tro­chę krwi na lewej dłoni, na wyso­ko­ści paznokci. Włosy ciemny blond, jakieś trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów dłu­go­ści. Rysy nie do roz­po­zna­nia z powodu wybro­czyn. Na pierw­szy rzut oka widać, że prawy łuk brwiowy jest roz­bity, kości policz­kowe praw­do­po­dob­nie są poła­mane i stąd pocho­dzi opu­chli­zna. Nos rów­nież zła­many. Zwa­żyw­szy na obra­że­nia, moż­liwe, że ude­rzano ją w twarz dużym oto­cza­kiem lub innym kamie­niem, któ­rych dookoła jest pełno. W ustach czarna tka­nina użyta jako kne­bel. Praw­do­po­dob­nie są to skar­petki, tym bar­dziej że ofiara ma bose stopy.

Zer­k­nął na Louise. Dziew­czyna mru­gnęła na znak, że wszystko w porządku. Stała obok i zapi­sy­wała w note­sie każde jego słowo. Mówił dalej:

– W bez­po­śred­nim pobliżu ciała nie ma śla­dów jej butów. Liczne ska­le­cze­nia na sto­pach. Prawa stopa usta­wiona pod nie­na­tu­ral­nym kątem do nogi, być może kobieta zła­mała sobie kostkę. Dżinsy i majtki opusz­czone poni­żej kolan. Siniaki w gór­nej czę­ści ud po wewnętrz­nej stro­nie i… ekhm, moż­liwe krwa­wie­nie z waginy.

Wci­snął guzik i zro­bił prze­rwę. Dziew­czyna na pewno została zgwał­cona, a następ­nie zma­sa­kro­wana. Spró­bo­wał nie dopusz­czać do sie­bie tych czar­nych myśli, zro­bił wdech i mówił dalej:

– Ubrana w kurtkę zapiętą pod szyję na suwak. Mate­riał kurtki prze­dziu­ra­wiony w co naj­mniej dwóch miej­scach, uszko­dze­nia typowe dla broni pal­nej. Cze­kamy na tech­ni­ków i zakład pogrze­bowy, by roze­brać ciało na miej­scu i doko­nać oglę­dzin przed odjaz­dem do kost­nicy.

Wyłą­czył nagry­wa­nie i przez chwilę trwał bez ruchu nad biedną dziew­czyną, porzu­coną na brzegu rzeki jak zwy­kły śmieć. Jaka bestia mogła ją tak spo­nie­wie­rać, zamor­do­wać z takim okru­cień­stwem? Wstał z gry­ma­sem na ustach, ciężko opie­ra­jąc dło­nie na udach. Miał pięć­dzie­siąt dwa lata, a czuł się, jakby go zamu­ro­wano w ciele starca. Odwró­cił się w stronę Mar­ti­niego, który roz­ma­wiał przez tele­fon, a potem Louise.

– A jeśli to strzały prze­stra­szyły w nocy kolo­nię pta­ków? Prze­ra­żone hukiem szpaki zry­wają się z drzew. Zde­rzają się ze sobą, a jeden z nich spada na świeże zwłoki.

Louise nie odpo­wie­działa. Oczami wiel­kimi jak bilar­dowe kule wpa­try­wała się w szybko poru­sza­jący się dłu­go­pis, któ­rym robiła notatki.

– Nagry­wa­łem – wes­tchnął Paul. – Nie musia­łaś zapi­sy­wać.

Dziew­czyna scho­wała sprzęt do kie­szeni i znowu zain­te­re­so­wała się tru­pem.

– Tak, to bar­dzo moż­liwe – odparła. – W takiej sytu­acji zna­li­by­śmy dokładną godzinę zabój­stwa.

– Druga w nocy, z dokład­no­ścią do kilku minut. Zoba­czymy, co powie pato­log, ale wydaje mi się, że to sen­sowna hipo­teza. A ty co powiesz?

– Sprawca wepchnął jej skar­petki do ust, żeby nie mogła krzy­czeć. Na pewno została zgwał­cona i zamor­do­wana tutaj, na miej­scu.

– Dla­czego tak uwa­żasz?

– Ma opusz­czone spodnie. Poza tym to jest świet­nie osło­nięte miej­sce. Jasne, górą bie­gnie droga, ale po zacho­dzie słońca nie da się tu nikogo zoba­czyć. Nie ma oświe­tle­nia ani żad­nych budyn­ków dookoła. Szum wody zagłu­sza głos tłu­miony przez kne­bel. Zresztą o dru­giej w nocy mogła sobie krzy­czeć do woli, w oko­licy i tak nie ma żad­nych ludzi.

– A bose stopy? Jak to wyja­śnisz?

– Nie mam poję­cia. Stan jej stóp wska­zuje na to, że szła, a może nawet bie­gła bez butów. Może ktoś ją prze­trzy­my­wał w bagaż­niku samo­chodu albo w kam­pe­rze i udało jej się uciec. Ska­le­czyła się, ale szła dalej. Czy chciała wsko­czyć do Arve, żeby uciec przed napast­ni­kiem? Bo nie bar­dzo widzę, dokąd mogłaby pójść. Zwich­nęła kostkę: zwa­żyw­szy na kąt usta­wie­nia stopy, uraz jest poważny. I od razu upa­dła, w tym miej­scu. A potem nastą­pił dal­szy ciąg. Ta dzika bestia ją dopa­dła.

Taki sce­na­riusz był praw­do­po­dobny. W jaki spo­sób ofiara zna­la­zła się w oko­licy? Skąd się tu wzięła? Przy­wie­ziono ją samo­cho­dem, jak suge­ro­wała Louise?

– Abs­tra­hu­jąc od pta­ków, dziwna sprawa z tymi skar­pet­kami w ustach – dodała młoda kobieta.

– Hm?

– Skoro bie­gła boso, to zna­czy, że napast­nik miał jej skar­petki przy sobie. Kto spa­ce­ruje ze skar­pet­kami ofiary? Nie brzmi to zbyt logicz­nie. Tak mi się przy­naj­mniej zdaje.

– Wiesz, sprawy kry­mi­nalne są logiczne tylko w tele­wi­zji. Poza tym może jed­nak ucie­kała w skar­pet­kach? Skar­petki jakoś szcze­gól­nie nie chro­nią. Podob­nie z twoim wnio­skiem, jakoby do napa­ści sek­su­al­nej doszło tutaj: moż­liwe, że została zgwał­cona gdzie indziej, a sprawca prze­niósł zwłoki w to miej­sce i dopiero wtedy zsu­nął z niej spodnie. Albo jesz­cze ina­czej: zgwał­cił ją już mar­twą.

– Okropny jesteś.

– Tak, jestem okropny. Ni­gdy nie należy wycią­gać pochop­nych wnio­sków. Dla­tego w moim spra­woz­da­niu poprze­sta­łem na fak­tach.

– Dzię­kuję za nauki, kapi­ta­nie – odparła oschle.

Paul odwró­cił się w stronę grupy.

– Zawia­do­mię zastępcę pro­ku­ra­tora. W ciągu naj­bliż­szych godzin i dni będziemy mieli kupę roboty. To ozna­cza, że jeste­ście dys­po­zy­cyjni w week­endy i nikt się nie urywa w ciągu dnia, żeby ode­brać dzie­ciaki ze szkoły. Nie chcę, żeby ludzie znowu uznali żan­dar­mów z Sagas za nie­po­waż­nych. Ben­ja­min, prze­ka­żesz resz­cie?

Męż­czy­zna w mil­cze­niu ski­nął głową. W oczach Bru­neta, który robił zdję­cia, Paul zauwa­żył błysk pod­nie­ce­nia. Młody żan­darm nawet się uśmiech­nął.

– Uwa­żasz, że to miła odskocz­nia od codzien­no­ści, co? – wark­nął Paul. – To jest mar­twa dziew­czyna, a nie jakaś pie­przona roz­rywka. Zako­no­tuj to sobie we łbie i prze­stań się śmiać.

Bru­net się zaczer­wie­nił i spu­ścił głowę. Był jed­nym z począt­ku­ją­cych żan­dar­mów w samo­dziel­nej bry­ga­dzie tery­to­rial­nej w Sagas, zło­żo­nej z trzy­dzie­stu czte­rech osób – w tym trzech tech­ni­ków – i obej­mu­ją­cej zasię­giem obszar ponad dwu­dzie­stu tysięcy hek­ta­rów, podzie­lony na osiem gmin. Ze względu na liczne szczyty o wyso­ko­ści powy­żej tysiąca ośmiu­set metrów jed­nostka nosiła nazwę bry­gady gór­skiej i była upo­waż­niona mię­dzy innymi do pro­wa­dze­nia spraw kry­mi­nal­nych. I oto pod kie­row­nic­twem Paula miało ruszyć dro­bia­zgowe śledz­two. A on by­naj­mniej się z tego nie cie­szył.

– Zanim poja­wią się tech­nicy, spraw­dzimy oko­lice. Byłoby dobrze, gdy­by­śmy zna­leźli łuski i kamień, któ­rym napast­nik zma­sa­kro­wał twarz ofiary.

Zadzwo­nił do pro­ku­ra­tora, a następ­nie odsłu­chał wia­do­mość gło­sową, która kilka minut wcze­śniej przy­szła na jego pocztę gło­sową.

„Tak, Paul, to ja. Nie uwie­rzysz. Przy­sną­łem w hotelu Fala­ise, a w nocy spadł deszcz mar­twych pta­ków. Sypały się z nieba set­kami jak grad! W każ­dym razie za jakieś pół godziny powi­nie­nem być na poste­runku. Jeśli uda mi się odzy­skać rze­czy. Wszystko ci wyja­śnię. Tschüss, tschüss”.

Paul myślał, że to jakaś pomyłka, do chwili gdy usły­szał ostat­nie słowa. Odsłu­chał jesz­cze raz. Ten głos, ta into­na­cja. I to „tschüss, tschüss”. Tylko jedna osoba uży­wała takiego pozdro­wie­nia: Gabriel Moscato. Ale to było ponad dwa­na­ście lat temu.

Blady, wyłą­czył nagra­nie. Ten tele­fon w jed­nej chwili przy­wo­łał naj­gor­sze wspo­mnie­nia z jego życia. Uty­ka­jąc jak inwa­lida wojenny, wró­cił nad rzekę.

– Mia­łeś dziwną minę, jak roz­ma­wia­łeś przez tele­fon – zauwa­żyła Louise. – Co się dzieje?

Nagle Paul innym wzro­kiem popa­trzył na pokie­re­szo­waną twarz, blond włosy roz­sy­pane na kamie­niach i udrę­czone ciało. A jeśli… Czy to mogła być ona? Julie Moscato? Pokrę­cił głową i spoj­rzał na Louise.

– To był duch. Roz­ma­wia­łem z duchem.

5

Rozpacz­li­wie prze­trzą­sał zaka­marki swo­jej pamięci, ale nic się nie poja­wiało. Nic po dzie­sią­tym kwiet­nia dwa tysiące ósmego roku. A prze­cież gdyby prze­żył choć jedne uro­dziny, jedną gwiazdkę bez córki, jak mógłby o tym zapo­mnieć? Dla­czego jesz­cze nie zna­lazł Julie? Co przy­nio­sło śledz­two? I co robił przez te wszyst­kie lata?

Kart­ko­wał gazetę w hote­lo­wym lobby, pochła­niał arty­kuł za arty­kułem. Był oszo­ło­miony. Obcy na wła­snej pla­ne­cie. W jego gło­wie na topie był Obama, wciąż sły­szał jego prze­mó­wie­nie trans­mi­to­wane przez wszyst­kie tele­wi­zje świata, jego: Yes we can. Kim więc jest ten pyzaty olbrzym w jaskra­wo­czer­wo­nym kra­wa­cie, o wło­sach w kolo­rze siana? Dla­czego ogła­szają piątą rocz­nicę zama­chów, do któ­rych doszło w Paryżu w dwa tysiące pięt­na­stym roku? Czym są Uber i Deli­ve­roo? Opi­sy­wany świat nie był jego świa­tem. Ta enig­ma­tyczna tech­no­lo­gia, nie­zro­zu­miałe słowa, foto­gra­fie nie­zna­jo­mych osób…

Gabriel raz po raz powta­rzał datę publi­ka­cji gazety. Szó­sty listo­pada dwa tysiące dwa­dzie­ścia. Nie­moż­liwe. „To pan jest ojcem tej dziew­czyny, któ­rej ni­gdy nie odna­le­ziono?” Kłam­stwa! Julie zagi­nęła dopiero przed mie­sią­cem. Siły żan­dar­me­rii pro­wa­dzą wytę­żone poszu­ki­wa­nia. Przy­wiozą ją z powro­tem do Sagas i wszystko wróci na swoje miej­sce.

Dzie­siąty kwiet­nia dwa tysiące osiem, dzie­siąty kwiet­nia dwa tysiące osiem, dzie­siąty kwiet­nia dwa tysiące osiem… Może zwa­rio­wał. Może cała ta maska­rada była wytwo­rem jego umy­słu, kosz­ma­rem tak dopra­co­wa­nym, że choć zda­wał sobie z niego sprawę, nie potra­fił uciec. Prze­pa­lił mu się mózg.

Wyszedł z hotelu z oczami utkwio­nymi w roz­płasz­czo­nych na beto­nie pie­rza­stych kul­kach. Ruszył przed sie­bie – bez papie­rów, bez wspo­mnień, w ciu­chach Wal­tera Guf­fina. Przy­cho­dziły mu do głowy różne dzia­do­stwa: amne­zja albo, co gor­sza, alzhe­imer. Wyobra­ził sobie, że z tą spa­praną pamię­cią zbiegł ze szpi­tala, schro­nił się w tym mizer­nym hotelu, a wszy­scy go szu­kają. Zde­cy­do­wa­nie musi wró­cić do domu. Poroz­ma­wiać z żoną. Zro­zu­mieć, co się z nim stało.

Pogrze­bał w kie­szeni bluzy i wci­snął guzik na pude­łeczku dołą­czo­nym do klu­czy. Zamru­gały świa­tła i roz­legł się poje­dyn­czy dźwięk. Znał ten model mer­ce­desa z początku pierw­szej dekady dwu­dzie­stego wieku – był to jeden z naj­czę­ściej kra­dzio­nych wozów – ale więk­szość marek dookoła nic mu nie mówiła. Nie było już saxo, peu­ge­otów 206, gol­fów. Same dziwne modele o kształ­tach jak z kloc­ków Lego, w żywych kolo­rach, z dzi­wacz­nymi tabli­cami reje­stra­cyj­nymi.

Mimo obrzy­dze­nia chwy­cił za ogon dwa ptaki, które upa­dły na maskę mer­ce­desa, i poło­żył je na ziemi. W miej­scach ude­rzeń bla­cha była wgnie­ciona. Zaj­rzał do bagaż­nika: pusto. Usiadł za kie­row­nicą i spoj­rzał na swoje odbi­cie w lusterku. Wciąż był w cięż­kim szoku. Zmarszczki, sre­brzy­sty zarost na policz­kach. W jed­nej chwili się posta­rzał. O dwa­na­ście lat. Jakby odbył bru­talną podróż w cza­sie, jak Marty McFly w Powro­cie do przy­szło­ści.

Sie­dząc w samo­cho­dzie, usi­ło­wał chwy­cić się jakie­goś wspo­mnie­nia: z nadzieją na déjà vu popa­trzył na fotele. Na próżno. Odwią­zał sznu­rek, który miał na szyi, przyj­rzał się klu­czowi. Co to za klucz? Od drzwi wej­ścio­wych? Od jakiejś skrzynki?

W schowku zna­lazł latarkę, żarówki i paczkę papie­ro­sów. Wyjął jed­nego, pową­chał i w zamy­śle­niu wetknął sobie w usta. Wypluł go z obrzy­dze­niem, ale tytoń pozo­sta­wił na jego języku zna­jomy smak. To zna­czy, że palił. Od kiedy?

Włą­czył sil­nik i skie­ro­wał się do wyjazdu z par­kingu – nie był w sta­nie omi­jać chru­pią­cych pod kołami samo­chodu pta­sich tru­cheł – a zna­la­zł­szy się na dro­dze pro­wa­dzą­cej wąską doliną, ruszył pro­sto na połu­dnie. Spoj­rzał na tonące w chmu­rach czarne szczyty i strome zbo­cza. Nic się nie zmie­niło, urwi­ska i lasy odpo­wia­dały obra­zom zgro­ma­dzo­nym w jego pamięci. Roz­po­znał zapa­chy sosen i wil­got­nej gleby: to go uspo­ko­iło.

Gdy uje­chał kilo­metr, jego oczom uka­zał się nie­sa­mo­wity widok pta­ków tań­czą­cych na nie­bie. A więc to jest ta słynna kolo­nia szpa­ków! No, teraz już tro­chę pomniej­szona. Przy­glą­dał się figu­rom, w jakie ukła­dały się zwie­rzęta – cza­sem zwar­tym, cza­sem roz­cią­gnię­tym – w pew­nym momen­cie miał wra­że­nie, że widzi pul­su­jące serce.

I wtedy tra­fił na posu­wa­jący się wolno trzy­dzie­sto­me­trowy sznur samo­cho­dów. Zro­zu­miał, co się dzieje: poni­żej, na brzegu Arve, dostrzegł grupkę gesty­ku­lu­ją­cych ludzi w mun­du­rach. Żan­darmi. Z miej­sca, w któ­rym się znaj­do­wał, nie był w sta­nie ich roz­po­znać. Chłopcy roz­ło­żyli biały namiot, by ukryć coś przed wzro­kiem cie­kaw­skich. Zwa­żyw­szy na zasto­so­wane środki, musiało cho­dzić o zwłoki. Trup w Sagas.

Gabriel mocno zaci­snął dło­nie na kie­row­nicy. Od razu wyobra­ził sobie Julie leżącą na antra­cy­to­wych oto­cza­kach, z obrzmiałą białą twa­rzą jak u topielca. Wresz­cie ją zna­leźli. Mar­twą. Jego córkę. Wci­snął klak­son, nie­bez­piecz­nie wyprze­dził kilka samo­cho­dów, po czym gwał­tow­nie skrę­cił, ocie­ra­jąc się o barierki. Ale musiał wie­dzieć.

Droga wiła się stro­mym zbo­czem. Dalej maja­czył cień Sagas, jakby osa­dzo­nego w skal­nym gnieź­dzie. Beto­nowe gminne mia­sto, niecka zanie­czysz­czona przez nie­prze­rwany ruch cię­ża­ró­wek na auto­stra­dzie A40. Miesz­kańcy sąsied­nich miej­sco­wo­ści – oraz eskor­to­wani przez żan­dar­mów więź­nio­wie – przy­jeż­dżali tam jedy­nie do leka­rza lub do pracy. Szpi­tal, ostat­nia oznaka cywi­li­za­cji przed Lyonem, był obok zakładu kar­nego naj­więk­szym pra­co­dawcą w doli­nie.

Skrę­cił w pierw­szy zjazd z ronda, na któ­rym stał drew­niany posąg niedź­wie­dzia – mimo że żad­nego niedź­wie­dzia ni­gdy w oko­licy nie było, o czym Gabriel dosko­nale wie­dział – wje­chał na kamienny wia­dukt i ruszył w kie­runku, z któ­rego przy­je­chał, jed­nak dru­gim brze­giem Arve, drogą gminną pro­wa­dzącą do zakładu uty­li­za­cji odpa­dów. Rów­nież tutaj leżało mnó­stwo mar­twych pta­ków, a setki tysięcy żywych wiro­wały nad jego głową, wyda­jąc z sie­bie ostre piski przy­po­mi­na­jące odgłos, jaki powstaje przy pocie­ra­niu o sie­bie dwóch kawał­ków szkła. Gło­śno, ze wszyst­kich sił pomo­dlił się, by ciało wyrzu­cone przez rzekę nie nale­żało do jego córki.

6

Zoba­czył co naj­mniej cztery samo­chody żan­dar­me­rii, nie licząc zgrab­nych fur­go­ne­tek tech­ni­ków kry­mi­na­li­styki. Prze­je­chał przez otwartą bramę i zapar­ko­wał obok nich. Wiel­kimi susami wbiegł mię­dzy kolo­rowe hałdy i jego serce zaczęło walić jak sza­lone. Szybko się zmę­czył i zaczął dyszeć, tak że musiał zwol­nić. Dwa tysiące dwu­dzie­sty… Kurwa, pięć­dzie­siąt pięć lat!

Spo­mię­dzy drzew wyszła kor­pu­lentna kobieta na krót­kich nogach i bojo­wym kro­kiem ruszyła w jego stronę.

– Żan­dar­me­ria Naro­dowa. Prze­pra­szam pana, ale tutaj nie można wcho­dzić. Jest pan na tere­nie…

Nie dokoń­czyła zda­nia, tylko schy­liła głowę, nagle poj­mu­jąc zna­cze­nie słowa „duch”, któ­rego wcze­śniej użył jej ojciec.

– Gabriel?

– Nie­moż­liwe… Louise? Louise Lacroix?

Nie była już upartą sie­dem­na­sto­let­nią lice­alistką, bun­tow­niczką z roz­czo­chra­nymi wło­sami i wyzy­wa­ją­cym maki­ja­żem, ale kobietą z dłu­gim war­ko­czem i peł­nymi policz­kami, ubraną w mun­dur żan­dar­me­rii ze spodniami wpusz­czo­nymi w solidne wypa­sto­wane glany. Louise została żan­darmką? Gabriel nie mógł w to uwie­rzyć. Począt­kowo wyglą­dała na tak samo zszo­ko­waną jak on, ale po chwili się pozbie­rała.

– Co ty tu robisz? – zapy­tała zde­cy­do­wa­nie nie­przy­ja­znym tonem.

Gabriel nie wie­dział, co powie­dzieć. W jego umy­śle nakła­dały się na sie­bie dwie Louise. Wycią­gnął szyję. Mię­dzy drze­wami poja­wiały się i zni­kały nie­bie­skie kurtki żan­dar­mów.

– Jecha­łem drogą i zoba­czy­łem mun­dury. Co się dzieje?

Louise, która stała z rękami w kie­sze­niach, wsu­nęła brodę za koł­nierz kurtki.

– Nie jestem upo­waż­niona do udzie­la­nia infor­ma­cji.

– Nie jesteś upo­waż­niona? Żar­tu­jesz?

– Jeśli chcesz się spo­tkać z moim ojcem, wybra­łeś nie naj­lep­szy moment. Wierz mi, nie jest w nastroju. Ptaki, zwłoki i dzien­ni­karz, który nie chce się odcze­pić. Nie mogę cię prze­pu­ścić. Przyjdź póź­niej na poste­ru­nek.

– Louise, nie kpij sobie ze mnie. To Julie? To jej ciało?

Ponie­waż nie odpo­wie­działa, posta­no­wił iść dalej. Spró­bo­wała zagro­dzić mu drogę, ale odsu­nął ją sta­now­czym gestem. Za szpa­le­rem jodeł było widać wię­cej: kamie­ni­ste brzegi, czarno-czer­wone plamy po roz­trza­ska­nych szpa­kach, szybki nurt rzeki, led­wie widoczny we mgle wia­dukt, a powy­żej stado pta­ków. Po pra­wej, w pobliżu namiotu, uwi­jała się grupka ludzi. Z miej­sca, w któ­rym stał, widział leżący na ziemi kształt. Goście w bia­łych kom­bi­ne­zo­nach roze­brali ciało i wsu­nęli jego dło­nie do prze­zro­czy­stych tore­bek. Kiedy Gabriel zauwa­żył jaskra­wo­białe kobiece piersi, zro­biło mu się nie­do­brze.

Po oży­wio­nej wymia­nie zdań z Louise Paul Lacroix roz­pro­sto­wał potężne ciel­sko i ruszył jej z odsie­czą. Potężny ojciec drob­nej córki. Zanim Gabriel zoba­czył jego twarz, zauwa­żył, że Paul kro­czy jak kukła. Każde nowe spo­strze­że­nie było dla niego jak cios pię­ścią w twarz. Dawny kolega, szczu­pły czter­dzie­sto­la­tek o pro­filu wycio­sa­nym z naj­lep­szej skały, poru­szał się teraz z wdzię­kiem brną­cego w mule bul­do­żera. Jego nie­gdyś czarne, krę­cone włosy były teraz szare, rzad­kie i led­wie pofa­lo­wane. Mimo pago­nów na mun­du­rze świad­czą­cych o awan­sie do szarży kapi­tana była to popsuta wer­sja Paula, z któ­rym roz­stał się prze­cież poprzed­niego dnia. Jak można się do tego stop­nia zmie­nić w ciągu dwu­na­stu lat?

– Co ty tu robisz?

Taka sama nie­chęć jak u jego córki. Gabriel przyj­rzał się zwró­co­nym w jego stronę twa­rzom żan­dar­mów, któ­rzy nagle umil­kli. Wszy­scy mło­dzi, o wro­gich spoj­rze­niach. Poza cho­rą­żym Mar­ti­nim nie roz­po­znał nikogo. Gdzie się podziali jego kole­dzy, Solenne i reszta?

– Nie mów mi, że to ona. Nie mów, że to moja córka.

Paul otak­so­wał go wzro­kiem, jakby on także zoba­czył w nim innego czło­wieka. Naj­lepsi kole­dzy, wycho­wani na jed­nej ulicy, razem w gim­na­zjum i liceum. Zaprzy­jaź­nili się, przez dwa­dzie­ścia lat dzie­ląc jeden pokój i dwa razy w tygo­dniu cho­dząc na kawę do lokal­nej kafejki. Teraz jed­nak stali naprze­ciwko sie­bie jak obcy ludzie.

– Nie wia­domo. Rysy twa­rzy są nie­roz­po­zna­walne, poza tym… w ciągu dwu­na­stu lat czło­wiek się zmie­nia. W tej chwili wiemy tylko, że cho­dzi o kobietę około trzy­dziestki, która wedle wszel­kiego praw­do­po­do­bień­stwa została zgwał­cona. Wię­cej nie mogę ci powie­dzieć. W kost­nicy pobiorę próbki DNA i od razu prze­ślę je do naszego labo­ra­to­rium.

– Chcę zoba­czyć ciało.

– Nie.

– Paul, słu­chaj, stało się coś nie­zro­zu­mia­łego. Wczo­raj prze­glą­da­li­śmy razem fak­tury za tele­fon Julie, prze­słu­chi­wa­li­śmy ludzi. Wie­czo­rem posze­dłem do hotelu Fala­ise, żeby zoba­czyć spis gości. Psia­krew, powiedz mi, że pamię­tasz!

– Nie, nie bar­dzo. I to na pewno nie było wczo­raj. Ani w zeszłym roku. Ani nawet pięć lat temu.

– Dla mnie to było wczo­raj! W nocy na moich oczach te ptaki spa­dają na par­king, na samo­chody, jakieś sza­leń­stwo. Wszy­scy wycho­dzą ze swo­ich pokoi. Potem czarna dziura. A rano budzę się łysy z gębą pięć­dzie­się­cio­latka. Ktoś mi mówi, że jest dwa tysiące dwu­dzie­sty rok. Twoja córka posta­rzała się o dwa­na­ście lat, ty rów­nież. Nic z tego nie rozu­miem, wierz mi, to jest dla mnie kurew­sko trudny dzień. Więc pozwól mi zoba­czyć to ciało.

Paul ski­nął w stronę dwójki żan­dar­mów.

– Tego pana nie powinno tutaj być. Odpro­wadź­cie go do jego auta.

Gabriel usi­ło­wał przejść mimo to. Kiedy jeden z funk­cjo­na­riu­szy chciał go zła­pać za nad­gar­stek, ode­pchnął go ze zło­ścią.

– Pro­szę mnie nie doty­kać. Jestem człon­kiem tej bry­gady. Tak samo, kurwa, jak pan!

Pod­bie­gli inni męż­czyźni i zdo­łali go okieł­znać. Gabriel nie miał już sił, by się wyry­wać: ener­gia uszła z niego jak powie­trze z dziu­ra­wej opony. Paul sta­nął przed nim, tak że ich twa­rze dzie­liło dzie­sięć cen­ty­me­trów.

– Nie wiem, co wcią­ga­łeś albo piłeś, ale nie zmu­szaj mnie do zasto­so­wa­nia pro­ce­dur. Nie jesteś tu już mile widziany. Wynoś się z tego mia­sta.

Odwró­cił się na pię­cie i pod­szedł do zwłok. Gabriela odpro­wa­dzono na par­king i dopil­no­wano, by wsiadł do samo­chodu. Nie pozwo­lili mu podejść do miej­sca zbrodni, wygo­nili go: jego, kolegę z bry­gady. Gabriel widział nie­na­wiść w oczach Paula, wyrzut w spoj­rze­niu Louise. Co się wyda­rzyło? A przede wszyst­kim – kiedy?

Gdy wjeż­dżał mer­ce­de­sem na most, trzę­sły mu się ręce, a pod czaszką pul­so­wała krew. Utwo­rzony przez kolo­nię pta­ków gigan­tyczny kształt na nie­bie, czarny jak otchłań, roz­sze­rzał się i kur­czył. Gabrie­lowi zakrę­ciło się od tego w gło­wie. Za ron­dem minął maga­zyny i prze­je­chał jesz­cze dwa kilo­me­try. Jego mózg wypeł­niało brzę­cze­nie owa­dów. Zamknął oczy, otwo­rzył je, zoba­czył jadący z naprze­ciwka samo­chód i szybko skrę­cił kie­row­nicą. Zapar­ko­wał na pobo­czu i gwał­tow­nie otwo­rzył drzwi. Prze­szedł po tra­wie jakieś dzie­sięć metrów, zata­cza­jąc się, trzy­ma­jąc dło­nie przy szyi, jakby chciał roz­wią­zać nie­wi­doczny sza­lik.

Zatrzy­mał się jakiś samo­chód.

– Coś nie tak? – zapy­tał kie­rowca, pod­bie­ga­jąc do niego.

Gabriel chwy­cił go za ramię.

– Szpi­tal… Niech mnie pan zawie­zie do szpi­tala.

7

Czeka­jąc na rezo­nans magne­tyczny na oddziale neu­ro­lo­gicz­nym, na dru­gim pię­trze szpi­tala w Sagas, Gabriel uświa­do­mił sobie, że nie ma obrączki z bia­łego złota, którą od dwu­dzie­stego pią­tego roku życia nosił na palcu ser­decz­nym. Zna­la­zł­szy się w tubie, spa­ni­ko­wał i trzeba było kilku podejść, zanim udało się zro­bić zdję­cia jego mózgu. Po ósmej wie­czo­rem, po nie­koń­czą­cej się serii badań, umiesz­czono go wresz­cie w spo­koj­nej sali i zaser­wo­wano posi­łek na bazie nie­moż­li­wych do ziden­ty­fi­ko­wa­nia warzyw.

Nikt jesz­cze nie przy­szedł, żeby z nim poroz­ma­wiać: naj­pierw bada­nia. Pro­wa­dzono go z jed­nej pra­cowni do dru­giej. Z jego doku­men­ta­cji medycz­nej wyni­kało, że raz leczył się w szpi­talu Lille w związku z dys­ko­pa­tią. Lille? Co on robił na pół­nocy? Nic poza matką nie łączyło go z tym regio­nem. Co cie­kawe, stra­cił wspo­mnie­nia z dwu­na­stu lat, ale potra­fił wyre­cy­to­wać z pamięci numer swo­jego ubez­pie­cze­nia. Sys­tem Ameli obsłu­gu­jący ubez­pie­cze­nia zdro­wotne prze­cho­wy­wał jego dane. A zatem w roku dwa tysiące dwu­dzie­stym Gabriel Moscato ist­niał.

Umiesz­czono go na oddziale opieki krót­ko­ter­mi­no­wej. Usiadł na łóżku i obej­rzał prawe przed­ra­mię, prze­su­nął dło­nią po bia­łych śla­dach. Według jed­nej z pie­lę­gnia­rek była to pozo­sta­łość po lase­ro­wym usu­nię­ciu tatu­ażu. Przy­glą­da­jąc się uważ­nie, mógł jesz­cze odróż­nić litery, które ukła­dały się w słowo „Julie”. Wydzia­rał sobie imię córki, a potem je wyma­zał. Chwy­cił się obu­rącz za głowę. Wario­wał od tej nie­wie­dzy.

Wybrał numer tele­fonu sta­cjo­nar­nego matki. Czuł potrzebę kon­taktu z rodziną. Ode­brał jakiś nie­zna­jomy, który wyja­śnił mu, że przed czte­rema laty odku­pił dom i jeśli dobrze pamięta, poprzed­nia wła­ści­cielka mieszka w jakimś domu seniora, nie wie­dział jed­nak gdzie.

Odło­żył słu­chawkę: nagle stała się ciężka jak z oło­wiu. Matka musiała mieć osiem­dzie­siąt jeden lat. Po śmierci ojca Gabriela nie chciała opu­ścić swo­jego domku na pery­fe­riach Douai. „Umrę tutaj”, powta­rzała. Dla­czego musiała zmie­nić zda­nie? Z powodu pogor­sze­nia stanu zdro­wia? Czy w ogóle jesz­cze żyje? Czy może Gabriel już prze­żył jej śmierć i będzie musiał się z nią skon­fron­to­wać po raz drugi?

Przez dłuż­szy czas trwał w bez­ru­chu. Oczami duszy widział matkę w swoim domu w Albion, w pokoju gościn­nym. Przy­je­chała z pół­nocy Fran­cji ze sta­rymi tor­bami, by ich wes­przeć po zagi­nię­ciu Julie. Pomo­gła Corinne nie popaść w cał­ko­witą roz­pacz, pod­czas gdy on poru­szał niebo i zie­mię, by odna­leźć córkę. To było dwa tygo­dnie temu. Nie, dwa­na­ście lat temu.

Powlókł się do okna. Na zewnątrz świa­tła Sagas migo­tały jak zmę­czone gwiazdy. Patrząc na zachód, na pod­sta­wie linii pro­stych i roz­miesz­cze­nia lamp można było roz­po­znać zabu­do­wa­nia zakładu kar­nego z wie­życz­kami straż­ni­czymi, w któ­rych czu­wały uzbro­jone cie­nie. Inne świa­tła lśniły na gór­skich zbo­czach jak zagu­bione w prze­strzeni bursz­ty­nowe punk­ciki.

Jeden z tych punk­tów, na samej górze, to był jego dom. Dom, w któ­rym uro­dziła się i wycho­wała Julie. W któ­rym od sie­dem­na­stu lat – nie, teraz już od dwu­dzie­stu dzie­wię­ciu – miesz­kał z Corinne. Doliny nikt nie lubił, ale tak naprawdę nikt się z niej nie wypro­wa­dzał. Reszta świata była za daleko. Ludzie kisili się i sta­rzeli, uwię­zieni w obję­ciach jej sza­rych ścian. „Wynoś się z tego mia­sta”, wark­nął na niego Paul. Ostry głos kolegi wciąż roz­brzmie­wał w uszach Gabriela.

Weszła pie­lę­gniarka, żeby spraw­dzić, czy wszystko z nim w porządku. Tak, na zewnątrz wszystko było w porządku. Ale w środku pano­wało spu­sto­sze­nie jak po przej­ściu hura­ganu. W jego gło­wie raz po raz wyświe­tlał się obraz zwłok leżą­cych na brzegu w oto­cze­niu mar­twych pta­ków, obraz bia­łych piersi, które mogły być pier­siami jego córki. Cier­piał na myśl, że jego córka może mieć dwa­dzie­ścia dzie­więć lat, że mogła prze­żyć dwa­na­ście dłu­gich lat bez niego i matki. Jeśli to było jej ciało, to gdzie się podzie­wała przez cały ten czas? Przez co prze­szła? A jeżeli to zwłoki nie­zna­jo­mej kobiety, to gdzie jest jego córka?

Gabriel podra­pał się po nie­ist­nie­ją­cym tatu­ażu. Julie, choć nie­obecna, była tu, wyryta w jego skó­rze. Wyobra­ził sobie, jak wcho­dzi do gabi­netu spe­cja­li­sty i prosi o wywa­bie­nie imie­nia córki. Czło­wiek usuwa tatu­aże, żeby zane­go­wać, zapo­mnieć, posta­wić krzy­żyk na prze­szło­ści – wtedy, gdy ogień, który pchnął go do wysta­wie­nia się na ból wbi­ja­nej pod skórę igły z tuszem, ucichł.

8

Auten­tycz­nie się ucie­szył, kiedy przy­szedł neu­ro­log. Dok­tor Zulan, dry­blas około czter­dziestki w oku­la­rach w drew­nia­nej opra­wie, usiadł na skraju jego łóżka. Prze­kart­ko­wał doku­men­ta­cję przy­piętą do barierki, po czym prze­niósł wzrok na pacjenta.

– Jak się pan czuje?

– Staro.

Lekarz prze­lot­nie się uśmiech­nął.

– Kar­dio­log widział pana wyniki. EKG, echo serca i ogólne para­me­try są w nor­mie, od tej strony wszystko jest w porządku. Jeśli cho­dzi o bada­nia neu­ro­lo­giczne, rów­nież nie widzę żad­nych nie­pra­wi­dło­wo­ści. Na pod­sta­wie obja­wów, które pan opi­sał na izbie przy­jęć, od razu pomy­śla­łem o AIT, prze­mi­ja­ją­cym ataku nie­do­krwien­nym. To coś w rodzaju mikro­udaru, któ­rego przy­czyną jest nagłe zatrzy­ma­nie krą­że­nia w jakiejś czę­ści mózgu. W zależ­no­ści od tego, w któ­rej czę­ści mózgu doszło do AIT, może się on obja­wiać para­li­żem koń­czyny, zabu­rze­niami widze­nia, rów­no­wagi albo, jak w pań­skim przy­padku, amne­zją. Dla­tego zle­ci­łem rezo­nans. Ale niczego nie zna­la­złem, co jest raczej pocie­sza­jące, ponie­waż AIT czę­sto jest zwia­stu­nem udaru. Pozo­stają zatem dwa tropy… – Zulan szybko zer­k­nął na tele­fon komór­kowy, który trzy­mał w dłoni, i wró­cił do pacjenta. – Pierw­szy to udar amne­styczny, czyli cało­ściowa amne­zja, która może wyma­zać wspo­mnie­nia z okresu wielu mie­sięcy czy nawet lat. Może się przy­da­rzyć każ­demu i w każ­dym momen­cie, nie mamy na to nauko­wego wyja­śnie­nia. Najczę­ściej dotyka osoby powy­żej pięć­dzie­sią­tego roku życia, a więc jest pan dobrym kan­dy­da­tem. Zasad­ni­czo taka utrata pamięci trwa od czte­rech do ośmiu godzin. W tym okre­sie pacjent jest zdez­o­rien­to­wany i z tru­dem przy­swaja nowe wspo­mnie­nia. W kółko powta­rza te same pyta­nia: Kim jesteś? Kim ja jestem?

– To nie mój przy­pa­dek. Mogę panu dokład­nie opi­sać prze­bieg tego dnia od samego rana. Pro­ble­mem nie jest to, co było póź­niej, ale to, co się zda­rzyło przed­tem.

– I dla­tego skła­niam się ku dru­giej hipo­te­zie. I nie­stety nie jest ona naj­ra­do­śniej­sza.

– Dok­to­rze, pro­szę…

– Zdzi­wiło mnie to pana nie­wia­ry­godne wra­że­nie cią­gło­ści cza­so­wej. Odle­gła prze­szłość wyska­kuje nagle, jakby dopiero co się wyda­rzyła. Gdyby popy­tać przy­pad­ko­wych ludzi, nikt nie będzie umiał powie­dzieć, co robił przed dwoma tygo­dniami, a co dopiero dwa­na­ście lat temu! A jed­nak w obu wypad­kach więk­szość rze­czy znaj­duje się tutaj, jest prze­cho­wy­wana w któ­rejś czę­ści mózgu. Wspo­mnie­nia mogą być tro­chę poszat­ko­wane albo już nie do końca odpo­wia­dać rze­czywistości, ale gdzieś są, roz­pro­szone, przy­cza­jone, cze­kają na oży­wie­nie. Tylko albo nie wiemy, jak je odna­leźć, albo nie czu­jemy takiej potrzeby, ponie­waż są bez­u­ży­teczne, nie­cie­kawe. – Zauwa­żył, że Gabriel wpa­truje się w jego nowo­cze­sny tele­fon, więc scho­wał go do kie­szeni. – U pana powstał mecha­nizm, który usta­no­wił pomost pomię­dzy pana życiem z kwiet­nia dwa tysiące ósmego roku a dzi­siej­szym, zasła­nia­jąc przy tym wszyst­kie zda­rze­nia, zara­zem oso­bi­ste, jak i seman­tyczne, które roze­grały się w ciągu ostat­nich dwu­na­stu lat.

– Seman­tyczne?

– Mam na myśli zapa­mię­ty­wa­nie infor­ma­cji pocho­dzą­cych ze świata zewnętrz­nego. Pamięta pan Sar­kozy’ego, ale nie Macrona. Nazwa Czar­no­byl coś panu mówi, ale nie wie pan nic o kata­stro­fie nukle­ar­nej, do któ­rej doszło w Japo­nii. Nie pamięta pan też, że nie żyją Michael Jack­son i Whit­ney Houston.

Każde słowo neu­ro­loga brzmiało dla Gabriela jak atak. Sie­dział bez ruchu, nie był w sta­nie zoba­czyć dna tej prze­pa­ści.

– Innymi słowy, utknął pan w tym hote­lo­wym pokoju, w któ­rym zasnął pan w noc z dzie­wią­tego na dzie­sią­tego kwiet­nia dwa tysiące ósmego roku. Został pan uwię­ziony w prze­szło­ści.

– Jak to moż­liwe? I dla­czego mi się to przy­tra­fiło?

– Jak dla mnie wszystko wska­zuje na to, że cierpi pan na zabu­rze­nie, które w naszym żar­go­nie nazy­wamy aty­pową amne­zją psy­cho­genną. Jest nie­sły­cha­nie rzadka, pew­nie rów­nie rzadka jak deszcz mar­twych szpa­ków, a jed­nak się zda­rza. Ude­rza w oba rodzaje pamięci, o któ­rych panu mówi­łem. Jak więk­szość pozo­sta­łych amne­zji oszczę­dza pamięć pro­ce­du­ralną, czyli ruchową: jeżeli na przy­kład w ciągu ostat­nich dwu­na­stu lat nauczył się pan jeź­dzić na rowe­rze albo pły­wać, to pan tego nie zapo­mni. Ni­gdy nie spo­tka­łem się z tą jakże spek­ta­ku­larną odmianą amne­zji, ale przy­padki podobne do pań­skiego ist­nieją. – Wyjął z kie­szeni kilka zło­żo­nych kar­tek i podał Gabrie­lowi. – Wydru­ko­wa­łem panu kilka arty­ku­łów z sieci.

– Z jakiej sieci?

– Prze­pra­szam, z inter­netu. To prawda, w dwa tysiące ósmym inter­net nie był jesz­cze aż takim cen­trum świata. Dziś w sieci jest wszystko i wszystko jest ze sobą połą­czone. Tele­fony, kom­pu­tery, tele­wi­zory. Ludzie na ulicy wyglą­dają, jakby mówili do sie­bie, ale to dla­tego, że roz­ma­wiają przez słu­chawki połą­czone z tele­fo­nem. Można wręcz powie­dzieć, że nasz świat stresz­czają teraz cztery litery: GAFA. Google, Apple, Face­book i Ama­zon.

Ama­zon. Nazwa nie­wiele Gabrie­lowi mówiła. Prze­lot­nie zer­k­nął na kartki. Neu­ro­log kon­ty­nu­ował:

– W dwa tysiące pięt­na­stym roku Naomi Jacobs, lat trzy­dzie­ści dwa, obu­dziła się pew­nego ranka w skó­rze pięt­na­sto­latki. Zapo­mniała sie­dem­na­ście lat swo­jego życia.

– Sie­dem­na­ście lat!

– W swo­jej gło­wie cho­dziła jesz­cze do liceum, miesz­kała z rodzi­cami. Stu­dium opu­bli­ko­wane we wrze­śniu dwa tysiące sie­dem­na­stego opi­suje pięć­dzie­siąt trzy przy­padki prze­ba­dane na prze­strzeni pra­wie dwu­dzie­stu lat w lon­dyń­skim Saint Tho­mas Hospi­tal. Ludzi, u któ­rych, tak jak u pana, doszło do pomi­nię­cia całego wycinka ich życia. Nie ist­nieje medyczne wytłu­ma­cze­nie tego zja­wi­ska, jest ono czy­sto psy­chiczne: jest to spo­sób na ucieczkę od jakichś nie­moż­li­wych do znie­sie­nia fak­tów, od trau­ma­tycz­nych zda­rzeń. Od cze­goś nie­sły­cha­nie bole­snego, co w okre­ślo­nym momen­cie pań­skiego życia skło­niło pana umysł do zatrza­śnię­cia drzwi, żeby pana ochro­nić.

Zdjął oku­lary i prze­tarł szkła ście­reczką. Z wyglądu przy­po­mi­nał Gabrie­lowi dok­tora Gre­ena z Urgen­ces: nie prze­pu­ścił ani jed­nego odcinka tego serialu.

– Pie­lę­gniarki opo­wie­działy mi o pań­skiej córce. Skoń­czy­łem stu­dia w Lyonie, ale o spra­wie było bar­dzo gło­śno w mediach. Julie Moscato, zagi­niona w Sagas. Przy­kro mi, że muszę o tym wspo­mnieć, ale myślę, że może ist­nieć jakiś zwią­zek… Zda­rze­nie, które wywo­łało amne­zję, może być powią­zane z tą tra­ge­dią, która wtedy panem wstrzą­snęła. Ale to oczy­wi­ście tylko jedna z wielu hipo­tez.

Mimo prze­ra­ża­ją­cej otchłani, która zda­wała się otwie­rać pod jego sto­pami, Gabriel widział maleń­kie świa­tełko w tunelu: nie cierpi na żadną cho­robę neu­ro­de­ge­ne­ra­cyjną ani nie zwa­rio­wał. Jego przy­pa­dłość ma swoją nazwę.

– Kiedy odzy­skam pamięć?

– Co do tego nie ma reguły i wolę być z panem szczery: rów­nie dobrze może to potrwać mie­siące, jak i lata. Nie­któ­rzy z opi­sa­nych cho­rych nie zdo­łali odzy­skać wspo­mnień. To naprawdę zależy od przy­padku, od kon­tek­stu, od głę­bo­ko­ści traumy. Musi pan jed­nak wie­dzieć, że hip­noza się tu nie spraw­dziła, nie ist­nieje też żadne lecze­nie far­ma­ko­lo­giczne. Nie­któ­rzy zale­cają psy­cho­te­ra­pię. Oso­bi­ście nie uwa­żam, żeby to mogło pomóc.

– Potrafi pan pod­nieść na duchu.

– Naj­waż­niej­sze są pana więzi z oto­cze­niem. Pana bli­scy i przy­ja­ciele są gwa­ran­tami pań­skiej pamięci. Byli przy panu przez te dwa­na­ście lat. Niech pan z nimi roz­ma­wia, słu­cha ich. Odpo­wie­dzi, któ­rych będą udzie­lać na pań­skie pyta­nia, mogą oży­wić wspo­mnie­nia i pomóc panu iść naprzód. Czy zdą­żył pan kogoś powia­do­mić?

– Jesz­cze nie. Moja matka nie mieszka już tam, gdzie powinna, do żony nie jestem w sta­nie się dodzwo­nić. Mój kolega, deli­kat­nie rzecz ujmu­jąc, nie wyglą­dał na zachwy­co­nego moim wido­kiem. To wszystko stało się tak szybko…

– Tak czy owak, nie ma powodu, żeby pana prze­trzy­my­wać w szpi­talu, jutro zosta­nie pan wypi­sany. Dam panu jed­nak zwol­nie­nie z pracy. Zgod­nie z tym, co zgło­sił pan moim kole­gom, jest pan żan­dar­mem, lepiej więc będzie, jeśli weź­mie pan tydzień wol­nego i oszczę­dzi sobie dodat­ko­wego stresu. Czy ma pan dokąd pójść?

Wpa­tru­jąc się w pustkę, Gabriel dotknął palca ser­decz­nego lewej ręki.

– Tak, do sie­bie. Miesz­kam w Sagas.

– Mieszka pan w Sagas, a spał pan w hotelu?

– Tak, bo…

Zamie­rzał powie­dzieć, że spraw­dzał spis gości, ale zmie­nił zda­nie. Neu­ro­log miał rację: po co wró­cił do hotelu Fala­ise ponad dwa­na­ście lat po zagi­nię­ciu Julie? Co robił w tym ponu­rym miej­scu? W następ­stwie jakiego dra­matu po prze­bu­dze­niu nie pamię­tał całego wycinka swo­jego życia? O jakim trau­ma­tycz­nym zda­rze­niu mówił lekarz?

Wstał z łóżka i ruszył w stronę krze­sła, na któ­rym leżały jego ubra­nia.

– Nie zostanę tu i nie będę spo­koj­nie cze­kał na wschód słońca. Wra­cam do domu.

Zulan rów­nież wstał.

– Wiem, co pan czuje, ale odra­dzam. Ma pan za sobą bar­dzo wyczer­pu­jący dzień, uto­czy­li­śmy panu dużo krwi do badań. Byłoby lepiej, gdyby spę­dził pan spo­kojną noc pod obser­wa­cją i…

Gabriel pod­szedł do niego ze swe­trem w ręku.

– Nie rozu­mie pan, dok­to­rze. Jestem zamknięty w ciele innym niż to, które zna­łem. Dwa­na­ście lat mojego życia wypa­ro­wało. Mówią mi, że moja córka nie została odna­le­ziona, a prze­cież jestem jed­nym z żan­dar­mów zaan­ga­żo­wa­nych w śledz­two. Szlag mnie trafi, jeśli zostanę w tym pokoju choćby godzinę dłu­żej. Muszę zna­leźć odpo­wie­dzi.

9

Leżący w zachod­nim skrzy­dle, nie­wi­doczny z pomiesz­czeń oddziału ratun­ko­wego miesz­czą­cego się po prze­ciw­nej stro­nie, insty­tut medy­cyny sądo­wej zaj­mo­wał pomiesz­cze­nia daw­nej kost­nicy, powsta­łej w tysiąc dzie­więć­set dwu­dzie­stym dzie­wią­tym roku wraz ze szpi­ta­lem. Oddział tana­to­lo­gii zaj­mo­wał się sek­cjami zwłok, bada­niami żywych pacjen­tów – zwłasz­cza ofiar prze­mocy fizycz­nej i wypad­ków – oraz odbie­ra­niem zwłok ze wszyst­kich miejsc pod­le­ga­ją­cych miej­sco­wej żan­dar­me­rii. Jeśli śmierć była wyni­kiem prze­stęp­stwa bądź budziła podej­rze­nia wyma­ga­jące otwar­cia postę­po­wa­nia sądo­wego, dwaj pra­cu­jący w nim leka­rze for­mu­ło­wali też zastrze­że­nia medyczno-prawne na kar­tach zgonu.

Pau­lowi towa­rzy­szył David Esqu­imet, chło­pak Louise. Trzy­dzie­sto­pię­cio­letni kie­row­nik kost­nicy wraz z innym pra­cow­ni­kiem przy­wieźli ciało leżące na brzegu. Esqu­imet pro­wa­dził jeden z dwóch zakła­dów pogrze­bo­wych w Sagas i regu­lar­nie współ­pra­co­wał z żan­dar­me­rią. Jego ojciec osiem­na­ście lat wcze­śniej zor­ga­ni­zo­wał pochó­wek żony Paula, zmar­łej na stward­nie­nie roz­siane. David pchnął meta­lowe drzwi.

– To paskudne, co przy­tra­fiło się tej kobie­cie. Czło­wiek zawsze myśli, że takie rze­czy dzieją się gdzie indziej. Zwy­rod­nialcy są wszę­dzie.

Paul szedł przed sie­bie w mil­cze­niu. Od popo­łu­dnia nie wypo­wie­dział ani słowa, ogra­ni­czył się do uru­cho­mie­nia pro­ce­dur. Roz­my­ślał o obec­no­ści Gabriela Moscato na miej­scu zbrodni i jego dziw­nym zacho­wa­niu. Był zbity z tropu, gdy ujrzał go łysego, z pobruż­dżoną twa­rzą, w tak cięż­kim sta­nie – w dniu, w któ­rym z nieba spadł grad mar­twych pta­ków, a Sagas stało się świad­kiem hanieb­nej zbrodni.

Wzdłuż wybe­to­no­wa­nego kory­ta­rza cią­gnęły się rury, prze­wody i kanały tech­no­lo­giczne. Blask okra­to­wa­nych żaró­wek prze­bi­jał mrok i wydo­by­wał zeń stare szafki szpi­talne na kół­kach oraz wózki inwa­lidz­kie, któ­rych nie wyrzu­cono na złom. Brak per­so­nelu, niski budżet. Z tru­dem leczono żywych, nic dziw­nego, że zmar­łymi nikt się nie przej­mo­wał.

Weszli do pro­sek­to­rium. Zimno jak w psiarni. Paul zasu­nął zamek kurtki. Jedyny nowy ele­ment wystroju sta­no­wiły płytki z two­rzywa sztucz­nego na pod­ło­dze. Lampa bez­cie­niowa pamię­tała lata osiem­dzie­siąte, reszta wypo­sa­że­nia była jesz­cze star­sza: pożół­kłe kafelki, popę­kany zlew, sta­ro­świec­kie igłowe wagi pro­sek­to­ryjne. Mimo ciem­nego otworu w sufi­cie, peł­nią­cego funk­cję wen­ty­la­cji, w powie­trzu i tak wisiał ciężki trupi odór.

Na miej­scu była już Louise: foto­gra­fo­wała zwłoki i czu­wała nad tym, by próbki zostały pra­wi­dłowo pobrane. Spoj­rzała prze­lot­nie na ojca, a następ­nie na męż­czy­znę, z któ­rym spo­ty­kała się od trzech mie­sięcy. Lekarz medy­cyny sądo­wej Alfred Andrieux oglą­dał w świe­tle lampy zdję­cia rent­ge­now­skie. Miał sie­dem­dzie­siąt lat, zda­wał się zro­śnięty ze szpi­ta­lem i wciąż odma­wiał przej­ścia na eme­ry­turę. Swoją drogą, nikt go nie wyrzu­cał. Kto zgo­dziłby się zająć jego miej­sce w tej dziu­rze? Jak czę­sto mawiał: „Pew­nego dnia prze­pro­wa­dzę sek­cję sam na sobie”.

David Esqu­imet pod­szedł do blatu, by przy­go­to­wać sprzęt. Z powodu braku per­so­nelu regu­lar­nie asy­sto­wał leka­rzowi, a sam Andrieux, prawdę mówiąc, coraz mniej zwra­cał uwagę na regu­la­min. W małych mia­stach każdy orze, jak może i naj­czę­ściej odcho­dzi się od zbyt ogra­ni­cza­ją­cych pro­to­ko­łów.

Paul pró­bo­wał przy­cią­gnąć wzrok córki. Chciał się dowie­dzieć, czy roz­po­znała Julie Moscato. Louise wzru­szyła ramio­nami. Pod­szedł do nagiego ciała, leżą­cego pła­sko na sta­lo­wym bla­cie z rękami wzdłuż tuło­wia i roz­sze­rzo­nymi nogami. Andrieux ogo­lił kobie­cie czaszkę, czy­niąc ją w ten spo­sób jesz­cze bar­dziej ano­ni­mową. Usi­ło­wał zmyć krew z pokie­re­szo­wa­nej twa­rzy. Żan­darm przyj­rzał się uszom pozba­wio­nym biżu­te­rii, spoj­rzał na sze­roko otwarte, wytrzesz­czone, zamglone nie­bie­skie oko, po czym jego wzrok prze­su­nął się w stronę brzu­cha, w któ­rym znaj­do­wały się dwa otwory o śred­nicy euro­cen­tówki.

– Kiedy w naszej oko­licy mie­li­śmy po raz ostatni do czy­nie­nia z praw­dzi­wym mor­der­stwem? – zapy­tał Andrieux. – No wiesz, ta histo­ria z gościem, który przy­ła­pał w swoim łóżku żonę ze szwa­grem i zma­sa­kro­wał ich odłam­kiem szkła z butelki pastisu… Kiedy to było?

– Ze dwa lata temu. Może trzy – odparł Paul.

Andrieux ski­nął głową.

– Tak, no wła­śnie. Czas tak szybko leci. Dobrze, wróćmy do naszej sprawy… Razem z twoją córką pobra­li­śmy dwa­dzie­ścia cztery zeskro­biny z miejsc moż­li­wego kon­taktu ze sprawcą, czyli z wewnętrz­nej i zewnętrz­nej powierzchni obu rąk, spod paznokci lewej ręki, bo praw­do­po­dob­nie podra­pała napast­nika, z szyi, na któ­rej widać ślady dusze­nia, z oko­lic ust, odbytu i pochwy. Do badań tok­sy­ko­lo­gicz­nych pobra­li­śmy próbki ciała szkli­stego, paznokci i kosmyk wło­sów. Zabez­pie­czy­li­śmy też mate­riał z oko­lic ran postrza­ło­wych.

– Majtki i skar­petki, które były w ustach, rów­nież zostały zabez­pie­czone – uści­śliła Louise.

– Z tym że na skar­pe­tach pra­wie nie było śliny – dodał pato­log. – A prze­cież z tka­niną w ustach powinna była się mocno śli­nić.

Paul znowu spoj­rzał na ofiarę, zauwa­żył pie­przyk na lewej piersi i drugi w pobliżu pępka. Za małe, by trak­to­wać je jako zna­czące. Przy­po­mniał sobie, że po zagi­nię­ciu Julie Moscato jej rodzice nie wspo­mi­nali, żeby miała jakieś znaki szcze­gólne. Żad­nych zna­mion, blizn czy tatu­aży. Julie nie prze­szła żad­nej ope­ra­cji, była w szpi­talu tylko raz czy dwa z powodu upadku z roweru. Popa­trzył na Louise.

– Pie­przyki. Zro­bi­łaś zdję­cia?

Ski­nęła głową. Pato­log wska­zał na dwa tatu­aże na lewym ramie­niu denatki. Przed­sta­wiały róż­no­ko­lo­rową matrioszkę oraz czarno-czer­wo­nego dia­bła z rogami kozła, kłami i roz­wi­dlo­nym języ­kiem. Stary męż­czy­zna przy­wo­łał Esqu­imeta i we dwóch odwró­cili ciało. Śro­dek ple­ców zaj­mo­wał wyta­tu­owany kow­boj o ostrych rysach, dłu­gich krę­co­nych wło­sach i w kape­lu­szu na gło­wie. W każ­dej dłoni trzy­mał broń wyce­lo­waną w obser­wa­tora. Louise sfo­to­gra­fo­wała rysu­nek. Po odwró­ce­niu zwłok z powro­tem na plecy Andrieux roz­sze­rzył szczęki kobiety i odcią­gnął opuch­niętą dolną wargę.

– Nie­które zęby oca­lałe pod­czas ude­rze­nia są luźne, zauwa­ży­łem też tak zwaną próch­nicę Lowen­thala. Widzia­łem ją już u hero­ini­stów. Ta kobieta brała nar­ko­tyki, ale moim zda­niem rzu­ciła już dość dawno, może nawet kilka lat temu.

– Dla­czego?

– Bada­nie nie wyka­zało żad­nych śla­dów po wkłu­ciu. Żyły hero­ini­stów są popa­lone, wysta­jące. Tutaj żyły są sine, ale to nie jest świeża sprawa. Jeśli rzu­ciła sto­sun­kowo nie­dawno, tok­sy­ko­log będzie w sta­nie okre­ślić czas na pod­sta­wie ana­lizy wło­sów.

Prze­su­nął się lekko, zgar­biony. Drżała mu jedna ręka. Jakie to szczę­ście, że jego pacjenci są mar­twi, pomy­ślał Paul.

– Zba­da­li­śmy i obfo­to­gra­fo­wa­li­śmy rany postrza­łowe, w sumie dwie. Rany pene­tru­jące bez per­fo­ra­cji. Strzały padły z bli­ska, więk­szość pro­chu i gazów spa­li­no­wych pochło­nęła odzież. Ślady po dusze­niu, rany na dło­niach świad­czące o tym, że ofiara się bro­niła, widoczne uszko­dze­nia narzą­dów płcio­wych pocho­dzące sprzed zgonu, zwa­żyw­szy na obfite krwa­wie­nie. Liczne zła­ma­nia kości twa­rzy widoczne na zdję­ciu rent­ge­now­skim są pośmiertne.

– Zgwał­cił ją, zabił i oszpe­cił nie do pozna­nia. Chciał, żeby nie można jej było ziden­ty­fi­ko­wać.

– Albo był wście­kły. Na pod­sta­wie róż­nych pomia­rów i braku zesztyw­nie­nia pośmiert­nego sza­cuję, że śmierć nastą­piła ostat­niej nocy mię­dzy pół­nocą a czwartą nad ranem.

– Naszym zda­niem została zabita dokład­nie w poło­wie tego czasu, o dru­giej – uści­ślił Paul. – Sądzimy, że to odgłos strza­łów prze­stra­szył szpaki, które zerwały się i zde­rzały ze sobą. Zresztą jeden z nich spadł na udo ofiary.

Pato­log ski­nął głową.

– Brzmi sen­sow­nie. Poza tym ciało nie było prze­no­szone. Blade plamy na karku, ple­cach i tyl­nej czę­ści ud odpo­wia­dają pozy­cji, w jakiej została zna­le­ziona. Okej, zapi­szę to wszystko w rapor­cie. Przejdźmy do poważ­nych spraw. – Nie miał na nosie maseczki, ale dał znak Louise, by wło­żyła swoją. – Będzie śmier­dzieć jak w lodówce, którą na kilka mie­sięcy zosta­wi­łaś wyłą­czoną z kon­taktu. Oddy­chaj przez usta, to ci pomoże.

Z pomocą Esqu­imeta przy­stą­pił do bada­nia wewnętrz­nego. Paul nacią­gnął maseczkę pod same oczy i patrzył na córkę z pew­nym nie­po­ko­jem. Widział, że się opiera, sta­wia czoło okrut­nej rze­czy­wi­sto­ści. Chciała brać udział w sek­cji, choć mogli się tym zająć Mar­tini czy Bru­net. Po co sobie fun­do­wać takie wido­wi­sko? Uwa­żał, że cała sytu­acja jest nie­sto­sowna: ojciec, córka i jej chło­pak razem oglą­da­jący śmierć w jej naj­gor­szej postaci, gdy tym­cza­sem inni poszli do restau­ra­cji albo na krę­gle. Jakież piękne spo­tka­nie rodzinne!

Pato­log naci­nał, odci­nał, ważył. Wyjął dwa poci­ski i wło­żył je do tore­bek na dowody. Następ­nie pobrał z pochwy próbki spermy, oświad­czył obo­jęt­nym gło­sem, że do sto­sunku doszło za życia ofiary i że zwa­żyw­szy na pewne obra­że­nia wewnętrzne, do pochwy bez wąt­pie­nia wpro­wa­dzono jeden lub wię­cej przed­mio­tów, w tym z całą pew­no­ścią gałąź, na co wska­zują drobne kawałki kory. Napast­nik nie zatrosz­czył się o usu­nię­cie wła­snych śla­dów bio­lo­gicz­nych. Zabra­kło mu zdro­wego roz­sądku czy po pro­stu ni­gdy nie miał do czy­nie­nia z wymia­rem spra­wie­dli­wo­ści? Może wie­dział, że bada­nia utkną w mar­twym punk­cie?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki