Wyspa - Heather Graham - ebook

Wyspa ebook

Heather Graham

3,2

Opis

Beth wiele obiecuje sobie po weekendzie, na który wybiera się z bratem, bratanicą oraz jej koleżanką. Długo planowany rejs jachtem na malowniczą turystyczną wysepkę Calliope ma być okazją do dobrej zabawy i relaksu. Marzenia o wypoczynku szybko się jednak rozwiewają - podczas spaceru w głąb wyspy Beth i jej podopieczne odkrywają zagrzebaną w piasku ludzką czaszkę. Pod wpływem tego makabrycznego odkrycia Beth przypomina sobie historię o zaginionym małżeństwie, które po raz ostatni widziano u wybrzeży wyspy. Wszyscy uważają, że Beth ponosi wyobraźnia, ona zaś ma pewność, że nie ulega urojeniom. Postanawia na własną rękę rozwikłać mroczną zagadkę. Jednak dokądkolwiek pójdzie, za jej plecami jak spod ziemi wyrasta tajemniczy nieznajomy...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 427

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (75 ocen)
17
14
23
9
12
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Heather Graham

Wyspa

Tłumaczyła Monika

PROLOG

– Znowu będziesz ich karmić?

Słysząc głos męża, Molly Monoco uniosła głowę znad koszyka, do którego pakowała jedzenie. Zaszyła się pod pokładem dość dawno temu, więc pewnie Ted, który robił coś na górze, domyślił się, że znów gotuje.

Molly od razu wyczuła, że mąż jest zły.

Jak zwykle z łatwością przejrzał jej plany.

Nie miała do niego żalu, że się na nią złości. Przez całe życie ciężko pracował i uczciwie zdobył pieniądze, które teraz, po jego przejściu na emeryturę, zapewniają im wygodne i dostatnie życie. Wreszcie mogą zafundować sobie przyjemności, na które wcześniej nie było czasu. Oboje pochodzili z rodzin kubańskich emigrantów, którzy przybyli do Stanów na długo przed tym, jak z wyspy zaczęli masowo uciekać zdesperowani uchodźcy. Molly, z domu Rodriguez, nosiła swoje imię od dnia narodzin, podobnie jak Ted od początku był Theodorem. Ich rodzice całe życie wierzyli w amerykańskie marzenie i przez lata konsekwentnie wpajali dzieciom szacunek do pracy, dzięki której owo marzenie miało się spełnić.

Ted zaczynał karierę jako perkusista w nocnych klubach Miami. Prócz tego pracował jako pomocnik kelnera, a potem kelner, konferansjer i tancerz. W klubach zetknął się z salsą i zakochał się w tym tańcu; i właśnie z tej miłości dotąd grał na perkusji, tańczył, obsługiwał stoliki i stał za barem, aż uzbierał pieniądze na swoją pierwszą szkołę. Z czasem stał się właścicielem kilku szkół salsy, które w końcu sprzedał za okrągłą sumę.

Praca. Ted znał się na niej jak mało kto. I nie miał ani odrobiny wyrozumiałości dla ludzi, którzy nie chcieli albo nie umieli poradzić sobie w życiu.

Molly go rozumiała.

Lecz ona również miała swoje cele i w przeciwieństwie do męża lubiła pomagać nawet tym, którzy być może na tę pomoc nie zasługiwali. Molly wolała jednak wierzyć, że przy odrobinie wsparcia zdołają wyjść na prostą.

Jak przystało na zamożnego emeryta, Ted miał kosztowne hobby – pasjonowały go nowoczesne urządzenia nawigacyjne, sonary oraz inne gadżety, w które wyposażył swoją łódź i przy których mógł siedzieć bez końca. Gdyby od godziny nie ślęczał przy jednym z komputerów, pewnie dużo wcześniej zainteresowałby się, co porabia żona!

Molly uśmiechnęła się do siebie. Ted podobał jej się nawet wtedy, gdy się na nią złościł i gderał. Dla niej wciąż był tym samym młodym chłopakiem, w którym zakochała się czterdzieści dwa lata temu. Upływający czas obszedł się z jej mężem łaskawie; Ted zdołał zachować dobrą sylwetkę i sprawność, nie przygarbił się, nie stetryczał. Wprawdzie włosy już mu posiwiały, a niegdyś gęsta czupryna mocno się przerzedziła, ale Molly to nie przeszkadzało. Choć byli ze sobą od wielu lat i mieli na koncie niejeden małżeński kryzys, wciąż kochała go tak samo gorąco; z tej miłości wybaczyła mu nawet to, że nadał ich jachtowi nazwę Emeryt! Molly miała o wiele ciekawsze propozycje, ale Ted uparł się przy emerycie.

Wiedziała, że mąż nie będzie się na nią długo gniewał. Nie był pamiętliwy. Zresztą i tak nie było dla niej żadną tajemnicą, że po cichu cieszy się, iż jego żona tak bardzo przejmuje się losem bliźnich.

– Ted, a co ja mam do roboty? – pytała go łagodnie.

– Skaranie boskie z tym twoim instynktem macierzyńskim. Ja ci radzę, kobieto, ty się lepiej opanuj – zrzędził, wymownie wznosząc oczy do nieba. – Skąd wiesz, czy to nie są jacyś kryminaliści? Tam do diabła, założę się, że to niezłe ziółka.

– Nie żadne ziółka, tylko zagubieni młodzi ludzie, do których trzeba wyciągnąć pomocną dłoń – przekonywała.

Przez całe życie działała na rzecz innych. Na początku, już jako młoda i szczęśliwa mężatka, pracowała razem z Tedem w klubach. Gdy z czasem okazało się, że nie będą mogli mieć dzieci, o których tak marzyła, zajęła się w pracą społeczną. Udzielała się w kościele, wspierała schronisko dla bezdomnych oraz liczne organizacje dobroczynne; zbierała fundusze, a gdy było trzeba, gotowała zupę w darmowych jadłodajniach. Mogła sobie na to pozwolić, Ted zarabiał niezłe pieniądze.

Czas płynął, a ona wciąż czuła się spełniona i szczęśliwa. Przy swoich sześćdziesięciu pięciu latach nadal cieszyła się dobrym zdrowiem, była sprawna i pogodna. Jej uroda nie całkiem zbladła, o czym świadczyły liczne komplementy, które bardziej cieszyły ją niż męża.

– Daj spokój, Ted. Przecież to tylko jedzenie – zawołała, próbując go udobruchać. – Zaraz i tak wypływamy w rejs, więc siłą rzeczy skończy się dokarmianie.

Ted westchnął, lecz na jego twarzy zagościł przelotny uśmiech. Podszedłszy do żony, objął ją i przytulił.

– Czym ja sobie zasłużyłem na takie szczęście? – mruknął.

– Może to przypadek?

Klepnął ją w pupę, a ona zachichotała jak nastolatka. Flirtowanie wciąż sprawiało im radość, ponieważ jednak oboje mieli już swoje lata, klaps nie stał się wstępem do miłosnej sesji w kajucie kapitana. O viagrze mogli zapomnieć. Ted miał problemy z sercem, więc nie pozwoliłaby mu łykać tych tabletek. Gdy po długich latach życia we dwoje ludzie nadal potrafią okazywać sobie czułość, naprawdę nie muszą się do niczego więcej zmuszać.

Wtulona w ramiona męża, ze zdumieniem i radością myślała o ich szczęśliwym wspólnym życiu. Jak dobrze, że wciąż mają siebie – i Emeryta. Mogli na nim płynąć, gdzie ich oczy poniosą, realizować swe marzenia, poznawać świat – a wszystko to w luksusowych warunkach.

– No dobra, kobieto! Zaraz odpływamy, więc idź i zabaw się w miłosierną damę. Niedługo stawiamy żagle.

– Zaraz wracam – obiecała i nucąc coś pod nosem, zaczęła wspinać się po drabince prowadzącej na pokład.

Gdy stanęła na rozgrzanych deskach, w pierwszej chwili ogarnęło ją zdumienie. Nie spodziewała się ujrzeć czegoś takiego. Po paru sekundach zaczęła się uśmiechać. Nagle melodia, którą nuciła, urwała się i uleciała z wiatrem.

Poruszyła ustami, lecz z jej gardła nie wydobył się żaden dźwięk.

Ted usłyszał dziwny odgłos. Zdawało mu się, że coś stuknęło o pokład.

– Molly?

Cisza.

– Molly? – zawołał nieco głośniej.

Od razu poczuł tępy ból w klatce piersiowej. Przestraszył się, że żona straciła równowagę, schodząc z jachtu do łódki, i upadła. Potłukła się, albo jeszcze gorzej. W końcu nie są już młodzi. A jeśli dostała jakiegoś ataku? Straciła przytomność i wpadła do wody?

Poderwał się z miejsca, instynktownie wyczuwając zagrożenie.

Błyskawicznie wydostał się na pokład. I zamarł.

Po głowie kołatały mu się dwie myśli.

Jak mógł być takim idiotą! I jeszcze...

Molly, och, Molly, Molly...

– Pora pogadać, Ted – oznajmił gniewny głos.

– Nie mogę wam powiedzieć tego, co chcielibyście usłyszeć.

– A ja myślę, że jednak możesz.

– Nie mogę! Klnę się na Boga, że gdybym tylko mógł, wszystko bym powiedział.

– Lepiej się skup, Ted, i zacznij główkować. Bo ja ci zaręczam, bracie, że wszystko mi wyśpiewasz. Gadaj, co znalazłeś!

ROZDZIAŁ PIERWSZY

To czaszka. Beth Anderson była tego pewna już po dwóch sekundach ostrożnego rozgarniania piasku i suchych palmowych liści.

– No i? – ponagliła ją Amber.

– Co to jest? – dopytywała się stojąca za nią Kimberly.

Zaintrygowane dziewczyny przepychały się, usiłując zajrzeć jej przez ramię. Beth zerknęła na swoją czternastoletnią bratanicę i jej przyjaciółkę. Jeszcze dwie minuty temu obmawiały koleżankę ze szkoły, która w ich zgodnej opinii była okropną jędzą.

– To straszne, jak ona traktuje tę biedną Aubrey.

– No właśnie. A ta najpierw się jej podlizuje, a potem przychodzi do nas po łaskę, bo Tammy się na nią obraziła.

– Bo my to się na nikogo nie obrażamy – zapewniały Beth. – I nie obmawiamy za plecami. Nie mówimy przecież niczego, czego nie powiedziałybyśmy Tammy prosto w oczy.

Beth bardzo je lubiła. Pochlebiało jej, że w pewnym sensie zastępuje Amber matkę, którą ta straciła, będąc niemowlęciem. Spędzała z dziewczynami sporo czasu, więc przywykła do wysłuchiwania niekończących się rozmów o tym, co właśnie jest na topie i który film warto obejrzeć. Ostatnimi czasy czołowe miejsce na liście gorących tematów zajęli chłopcy; dziewczyny mogły o nich paplać godzinami.

Teraz jednak ich trajkotanie zupełnie ucichło.

To Kimberly niechcący kopnęła jakiś dziwny przedmiot wystający z piachu, Amber zaś pierwsza przyklękła, żeby mu się przyjrzeć. To ona zawołała Beth.

– I co? – naciskała Kim. – Wykop to.

– Mmm... Nie wiem, czy powinnam – mruknęła Beth.

Czaszka nie była całkowicie oczyszczona. Tkwiła w piasku, przykryta kępami trawy, więc Beth nie mogła się dokładnie przyjrzeć, ale wydawało jej się, że widzi włosy. I resztki ciała.

Nie chciała, by dziewczyny przyglądały się temu z bliska, gdyż widok był wstrząsający nawet dla osoby dorosłej. Beth aż się wzdrygnęła; czuła się tak, jakby w żyłach zamiast krwi miała kryształki lodu. Nie ośmieliła się dotknąć szczątków; ostrożnie przykryła je suchymi liśćmi. Chciała w ten sposób zaznaczyć miejsce, by móc je odnaleźć, gdy wróci tu bez dziewczyn. Przy nich nie zamierzała niczego odgrzebywać.

Otrzepała dłonie z piasku i szybko wstała. Chciała jak najszybciej wrócić po brata, który został na plaży, by rozbić namioty. Wymyśliła sobie, że razem sprawdzą, co to jest, a potem drogą radiową wezwą policję; był to jedyny sposób łączności ze światem, gdyż komórki nie miały tu zasięgu. Nagle drgnęła, czując, jak po plecach przebiega ją zimny dreszcz. Z pamięci wypłynął fragment informacji podawanej jakiś czas temu w wiadomościach: „Małżonkowie Molly i Ted Monocowie, doświadczeni żeglarze, przepadli gdzieś bez wieści”.

Podobno po raz ostatni widziano ich w okolicach Calliope Key, czyli właśnie tu.

– Chodźcie, dziewczyny, wracamy do Bena – powiedziała, starając się nadać głosowi lekki ton.

– To czaszka, prawda? – dopytywała się Amber.

Była śliczna, wysoka i smukła. Miała duże piwne oczy i długie ciemne włosy. W dwuczęściowym kostiumie kąpielowym, o wiele bardziej nobliwym niż miniaturowe bikini, wyglądała tak, że na jej widok chłopcom śmiały się oczy. Nawet tym, którzy zdaniem Beth byli dla niej o wiele za starzy. Pod względem urody bardzo różniła się od swojej przyjaciółki Kim, która była śliczną, filigranową, błękitnooką blondynką.

Czasem opieka nad dwoma tak atrakcyjnymi i podatnymi na wpływy nastolatkami była dla Beth wyjątkowo niewdzięcznym obowiązkiem. Wprawdzie miała świadomość, że jej lęki i obawy są przesadne, jednak myśl, że dziewczyny mogłoby spotkać coś złego...

W porządku! To ona jest dorosła. I ona ustala reguły. Najwyższy czas stawić czoło sytuacji.

Problem w tym, że są na wyspie sami, bez telefonu, samochodu czy innych zdobyczy cywilizacji, nie mówiąc już o luksusach. Wprawdzie miejscowi żeglarze często tu zaglądają, jednak wyspa jest odludna i odcięta od świata.

Płynąc na silniku, w dwie, trzy godziny docierało się do Miami. Nieco krócej płynęło się do Fort Lauderdale lub wysp Bahama, oddalonych zaledwie o godzinę drogi.

Beth zaczerpnęła powietrza i zrobiła głęboki wdech i wydech. Bardzo powoli.

Niesamowite, jak szybko człowiek zmienia zdanie, pomyślała. Dopiero co cieszyła się, że wysepka jest oddalona od popularnych szlaków, że nie ma na niej budek z jedzeniem, samochodów i całego tego zgiełku, bez którego współczesny turysta nie może się obejść. Teraz zaś...

– To coś rzeczywiście przypomina ludzką czaszkę – przyznała, siląc się na uśmiech – ale wcale nie jestem pewna, czy naprawdę nią jest – skłamała. – Amber, przecież wiesz, że tata nie byłby zachwycony, gdyby coś zepsuło mu wymarzone wakacje. Mimo to...

Urwała w pół słowa. Nie słyszała odgłosu kroków ani szelestu liści, a tu nagle na polanę wszedł jakiś mężczyzna. Pojawił się u wylotu wąskiej ścieżki, która wiła się pośród palm i sosen porastających środek wyspy, łącząc go z plażą.

Właśnie wszechobecna bujna zieleń przyciąga ludzi na Calliope, Beth nie powinna więc się dziwić, że spotyka tu innego turystę. A jednak na widok nieznajomego poczuła irracjonalny lęk. Jej reakcja była naprawdę dziwna, gdyż w powierzchowności mężczyzny nie było niczego, co mogłoby wzbudzać niepokój. Nieznajomy wyglądał bowiem tak, jak każdy inny żeglarz. Może tylko był mocniej opalony niż przeciętny bywalec wyspy. Jego jasne, spłowiałe od słońca włosy kontrastowały z ogorzałą twarzą. Beth uznała, że słowo „opalenizna” nie oddaje w pełni głębokiego odcienia brązu, na jaki zabarwia się skóra prawdziwych wilków morskich.

Mężczyzna był dobrze zbudowany i sprawiał wrażenie wysportowanego. Miał na sobie sprane dżinsy z obciętymi nogawkami i specjalne buty dla windsurfingowców albo żeglarzy. Nosił je na gołe stopy, które były tak samo brązowe jak reszta ciała. Co znaczy, że rzadko wkłada buty, więc raczej nie jest mieszczuchem na urlopie, tylko prawdziwym żeglarzem, który żyje na swej łodzi i zapuszcza się na niej w rejon najodleglejszych wysp. Tacy ludzie doskonale znają się na żeglowaniu, a kiedy trzeba, śpią pod gołym niebem.

Nieznajomy skrywał oczy za ciemnymi okularami.

Nic w tym dziwnego, przyznała uczciwie. Sama ma okulary przeciwsłoneczne, dziewczyny też. Dlaczego więc akurat on wydał jej się mroczny, tajemniczy i podejrzany?

Czuła, że powinna ochłonąć i zacząć logicznie myśleć. Niewytłumaczalny lęk na pewno jest związany z tym, co się przed chwilą wydarzyło. Gdyby nie makabryczne odkrycie, którego właśnie dokonała, spotkanie z nieznajomym nie wywarłoby na niej większego wrażenia.

Niestety, widziała to, co widziała, i pewnie dlatego nie umie teraz zachować się normalnie. Nie mogła też zapomnieć o zaginionych małżonkach Monoco. Oni tu byli, powtarzała, a potem... Odpłynęli w siną dal?

Zaginięcie zgłosił ich bliski znajomy, z którym wbrew swym zwyczajom nie skontaktowali się drogą radiową. A ona znalazła czaszkę w miejscu, gdzie widziano ich po raz ostatni.

Zastygła w bezruchu i czujnie obserwowała mężczyznę.

Tymczasem w czternastoletniej głowie Amber nawet nie zakiełkowała myśl, że mogą być w niebezpieczeństwie. Jako córka zapalonego żeglarza przywykła do przypadkowych spotkań z innymi miłośnikami tego sportu i wiedziała, jak się zachować wobec nieznajomych. Była dla nich miła, co wcale nie świadczyło o jej głupocie czy naiwności. Amber potrafiła sobie radzić w życiu – w końcu chodziła do publicznej szkoły w centrum Miami, gdzie szybko nauczyła się ulicznego sprytu. Intuicyjnie wyczuwała, kiedy i wobec kogo należy być ostrożną.

Widocznie nieznajomy nie wzbudził w niej podejrzeń.

– Cześć – rzekła, uśmiechając się przyjaźnie.

– Cześć – odpowiedział.

– Cześć – dołączyła Kim.

Amber dyskretnie trąciła Beth łokciem.

– Aaa... Cześć!

– Keith Henson – przedstawił się mężczyzna. Beth nie widziała jego oczu, ale była pewna, że na nią patrzy.

Miał wyraziste rysy twarzy, mocną szczękę i ostro zarysowane kości policzkowe. Ze swoim głębokim i melodyjnym głosem śmiało mógłby czytać teksty reklam. Albo w nich występować. Kto wie, czy tego nie robi, pomyślała drwiąco.

– Ja jestem Amber Anderson – mówiła tymczasem jej bratanica – a to moja koleżanka Kim Smith i moja ciocia Beth. Niedawno przypłynęliśmy na wyspę i mamy zamiar zostać tu do niedzieli. – Widać było, że nieznajomy wywarł na niej spore wrażenie.

– To jeszcze nic pewnego – zastrzegła szybko Beth.

– No co ty?! – oburzyła się dziewczyna. – Tylko dlatego, że...

– Miło pana poznać, panie Henson. – Beth energicznie podeszła do mężczyzny. Chciała jak najszybciej oddalić się od nieszczęsnego znaleziska. – Wybrał się pan tu na wakacje? Skąd pan jest, jeśli wolno spytać?

Boże, co ja wygaduję! – pomyślała ze zgrozą. Jak można brać człowieka na spytki po paru sekundach znajomości?

– Można powiedzieć, że jestem nowy w tych stronach. Prawdę mówiąc, straszny ze mnie włóczykij. Dziś tu, jutro tam... – Z uśmiechem podał jej dłoń. Bardzo piękną, smukłą, z zadbanymi paznokciami. I odciskami, które zdradzały, że jego dłonie nie próżnują.

Gdy podawała mu rękę, przyszła jej do głowy niedorzeczna myśl; wyobraziła sobie, że mężczyzna rzuca się na nią, przewraca na ziemię i zaczyna dusić. Wizja była tak sugestywna, że Beth ledwie się powstrzymała, by nie krzyknąć do dziewczyn: „uciekajcie!”.

Keith Henson nie miał jednak żadnych wrogich zamiarów. Uścisnął jej dłoń krótko i pewnie, ale nie za mocno.

– Jesteście stąd? – zapytał, przywitawszy się z dziewczynkami.

Beth odniosła wrażenie, że ją ignoruje. Pewnie ją skreślił, uznawszy za ekscentryczkę. Czujna jak stróżujący pies, stanęła między Amber i Kim, i położyła ręce na ich ramionach.

– Jesteśmy stąd – przyznała Amber.

– No niezupełnie... – wtrąciła Kim.

– Ojej, przecież wiadomo, że tu nie mieszkamy. Ale niedaleko – uściśliła Amber.

Keith Henson uśmiechnął się jeszcze szerzej.

Beth starała się uspokoić oddech; zdaje się, że oglądam za dużo kryminałów, pomyślała ze złością, świadoma, że nie istnieje żaden racjonalny powód, którym można by wytłumaczyć jej przekonanie, że ten człowiek może być niebezpieczny, więc powinna chronić dziewczynki.

Musiała jednak przyznać, że nie ma też powodu, by mu ufać.

– Będzie pan biwakował na wyspie? – zapytała.

– Jeszcze nie wiem – odparł, skinąwszy ręką w stronę morza. – Jestem tu z kolegami... Mamy zamiar ponurkować, połowić ryby. Sami jeszcze nie wiemy, czy rozbijemy obóz.

– A gdzie są ci pańscy koledzy? – dopytywała. Czuła, że zachowuje się nerwowo, i to ją dodatkowo peszyło.

– Nie ma ich. Przyszedłem tu sam.

– Dziwne, ale nie zauważyłam waszej łódki – stwierdziła. – Nie przypominam sobie, żebym widziała jakiś inny jacht.

– Może nas pani przeoczyła. Nasza łódź nazywa się Wąż morski. – Uśmiechnął się ironicznie. – Jacht należy do mojego kolegi, który ma o sobie wysokie mniemanie. Lubi myśleć, że jest bardzo odważny. A wy? Przypłynęłyście tu same?

Pytanie, które w każdej innej sytuacji byłoby zupełnie naturalne, od razu wydało się Beth podejrzane.

Od dawna zarzekała się, że zapisze się na kung-fu albo karate. Skończyło się na obietnicach.

W torebce zawsze miała gaz łzawiący. Tylko kto zabiera ze sobą torebkę na przechadzkę po bezludnej wyspie? Kostium i sandały to był cały jej strój.

– Jesteście tu same? – powtórzył Keith Henson uprzejmie.

Uprzejmie? Czy złowrogo?

– O nie! Przypłynęłyśmy z moim bratem. I tłumem ludzi – powiedziała szybko.

– Z tłumem ludzi... – zdziwiła się Amber.

Beth uszczypnęła ją w ramię.

– Auć!

– Mój brat umówił się tu ze swoimi przyjaciółmi. To zapaleni żeglarze, chłopy jak dęby. Otworzyć piwo zębami to dla nich pestka. Zna pan ten typ... – paplała Beth wesoło.

Amber i Kim patrzyły na nią jak na wariatkę.

– No jasne. Wszyscy kumple mojego taty to osiłki, które otwierają piwo zębami – burknęła Amber z przekąsem i spojrzała na nią tak, jakby chciała powiedzieć: „ciociu, odbiło ci?”.

– Poważnie? – spytała zdezorientowana Kim.

– Tak czy owak, będziemy tu ze sporą ekipą. Są wśród nas nawet policjanci – dodała Beth z naciskiem, wiedząc, że gada straszne bzdury.

Pora znikać!

– Miło było pana poznać. – Dyskretnie popchnęła dziewczyny do przodu. – Musimy wracać, bo mój brat już się pewnie niepokoi. Obiecałyśmy, że pomożemy mu urządzić obozowisko.

– Na pewno jeszcze się spotkamy – powiedziała Kim.

– Na pewno! – powtórzyła Amber.

– A więc do zobaczenia – odparł ich nowy znajomy.

Beth znowu szturchnęła dziewczyny i z uśmiechem przyklejonym do twarzy ruszyła w stronę miejsca, gdzie zeszli na ląd. I gdzie za moment spotkają Bena. Bała się myśleć, że brat mógłby gdzieś się wybrać.

– Ciociu – szepnęła Amber, łapiąc ją za rękę – co ci się stało? Strasznie dziwnie się zachowywałaś.

– Byłaś trochę niemiła – dodała nieśmiało Kim.

– Facet był sam, przylazł nie wiadomo skąd, a my parę minut wcześniej znalazłyśmy czaszkę. – Beth zerknęła za siebie. Chciała się upewnić, że mężczyzna ich nie usłyszy.

– Dopiero co mówiłaś, że wcale nie wiadomo, czy to naprawdę była czaszka – przypomniała Kim.

– Bo nie byłam pewna. Nadal nie jestem!

– Ale ten facet dopiero tu przypłynął, tak samo jak my – zauważyła Amber. – A czaszka musi już jakiś czas leżeć.

– Mordercy często wracają na miejsce zbrodni. – Beth bez zastanowienia wyrecytowała oklepaną formułkę i przyspieszyła kroku.

Amber parsknęła śmiechem.

– Dobra, ciociu. Przyznaj się, że spanikowałaś. Ale wyluzuj! Widziałaś, żeby koleś miał spluwę?

– Nawet nie miałby gdzie jej wetknąć – zachichotała Kim.

Beth musiała przyznać, że uwagi jej podopiecznych nie są pozbawione sensu.

– Faktycznie, nie widziałam u niego żadnej broni – przyznała.

– Więc dlaczego byłaś taka niemiła? – naciskała Amber.

– Sama nie wiem – syknęła. – Podejrzewam, że jak człowiek znajdzie ludzką czaszkę, zaczyna poważniej myśleć o własnym bezpieczeństwie, okej?

– Okej – odparła Amber po zastanowieniu. – Ale mnie on wyglądał na porządnego faceta.

– Bo pewnie taki jest.

Kim znów zaczęła chichotać.

– Niezły towarek – mruknęła z uznaniem.

– Co z tego, skoro dla was o wiele za stary? – skwitowała Beth. Wiedziała, że niepotrzebnie mówi do nich tak ostrym tonem.

– No to co? Brad Pitt też jest stary, ale i tak nam się podoba – oznajmiła Amber, kręcąc głową. Miała taką minę, jakby chciała powiedzieć, że dorośli czasem wygadują straszne brednie.

– Niech ci będzie – burknęła Beth pojednawczo.

Nagle za ich plecami coś głucho stuknęło. Beth aż podskoczyła; była gotowa zasłonić dziewczyny własnym ciałem.

– Ciociu, to tylko palmowy liść! – uspokoiła ją Amber.

Ze świstem wypuściła powietrze.

– Jasne – mruknęła pod nosem.

Dziewczyny wymieniły znaczące spojrzenia. Wyglądało to tak, jakby dawały sobie znak, że trzeba na nią uważać.

Jak na osobę niespełna rozumu.

– Chodźcie – ponagliła je. – Musimy znaleźć twojego tatę, Amber.

Keith patrzył, jak odchodzą, i myślał o tym, że nie spotkał równie dziwnej kobiety. Zachowywała się tak, jakby chciała coś przed nim ukryć. Jakby... miała nieczyste sumienie.

Potrząsnął głową. Nie, to niedorzeczne. Przecież miała pod opieką dwie małolaty, więc nie mogła niczego przeskrobać. Dziewczyny wydały mu się miłe i niewinne, więc wątpił, by coś knuły. Keith znał się na ludziach i polegał na swojej intuicji. A ta mówiła mu, że panienki są poza wszelkimi podejrzeniami; po prostu dwie nastolatki, wesołe i ciekawe świata, po którym spodziewają się wyłącznie dobrych rzeczy. Za to ta kobieta...

Beth Anderson. Musi być spokrewniona z jedną z dziewczyn, tą wysoką, gdyż obydwie miały wyjątkowo lśniące ciemne włosy. Bardzo piękne, gęste i lekko falujące. Oczy kobiety też były niezwykłe; tajemnicze i trochę egzotyczne, o trudnym do określenia kolorze, który zmieniał się w zależności od światła. Keith od razu zauważył jej świetną figurę i zgrabne długie nogi. I to, że jest wysportowana. Jeśli chodzi o wiek, na pewno jest przed trzydziestką. Może mieć jakieś dwadzieścia pięć, dwadzieścia osiem lat. Emanowała naturalną zmysłowością i seksapilem pozbawionym ostentacji.

Wydała mu się wyjątkowo atrakcyjna.

I lekko stuknięta. Nie. Wystraszona. To jego się tak przestraszyła? Był tu pierwszy raz w życiu, ale dołożył starań, by wyglądać jak stali bywalcy. Czemu więc wzbudził w niej lęk?

Gdyby przeczuwała, że na wyspie czyha niebezpieczeństwo, na pewno by się tu nie pchała, zwłaszcza z dwoma niepełnoletnimi panienkami. Więc...?

Coś musiało ją przestraszyć.

Może coś zobaczyła albo znalazła.

Rozejrzał się dookoła, lecz nie dostrzegł niczego, czego można by się bać. Jeśli rzeczywiście na coś się natknęły, to pewnie blisko miejsca, w którym stały, gdy je zobaczył.

Keith poczuł, jak każdy jego mięsień i nerw tężeje. Ogarnął go gniew graniczący z dziką furią. Z całej siły zacisnął zęby. Do szału doprowadzała go myśl, że świat jest, był i będzie niesprawiedliwy, a on jest wobec tego faktu bezsilny.

Właśnie gniew, który płonął w nim jak pochodnia, przygnał go na tę wyspę. Nie był to jedyny powód, lecz swoje prawdziwe motywy wolał zachować dla siebie. Powtarzał sobie, że musi myśleć o obiecanej nagrodzie. I pamiętać, że ma tylko jeden cel. Musi znaleźć to, czego szukają. W dodatku tak, by nikt niczego nie zauważył. Reszta sama się ułoży. W każdym razie taką miał nadzieję.

Usłyszał swoje imię, więc odwrócił się. Wołał go Lee, jeden z kolegów. Odetchnął głęboko. Sytuacja wymaga żelaznej samokontroli. Musi panować nad emocjami.

– Tu jestem! – odkrzyknął.

Po chwili ścieżką od strony plaży nadeszli Lee Gomez i Matt Albright.

– Co jest? – zapytał Lee. Półkrwi Ekwadorczyk, pół Amerykanin miał intensywnie niebieskie oczy, kruczoczarne włosy i smagłą karnację, której nie mogło zaszkodzić najostrzejsze słońce.

– Nic. Spotkałem jakąś kobietę i dwie dziewczyny. Są tu z bratem tej kobiety i grupą znajomych. Będą nocować na wyspie.

Matt pokręcił głową i zaklął ze złości. Jak każdy rudzielec łatwo wpadał w gniew, ale i pierwszy wyciągał rękę do zgody.

– A to jeszcze nie koniec – zżymał się. – Dwa duże jachty zakotwiczyły niedaleko naszej łajby. Widziałem parę osób w łódce. Płynęli na wyspę.

– Nic na to nie poradzisz. – Keith wzruszył obojętnie ramionami. – Ludzie przypływają tu od..., a cholera wie odkąd. Pewnie od zarania dziejów.

– A co mnie to, kurde, obchodzi! Dla nas byłoby lepiej, żeby ich tu nie było – mruczał Matt, którego byle co potrafiło wyprowadzić z równowagi.

– Stary, wyluzuj! Przecież od początku wiedzieliśmy, że będziemy pracowali na oczach innych – przypomniał mu Keith. – Zamiast się bezsensownie wkurzać, wykorzystajmy fakt, że nie jesteśmy sami. Jest weekend. Ludzie chcą się zabawić i odpocząć.

– Czyli odpada pomysł, żebyśmy przebrali się za Pigmejów i przepędzili stąd tę zgraję? – rzucił Lee.

– Za jakich znowu Pigmejów? – skrzywił się Matt.

– No wiesz, za dzikusów. Kanibali czy coś w tym stylu – ironizował Lee.

– Superpomysł! – roześmiał się Keith. – Wtedy na pewno nie wzbudzimy żadnych podejrzeń. A chociaż przyszło wam do głowy, że dopóki ludzie z tych jachtów siedzą na wyspie, mamy święty spokój, bo przynajmniej nie będą się szwendali koło raf? Najlepiej zróbmy to, co wszyscy robią w weekend. Udawajmy turystów. Poznamy się z sąsiadami, a przy okazji zorientujemy się, co wiedzą i co sądzą. – I czego się boją, dodał w myślach, lecz nie powiedział tego głośno. Podobnie jak nie podzielił się z kolegami przypuszczeniem, że oni sami mogą wydać się komuś podejrzani.

Lee wzruszył ramionami.

– Może i racja – rzekł bez przekonania.

– No dobra. W takim razie rozbijamy namioty, wyciągamy turystyczną lodówkę i udajemy paczkę imprezowych chłopaków – podchwycił ochoczo Matt. Nagle zarechotał. – W sumie to fajny pomysł. Na jednym z jachtów widziałem niezłą laskę. Ale uprzedzam, że dobrze się nie przyjrzałem, bo byli za daleko.

Żałuj, że nie widziałeś tej, która parę minut temu stała dokładnie tu, gdzie ty, pomyślał Keith. Obejrzałem ją sobie od stóp do głów, bo byłem blisko.

– Nawet gdyby ta twoja laska była piękna jak miss świata, lepiej trzymaj się od niej z daleka. Nie wolno nam z nikim się spoufalać. W każdym razie nie dziś w nocy – przypomniał Mattowi Lee.

– Spokojna głowa, bracie. Będę potulny jak baranek. Zobaczycie, jaki ze mnie rozrywkowy chłopak, który przypłynął tu, żeby się zabawić – obiecywał Matt.

– Zabawisz się później. A teraz bierz się do roboty, bo nie będę sam targał wszystkich gratów – gderał Lee. – Jak mamy się bawić w harcerzyków i rozbijać obóz, musicie mi pomóc.

– Może to i niezła myśl, żeby się tu rozlokować – zastanawiał się głośno Keith.

– Pewnie że tak. Zawsze warto przyjrzeć się z bliska ludziom, którzy się tu kręcą – poparł go Lee. – Dobra, chłopaki, ja będę właścicielem jachtu – oznajmił z chytrym uśmieszkiem.

– Hola! – Mattowi pomysł kolegi nie przypadł do gustu.

– No co? Przecież łajba musi być czyjaś. Mam rację?

– Masz. Może być twoja – zgodził się Keith.

– Ale następnym razem będzie moja – zastrzegł Matt.

– Jeśli nam się poszczęści, nie będzie następnego razu – westchnął Keith. Patrzył na swoich kompanów i czuł, jak rodzi się w nim podejrzliwość.

Lee również mu się przyglądał, lecz jego oczy miały nieodgadniony wyraz.

– Wieczny optymista, co? – mruknął.

– Po prostu znam swoją robotę – odparł Keith.

Lee wciąż mierzył go czujnym spojrzeniem, a jemu zdawało się, że trwa to wieczność.

– Mam nadzieję, że znasz – odezwał się w końcu Lee. – Mam cholerną nadzieję, że koncentrujesz się na tym, co mamy do zrobienia.

– Niedługo się o tym przekonasz – zapewnił Keith, wiedząc, że zabrzmiało to dość ponuro.

– W porządku. Chodźmy bawić się w turystów – rzucił Lee.

– Dobra. Zaraz do was dołączę.

– Tylko pamiętaj, że razem pchamy ten wózek – przypomniał mu Matt.

– Jasne.

Rzeczywiście, to był ich wspólny biznes. Tyle że ci dwaj nie mieli pojęcia, iż ktoś życzliwy przestrzegł Keitha, by cały czas miał ich na oku.

– Keith, do jasnej cholery, coś dziwnie się zachowujesz – wybuchnął Lee, mierząc go ostrym wzrokiem. – Przypomnij sobie, jak było. Koncentracja jest najważniejsza.

Ważniejsza niż ludzkie życie? – zapytał w myślach Keith.

– Zaraz do was dojdę.

– Nasz szanowny kolega kieruje się instynktem, który, jak wiadomo, nigdy go nie zawodzi. Uszanujmy to – zadrwił Matt. – Chodź, Lee, bierzmy się do roboty. A cudowny chłopiec przyjdzie za chwilę.

Keith nie zareagował na zaczepkę. Spokojnie odczekał, aż kumple ruszą w stronę północnego krańca wyspy. I dopiero gdy znikli z pola widzenia, zaczął przeszukiwać polanę.

O tak. Był skoncentrowany.

Są obrazy, które pamięta się do końca życia. Zwłoki. Martwi koledzy. Ludzie, którzy byli na progu życia, a świat stał przed nimi otworem. Młodzi. Najlepsi z najlepszych.

Znieruchomiał i zaczął nadsłuchiwać. Ktoś nadchodzi. Na wyspie robi się tłoczno. Zaklął cicho.

– Czołem! – powiedział gardłowy męski głos.

Od strony lasu szedł sześćdziesięcioletni mężczyzna, a tuż za nim podążała ładna filigranowa blondynka w towarzystwie dwóch mężczyzn.

– Czołem! – Keith uśmiechnął się na powitanie.

Faktycznie, na wyspę zwaliły się tłumy. Keith nie potrafił wytłumaczyć, skąd w nim nagła pewność, że on i jego kompani nie są jedynymi, którzy przybyli tu incognito.

Wyszły z zielonego gąszczu porastającego środek wyspy i ruszyły w stronę plaży, dziewiczej i wyjątkowo pięknej. Swego czasu na Calliope Key mieściła się mała baza marynarki wojennej i ośrodek badawczy. Dziś z opuszczonych budynków zostały ruiny dające schronienie żeglarzom, których zaskoczyła burza. Tego dnia załamanie pogody na pewno nie groziło. Na niebie nie było ani jednej chmurki, wiał lekki wiaterek, a morze było wyjątkowo spokojne.

Ben kręcił się po plaży. Bez butów, w obciętych dżinsach i ciemnych okularach wyglądał jak mężczyzna, który tak bardzo przestraszył Beth.

– Tak szybko? – zdziwił się na ich widok. – Miałyście zbadać teren i sprawdzić, czy oprócz nas jeszcze ktoś tu jest.

Beth popatrzyła na brata, który sprawnie rozbijał namioty, i pomyślała sobie, że mając trzydzieści cztery lata, jest teraz w kwiecie wieku, lecz w ogóle z tego nie korzysta. Odkąd został wdowcem, całkowicie poświęcił się wychowaniu Amber. I choć od śmierci żony minęło już wiele lat, nadal wolał spędzać wieczory w domu. Rzadko pojawiał się na imprezach w klubie żeglarskim Rock Reef, do którego należał, a w którym Beth pracowała jako szefowa PR. Zdecydowanie wolałaby, żeby brat częściej przebywał w towarzystwie kobiet, a nawet by od czasu do czasu z którąś z nich zgrzeszył. Jednak problem polegał na tym, że żadna z pięknych dam nie wytrzymywała konkurencji z Amber, która była dla Bena wszystkim.

Beth martwiła się, że brat w ogóle nie myśli o przyszłości. W głębi serca pozostawał wierny zmarłej żonie, swojej szkolnej miłości. Poza tym uważał, że musi zadbać o to, by Amber niczego nie zabrakło. Starał się więc zapewnić jej wszystko, łącznie z własnym towarzystwem, choć dorastająca córka zapewne wolała spędzać wieczory z koleżankami w centrum handlowym niż z tatą w domu. Nie znaczyło to, że Amber go nie kochała. Wręcz przeciwnie, ubóstwiała ojca, była jednak normalną nastolatką i zaczynała mieć swój własny świat.

– Zbadałyśmy teren. Bardzo dokładnie – oznajmiła Beth.

– I spotkałyśmy fajnego faceta – poinformowała ojca Amber.

– Zabójczo przystojnego – dodała Kimberly.

Beth jęknęła.

– A ten przystojniak był młody czy stary? – Ben spojrzał na nią z szelmowskim błyskiem w oku.

– A taki mniej więcej w twoim wieku. Albo w wieku cioci. Nie wiem, w każdym razie na pewno dorosły facet – plątała się Amber.

– Oho... Czy mi się zdaje, czy próbują cię swatać? – Ben puścił do niej oko.

– Oby nie!

– A co? Nie spodobał ci się? – drążył Ben.

– Nie, dlaczego? Rzeczywiście był przystojny.

– Więc...?

– Po prostu nie w moim typie.

Amber ostentacyjnie westchnęła.

– Wiecie co? Jesteście beznadziejni – orzekła.

– Przecież to obcy człowiek! A wobec obcych zawsze stosuje się zasadę ograniczonego zaufania – warknęła Beth.

Ben uniósł brwi i zerknął na nią z ukosa. Ileż to razy słyszał od niej, że powinien być bardziej cierpliwy i wyrozumiały dla Amber.

– Dziewczyny, rozstawcie grill, dobra? – poprosiła Beth.

– Ciocia zaraz powie ci o czaszce – uprzedziła Amber.

– O jakiej znowu czaszce? – Ben, który właśnie ustawiał maszt, przerwał swoje zajęcie i spojrzał na siostrę pytająco.

– Kim nadepnęła na coś i... to była chyba ludzka czaszka.

– Brałyście... to do ręki? – zaniepokoił się.

– Nie, niczego nie dotykałyśmy. Powinniśmy pójść tam razem i sprawdzić, co to jest. Jeśli się okaże, że mam rację, wezwiemy policję. Nie odgrzebywałam jej, bo nie chciałam tego robić przy dziewczynkach – wyjaśniła. Nagle spojrzała na brata z wyrazem niepewności w oczach. – Słuchaj, może nie powinniśmy ich tu zostawiać samych...

– Nie przesadzaj! Ta wyspa to raj dla żeglarzy. Od lat.

– Oj, wiem.

– Baza marynarki od dawna nie istnieje, a ludzie i tak tu przypływają. I to nie jakieś przybłędy, tylko prawdziwi żeglarze.

– Przecież wiem!

– Więc w czym widzisz problem?

Chrząknęła i spojrzała na dziewczyny, które ani myślały odejść.

– Cholera, Ben! Pamiętasz to zaginione małżeństwo? Teda i Molly Monoców?

– A co oni mają z tym wspólnego?

– Ostatnio widziano ich właśnie tutaj, na wyspie.

Ben westchnął i pokręcił głową.

– I co z tego? O ile wiem, ci ludzie mieli wspaniały jacht i zamierzali opłynąć nim świat.

– Ale przepadli jak kamień w wodę. Słyszałam, jak parę miesięcy temu mówili o tym w wiadomościach.

– Jesteś przewrażliwiona – stwierdził Ben, wyraźnie zirytowany jej uporem. – Znajomy tych ludzi zadzwonił na policję, bo się o nich zaniepokoił. A przecież oni mogą być teraz w dowolnym miejscu świata. Media z byle czego robią sensację – stwierdził z przekonaniem. Nagle podchwycił spojrzenie córki i dodał: – Nie uważacie, dziewczyny, że nasza ciocia nie powinna spotykać na plaży przystojnych brunetów?

– Ben!

– On wcale nie był brunetem, tylko blondynem – roześmiała się Amber.

– Okej, dziewczyny. Wy zostajecie tutaj i rozkładacie manatki, a ja i ciocia idziemy sprawdzić, co z tą czaszką.

– Jeszcze raz ci mówię, że nie powinniśmy zostawiać ich samych. – Beth nie dawała za wygraną.

– Ciocia strasznie się boi tego faceta – wyjaśniła Amber.

– Wcale nie!

– Już dobrze, dajcie spokój – uciął dyskusję Ben. – Niedawno widziałem tu Hanka i Amandę Masonów. Był z nimi jej ojciec i jakiś kuzyn. Na pewno nie odeszli daleko, więc dziewczyny, jakby ktoś was zaczepiał, drzyjcie się na całe gardło, dobra?

Amanda Mason. Świetnie. Tylko jej tu brakowało. W normalnej sytuacji już sama myśl, że Amanda – której Beth szczerze nie znosiła – spędza weekend na tej samej wyspie, popsułaby Beth humor. O dziwo, tym razem ucieszyła się, że Masonowie są w pobliżu.

I w razie czego usłyszą krzyk.

– Będziemy się darły jak opętane – obiecała Kim.

– Chyba że przyjdzie tu jakiś fajny chłopak i przyniesie piwo.

Ben skoczył jak oparzony i spojrzał na córkę karcącym wzrokiem.

– Co, pożartować nie można? – broniła się Amber. – Tato, wyluzuj! Ciociu, powiedz mu coś!

– Braciszku, ona się z ciebie nabija. Wyluzuj.

Ben wzniósł oczy do nieba i ruszył naprzód.

– Dlaczego ona mi to robi? – żalił się po drodze.

– Bo zachowujesz się jak paranoik i tropisz tę biedną dziewczynę jak myśliwski pies – tłumaczyła mu Beth, brnąc za nim przez zieloną gęstwinę.

– Za to ty w ogóle nie masz paranoi, tak? – odciął się.

– Ben, przysięgam, to była ludzka głowa. A wracając do naszej rozmowy, to jeśli nadal będziesz się tak zachowywał, Amber się wkurzy i da ci tak popalić, że wymiękniesz. I dopiero wtedy będziesz miał powody do zmartwienia.

– Zaczekaj, aż sama będziesz miała dzieci – rzucił ponuro, odwracając się w jej stronę. – Amber jest dla mnie wszystkim – wyznał cicho.

– Więc daj jej trochę swobody.

– Na miłość boską! Przecież ona ma dopiero czternaście lat!

– Powiedziałam: trochę. Jak jej poluzujesz smycz, sama do ciebie przyjdzie i zacznie opowiadać o swoich sprawach. Pozwól jej żyć własnym życiem.

Z powagą skinął głową.

Po chwili dotarli na polanę.

– Nie widzę żadnego faceta.

– A co? Myślałeś, że będzie tu stał i na nas czekał?

– Bardzo śmieszne! Niby gdzie jest ta czaszka?

– Tutaj. Przykryłam ją liściem palmy.

Podeszła do miejsca, w którym niedawno stała z dziewczynkami, przyklękła i ostrożnie rozgarnęła suche liście.

Nic pod nimi nie znalazła. Zupełnie nic. Na piachu nie było żadnych śladów.

– Ja... – Uniosła głowę i spojrzała bezradnie na brata, który przyglądał się jej sceptycznie. – Jasna cholera! Przecież dziewczyny też to widziały!

– Więc co się z tym stało?

– Nie mam pojęcia! – Rozejrzała się wokół. Każdy skrawek ziemi zasłany był suchymi liśćmi palm i sosnowym igliwiem.

Zaczęła szukać; zaglądała pod każdy palmowy liść i każdą suchą gałąź. I nic. Nigdzie ani śladu czegoś, co mogłoby przypominać czaszkę. Wtem...

– Aha! – zawołała i zaczęła szybko rozgarniać ściółkę; po chwili z piachu wyłoniła się wielka muszla.

– Masz swoją czaszkę! – prychnął Ben.

– Przestań! Przysięgam, że tu była. Brzydziłam się jej dotknąć i nie chciałam tego robić przy dziewczynach, bo były na niej resztki włosów i gnijącego mięsa.

– Wiesz co, Beth? Daj już spokój. Na twoim miejscu przystopowałbym z oglądaniem kryminałów. Wracam na plażę.

– Ben!

– Co znowu?

– Mówię ci, że widziałam tu czaszkę! A potem przyplątał się ten facet...

– Posłuchaj mnie, Beth. Jestem prawnikiem. Owszem, bywam przewrażliwiony, ale to tylko dlatego, że codziennie widuję typy spod ciemnej gwiazdy. Do cholery, przecież wiesz, że mam broń i umiem strzelać. Proszę cię, zastanów się nad tym, co wygadujesz. Niedawno widziałaś tu jakiegoś faceta. I ludzką czaszkę, która, o ile mamy uznać ją za czaszkę, powinna być oczyszczona do nagiej kości.

– Ale nie była – bąknęła, czując, że zbiera jej się na wymioty.

– Beth – tłumaczył cierpliwie – pomyśl, jaki może być związek między facetem, który dopiero co przypłynął na wyspę, a czaszką, co do której nie ma pewności, czy rzeczywiście tu leżała? Naprawdę nie chciałbym psuć sobie weekendu, na który tak długo czekałem, więc...

Wstała z kolan i energicznie otrzepała ręce. Bez słowa skinęła głową.

– Wiem, że to twój upragniony weekend. Wiem, że chcesz poświęcić ten czas Amber. Obiecuję, że będziemy się dobrze bawili. Masz moje słowo.

Ben ruszył ścieżką w stronę plaży.

Ona jeszcze się wahała. Czuła nadciągającą noc. I szept wiatru we włosach. Czy możliwe, że jej się przywidziało?

Nie! A niech to wszystko jasny szlag! Przecież nie jest stuknięta! Widziała ludzką czaszkę. Więc, do diabła, gdzie ona się podziała? Zrobiło jej się zimno.

Ten facet ją stąd zabrał?

Czy po to przypłynął na wyspę?

Wysoko nad jej głową, pomiędzy pióropuszami palm, rozległy się jakieś szepty.

– Ben?!

Cisza. Rozejrzała się nerwowo i ponownie zawołała:

– Ben! Zaczekaj!!!

„Mam broń i potrafię się nią posłużyć”.

Tylko czy ją ze sobą zabrał? I co zrobi, jeśli się okaże, że ten drugi też ma broń i też umie pociągnąć za spust?

ROZDZIAŁ DRUGI

– Masz swojego znajomego – powiedział Ben, gdy stanęli na skraju plaży.

Spojrzała w stronę, którą jej wskazał. Rzeczywiście, to był mężczyzna, którego spotkała na polanie. Tym razem nie był sam; towarzyszyli mu dwaj kompani, brunet o wyglądzie Latynosa i rudzielec, który właśnie wbijał w piach wysoki maszt od namiotu. Wszyscy, którzy biwakowali na wyspie, przestrzegali niepisanej zasady, w myśl której należało rozbijać namioty na tyle daleko od innych, by nie naruszać niczyjej prywatności.

Rudzielec pierwszy ich zauważył. Trącił łokciem Keitha, a potem do nich zamachał.

Ben odpowiedział mu tym samym.

– Nie pomachasz swojemu przystojniakowi? – zażartował.

– On nie jest mój!

– Dziewczynki były pod wrażeniem.

– Bo są młode i można im zaimponować byle czym – burknęła.

– Co się z tobą dzieje?

– Nic. Mów sobie, co chcesz, ale ja jestem pewna, że widziałam czaszkę.

– Która nagle wyparowała.

– Owszem – przyznała niechętnie. – Ja i tak wiem swoje. Na polanie leżała czaszka. I był tam ten facet. Teraz czaszki nie ma, za to koleś kręci się po plaży!

– Mogę zaraz do niego podejść i zapytać, czy ją wykopał – zaproponował Ben.

– I myślisz, że on się przyzna? – Spojrzała na niego z wyrzutem.

– Wobec tego powiedz, czego ode mnie oczekujesz?

– Tylko tego, żebyś był ostrożny.

– W porządku, będę się bał razem z tobą. A nawet bardziej niż ty.

– Ben...

– Beth, naprawdę nie lekceważę tego, co mówisz. Ale w zamian proszę, żebyś ty nie lekceważyła moich słów. Potrafię zadbać o bezpieczeństwo swojej rodziny. Nie zapominam, że mam pod opieką dwie nastolatki. Dobra, rozumiem, wystraszyłaś się i przypomniała ci się historia o zaginionym małżeństwie. Ja też o nich czytałem. I pamiętam, że ci ludzie chcieli wyruszyć w podróż dookoła świata. Sami.

– Ale zniknęli... – powtórzyła z uporem.

– Moja kochana, dorośli mają prawo zniknąć, jeśli takie jest ich życzenie.

– Ich przyjaciele byli zaniepokojeni.

– A może oni chcieli uciec od przyjaciół.

– Kto normalny robi takie rzeczy? – oburzyła się.

– Beth, proszę cię. Jest weekend, chcemy odpocząć, miło spędzić czas. Odpuść sobie, dobrze?

Syknęła ze złością i obróciwszy się na pięcie, poszła do dziewczynek. Te zaś przeglądały plotkarskie pisemko i zdawały się w ogóle nie pamiętać, że niedawno natknęły się na ludzkie szczątki.

Ledwie jednak weszła do przedsionka, Amber uniosła głowę znad kolorowych zdjęć.

– I co z tą czaszką?

– Nie wiem. Już jej tam nie było.

Dziewczyna spojrzała na nią z dziwnym wyrazem oczu.

– Myślisz, że to on ją stamtąd zabrał? – zapytała Kim.

– Ciii – uciszyła ją Amber. – On tu jest!

Beth skoczyła na równe nogi i wyjrzała na zewnątrz. Człowiek, który przedstawił się jako Keith Henson, stał obok Bena, który właśnie rozpalał ognisko.

Dwaj pozostali też przyszli: wysoki chudy rudzielec i dobrze zbudowany brunet.

Beth usłyszała, jak przedstawiają się jej bratu; a on, zamiast trzymać język za zębami, mówi im, że siostra wspominała o spotkaniu z Keithem.

Natychmiast postanowiła działać i pospiesznie wyszła spod tropiku. Dziewczyny cisnęły się za nią. Po chwili znów wymieniali nazwiska i uprzejmości.

Keith wciąż chował oczy za ciemnymi okularami, broniąc tym samym dostępu do swoich myśli. Patrząc na jego uśmiechniętą twarz, Beth musiała przyznać, że jest niebywale przystojny i pięknie zbudowany. Lee Gomez ze swą południową urodą był również bardzo atrakcyjny, a piegowaty Matt wyglądał na fajnego chłopaka z sąsiedztwa.

– Keith mówi, że mają grill i tyle świeżych ryb, że mogliby wykarmić armię – powiedział Ben.

Posłała mu znaczące spojrzenie. Czy on naprawdę chce przyjąć zaproszenie od obcych facetów?

– Zrobiliśmy sałatkę ziemniaczaną – dorzucił Lee.

– My chyba też coś mamy? – zapytał ją Ben.

– Sałatkę – odpowiedziała za nią Amber. – Poza tym chipsy, napoje i piwo.

– Super. Rozbiliśmy się zaraz obok. Mam nadzieję, że zwabią was smakowite zapachy – zachęcał Matt.

– I co wy na to? – Ben spojrzał na nią pytająco.

– Czemu nie... – bąknęła, nie widząc innego wyjścia z kłopotliwej sytuacji.

– Na plaży po drugiej stronie wyspy spotkaliśmy kilka osób – oznajmił Keith. – Podobno was znają. Mają do nas przyjść.

– A, to pewnie Masonowie.

– Pewnie tak – mruknęła Beth. Widziała jacht należący do Hanka, noszący imię Światło Południa. Był piękny i efektowny. Wprawdzie wiekowy, bo liczył sobie już ponad czterdzieści lat, ale po generalnym remoncie silnika i kabiny wyglądał tak wspaniale, że w klubie często nazywaną go „wielką damą”.

– Przedstawili się, ale prawdę mówiąc, nie zapamiętałem imion. Poza Amandą – powiedział Keith.

Jasne, kto by jej nie zapamiętał. Metr sześćdziesiąt wzrostu, seksowna figura w kształcie klepsydry, oczy niebieskie, włosy blond. Mało który facet mija ją obojętnie.

– Razem z nią był jakiś starszy pan i jeszcze jeden facet – dodał Lee.

– Roger Mason, jej ojciec – domyśliła się Beth.

– I pewnie Hank, ich kuzyn, właściciel jachtu – dorzucił Ben.

– Możliwe. A ten trzeci gość? Wiecie, kto to jest? – dopytywał Lee.

– Pewnie Gerald, też kuzyn – powiedziała Beth.

– Aha, więc to wszystko kuzyni? – upewnił się Matt z nadzieją w głosie.

– Tak – wyjaśnił Ben.

Nawet nie wychwycił podtekstu; dla niego to było normalne, niewinne pytanie, westchnęła Beth. Jej brat jak zwykle jest zbyt pochłonięty pełnieniem roli ojca.

– Niedaleko Masonów ulokowała się para młodych ludzi – ciągnął Keith. Beth znów miała wrażenie, że zwraca się bezpośrednio do niej. – Może to też wasi znajomi? On nazywa się Brad Shaw, a ona Sandy Allison.

Pokręciła głową.

– Nie, te nazwiska nic mi nie mówią – odparła, patrząc w stronę jachtów kołyszących się na lekkiej fali.

Wcześniej nie zauważyła czwartego z nich, bo kotwiczył tuż za jachtem Masonów. Była to niewielka łódka klasy turystycznej, dość stara i zaniedbana; nawet z daleka widać było, że przydałoby jej się malowanie.

– Cztery łodzie – mruknęła.

– Tak czy owak, zaprosiliśmy na imprezę wszystkich bez wyjątku – oznajmił Keith.

– Fajnie – ucieszył się Ben.

– Przyjdźcie, kiedy wam pasuje – zachęcał Keith.

– Może trzeba wam w czymś pomóc? – zapytała go Amber.

Beth miała ochotę złapać ją za rękę i mocno potrząsnąć.

– Dzięki, ale mamy wszystko pod kontrolą – odparł z uśmiechem. – Ale jakbyście potrzebowali kogoś do niesienia chipsów i sałatki, dajcie nam znać.

Kiedy się uśmiechał, robiły mu się dołeczki. Beth spodobał się jego stosunek do dziewczyn. Był dla nich miły, ale nie próbował ich podrywać, jak niektórzy mężczyźni w jego wieku. Po prostu odnosił się do nich z sympatią. I nic więcej. Powinien wydać jej się świetnym facetem. A wydawał się podejrzany.

– To co, niedługo się zobaczymy? – upewnił się Lee. – Musimy już iść, bo mamy jeszcze trochę roboty.

– Uspokoiłaś się? – zagadnął ją Ben, gdy mężczyźni odeszli w stronę swoich namiotów.

Bez słowa pokręciła głową.

– Nie żartuj! Wciąż masz pietra? Beth, obiecuję ci, że nic się nie stanie. Przecież nie jesteśmy tu sami. Będą z nami ludzie, których znamy z klubu – tłumaczył.

Masonowie rzeczywiście są ich znajomymi. Beth lubiła ich tak jak innych członków jachtklubu, którzy z reguły są miłymi i życzliwymi ludźmi.

Na ich tle Amanda Mason stanowiła niechlubny wyjątek. Całe szczęście nie bywała w klubie zbyt często. Prawdziwym miłośnikiem żeglarstwa był jej kuzyn Hank, który odziedziczył tę pasję po ojcu, pierwszym z Masonów w klubie założonym w 1907 roku. Jak głosi legenda, wszystko zaczęło się od tego, że dwaj emerytowani kapitanowie lubili spotkać się przy szklaneczce trunku. Na początku lat dwudziestych klub liczył dziesięciu członków, by w przededniu drugiej wojny światowej mieć ich niemal stu. W latach pięćdziesiątych wzrosło zainteresowanie żeglarstwem, a co za tym idzie, klubowi przybyło członków. W konsekwencji w latach siedemdziesiątych stracił swój elitarny charakter i stał się dostępny dla wszystkich. Jednak gdy w latach dziewięćdziesiątych niegdysiejsi hippisi dorobili się fortun i włożyli eleganckie garnitury, wpisowe znacznie wzrosło i jachtklub znów stał się miejscem elitarnym.

Ben odziedziczył kartę członkowską po ojcu, admirale w stanie spoczynku. Z kolei Beth, która studiowała public relations, znalazła w klubie pracę.

Gdyby wiedziała, że będzie miała do czynienia z osobami pokroju Amandy, pewnie zastanowiłaby się dwa razy nad przyjęciem tej posady. Amanda należała bowiem do tych aroganckich istot, które rzucają papiery na biurko i nie spojrzawszy na rozmówcę, oznajmiają, że chcą mieć to skserowane. Natychmiast. Poza tym nieustannie skarżyła się na pracowników, wytykając im najdrobniejsze uchybienia. Potrafiła być tak podła, że kiedyś dwie kelnerki, które ją obsługiwały, uciekły z płaczem i więcej nie wróciły.

Ben nigdy nie nadskakiwał Amandzie; co więcej, zdawał się być odporny na jej zaczepny, zmysłowy urok. Niestety, był równie obojętny na jej chamskie wyskoki.

Beth doskonale wiedziała, że nie ma sensu skarżyć się na Amandę. Gdyby zaczęła ją krytykować, Ben na pewno uznałby to za przejaw kobiecej zazdrości.

– Cieszę się, że spotkamy się z Masonami – powiedziała bez przekonania.

– Akurat! Zwłaszcza z Amandą – prychnęła Amber, strojąc miny.

– A czego ty znów od niej chcesz? – Ben znacząco wzniósł oczy ku niebu.

– Tato, przecież to straszna suka.

– Amber! Czy ty się nie zapominasz?

– No co? Przecież nie użyłam żadnego brzydkiego słowa.

– Na przykład takiego na k... albo jeszcze gorszego – przyszła jej w sukurs Kimberly.

– Beth, dlaczego nic nie mówisz? – zirytował się Ben.

– A co mam mówić? Dziewczyny nazywają rzeczy po imieniu – odparła, wzruszając ramionami.

– Nie podoba mi się taki język – oznajmił Ben karcącym tonem.

– Amber, twojemu ojcu nie podoba się taki język. Więc go nie używaj – wyrecytowała Beth.

– Nie ma sprawy. Panna Mason to chamska, wyrachowana żmija i manipulantka. Tak jest lepiej? – zapytała słodko Amber.

– Z cyckami jak balony – dodała Kimberly.

– Kim... – zawołał oburzony Ben.

– Przepraszam – bąknęła, ale nikt nie miał wątpliwości, że ani trochę nie żałuje swoich słów.

– Macie się zachowywać przyzwoicie – nakazał, i dla wzmocnienia efektu podniósł do góry palec.

– A jakżeby inaczej – mruknęła Beth. – W końcu Amanda jest dla mnie zawsze taka miła...

Ben zgrzytnął zębami, a potem z rezygnacją machnął ręką i wszedł do swojego namiotu.

– Może nowe towarzystwo przypadnie ci bardziej do gustu – burknął na odchodnym.

Na to akurat bym nie liczyła, pomyślała Beth.

Co prawda wybierali się tylko na ognisko, ale Beth postanowiła narzucić na kostium plażową sukienkę. Dziewczyny zrobiły to samo. Potem wyładowali turystyczne lodówki z napojami i piwem, i wspólnymi siłami zataszczyli je na miejsce spotkania. Nie byli pierwszymi gośćmi; tuż przed nimi przyszli Sandy Allison i Brad Shaw. Masonów jeszcze nie było.

Sandy była popielatą blondynką o pięknych bursztynowych oczach. Była sporo niższa od swojego towarzysza, dość wysokiego blondyna, który nie zdążył jeszcze przebrać się z kąpielowych bokserek i koszulki do surfingu. Obydwoje sprawiali wrażenie otwartych i sympatycznych młodych ludzi z Kalifornii.

– Pochodzimy z zachodniego wybrzeża, ale bardzo nam się tu podoba – zapewniał Brad. – Zwłaszcza kiedy nurkujemy. Chwilami żałuję, że nie możemy zostać tu na zawsze.

– Jest cudownie! – westchnęła błogo Sandy, obejmując Brada w pasie. – Widzieliśmy miejsca, gdzie rafa sięga prawie do samej plaży.

– Co stanowi ogromne zagrożenie dla statków. W każdym razie kiedyś stanowiło – zauważył Keith, podając Bradowi piwo. – Na szczęście mamy dziś świetne mapy.

– Cóż, od lądowania pierwszych Europejczyków minęło parę ładnych lat – zauważyła Beth półgłosem.

Keith rzucił jej ostre spojrzenie. Wreszcie zdjął ciemne okulary, mogła więc w końcu zobaczyć jego oczy. Powinna się była domyślić, że będą właśnie takie. Tak ciemne, że niemal czarne, a przy tym aksamitne, obrysowane gęstymi czarnymi rzęsami, które podkreślały kontrast pomiędzy nimi a płową czupryną.

– Niewielu statkom udało się te rafy wyminąć – mruknął i wrócił do przerwanej rozmowy: – Na szczęście jacht Lee jest wyposażony w świetny sprzęt do nawigacji, więc nie musimy się niczego obawiać.

– Czy dobrze rozumiem, panie Henson, że nie jest pan doświadczonym żeglarzem? – To miało być neutralne pytanie, jednak Beth zdała sobie sprawę, że zabrzmiało jak początek przesłuchania.

– Wręcz przeciwnie. Sporo pływam. To przypadek, że tym razem przypłynęliśmy łodzią Lee.

Ciekawe skąd? – pomyślała i zanim zdążyła zastanowić się, czy wypada być tak dociekliwą, zapytała:

– A tak w ogóle to skąd jesteście?

Lee spojrzał na Matta, potem na Bena. Wreszcie wzruszył ramionami i powiedział:

– Każdy z innego miejsca na mapie. Ja na przykład urodziłem się tutaj.

– Na tej wyspie?

– W Vero Beach.

– A ja jestem rodowitym jankesem z Bostonu – powiedział Matt.

– Fajne miasto – pochwaliła Beth, po czym spojrzała wyczekująco na Keitha.

– Wirginia – rzucił lakonicznie.

– A jednak musicie dobrze znać ten rejon, skoro tu przypłynęliście – stwierdziła. – Popularne przewodniki nie wspominają o Calliope Key.

– Mówiłem przecież, że pochodzę z Vero Beach – przypomniał Lee. – Tubylcy bardzo dobrze znają to miejsce.

– Ale my biwakujemy tu pierwszy raz – zaznaczył Keith.

– A skąd się znacie? – Beth nie mogła powściągnąć ciekawości, która kazała jej sondować dalej. – Pracujecie razem?

– Nurkujemy razem – wyjaśnił Keith. – O, proszę. Są wasi znajomi.

Bez względu na swoją opinię o Amandzie, Beth musiała przyznać, że Masonowie stanowią atrakcyjną grupę. Roger, któremu dawno już stuknęła pięćdziesiątka, wciąż miał sylwetkę atlety i, jak głosiła plotka, w nocnych klubach bez kompleksów rywalizował z chłopakami, dla których mógłby być ojcem. Hank i Gerald, obaj jasnowłosi i błękitnoocy, również byli atrakcyjnymi mężczyznami.

– Ben! – Amanda włożyła w swój okrzyk tyle uczucia, jakby witała się z dawno niewidzianym członkiem najbliższej rodziny. Oczywiście nie przyszło jej do głowy, by czymkolwiek się okryć; nadal paradowała w skąpym bikini. Ze stringami. Rozpuszczone blond włosy opadały jej na ramiona perfekcyjną złotą kaskadą.

– Ta baba jest amoralna – syknęła Amber.

– Delikatnie mówiąc! – wtórowała jej Kim.

– Ale przyznacie, że jest w tym dobra – szepnęła Beth.

Podczas gdy Amanda wylewnie witała się z Benem, Hank uśmiechnął się ponad jej głową do Beth i dziewczyn.

– Cześć! – zawołał, i widać było, że naprawdę cieszy się ze spotkania.

– Cześć, Beth. Pamiętasz naszego kuzyna Geralda? – Amanda w końcu zaszczyciła ją swoją uwagą.

– Oczywiście – odparła, nadstawiając policzek do powitalnego całusa od Hanka.

– Ależ ten świat jest mały! – rzucił mało oryginalnie Gerald, wymieniając z nią uścisk dłoni.

– Czy ja wiem? W końcu nie jesteśmy zbyt daleko od domu – przypomniała.

– Racja! – odparł ze śmiechem. – Amber, dziewczyno, ty rośniesz jak na drożdżach! Jak mnie przerośniesz, wpadnę w kompleksy. A to... No nie! Nie mówcie mi, że to Kimmy?!

– Kim – poprawiła go.

– Oczywiście, Kim – powtórzył z powagą

– Wszyscy chcą rybę? – dopytywał się tymczasem Keith. – Bo jak nie, to mamy jeszcze hot dogi i hamburgery, w specjalnej ofercie dla szczurów lądowych.

– Dla mnie hot dog! – zastrzegła Kim i pierwsza podeszła do grilla, znad którego roznosiły się smakowite zapachy.

Amber dołączyła do koleżanki, zostawiając Beth w towarzystwie dorosłych.

– Miło cię widzieć, Beth. – Amanda posłała jej sztuczny uśmiech. – Masz wolny weekend? – zapytała, udając zaskoczoną.

– Tak, wyobraź sobie, że mam.

Na twarzy Amandy pojawił się wyraz dezaprobaty.

– No wiesz?! Tak w pełni sezonu? Wydawałoby się, że powinnaś mieć teraz mnóstwo pracy. Widocznie klub to już samograj, ale i tak jestem zaskoczona, że komandor cię puścił. W końcu miło mieć w zasięgu wzroku taką ładną buzię.

– Komandor da sobie radę – odparła Beth jak najmilszym tonem. – Poznałaś już Sandy i Brada?

– Tak, ale jeszcze z nimi nie rozmawiałam.

Beth uznała, że ma dość, i postanowiła dyskretnie się wycofać. Co było o tyle trudne, że jedyna droga odwrotu wiodła obok grilla. Gdyby chciała go obejść, musiałaby pójść przez las. Już prawie udało jej się przemknąć, gdy dostrzegła ją Amber.

– Ciociu, zobacz, co oni tu mają. Pycha, mówię ci! – zawołała, łapiąc ją za rękę.

Zatrzymała się więc i z wątłym uśmiechem na ustach patrzyła, jak Keith z wprawą przerzuca na ruszcie kawałek ryby.

– Ale super! – zawołała Amber, lecz słychać było, że jej entuzjazm jest trochę naciągany.

– Może jednak wolisz hot doga? – zapytał Keith.

– Widzę, panowie, że jesteście przygotowani na wszelkie okoliczności – podsumowała Beth, wskazując mrożonego hot doga. Czuła, że jest w potrzasku, uwięziona między nim a bratanicą. W dodatku Keith był tak blisko, że prawie się dotykali.

– Tylko nie myśl, że nie potrafię, to znaczy, że nie potrafimy przetrwać w spartańskich warunkach. Chyba jednak przyznasz, że odrobina wygody jeszcze nikomu nie zaszkodziła – stwierdził lekko, podnosząc wzrok znad grilla. Zachodzące słońce prawie dotykało linii horyzontu i w gęstniejącym mroku jego oczy wydawały się niemal czarne. W ich wyrazie było coś, co nasunęło jej przypuszczenie, że Keith odnosi się do niej tak samo nieufnie, jak ona do niego.

– A ja i Kim mamy namiot z dwoma sypialniami! – pochwaliła się Amber.

– Nie nazwałabym tych klitek sypialnią – zauważyła Beth z przekąsem.

– Ja mam najprostszą jedynkę, ale kiedy leje i wieje, to prawdziwy luksus – zauważył Keith. – Zresztą i tak najbardziej lubię spać pod gołym niebem i gapić się w gwiazdy.

– Super! – westchnęła Amber.

– Hej, wiesz, że ojciec nigdy się nie zgodzi, żebyś nocowała na plaży! Siusiu, paciorek, namiot i własny śpiworek, jasne?! – Beth natychmiast ostudziła jej zapał.

Zauważyła, że Keith ściąga usta, próbując ukryć uśmiech. Przeraziła się, że przestaje panować nad emocjami. I to się rzuca w oczy.

– Amber?! – zawołał Ben.

– Już idę, tato! – odkrzyknęła i pobiegła do niego.

– Jak to jest z tymi waszymi namiotami? Zamykacie je na noc na kłódkę? – zagadnął uszczypliwie Keith.

Zaczerwieniła się, ale spojrzała mu zaczepnie w oczy.

– Nie znamy was – rzuciła oskarżycielsko.

Uśmiech, który próbował stłumić, przerodził się w sarkastyczny grymas, pogłębiając dołeczki na jego policzkach.

– A Sandy i Brada znacie?

– Nie, ale to nie są trzej obcy faceci.

– A nie boisz się, że dosypałem do jedzenia trutki na szczury?

– O tym nie pomyślałam. Błąd. Może powinnam – odparowała ze złośliwym uśmieszkiem.

– Auć! To był cios poniżej pasa. Jeśli chcesz, mogę zjeść kawałek twojej porcji.

– Dzięki. Lubię ryzyko.

Najpierw spojrzał przed siebie, potem na nią.

– Często tu bywasz?

– Tak. Ale tak się jakoś złożyło, że w tym roku jesteśmy tu pierwszy raz.

Nie miała pojęcia, dlaczego tak się plącze ani po co się tłumaczy. A jednak nie potrafiła przestać.

– W tym roku spędziliśmy wakacje na Bahamach. Zwykle przypływamy tu na ostatni weekend przed rozpoczęciem roku szkolnego, ale tym razem jakoś nam nie wyszło. A ty, jak się tu znalazłeś?

– Setki razy nurkowałem w tym rejonie – odparł, wracając do grillowania – ale nigdy nie byłem na tej wyspie.

– Myślałam, że to twój kolega pochodzi z tych stron – zauważyła czujnie.

– Zgadza się. Lee zna te wody najlepiej, ale ja też tu nieraz byłem. Tyle że nie na wyspie.

– I co się takiego stało, że akurat teraz tu jesteś?

Uniósł brwi. Pomyślała, że nie spieszy się z odpowiedzią. Wręcz z nią zwleka.

– Czy ja wiem? – Roześmiał się, żeby zyskać na czasie. – Wyspa tak się jakoś nam napatoczyła.

– Przypłynęliście tutaj, żeby nurkować, tak? Czy żeby łowić ryby?

– Przecież widzisz, że nie próżnowaliśmy – zażartował, skinąwszy głową w stronę grilla.

– Ale generalnie macie zamiar nurkować?

– A co? Czyżby to było nielegalne? – Błysk w jego oczach zdradzał rozbawienie.

– Nie żartuj!

– Uwielbiam nurkowanie – wyznał, a ona wyczuła, że tym razem jest z nią szczery i pierwszy raz niczego nie udaje.

Nagle przemknęło jej przez myśl, że niesłusznie go podejrzewa. Może Ben miał rację, mówiąc, że czaszka znaleziona w lesie to jeszcze nie powód, by odsądzać od czci i wiary człowieka, który akurat tamtędy przechodził. Mimo tych racjonalnych argumentów nie potrafiła jednak pozbyć się nieufności. Czuła przez skórę, że Keith stanowi zagrożenie. Z co najmniej kilku powodów.

– Przepraszam, wezmę sobie piwo – bąknęła, szukając pretekstu do zakończenia rozmowy.

Ogarnęła ją przemożna chęć ucieczki. Chciała go ominąć, ale ze zdenerwowania wykonała niezdarny ruch i niewiele brakowało, a byłaby na niego wpadła. Na szczęście utrzymała równowagę, ale musiała się lekko o niego oprzeć. Ze zdumieniem poczuła, jak pod jej dotykiem Keith spina się, prężąc mięśnie jak przed ciosem.

– Przepraszam – mruknęła i czym prędzej odeszła. Była jednak tak skonsternowana, że zapomniała o swojej wymówce i minęła lodówkę z napojami. Na szczęście w porę się zreflektowała i jak niepyszna wróciła po piwo.

Z butelką w dłoni dołączyła do Bena, który rozmawiał z nowo poznaną parą. Sandy i Brad z przejęciem opowiadali o nurkowaniu na Wielkiej Rafie Koralowej. Beth z żalem musiała przyznać, że nigdy tam nie była.

Za to Amanda chętnie dorzuciła swoje trzy grosze, rozwodząc się nad urodą tego niezwykłego miejsca.

– Szkoda tylko, że lot trwa tak długo. To bardzo męczące – westchnęła Sandy.

– Och, ja przeżyłam niezapomnianą podróż – szczebiotała Amanda. – Wraz z kilkoma partnerami biznesowymi ojca wypłynęliśmy w kilkumiesięczny rejs i odwiedziliśmy tryliony wysp i wysepek. Na koniec przypłynęliśmy do Australii. Mnie najbardziej podobało się na Fidżi, chociaż muszę przyznać, że na Tahiti też było cudownie. Mieszkaliśmy w ślicznej małej chatce na plaży i podziwialiśmy przepiękne wschody i zachody słońca.

– Wystarczy, że jutro bladym świtem wypełzniemy z namiotów i też zobaczymy podobne cuda – wtrącił Keith, podchodząc do nich z talerzem pieczonej ryby. – W tych stronach słońce też pięknie wschodzi – dodał, uśmiechając się do Amandy. Uwodzicielsko? A może pojednawczo, by nie poczuła się urażona sugestią, że nie docenia urody swego kraju.

– Ale ja też uważam, że tu jest pięknie. – Amanda uśmiechnęła się znacząco do Beth. – Trzeba umieć się tym cieszyć, zwłaszcza gdy nie można wybrać się gdzieś dalej.

Beth odpowiedziała słodkim uśmiechem, który nijak miał się do jej rzeczywistych pragnień; miała bowiem ochotę wywalić na głowę blond Wenus topniejący lód z turystycznej lodówki.

– Podano do stołu! – zawołał Matt, wskazując rozkładane krzesełka i koce rozłożone na piasku. Ci, dla których nie starczyło miejsca, mieli do dyspozycji wykrzywione pnie palmy. Beth wybrała właśnie takie naturalne siedzisko. Po chwili przysiadł się do niej Hank, ale nie zagrzał długo miejsca; wezwany przez Amandę, posłusznie poszedł po coś do picia. Jego miejsce zaraz zajął Keith.

Beth zastanawiała się, czy przypadkiem nie czekał na dogodny moment, by się do niej zbliżyć. Trochę ją dziwiło, że szukał jej towarzystwa, mając pod ręką Amandę. Nie miała kompleksów, jednak... Amanda Mason jest mistrzynią flirtu. I wyjątkowo uwodzicielską kobietą.

– Więc pracujesz w klubie żeglarskim, tak? – zagadnął.

– Tak. – Zrobiła nieokreślony gest rękę. – Ja w nim pracuję. Oni do niego należą.

– Czyżbyś była jedną z tych biednych bogatych dziewczynek, która z nudów znalazła sobie zajęcie?

Pokręciła głową.

– Lubię tę pracę. Nie nudzę się tam. – Zawahała się, nie bardzo rozumiejąc, dlaczego czuje się zobligowana do wyjaśnień. – Mój brat należy do klubu, więc gdyby nie to, że jestem tam zatrudniona, mogłabym korzystać ze wszystkich przywilejów związanych z członkostwem. Ale i tak nie narzekam. Dobrze zarabiam i mam darmowe miejsce na przystani, a ponieważ nie mam własnej łodzi, korzysta z niego Ben. Poza tym mogę obejrzeć z bliska najpiękniejsze i najbardziej luksusowe jachty. I poznać przemiłych ludzi, bo żeglarze zwykle tacy są. Oczywiście nie wszyscy.

– Nie wszyscy? – Uśmiechnął się domyślnie.

– Nie – powtórzyła, ucinając temat. Martwiło ją, że jej niechęć do Amandy stała się tak widoczna, iż dostrzega ją nawet obcy człowiek.

– Wierzę, że praca związana z żeglarstwem jest ciekawa i przyjemna – powiedział. – Niektórzy właściciele jachtów to prawdziwi krezusi, ale nikt o tym nie wie, bo nie obnoszą się ze swoim bogactwem. Z kolei inni są biedni jak myszy kościelne, a i tak każdy grosz wydają na swoją pasję. Ci oczywiście też są miłymi ludźmi. Ale nie miej złudzeń. Morze budzi w ludziach demony.

Spojrzała na niego zaskoczona, ale on już wstawał, by dołączyć do grupy zebranej przy ognisku.

Próbuje ją przed czymś ostrzec?

Może przed samym sobą.

Zgasły ostatnie promienie słońca, a wraz z nimi znikła wspaniała feeria barw; intensywne szafiry i przetykane złotem fiolety zbladły. Zapadł zmierzch.

W oddali pojawiła się delikatna łuna bijąca od świateł gęsto zaludnionego południowego wybrzeża Florydy. Za to wyspa tonęła w gęstym mroku; ich ognisko było jedynym jasnym punktem w absolutnej ciemności. Zarośla rysowały się smoliście czarną kreską na tle granatowego nieba, w wysokich koronach sosen i pióropuszach palm szumiał wiatr.

– Hej, Keith, dziewczyny chcą usłyszeć jakąś historię o duchach! – zawołał Lee.

– Nie o duchach, tylko o piratach – sprostowała Amber.

– Piraci od dawna są duchami – zauważył Ben.

– Przynajmniej większość z nich – dodał Keith, zbliżając się do ogniska. – Współcześni piraci mają się całkiem dobrze i można ich spotkać w wielu zakątkach świata.

– Niestety – westchnęła Amanda, drżąc z zimna. Jej miniaturowe bikini nie chroniło jej przed wiatrem, który nawet na tropikalnej wyspie bywa nocą dość chłodny. Keith zauważył, że zmarzła, zdjął więc koszulę i zarzucił jej na ramiona. Podziękowała mu pięknym uśmiechem.

Odwzajemnił się tym samym.

Jego zachowanie wynikało ze zwykłej uprzejmości, a jednak zirytowało Beth. Czuła, że przesadza, lecz najbardziej denerwowało ją, że pozwala, by ktoś tak beznadziejny jak Amanda psuł jej humor. Na wszelki wypadek schyliła głowę, by na nią nie patrzeć.

– No to jak? Chcecie usłyszeć starą legendę o piratach? – zapytał Keith.

Nie został obok Amandy, tylko wysunął się na środek i usiadł w kucki przy ognisku. Beth nurtowało pytanie, czy przypadkiem nie zrobił tego specjalnie; może wie, że w ciepłym blasku ognia jego klasyczne rysy prezentują się jeszcze lepiej.