Wszystkie twoje kłamstwa - Harriet Tyce - ebook + audiobook + książka

Wszystkie twoje kłamstwa ebook

Harriet Tyce

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Szokująco mroczna i uzależniająca. Fascynujący nowy thriller psychologiczny Harriet Tyce, autorki światowego bestsellera „Krwawa pomarańcza”.

Czy zostawiła dziecko pod opieką seryjnej morderczyni?

Sadie wróciła do Londynu, aby jej córka mogła uczęszczać do ekskluzywnej szkoły, którą wybrał dla niej apodyktyczny ojciec i która jest nie tylko niezwykle pożądana, ale także wprowadza dzieci w świat bezwzględnej rywalizacji – o czym Sadie, podobnie jak inne matki, szybko się przekonuje.

Tymczasem stara się pomóc córce zaaklimatyzować w nowym miejscu i zrozumieć obowiązujące w szkole zasady. Jednocześnie próbuje odzyskać pozycję w swojej dawnej firmie, gdzie pracowała jako adwokatka. Prowadzi skandaliczną sprawę dotyczącą nauczyciela i uczennicy. To szansa, aby pokazać, co potrafi.

Czy jednak lekkomyślny flirt nie zwiedzie jej na manowce?

Czy przyjaźń nie zmąci obiektywizmu?

Czy dostrzeże, gdy niebezpieczeństwo sięgnie jej domu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 346

Oceny
4,2 (166 ocen)
75
62
22
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Macans

Nie oderwiesz się od lektury

niesamowita, nie można się oderwać, zakończenie przyprawilo o dreszcz .....
20
Czemuslawa

Nie oderwiesz się od lektury

Myślę że odbiór książki w dużym stopniu zależy od etapu na którym się znajdujemy i perspektywy. Mnie wciągnęła od pierwszej strony, czyta się na prawdę dobrze. Lektorka idealnie dobrana do książki, brawo!
10
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

To druga pozycja autorki ale tak ekscytująca, że do końca nie mogłam jej odłożyć. Nie pamiętam aby w ostatnim czasie pochłonięta byłam dobrym kryminałem. Autorka napisała wyjątkowy, oryginalny, godny uwagi kryminał z interesującym opisem psychologicznym bohaterów .
10
Wiosna333

Dobrze spędzony czas

Postanowiłam, że będę umieszczać swoją opinię o każdej przeczytanej książce, gdyż sama też chętnie czytam recenzje innych czytelników. "Wszystkie twoje kłamstwa" to druga powieść tej autorki. Mnie osobiście podobała się o wiele bardziej niż "Krwawa pomarańcza". W " Wszystkie twoje kłamstwa " śledzimy historie pełne obsesji, rywalizacji, nienawiści, a zakończenie.... zaskakujące.
10
magii

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie napisana powieść, szybkie tempo, mocne zakończenie i duże emocje. Nie mogłam się od niej oderwać.
10

Popularność




Część I

Roz­dział 1

1

Pierw­szy raz śpię w pokoju matki. W każ­dym razie pierw­szy, odkąd pamię­tam. Jest zimno. Spod koł­dry wystaje mi tylko ręka – mam lepką skórę i zimne palce. Prze­wra­cam się na bok i cho­wam ją, paso­ży­tu­jąc na cie­ple Robin. Córka pochra­puje cichutko obok mnie. Minęło parę lat, od kiedy ostatni raz chciała ze mną spać, lecz poko­nała ją panu­jąca w domu tem­pe­ra­tura. Pierw­szej nocy po przy­jeź­dzie weszła do pokoju, który dla niej przy­go­to­wa­łam, i natych­miast wyszła.

– Tam jest jak w lodówce – powie­działa. – I nie podoba mi się ten dziwny obraz.

– Prze­wie­szę go – odpar­łam, lecz nie zapro­te­sto­wa­łam, kiedy przy­szła do mnie do łóżka. Nie chcę spusz­czać jej z oczu.

Koł­dra jest za cienka. Żeby było cie­plej, narzu­ci­łam na nią nasze kurtki, ale zsu­nęły się na pod­łogę, kiedy zasnę­ły­śmy. Teraz nacią­gam je z powro­tem, sta­ra­jąc się nie zbu­dzić Robin. Kiedy wsta­niemy, będzie zimno.

Pie­cyk gazowy wciąż tu jest. Pamię­tam, że cza­sem, w naj­mroź­niej­sze zimowe dni, matka pozwa­lała mi się przy nim ubie­rać, ostrze­ga­jąc, żebym nie pod­cho­dziła za bli­sko. Wtedy nie wolno mi było go doty­kać. Teraz też się boję. Brą­zowy, błysz­czący i zgru­biały, wyziera spod wielu warstw farby, ma ostre kanty i czarne od sadzy cera­miczne pal­niki. Nie wiem nawet, czy działa. Komi­nek, kie­dyś biały, zdą­żył już pożółk­nąć i jest osma­lony. Wie­czo­rem sta­ra­łam się nie patrzeć na sto­jące na nim por­ce­la­nowe figurki, lecz w przy­ćmio­nym świe­tle poranka widzę, że są to zna­jome kosz­marki z dzie­ciń­stwa, uśmiech­nięte pasterki i idio­tycz­nie wyszcze­rzony pier­rot, wszyst­kie stło­czone na wąskiej półce.

Robin poru­sza się, wzdy­cha i znów zapada w sen. Chcę, żeby jesz­cze tro­chę pospała. Czeka ją ciężki dzień. Ogar­nia mnie nie­po­kój. Wil­gotna sypial­nia jest przy­tła­cza­jąca i znowu zaczy­nają prze­śla­do­wać mnie myśli o cie­płym domu, z któ­rego ucie­kłam. O kon­tra­ście mię­dzy odrzu­co­nym przez córkę poko­jem gościn­nym mojej matki a sypial­nią, którą musia­ły­śmy zosta­wić w Sta­nach. Różowe zasłony udra­po­wane na łóżku, owcze skóry na pod­ło­dze – tu żad­nych skór nie ma, jest tylko wypo­sa­żona w oka­załe rogi bara­nia czaszka nad scho­dami.

Za to tu jest bez­piecz­nie. Daleko. Robin przy­suwa się bli­żej i czuję cie­pło jej ręki. Ści­ska w niej małą sury­katkę z dzia­niny, maskotkę, którą zro­biła dla niej moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka Zora. Oddy­cham spo­koj­niej. Po tym, co zaszło, pobyt w naszym ame­ry­kań­skim domu zawsze przy­pra­wiałby mnie o dresz­cze, mimo panu­ją­cego tam cie­pła. Na myśl o tym drżę nawet teraz, bo nie otrzą­snę­łam się jesz­cze z szoku. Głę­boki wdech i wydech. Już nas tam nie ma.

Wycią­gam rękę i biorę tele­fon z noc­nego sto­lika. Nic. Żad­nych wia­do­mo­ści. Bate­ria się koń­czy, a obok łóżka oczy­wi­ście nie ma gniazdka. Dobrze cho­ciaż, że jest prąd. Muszę wezwać kogoś, żeby spraw­dził kable. Chyba że nas przed­tem porazi. Leżę, ukła­da­jąc w gło­wie listę rze­czy nie­zbęd­nych dla bez­pie­czeń­stwa domu i przy­tła­cza mnie ich liczba. Przy­naj­mniej nie będę miała czasu myśleć o niczym innym.

– Która godzina? – mam­ro­cze Robin, prze­wra­ca­jąc się na plecy i prze­cią­ga­jąc.

– Pra­wie siódma – odpo­wia­dam. I po chwili dodaję: – Pora wsta­wać.

Mimo to wciąż leżymy, aby opóź­nić chwilę, kiedy będziemy musiały sta­wić czoło zimnu. W końcu biorę się w garść, jed­nym ruchem odrzu­cam koł­drę i wyska­kuję z łóżka.

– Jesteś okrutna. – Robin szybko siada. – Muszę brać prysz­nic? W łazience jest lodo­wato.

– Nie, nie musisz. Potem spró­buję coś z nią zro­bić.

Córka bie­gnie do swo­jego pokoju i sły­szę jej gło­śne kroki na górze. Ona się stroi, a ja nacią­gam dżinsy i swe­ter. Nie przej­muję się wyglą­dem. Jest za zimno na próż­ność.

• • •

– Nie chcę iść – mówi z grzanką w ręce. Odkłada ją nie­tkniętą na talerz i wzdy­cha.

Pęka mi serce.

– Wiem.

– Nie spodoba mi się tam. – Robin odwraca się i układa włosy w kok na czubku głowy.

– Może nie będzie tak źle.

– Będzie – mówi nie­zno­szą­cym sprze­ciwu tonem i prze­szywa mnie wzro­kiem.

Jest w szó­stej kla­sie i ma wkrótce prze­kro­czyć bramę nowej szkoły lata po tym, jak jej przy­szłe kole­żanki potwo­rzyły grupy, grupki i pod­grupki. Nawet mun­du­rek – świeżo wypra­so­wany i nowiutki, pro­sto z pudełka – źle na niej leży, bo koł­nie­rzyk jest za luźny, a spód­niczka za długa. W jaskra­wo­czer­wo­nym swe­terku i śnież­no­bia­łej blu­zeczce jest jesz­cze bled­sza niż zwy­kle. Kupi­łam te rze­czy przy Fin­chley Road, w skle­pie ze szkol­nymi mun­dur­kami, który dobrze pamię­tam z dzie­ciń­stwa.

– Będzie dobrze – mówię z nutą despe­ra­cji w gło­sie. – Zoba­czysz, poznasz nowych, miłych przy­ja­ciół… – Biorę kawa­łek grzanki, patrzę nań i odkła­dam na talerz. Ja też nie jestem głodna.

– Może. – Wyraź­nie sły­chać, że Robin nie jest tego pewna. Koń­czy ukła­dać włosy, wyj­muje z kie­szeni komórkę i momen­tal­nie zatraca się w czymś, co widzi na ekra­nie.

Wzdry­gam się, z tru­dem nad sobą panu­jąc. Dostała wia­do­mość od ojca? Andrew życzy jej powo­dze­nia w nowej szkole? Nie wiem, czy w ogóle z nim roz­ma­wiała, odkąd wyje­cha­ły­śmy… Odkąd musia­ły­śmy wyje­chać. Wciąż prze­wija ekran, wciąż wodzi po nim oczami. W końcu nie mogę się powstrzy­mać i lek­kim tonem pytam:

– Coś cie­ka­wego? Tata napi­sał? – Nie­dba­łym gestem biorę swoją komórkę i wkła­dam do torebki.

Robin pod­nosi wzrok. Ma bladą, nie­ru­chomą twarz i oczy ciemne jak włosy. Kręci głową.

– Nie – mówi. – Nie roz­ma­wia­łaś z nim?

Uśmie­cham się obo­jęt­nie. Muszę pod­trzy­mać roz­mowę. Córka musi myśleć, że wszystko jest nor­mal­nie. Po co ma wie­dzieć, że mój ostatni kon­takt z mężem był wście­kle wysy­czaną wymianą zdań przez tele­fon, zanim na dobre go nie wyłą­czył. „Wyno­cha – wyce­dził. – Nie chcę cię tu widzieć. Ani cie­bie, ani jej”. Z nie­na­wi­ścią, jakiej ni­gdy przed­tem nie sły­sza­łam w jego gło­sie.

Za długo mil­czę. Córka patrzy pyta­jąco.

– Jakieś nowe plo­teczki? – pytam z tru­dem. – Cza­tu­jesz z kimś?

Od paru mie­sięcy mię­dzy jej przy­ja­ciół­kami i pozo­sta­łymi kole­żan­kami ze sta­rej klasy trwa kłót­nia i naj­śwież­sze wia­do­mo­ści z frontu są dla mnie dziw­nie wcią­ga­jące.

– Mamo, oni tam jesz­cze śpią. W Sta­nach jest śro­dek nocy.

– Prze­pra­szam. Tak, oczy­wi­ście, nie pomy­śla­łam. – Moje słowa wiszą w powie­trzu i Robin w końcu ulega.

– Ale jest mnó­stwo wia­do­mo­ści z wczo­raj, kiedy spa­łam. W pią­tek Tyler usiadł w auto­bu­sie obok Addi­son, a nie obok Emmy, i teraz nikt nie chce z nią roz­ma­wiać, to zna­czy z Addi­son.

– O Boże…

– Wiem. To takie głu­pie. – Córka zerka na ekran jesz­cze raz i rzuca tele­fon.

– Może w szkole dla dziew­cząt będzie łatwiej – mówię, sta­ra­jąc się, żeby to wypa­dło prze­ko­nu­jąco. Nie wypada.

Robin wzru­sza ramio­nami.

– Na pewno się dowiem.

Ostat­nia klasa pod­sta­wówki. Wspo­mnie­nia wciąż tkwią głę­boko w mojej pamięci. Wszy­scy koń­czą jede­na­ście lat, jedni wyglą­dają jak nasto­latki, inni wciąż jak dzieci. Na szczę­ście Robin, ani za wysoka, ani za niska, jest pośrodku tego spek­trum i niczym szcze­gól­nym się nie wyróż­nia. Ale i tak będzie jej ciężko. Wciąż pamię­tam to poczu­cie odrzu­ce­nia, te zło­śliwe docinki. Mnie też będzie ciężko, ale przy­naj­mniej nie muszę adap­to­wać się do nowej szkoły i prze­cho­dzić przez to wszystko jesz­cze raz.

– Nie wiem, jak sobie radzą bez two­ich media­cji.

– Chyba nie radzą – mówi Robin z poważną miną. – Coraz czę­ściej się kłócą. A kiedy się o tym dowia­duję, jest już za późno.

– Na pewno coś wymy­ślą. No i nie­długo znowu je zoba­czysz. Może w Boże Naro­dze­nie.

Robin milk­nie. To dla nas za duża zmiana. Za duża i za szybka. W ciągu led­wie kilku dni nasz świat sta­nął na gło­wie. Atmos­fera gęst­nieje.

– Wiem, że to trudne – mówię. – Ale damy sobie radę. Mamy szczę­ście, że tra­fił nam się ten dom. Twoja szkoła była świetna, ale zawsze chcie­li­śmy, żebyś cho­dziła do szkoły tutaj, w Lon­dy­nie. Zoba­czysz, na pewno ci się spodoba… – Zawo­dzi mnie głos.

Przy­po­mina mi się ten ostatni sza­lony dzień na Bro­okly­nie, kiedy z przy­kle­jo­nym do twa­rzy uśmie­chem bez­czel­nie okła­my­wa­łam córkę, tłu­ma­cząc, dla­czego musimy wyje­chać. Zaraz, natych­miast. Bez żad­nych poże­gnań.

– Na pewno? A tobie? Było ci tam dobrze? – Robin ma podejrz­liwą minę i ścią­gniętą twarz.

– Tak. – Kolejne kłam­stwo. Ale tym razem nie­wiel­kie.

– Ale mówi­łaś, że nie mia­łaś naj­lep­szego dzie­ciń­stwa.

Bystra jest. Aż za bar­dzo. Szybko biorę się w garść.

– Mówi­łam nie o szkole, tylko o domu. O two­jej babci. Nie prze­pa­dała za dziećmi, nawet za wła­sną córką. Szkoła była dla mnie ucieczką. Tak, cza­sem było ciężko, ale mia­łam tam kilka przy­ja­ció­łek. Bar­dzo mi się podo­bała biblio­teka. W szó­stej kla­sie wybrano mnie na kapi­tankę, prze­wod­ni­czącą samo­rządu szkol­nego, i moje nazwi­sko wisiało na głów­nej tablicy. Faj­nie było. Zde­cy­do­wa­nie lepiej niż tutaj. – Zata­czam ręką łuk, wska­zu­jąc zimną, zmę­czoną życiem kuch­nię.

Robin uśmie­cha się i sili na żart.

– Tam będzie przy­naj­mniej cie­pło.

Obej­muję ją przez stół i po chwili ona obej­muje mnie.

– Chodźmy – rzu­cam. – Nie możemy się spóź­nić, nie pierw­szego dnia.

Córka kiwa głową, prze­cina pokój, bie­rze torbę i wkłada ręka­wiczki. Żeby ukryć prze­tłusz­czone włosy, nacią­gam na głowę weł­nianą czapkę i wycho­dzimy.

Klap, klap, klap – zgod­nym kro­kiem idziemy na przy­sta­nek auto­bu­sowy. Zer­kam na córkę. Ma kamienną twarz i dum­nie pod­nie­sioną głowę; tak młoda, a już pra­wie doro­sła.

Nie wiem, co nas czeka. Chcę zacho­wać spo­kój, lecz nie mogę wyzbyć się stra­chu, który zalega mi w brzu­chu ciężki jak nasze kroki na chod­niku.

Roz­dział 2

2

Sie­dzę przy oknie z czo­łem opar­tym o szybę. Czter­dziestka szóstka, pełna i powolna, toczy się od przy­stanku do przy­stanku z Cam­den do St John’s Wood. Pamię­tam tę trasę tak dobrze, że mogła­bym ją przejść z zamknię­tymi oczami. Wszystko jest takie samo, a zara­zem inne, bo posta­wiono tu wiele nowych budyn­ków, a wiele sta­rych odma­lo­wano.

Zer­kam na pro­fil córki. Wciąż pochła­nia ją ekran tele­fonu. Nagle par­ska śmie­chem i pod­nosi głowę.

– Emma napi­sała dłu­giego mejla. Same tam dra­maty. Dobrze, że nie muszę się z tym wozić. – Chowa tele­fon do torby.

Pra­wie jej wie­rzę.

Dojeż­dżamy do zna­jo­mego przy­stanku i ści­ska mnie w brzu­chu. Nagle dociera do mnie uliczny zgiełk. Pisk hamul­ców, dźwięk klak­so­nów, daleki głos jakie­goś męż­czy­zny krzy­czą­cego „Wal się!”. Wci­ska­jące się do auto­busu spa­liny dra­pią w gar­dle, tuż obok pły­nie nie­koń­czący się stru­mień czar­nych SUV-ów. Wkrótce się okaże, że jako jedyne przy­jeż­dżamy do szkoły auto­bu­sem.

Auto­bus nagle hamuje i ude­rzam głową w szybę. Wra­cają wspo­mnie­nia i zamy­kam oczy.

• • •

– W życiu się tam nie dosta­niemy – powie­dzia­łam przed dwoma laty, dowie­dziaw­szy się, co zro­biła moja matka. – Jest za późno. Za duża kon­ku­ren­cja. Nie ma mowy, żeby coś się nagle zwol­niło. Nie na początku czwar­tej klasy i nie za dwa lata. Lista ocze­ku­ją­cych ma pew­nie metr dłu­go­ści. Ona myśli, że może wszystko kon­tro­lo­wać, ale nie może. Nawet gdy­by­śmy chcieli na to pójść, to i tak nic by z tego nie było.

Oka­zało się, że mia­łam rację, dla­tego bar­dzo się ucie­szy­łam, kiedy zadzwo­ni­łam i sekre­tarka szybko odpra­wiła mnie z kwit­kiem.

Ale to było, zanim wszystko się popsuło. W nie­całe dwa lata moje mał­żeń­stwo z Andrew runęło jak domek z kart. Dla­tego przed paroma tygo­dniami z wiel­kim zasko­cze­niem ode­bra­łam tele­fon od tej samej sekre­tarki, która poin­for­mo­wała mnie, że jeśli Robin może natych­miast zacząć, to miej­sce czeka. Już mia­łam odmó­wić, lecz coś mnie powstrzy­mało. „Pozwoli pani, że się zasta­no­wię”. Zamiast od razu zre­zy­gno­wać, powie­dzia­łam to.

Nie mia­łam poję­cia, że z ser­cem w gar­dle, zroz­pa­czona i zde­spe­ro­wana, czter­dzie­ści osiem godzin póź­niej znów zadzwo­nię do Lon­dynu, aby ją zapy­tać – aby ją bła­gać – czy pro­po­zy­cja jest wciąż aktu­alna. Pro­szę. Dla Robin to tylko zwy­kłe miej­sce, wypeł­nie­nie nie­ocze­ki­wa­nej dziury w kla­sie. Ale dla mnie to cud, jedyna moż­li­wość ucieczki. Ucieczki, któ­rej koniecz­ność wła­śnie odkry­łam. Musia­łam wysłać córkę do Ashams – taki waru­nek posta­wiła moja matka, ina­czej nie odzie­dzi­czy­ła­bym spadku. Gdyby Robin tam nie poszła, stra­ci­ła­bym i dom, i nie­wielki dochód z majątku matki, pie­nią­dze, które teraz, po ucieczce od męża, ledwo wystar­czały nam na życie.

Gdy ponad dzie­sięć lat temu opusz­cza­łam ten dom, poprzy­się­głam sobie, że ni­gdy tu nie wrócę. Nie pozwolę, żeby matka znów mnie kon­tro­lo­wała.

Ale zła­ma­łam to przy­rze­cze­nie dla Robin.

• • •

A teraz jeste­śmy przed szkołą i mocno zaci­skam pię­ści w kie­sze­niach. Nawet oglą­dany oczami doro­słej kobiety gmach wciąż jest wielki, oka­zały. Archi­tek­tura w sam raz dla naj­bar­dziej pre­sti­żo­wej szkoły dla dziew­cząt w pół­noc­nym Lon­dy­nie. Sta­ram się nie wyobra­żać sobie, jak onie­śmie­la­jący musi być dla mojej córki.

Są tu dwie żela­zne bramy prze­dzie­lone ele­ganc­kim klom­bem z buksz­pa­no­wym żywo­pło­tem i fioł­kami alpej­skimi. Wio­dący z każ­dej pół­ko­li­sty pod­jazd bie­gnie do sze­ro­kich scho­dów pro­wa­dzą­cych do głów­nego wej­ścia. Mimo wspa­nia­łego oto­cze­nia gmach nie stoi zbyt daleko od chod­nika i zamiast maje­sta­tycz­nie prze­jeż­dżać przez bramę, sta­ro­dawny powóz musiał pew­nie ostroż­nie manew­ro­wać. To miej­sce nie mogło róż­nić się bar­dziej od ame­ry­kań­skiej szkoły Robin, nowo­cze­snego budynku sto­ją­cego w cichej uliczce. Ta szkoła dźwiga cię­żar histo­rii, powagi sto­ją­cej w sprzecz­no­ści z obec­no­ścią dzieci za jej oka­za­łymi bra­mami.

Patrzę na córkę. Ma napiętą twarz i blade policzki, z któ­rych odbie­gła cała krew.

– Będzie dobrze – mówię. Chcę jej to obie­cać. I nie mogę.

Robin roz­gląda się wokoło nie­ru­cho­mymi oczami. Ści­ska mnie za rękę.

– To jest… pod­sta­wówka?

– Tak. Jest bar­dziej przy­ja­zna, niż wygląda, zoba­czysz. – Już mam skrzy­żo­wać palce, lecz się powstrzy­muję.

– O rany.

– Lepiej już chodźmy – rzu­cam i Robin kiwa głową.

Idziemy powoli pod­jaz­dem i wcho­dzimy na kamienne schody. Drzwi są sze­ro­kie, drew­niane, z wypo­le­ro­wa­nymi na błysk mosięż­nymi oku­ciami. Wycią­gam rękę, aby je otwo­rzyć, lecz w tej samej chwili ktoś otwiera je gwał­tow­nie od wewnątrz i ener­gicz­nym kro­kiem ze szkoły wycho­dzi jakaś kobieta. Pra­wie na mnie wpada, więc wystra­szona odska­kuję do tyłu i żeby nie stra­cić rów­no­wagi, chwy­tam córkę za łokieć, omal nie pocią­ga­jąc jej za sobą. Wykrę­cam kostkę i całą nogę prze­szywa ostry ból.

– Niech pani uważa! – war­czy wynio­śle kobieta. – Mogłam spaść ze scho­dów! – Mija nas i odcho­dzi. Ide­al­nie uło­żone puszy­ste włosy pod­ska­kują jej na ramio­nach w rytm szyb­kich, zde­cy­do­wa­nych kro­ków.

Wali mi serce. Odpro­wa­dzam ją wzro­kiem. Wysoka blon­dynka. Agre­sywna.

– Nic ci nie jest? – pyta Robin i w tej samej chwili ze szkoły wycho­dzi kolejna kobieta, która potrąca nas i cmo­ka­jąc z nie­za­do­wo­le­niem, scho­dzi na dół.

Ści­ska mnie w gar­dle, jak­bym miała się zaraz roz­pła­kać. Albo wrza­snąć, żeby się od nas odpie­przyły. Szybko wycie­ram wil­gotne oczy.

– Nie, nic.

• • •

W sekre­ta­ria­cie przed­sta­wiam Robin i wypeł­niw­szy for­mu­larz kon­tak­towy, wycze­ku­jąco staję obok niej.

– Mamo, możesz już iść – mówi córka.

Sekre­tarka się śmieje.

– Robin nic tu nie grozi, pani Spence.

– To nazwi­sko mojego męża. – W obec­no­ści Robin nie mam odwagi powie­dzieć „byłego”. – Ja nazy­wam się Roper. Sadie Roper.

– Oczy­wi­ście, pani Roper – mówi sekre­tarka i obie patrzą na mnie, cze­ka­jąc, aż wyjdę.

– Idź już, mamo – szep­cze Robin.

Prze­no­szę wzrok na sekre­tarkę.

– To wszystko? Nie muszę nic wię­cej robić? Nie opro­wa­dzi mnie pani po szkole, nie przed­stawi wycho­waw­czyni?

Sekre­tarka kręci głową.

– Nie dzi­siaj. A wycho­waw­czy­nię pozna pani w sto­sow­nym cza­sie. Przy­ślemy pani szcze­góły wie­czoru rodzi­ciel­skiego. – Pod­cho­dzi do Robin. – Chodź, pokażę ci twoją klasę.

I wypro­wa­dza córkę tak szybko, że nie zdą­żam się nawet z nią poże­gnać.

Roz­dział 3

3

Wra­cam szybko na przy­sta­nek auto­bu­sowy po dru­giej stro­nie ulicy i ból nogi powoli ustę­puje. Muszę tro­chę posprzą­tać w domu, a potem wpaść do zespołu adwo­kac­kiego i spy­tać, czy cze­goś dla mnie nie mają. Niczym wielka prze­paść zioną za mną dłu­gie lata prze­rwy w prak­tyce, lecz to mnie nie prze­raża. Ostat­nio musia­łam sta­wić czoło cze­muś gor­szemu. Dużo gor­szemu.

Nie powinno tak być. Buzuje we mnie gniew: na Andrew za to, że oka­zał się takim sukin­sy­nem, na poczu­cie odrzu­ce­nia, gniew na wście­kłość, która wypę­dziła mnie za Atlan­tyk i znów pchnęła pro­sto w szpony matki, do tej rudery. Przez głowę prze­la­tują myśli o naszym nowym miesz­ka­niu. Tam białe ściany i czy­ste drew­niane pod­łogi, a tu mroczna gra­ciar­nia, zapusz­czony wik­to­riań­ski dom z prze­sło­nię­tymi blusz­czem oknami. Tok­syczna spu­ści­zna.

Nad­jeż­dża auto­bus. Nie czas o tym myśleć. Wszystko wymyję, wyszo­ruję i wyczysz­czę, wszystko zde­zyn­fe­kuję. Wyj­muję tele­fon. Chcę zapro­sić Zorę na kola­cję i moje palce zawi­sają na chwilę nad ekra­nem. W końcu piszę.

„Nie­spo­dzianka! To długa histo­ria, ale wró­ci­ły­śmy z Robin i miesz­kamy w sta­rym domu. Kola­cja? Jutro? Musimy poga­dać, mamy duże zale­gło­ści. xx”.

Naj­waż­niej­sza jest przy­szłość, a nie prze­szłość.

• • •

Zaraz po powro­cie do domu oglą­dam boj­ler, na który nie mia­łam czasu zer­k­nąć wie­czo­rem, i ku swo­jemu zasko­cze­niu odkry­wam, że jest względ­nie nowy. Kilka minut póź­niej jest już włą­czony i pra­cuje. Cie­pło i gorąca woda – to prze­pę­dzi moje demony.

Pod­nie­siona na duchu zabie­ram się do sprzą­ta­nia. Skro­bię i szo­ruję każdą powierzch­nię w zasięgu wzroku, nie prze­sta­jąc nawet na sekundę, żeby nie dopu­ścić do sie­bie ani jed­nej myśli o prze­szło­ści, uda­jąc, że nie pamię­tam tych skrzy­pią­cych desek pod­ło­go­wych, popę­ka­nych pły­tek, śladu na ścia­nie, który zro­biła matka, rzu­ca­jąc we mnie książką, czy ster­czą­cego z pod­łogi gwoź­dzia, na któ­rym roz­dar­łam ze sto par raj­stop, bo ni­gdy nie pamię­ta­łam, że tam jest. Wraz z kurzem w domu ubywa mroku i zimne słońce wpa­da­jące do kuchni przez brudne okna tro­chę popra­wia mi humor.

Po paru godzi­nach sza­leń­czego sprzą­ta­nia kuch­nia nadaje się do użytku. Pie­kar­nik jest wciąż ten sam, ten, który pamię­tam sprzed lat. Spraw­dzam, czy działa i oka­zuje się, że wciąż instynk­tow­nie wiem, jak długo trzeba przy­trzy­mać wci­śniętą gałkę, żeby zapa­lił się gaz.

Jest też stary czaj­nik z wystrzę­pio­nym kablem i nagim dru­tem na wierz­chu. Pamię­tam, jak przed pięt­na­stu laty, kiedy byłam tu ostatni raz, kaza­łam matce go wyrzu­cić. Pod­no­szę go i przez chwilę obra­cam w rękach, sunąc pal­cem po śla­dach kamie­nia. Nagle czuję ucisk w klatce pier­sio­wej i smak żółci w ustach. „Naj­wy­żej zdechnę pora­żona prą­dem. Co cię to obcho­dzi?” – jej słowa wciąż pobrzmie­wają mi w uszach. Z uśmie­chem w kąci­kach ust wrzu­cam czaj­nik do dużego, czar­nego pla­sti­ko­wego worka. Prze­ko­puję kre­dens, znaj­duję mały ron­del, napeł­niam go wodą i sta­wiam na pal­niku.

Mimo że dom stoi przy ruchli­wej ulicy, tu, w kuchni, nie sły­chać żad­nych odgło­sów. Dener­wuje mnie ta cisza. Przez okienko w kuchen­nych drzwiach patrzę na beto­nowe podwórko ocie­nione cho­ja­kami. W rogu rośnie zimny, ciemny cis. Wszyst­kie pozo­stałe rośliny, któ­rych kie­dyś doglą­dała matka, zwię­dły i zbrą­zo­wiały, a w kątach leżą kupki pożół­kłych liści nawia­nych przez wiatr. Roz­we­selę to wszystko pelar­go­niami, zasa­dzę je w dużych, nie­bie­skich donicz­kach. Pamię­tam, jak na Dzień Matki przy­nio­słam jej bukiet tuli­pa­nów. „Są takie krzy­kliwe – powie­działa, wrzu­ca­jąc do zlewu zgnie­cione kwiaty. – Nie dość, że muszę być matką, to jesz­cze mi o tym przy­po­mi­nasz”. Pamię­tam, jak było mi wtedy głu­pio, jak mała się poczu­łam. Zato­czy­łam się do tyłu, jak­bym miała za duże stopy, i ucie­kłam z kuchni.

Pora zasa­dzić żon­kile i prze­bi­śniegi. Kro­kusy. Tuli­pany papu­zie, im bar­dziej jaskrawe, tym lepiej. Robin mi pomoże. Odwra­cam się od drzwi i roz­glą­dam po kuchni. Może i jest czyst­sza, ale wciąż ponura, wciąż pusta.

Gotuje się woda, więc robię her­batę, sia­dam i ogrze­wam ręce cie­płem kubka. Docho­dzi połu­dnie. Robin je już pew­nie lunch. Może przy­naj­mniej posiłki są tam teraz lep­sze. Przy­po­mina mi się, co nam ser­wo­wano: pły­wa­jącą w tłusz­czu laza­nię, zimne purée z ziem­nia­ków, roladę z twar­dej jak kamień cie­lę­ciny z zie­lo­no­sza­rym jaj­kiem na twardo w środku i zapie­kankę z szynką. Biorę głę­boki wdech i wypusz­czam powie­trze. Nie teraz. Dość wspo­mnień. To, co kryją, jest gor­sze, dużo gor­sze, a ja nie mam czasu. Wra­cam myślami do Robin.

„Będzie dobrze”. Tak jej powie­dzia­łam. „To bar­dzo przy­ja­zna szkoła”. I inne pokrze­pia­jące zda­nia. Lecz tak naprawdę ni­gdy nie było tam przy­jaź­nie. Było ofi­cjal­nie i bez­dusz­nie. Bądź pewna sie­bie, płyń albo idź na dno. Tak to wtedy wyglą­dało. Ale może się zmie­niło. Pamię­tam, jak Robin ści­skała mnie za ramię. Robiła to tak mocno, tak kur­czowo, aż dziw, że nie mam sinia­ków. Oby nie było tak źle, jak się oba­wiała.

Boję się, że będzie dużo gorzej.

Her­bata szybko sty­gnie, więc piję ją dużymi łykami i odsu­wam kubek. Muszę się prze­brać, pójść do zespołu i spy­tać, czy nie mają dla mnie pracy. Jestem realistką i zdaję sobie sprawę, że może być ciężko, ale nie stać mnie teraz na wąt­pli­wo­ści.

Przed wyj­ściem chcę tro­chę posprzą­tać w pokoju Robin. Za cza­sów matki był to pokój gościnny, cho­ciaż rzadko kiedy miała gości. Bez­względna w dzia­ła­niach, wyrzu­cam stam­tąd sterty sta­rych gazet i cza­so­pism. Wyła­nia się komoda i szafa. Stare kurtki, żakiety, zje­dzone przez mole lisie futro z ogo­nem, który szyl­kre­towa spinka przy­trzy­muje w lisim pysku – wszystko tra­fia do pla­sti­ko­wych wor­ków.

Przy­cho­dzi SMS od Zory. „Oj tak, chęt­nie! WTF??? Musisz mi wszystko opo­wie­dzieć. WSZYSTKO! Nie mogę uwie­rzyć, że wró­ci­łaś, i bar­dzo chcę Cię zoba­czyć xx”.

Popra­wia mi się humor, jakby przez szparkę wpa­dła smużka świa­tła. Cie­szę się na to spo­tka­nie, choć wiem, że będę musiała długo się tłu­ma­czyć. Nie mogąc wykrze­sać z sie­bie słów, wysy­łam emo­ti­kon z pod­nie­sio­nym kciu­kiem.

Roz­dział 4

4

Prze­bie­ra­nie się jest jak podróż w prze­szłość. Wkła­dam bie­li­znę, czarne raj­stopy, białą bluzkę, czarną spód­nicę i żakiet, cie­sząc się, że z sen­ty­mentu nie wyrzu­ci­łam tego stroju, choć taki szmat czasu wisiał bez­u­ży­teczny w sza­fie. Wymę­czony kom­plet, który nosi­łam w sądzie ponad dekadę temu.

W spód­nicę wcho­dzę bez pro­blemu. W żakiet też, jak­bym w ogóle się nie zmie­niła. Oce­niam swoją syl­wetkę w zaku­rzo­nym lustrze na drzwiach i cofam się w cza­sie dwa­dzie­ścia lat, do mojego pierw­szego dnia w zespole, na długo przed Andrew, przed Robin, zanim moja kariera zawo­dowa ustą­piła miej­sca życiu, jakiego zupeł­nie nie mogłam prze­wi­dzieć.

Mimo wszystko, mimo wymu­szo­nego cha­rak­teru tego nowego początku, jestem lekko pod­eks­cy­to­wana. Przy­naj­mniej znowu będę mogła wyko­rzy­stać moje kwa­li­fi­ka­cje zawo­dowe. Wró­cić do pracy.

• • •

Coraz bar­dziej zde­ner­wo­wana idę szybko Ken­tish Town Road do metra w Cam­den Town i wkrótce, wcze­śniej, niż­bym chciała, jestem na Embank­ment, a zaraz potem w Tem­ple. Skrę­cam w Tem­ple Place i prze­ci­nam Mil­ford Lane z błysz­czą­cymi w słońcu czar­nymi, żela­znymi barier­kami. Przy­staję i roz­glą­dam się. Tak dobrze pamię­tam tę uliczkę. Kie­dyś, na początku naszego związku, odu­rzona tanim winem i ogniem pącz­ku­ją­cej miło­ści, obści­ski­wa­łam się tu z Andrew.

To był miły wie­czór, przy­wo­dzi dobre wspo­mnie­nia. Nacho­dzą mnie te nieco wcze­śniej­sze, z dużo mrocz­niej­szego wie­czoru kilka mie­sięcy przed naszym spo­tka­niem, o star­szym adwo­ka­cie, który uwa­żał, że należą do niego wszyst­kie młode apli­kantki i może je bez­kar­nie obma­cy­wać. Zanim mu się wyrwa­łam, musia­łam sto­czyć ciężką walkę, poczę­sto­wać go moc­nym kop­nia­kiem. Przy­staję w tym miej­scu, na lewo od scho­dów, i wycie­ram ręce w spód­nicę. Minęło pra­wie dwa­dzie­ścia lat, a wspo­mnie­nia są wciąż świeże. Potrzą­sam głową, żeby ochło­nąć, i idę dalej. Schody, łuko­wate przej­ście na Essex Street i dwa sta­ran­nie upo­rząd­ko­wane, rów­no­le­głe rzędy domów z czer­wo­nej cegły: sie­dziby zespo­łów adwo­kac­kich.

Przy­staję na chwilę przed moim – mie­ści się w poło­wie ulicy – i głę­boko oddy­cham. W domu mia­łam wra­że­nie, że cofam się w cza­sie. Teraz też. Znów mam gorące dło­nie, znów jestem chudą jak tyczka, nie­po­radną apli­kantką, nie­zdarną jak pierw­szego dnia stażu. Biorę głę­boki oddech, pro­stuję się i otwie­ram drzwi.

• • •

– Panna Roper. – To David Phelps. Czas znowu się cofa i już tak zostaje.

– Davi­dzie – mówię, opa­no­wu­jąc bła­galny ton, który wkrada się do mojego głosu.

– Czemu zawdzię­czamy tę przy­jem­ność?

Stoi za ladą z jaki­miś doku­men­tami w ręku. Pew­nie aku­rat szedł do biurka, bo raczej nie odbie­rałby tele­fo­nów. I jakby w odpo­wie­dzi na tę myśl mija go młoda kobieta i siada przy bla­cie.

– Czy jest pani umó­wiona? – rzuca obo­jęt­nie, przy­glą­da­jąc mi się tak uważ­nie, że czuję, jak jej wzrok prze­śli­zguje się po całym moim ciele.

Nagle dociera do mnie, że mam nie­modny kostium. Pod­no­szę wyżej głowę.

– Nie.

– Więc jak mogę pani pomóc?

– Pani Roper pra­co­wała kie­dyś w naszym zespole – wyja­śnia David.

Lituje się nade mną? Być może. A może nie. Uśmie­cham się do niego, a on prze­szywa mnie spoj­rze­niem reki­nich oczu, ciem­nych i dra­pież­nych, cze­ka­ją­cych na pierw­szą krew.

– Chcia­łam poroz­ma­wiać o wzno­wie­niu prak­tyki. Wiem, że lepiej by było, gdy­bym uprze­dziła was pisem­nie, ale wszystko poto­czyło się szyb­ciej, niż się spo­dzie­wa­łam.

– Rozu­miem – mówi David.

– Wró­ci­łam do Lon­dynu. Córka cho­dzi już do szkoły. Nic by mi nie prze­szka­dzało, mogła­bym nor­mal­nie pra­co­wać. – Do mojego głosu wkrada się bun­tow­ni­cza nuta. Jestem bar­dzo spięta, ale nie dam się łatwo spła­wić.

– Hmm… Jest tylko pewna drob­nostka, panno Roper: kwe­stia adwo­ka­tów pro­wa­dzą­cych. Jakoś nie widzę, żeby usta­wiali się w kolejce, aby panią zatrud­nić.

„Panno Roper”. To, że wciąż wypo­wiada te słowa z nie­praw­do­po­dobną wprost pogardą, pod­nosi mnie na duchu. Nie do końca, ale pod­nosi. Przy­naj­mniej wiem, na czym stoję, jakie łączą nas sto­sunki. Zawsze wie­dzia­łam.

– Liczy­łam na to, że znaj­dzie się coś dla młod­szej adwo­katki. Na tej pod­sta­wie mogła­bym z cza­sem roz­bu­do­wać swoją prak­tykę.

– Strasz­nie mi przy­kro, panno Roper, ale każdy młod­szy adwo­kat powie pani, że ostat­nio nie mamy nawału pracy. Na pewno zdaje pani sobie sprawę, że przez te lata wiele się u nas zmie­niło. – David milk­nie i przy­gła­dza włosy gestem, który dosko­nale pamię­tam. – À pro­pos: wła­ści­wie ile to już lat?

– Pra­wie jede­na­ście. – Wciąż mam wysoko pod­nie­sioną głowę.

– Nie da się tak po pro­stu wró­cić, panno Roper. Jest jesz­cze sprawa ubez­pie­cze­nia, licen­cji i usta­wicz­nego dosko­na­le­nia zawo­do­wego. Jak wspo­mnia­łem, wiele się tu zmie­niło. Oba­wiam się, że to raczej nie­moż­liwe.

– Już to wszystko zała­twi­łam. – Myśli, że mnie zasko­czył, ale się myli. – Mam ubez­pie­cze­nie, aktu­alną licen­cję i jestem na bie­żąco z godzi­nami dosko­na­le­nia. Wie­dzia­łam, że kie­dyś wrócę do pracy i wyro­bi­łam je online.

– Panno Roper… – David zaczyna, lecz nie koń­czy.

– Przy­po­mi­nam, że o jede­na­stej mam kon­fe­ren­cję – prze­rywa mu czyjś wynio­sły głos.

Skądś go znam i znów odżywa prze­szłość.

– Oczy­wi­ście, panno Car­li­sle. Mam przy­nieść kawę do sali?

David momen­tal­nie się zmie­nia. Mówi z sza­cun­kiem. Jest nie­mal słu­żal­czy. Nic dziw­nego. Powin­nam sobie przy­po­mnieć, kiedy tylko usły­sza­łam ten głos. Bar­bara Car­li­sle to jedna z naj­bar­dziej sza­no­wa­nych star­szych adwo­ka­tek w zespole, hono­rowa człon­kini pale­stry. Była potężna już przed laty, za moich cza­sów.

Spusz­czam głowę.

– Tak – potwier­dza Car­li­sle. – Dla ośmiu osób. – Nie dodaje „pro­szę”.

Odwra­cam głowę z nadzieją, że szybko wyj­dzie i będę mogła kon­ty­nu­ować roz­mowę z Davi­dem. Ale on ma inny pomysł. Patrzy na mnie i mówi:

– Panno Roper, dobrze panią rozu­miem, ale po pra­wie jede­na­stu latach nie­obec­no­ści nie może pani ocze­ki­wać, że dosta­nie pani pracę. Mamy okre­ślone pro­ce­dury. Obo­wią­zują nas mimo to, że kie­dyś pani tu pra­co­wała. Jeżeli napi­sze pani sto­sowny list do rady adwo­kac­kiej, na pewno roz­ważą pani poda­nie, choć nie­prędko. O ile wiem, spo­ty­kają się pod koniec marca.

Dopiero za kilka mie­sięcy. Bez słowa tłu­mię fru­stra­cję i kiwam głową. Chcę wyjść i odwra­cam się do drzwi, lecz Bar­bara zacho­dzi mi drogę.

– Sadie? Pamię­tam cię. Jako młod­sza adwo­katka pra­co­wa­łaś ze mną nad sprawą tego oszu­stwa.

– Tak, to ja.

– A potem wyje­cha­łaś do Ame­ryki, prawda? I uro­dzi­łaś dziecko, tak?

– Tak – odpo­wia­dam – Robin ma już pra­wie jede­na­ście lat.

– I wra­casz do pracy?

– Tak, chcia­ła­bym. Muszę. Ale naj­wy­raź­niej nic dla mnie nie ma. – Posy­łam gniewne spoj­rze­nie Davi­dowi, który unosi brew i uśmie­cha się szy­der­czo.

– Rozu­miem – mówi Bar­bara, lecz nie sły­szę reszty zda­nia.

Szy­der­stwa Davida mnie dobiły. Jestem bli­ska pła­czu – z poni­że­nia, gniewu, sama nie wiem z czego – ale nie pęknę, po moim tru­pie. Wycho­dzę stam­tąd, nie oglą­da­jąc się za sie­bie.

Roz­dział 5

5

Cze­kam na córkę przed szkołą. Mam spusz­czoną głowę i wzrok wbity w ekran tele­fonu, bo nie chcę zwra­cać niczy­jej uwagi. Wiem, że prę­dzej czy póź­niej będę musiała się poudzie­lać, ale na razie nie mam w sobie na to miej­sca. Jestem zbyt zawie­dziona przy­ję­ciem w zespole, zbyt zmę­czona jazdą metrem. Chwilę trwa, zanim dociera do mnie, że tuż obok stoi Robin. Jest wciąż spięta, ale mniej niż rano.

– I jak było? – Nachy­lam się i całuję ją w poli­czek.

Córka cofa się.

– Możemy już iść?

Idziemy szybo na przy­sta­nek auto­bu­sowy i dopiero rozej­rzaw­szy się wokoło i dwa razy spraw­dziw­szy, czy w pobliżu nie ma nikogo w szkol­nym mun­durku, posta­na­wia jed­nak coś powie­dzieć.

– Było dobrze. Mają świetną pra­cow­nię pla­styczną.

– To wspa­niale. A jak nowe kole­żanki?

Zamiast odpo­wie­dzieć, Robin gło­śno pry­cha. Otwie­ram usta, żeby powtó­rzyć pyta­nie, lecz się powstrzy­muję.

– Zora przyj­dzie jutro na kola­cję. Chce poga­dać.

– O czym?

– O tym, dla­czego wró­ci­ły­śmy, dla­czego posła­łam cię do tej szkoły…

– Wła­śnie – rzuca znu­żona i odwraca się do okna. – Mnie też powiesz dla­czego? I dla­czego musia­ły­śmy tak nagle wró­cić?

Nie jest już małą dziew­czynką, szkra­bem, jakim kie­dyś była. Ma tylko dzie­sięć lat, lecz w jej spię­tej twa­rzy na tle sza­rego, popo­łu­dnio­wego słońca widzę już nasto­latkę, jaką wkrótce będzie.

Kiedy docie­ramy do domu, od razu idzie na górę i zamyka się w swoim pokoju. Daję jej czas. Parę godzin póź­niej scho­dzi i obej­muje mnie.

– Tro­chę tu cie­plej – mówi. – A mój pokój wygląda dużo lepiej. Dzię­kuję. Zaczę­łam się roz­pa­ko­wy­wać.

Takiej nagrody chcia­łam, nie mogłam ocze­ki­wać więk­szej. Sprzą­ta­jąc jej pokój, dałam z sie­bie wszystko. Moja obecna sypial­nia – dawny pokój matki – wciąż jest w strasz­nym sta­nie, ale nie mam odwagi iść na górę, do pokoju mojego dzie­ciń­stwa. Wolę spać na dole, z Robin. Nie chcę spo­tkać sta­rych duchów.

– Chcesz pizzę na kola­cję?

Jej entu­zja­styczna reak­cja koń­czy roz­mowę o domu. Łagod­nieje jej twarz i do końca wie­czoru moja córeczka z prze­ję­ciem papla o swo­ich ame­ry­kań­skich przy­ja­ciół­kach i ich zgry­zo­tach. A jed­nak nie jest aż tak bar­dzo doro­sła.

• • •

Następ­nego wie­czoru fron­to­wymi drzwiami do domu wpada Zora. Obej­muje mnie na niedź­wie­dzia, pusz­cza, przy­tula Robin, a potem jesz­cze raz mnie. Pach­nie tak samo jak kie­dyś, papie­ro­sami i wani­lio­wymi per­fu­mami. Więk­szość moich zna­jo­mych rzu­ciła pale­nie, ale nie ona. Zawsze powta­rzała, że jest zapra­co­waną adwo­katką, zapra­co­waną i zbyt zestre­so­waną, żeby to zro­bić.

– Jeju, to naprawdę wy! – krzy­czy. – Nie mogę uwie­rzyć, że wró­ci­ły­ście.

– Tak, to… cie­kawe prze­ży­cie.

– Wyobra­żam sobie – mówi. – Zarze­ka­łaś się, że ni­gdy nie wró­cisz. Pew­nie czu­łaś się tak, jakby ci się życie zawa­liło. Wszystko gra?

Obie przy­ta­ku­jemy, a potem Robin mam­ro­cze coś pod nosem i ucieka na górę do swo­jego pokoju.

– A Andrew? Trzyma się jakoś?

– Nie roz­ma­wiajmy o nim. – Odwra­cam się i idę do kuchni. – Jest naprawdę ciężko. Napi­jesz się wina?

Zora idzie za mną i siada przy stole. Roz­gląda się wokoło z apro­batą i mówi:

– Wygląda dużo lepiej.

– Dzięki, że tu zaglą­da­łaś. – Nale­wam wina i sta­wiam przed nią kie­li­szek.

– Nie ma za co, chęt­nie pomo­głam.

– I za to, że nie zada­wa­łaś zbyt wielu pytań. Zała­twia­nie tych wszyst­kich for­mal­no­ści trwało wieki.

Pamię­tam, jak do niej zadzwo­ni­łam, jak spięta i zde­ner­wo­wana po odkry­ciu szo­ku­ją­cych warun­ków, jakie matka posta­wiła w testa­men­cie, sta­ra­łam się mówić powoli i rze­czowo. Myśla­łam, że szybko sprze­damy dom i sprawa będzie z głowy, ale nic z tego – prze­ży­li­śmy praw­dziwą gehennę, zasta­na­wia­jąc się, czy przy­jąć jej warunki, czy prze­ka­zać spa­dek w inne ręce. Wtedy nic Zorze nie powie­dzia­łam, nie potra­fi­łam ująć w słowa tego, jak bar­dzo kon­tro­lu­jąca była moja matka. Ledwo się prze­mo­głam, żeby popro­sić przy­ja­ciółkę o opiekę nad domem.

– No to mów – zaczyna. – Dla­czego wró­ci­łaś? I dla­czego posła­łaś biedną Robin do tej strasz­nej szkoły, któ­rej tak bar­dzo nie­na­wi­dzi­ły­śmy?

Jej słowa są surowe, lecz twarz życz­liwa. Zora zawsze ma życz­liwą twarz, otwartą, ser­deczną i roz­świe­tloną uśmie­chem. Choć teraz się nie uśmie­cha, jej oczy są pełne tro­ski.

– Nie warto w to wcho­dzić. – Dole­wam nam wina. – Nie musimy.

– Wła­śnie, że musimy. – Zora pociąga duży łyk. – Przy­się­ga­łaś na wszyst­kie świę­to­ści, że ni­gdy tego nie zro­bisz.

Ja też upi­jam łyk wina. Nie piłam od paru tygo­dni i czuję roz­le­wa­jące się wewnątrz cie­pło. Alko­hol tro­chę pomaga.

– Nie mia­łam wyboru. Musia­łam wyje­chać, a matka przy­ło­żyła mi z dru­giej strony.

– Jak to? Co ona ma z tym wspól­nego? Chcesz powie­dzieć, że kon­tro­luje cię zza grobu? – Zora wybu­cha śmie­chem. Ja się nie śmieję. Zora milk­nie, ale po chwili znów się odzywa. – Boże święty, poważ­nie? Nie scho­wała pazu­rów? Jakim, kurwa, cudem?

– To skom­pli­ko­wane.

– Nie spie­szy mi się.

– Robię, co mogę. Zna­la­złam się w par­szy­wej sytu­acji, ale robię, co mogę. Weź to pod uwagę. Dobrze?

– Dobrze – mówi Zora. – Wezmę. A teraz mów.

– Pamię­tasz, jak matka się ode mnie odcięła, kiedy zaszłam w ciążę?

Zora przy­ta­kuje.

– Pamię­tam.

– Naprawdę pró­bo­wa­łam się z nią doga­dać. Myśla­łam, że otrzeź­wieje po naro­dzi­nach Robin, ale nie, wciąż była na mnie zła. Cią­gle powta­rzała, że rodząc dziecko, znisz­czy­łam jej życie, a za kilka lat poża­łuję, że prze­kre­śli­łam też swoją przy­szłość. To było kosz­marne. Nie mogłam znieść, że wyga­duje takie rze­czy o swo­jej wnuczce. Andrew też nie zno­siła.

– Tak, pamię­tam – powta­rza Zora.

– Więc kiedy zapro­po­no­wano mu pracę w Nowym Jorku, to był koniec. Wyje­cha­li­śmy i już ni­gdy się do niej nie ode­zwa­łam. Pod­czas naszej ostat­niej kłótni powie­działa, że jeśli wyjadę, jeśli zamiast kariery wybiorę rodzinę, będę dla niej jak mar­twa. I że mnie wydzie­dzi­czy.

– Rany boskie! – Zora gwał­tow­nie wciąga powie­trze. – Tego mi nie mówi­łaś. Wła­sną córkę…

– Ona ni­gdy nie wie­działa, co to są uczu­cia macie­rzyń­skie, ni­gdy ich nie miała. Pamię­tasz? Reago­wała tylko na swoje imię. Lydia. Ani na „mamo”, ani na „mamu­siu”. Szcze­rze mówiąc, nie chcia­łam o tym myśleć. Wyje­cha­łam i już. Uwol­ni­łam się od niej. Zresztą ni­gdy nie liczy­łam na spa­dek. – Wstaję i zata­czam ręką łuk. – Rozej­rzyj się tylko. Pamię­tasz, jaka była. Skąpa jak mało kto. Zawsze myśla­łam, że nie ma pie­nię­dzy… – Upi­jam łyk wina.

– Ale?

– Ale miała. Tro­chę. No i dom.

– I zapi­sała ci go? – pyta Zora.

– Nie­zu­peł­nie. Wła­śnie tu sprawa się kom­pli­kuje. Zapi­sała wszystko Robin, ale pod zarzą­dem powier­ni­czym. Dom i dochód z jakichś tam lokat.

– To chyba dobrze, prawda?

– Nie­zu­peł­nie. Dostanę to tylko pod warun­kiem, że Robin pój­dzie do Ashams. Do pod­sta­wówki, a potem do ogól­niaka.

Zasta­na­wiam się, czy opo­wie­dzieć jej całą histo­rię, wytłu­ma­czyć, jak koniec koń­ców matka to na mnie wymu­siła. Ale nie mogę. Jesz­cze nie. Wciąż za bar­dzo się boję, wciąż pamię­tam, jak Robin zagi­nęła, te godziny, gdy nie mogłam się skon­tak­to­wać ani z nią, ani z Andrew. Ten strach cią­gle się we mnie tli.

Nabie­ram powie­trza i wstrzy­muję oddech. Córka jest bez­pieczna. Obie jeste­śmy bez­pieczne. Nie myślę o tym.

– Czy­sty obłęd – cią­gnę. – Wszystko zale­żało od tego, czy w Ashams będzie wolne miej­sce, a matka dosko­nale wie­działa, że to prak­tycz­nie nie­moż­liwe. W takich szko­łach po pro­stu ich nie ma, bo rodzice zapi­sują tam córki jesz­cze przed ich naro­dzi­nami. Kiedy zadzwo­ni­łam do nich pierw­szy raz, sekre­tarka omal mnie nie wyśmiała.

– I co? Matka o tym nie pomy­ślała?

– Pomy­ślała, pomy­ślała. Zosta­wiła nam pie­nią­dze z pełną świa­do­mo­ścią, że ich nie dosta­niemy, w wyra­fi­no­wa­nym akcie czy­stej zło­śli­wo­ści zza grobu.

– Tak, była do tego zdolna.

– Bez dwóch zdań. Więc kiedy w Ashams zwol­niło się miej­sce… Dla­tego musia­łam posłać tam Robin. Ina­czej nie dosta­ły­by­śmy zupeł­nie nic.

Milknę i długo się nie odzy­wam. Zora kręci głową. Nic dziw­nego.

– To jakieś… archa­iczne. Powin­naś pod­wa­żyć warunki powier­nic­twa.

Omal nie wybu­cham śmie­chem na widok jej prze­ra­żo­nej miny.

– Tak, myśla­łam o tym. Jej praw­nik, ten, który spo­rzą­dzał testa­ment, też jest powier­ni­kiem, ale chyba nie maczał w tym pal­ców. Dopóki Robin będzie uczyła się w Ashams, dom będzie warun­kowo nale­żał do niej, dom i nie­wielki dochód na utrzy­ma­nie jej i moje. Ale jeśli wyje­dzie albo nie dosta­nie się do ogól­niaka, wszystko prze­pad­nie. Dom zosta­nie sprze­dany, a my nie dosta­niemy ani pensa. Temu praw­nikowi to się nie podoba. Podobno nama­wiał Lydię, żeby tego nie robiła. A mnie prak­tycz­nie pod­po­wie­dział, jak mogła­bym pod­wa­żyć testa­ment. Ale teraz nie musimy się przy­naj­mniej o to mar­twić.

W tym momen­cie do kuchni wcho­dzi Robin.

– Tylko że ja utknę­łam w tej strasz­nej szkole, gdzie nikt się do mnie nie odzywa. – Naj­wy­raź­niej nas pod­słu­chała. – I musimy miesz­kać w tym strasz­nym domu.

– Robin…

Córka odwraca się.

– Jestem głodna. Jest coś do jedze­nia?

Prze­ry­wam opo­wieść, żeby zro­bić kola­cję, ugo­to­wać spa­ghetti i odgrzać sos, który wcze­śniej przy­go­to­wa­łam. Czuję, jak wzrok Zory prze­wierca mi tył czaszki i wiem, że nie ucieknę przed pyta­niami.

Roz­dział 6

6

Pod­czas kola­cji córce popra­wia się humor. Opo­wiada Zorze o swo­ich ame­ry­kań­skich przy­ja­ciół­kach, ale kiedy tylko koń­czymy jeść, wraca na górę. Sta­wiam tale­rze przy zle­wie, prze­cho­dzimy z Zorą do fron­to­wego pokoju i sia­damy na zde­for­mo­wa­nej sofie, ja z butelką w ręku.

– Robin chyba kiep­sko to znosi. – Zora dopija wino i bie­rze dolewkę. – A my nie poga­da­ły­śmy jesz­cze o Andrew.

Nie chcę o nim roz­ma­wiać. Ani teraz, ani ni­gdy. Mil­czę z nadzieją, że Zora to zro­zu­mie i prze­sta­nie o niego pytać.

– Musi być jej ciężko. – Przy­gląda mi się uważ­nie, a ja pró­buję wytrzy­mać jej spoj­rze­nie, lecz po kilku sekun­dach odwra­cam głowę i gło­śno prze­ły­kam ślinę, żeby pozbyć się guli w gar­dle. – Tobie też – dodaje łagod­niej.

Tak, myślę, to prawda. Nie wiesz nawet, jak bar­dzo.

Zora o nic wię­cej nie pyta. Zamiast tego wstaje i zaczyna cho­dzić po salo­nie. Wodzę za nią wzro­kiem, patrząc na zmę­czone życiem tapety i odła­żącą farbę. W niszy obok kominka stoi półka pełna sta­rych zdjęć i bibe­lo­tów.

– Już dawno chcia­łam cię spy­tać: co to jest? Są nie­wia­ry­god­nie brzyd­kie. – Zdej­muje z półki jakąś figurkę i pod­cho­dzi do mnie.

To figurka od pary, podobna do tych sto­ją­cych na pię­trze, rów­nie brzyd­kich. Przed­sta­wia kobietę z koszem owo­ców na ramie­niu, uśmie­cha­jącą się do małego chłopca, który czę­stuje się jabł­kiem. Ta druga to męż­czy­zna, który daje cukierka małej dziew­czynce nad­sta­wia­ją­cej far­tu­szek. Paste­lowe kolory – błę­kit, róż i zie­leń – są tra­gicz­nie prze­sło­dzone, a wyraz twa­rzy postaci też przy­pra­wia o mdło­ści.

– Miała obse­sję na ich punk­cie – mówię. – Kiedy byłam mała, bar­dzo mi się podo­bały, ale chyba mi prze­szło. Pamię­tam, jak zakra­da­łam się tu, żeby na nie popa­trzeć, kiedy matka nie widziała. Raz odwa­ży­łam się nawet jedną zdjąć, ale przy­ła­pała mnie na gorą­cym uczynku. Krzyk­nęła tak gło­śno, że upu­ści­łam figurkę i odpa­dła jej głowa.

– O cho­lera – szep­cze Zora.

– Wła­śnie. Ty masz kobietę z koszem, a to był męż­czy­zna z cukier­kiem. Jeśli się dobrze przyj­rzeć, widać miej­sce, gdzie mu ją przy­kle­jono, tę głowę.

Zora odsta­wia figurkę na miej­sce, bie­rze figurkę męż­czy­zny i sunie pal­cami po spo­inie.

– Co, u licha, tak się jej w nich podo­bało?

– Nie wiem, ale zawsze miała dziwną skłon­ność do ckli­wej kiczo­wa­to­ści. Do małych kot­ków, różo­wych kokar­dek i wszyst­kiego, co puchate. Jak Dolo­res Umbridge z Harry’ego Pot­tera.

Zora kiwa głową.

– Mnie się to nie podoba. Ani te figu­rynki, ani nic. Ten dom trzeba by kom­plet­nie wybe­be­szyć. Musisz pozbyć się wspo­mnień, zacząć wszystko od nowa. Oczy­wi­ście jeśli chcesz tu zostać. Nie wiem, czy dałam ci to wyraź­nie do zro­zu­mie­nia, ale moim zda­niem nie powin­naś.

– Dałaś, i to wiele razy, ale nie mam wyj­ścia. Muszę posłać Robin do Ashams, ina­czej stracę jedyne źró­dło utrzy­ma­nia. Nie stać mnie na wyna­ję­cie miesz­ka­nia. Muszę jakoś z tego wybrnąć.

– Chry­ste, Robin w szkole, któ­rej tak nie­na­wi­dzi­ły­śmy. Mam nadzieję, że wiesz, co robisz.

Bra­kuje mi słów.

– Wszystko ci wytłu­ma­czę, przy­rze­kam. Wtedy zro­zu­miesz. Naprawdę nie mia­łam wyboru… Męczy mnie to. Dajmy temu spo­kój. Zaufasz mi i uwie­rzysz, że robię, co mogę?

Zora marsz­czy brwi, lecz po chwili odpusz­cza i zmie­nia temat.

– Dolej sobie wina. Tak, wie­rzę ci. I poga­dajmy o czymś wesel­szym. Co z twoją pracą? Masz coś na oku?

Osu­wam się na sofie.

– Miało być o czymś wesel­szym. Tak, pró­bo­wa­łam coś zała­twić. Wczo­raj poszłam do zespołu i powie­dzia­łam, że chcia­ła­bym wró­cić. Byłam pewna, że przy­naj­mniej będą mieli coś w sądzie grodz­kim…

– Ale?

– Ale nie mieli. Pamię­tasz tego Davida? Wciąż tam pra­cuje.

– Tego gnojka?

– On nie jest gnoj­kiem. Jest tylko… sta­ro­modny.

– Pamię­tam, że kie­dyś czę­sto o nim wspo­mi­na­łaś. A teraz regu­lar­nie go widuję. Pro­wa­dzi­łam nie­dawno pro­ces o oszu­stwo i wzię­łam od nich dwóch obroń­ców. David to dupek, zde­cy­do­wa­nie. Pamię­tasz, jakiego syfu ci naro­bił, kiedy kop­nę­łaś w jaja tego waż­niaka z pale­stry, tego, który się do cie­bie dobie­rał? Nie roz­ra­biaj, tylko rób, co każą starsi, tak ci w sumie powie­dział.

Zora ma zbyt dobrą pamięć. Ja wola­łam zapo­mnieć, jak David zare­ago­wał na ten incy­dent.

– Fakt, wtedy nie zacho­wał się naj­le­piej. Ale przy­naj­mniej mnie zatrud­nili, więc… Tylko że teraz to bez zna­cze­nia. Mia­łam za długą prze­rwę. Muszę zwró­cić się na piśmie do rady adwo­kac­kiej. Roz­ważą poda­nie w marcu, wraz z pozo­sta­łymi poda­niami o człon­ko­stwo…

– Dopiero w marcu? To strasz­nie długo. Wystar­czy ci pie­nię­dzy? A Andrew? Wspiera was jakoś?

Pod­no­szę wzrok.

– To skom­pli­ko­wane.

W moich uszach pobrzmiewa głos sprzed tygo­dnia, głos, który od rana pró­buję zagłu­szyć. „Wypier­da­laj stąd. Nie chcę cię tu widzieć. Ani cie­bie, ani Robin”. Czy Andrew mnie wspiera? Po tym, co się stało, nie jestem nawet pewna, czy kie­dy­kol­wiek go zoba­czę. I wiem, że nie chcę. Trzęsą mi się ręce, więc wpy­cham je głę­boko do kie­szeni.

– Dobrze się czu­jesz? – pyta Zora.

Z tru­dem zmu­szam się do uśmie­chu.

– Prze­pra­szam, jestem po pro­stu zmę­czona.

– Posłu­chaj, wiem, że nie chcesz o nic pro­sić, ale mogła­bym coś ci zała­twić. Pod­sy­łam Davi­dowi sporo spraw.

– Masz rację, nie chcę. Już i tak dużo dla mnie zro­bi­łaś.

– Bzdura. Od czasu do czasu zaglą­da­łam do tej nory, to wszystko. Mówię poważ­nie. Spraw­dzę, co mamy teraz na tape­cie i pomy­ślę. Nie będziesz mi tu mar­niała.

– Nie, nie potrze­buję żad­nych przy­sług.

Ona patrzy na mnie, a ja na nią, ale to ja pierw­sza spusz­czam oczy. Obie dobrze wiemy, że choć mi to nie w smak, to wła­śnie przy­sługi potrze­buję teraz naj­bar­dziej.

– Byłaś cho­ler­nie dobra – mówi Zora. – Poza tym to nie byłaby jał­mużna. Musia­ła­byś ciężko pra­co­wać.

Uśmie­cham się do niej, się­gam po kie­li­szek i reszta wie­czoru mija bar­dzo szybko.

– Tak się cie­szę, że wró­ci­ły­ście – mówi Zora, wsta­jąc i zbie­ra­jąc się do wyj­ścia. – Ty i Robin. Nawet jeśli twoje życie jest teraz tro­chę porą­bane. – Obej­muje mnie. Dobrze jest poczuć jej zna­jomy zapach. – I dopil­nuję, żebyś mi wszystko powie­działa – dodaje. – Nie będziesz się w nie­skoń­czo­ność wymy­kała. – Potrząsa mnie za ramiona i pusz­cza. – Dam ci znać, jak tylko będę mogła.

• • •

Kiedy odjeż­dża tak­sówką, idę na górę. Zaglą­dam do pokoju Robin, lecz jej tam nie ma. Leży w moim łóżku, pod cienką koł­drą. Znów czuję ukłu­cie w klatce pier­sio­wej, ostre i upo­rczywe.

– Wszystko w porządku, skar­bie? – Sia­dam na łóżku i kładę rękę na wybrzu­szo­nej pościeli.

– Chyba tak. – Córka wysuwa głowę spod koł­dry. – Tylko chcia­ła­bym wró­cić do domu.

Zaczy­nam coś mówić, ale Robin jesz­cze nie skoń­czyła.

– Prze­pra­szam, że się roz­gnie­wa­łam. Po pro­stu wola­ła­bym, żeby było zupeł­nie ina­czej.

– Wiem, ja też. Ale pora­dzimy sobie, zoba­czysz. Będzie dobrze, obie­cuję. – Kładę się i obej­muję ją. – Śpisz tutaj czy u sie­bie?

– Nie, u sie­bie. Chcia­łam cię tylko zoba­czyć.

Wstaje i idzie cichutko do swo­jego pokoju. Kiedy się kła­dzie, całuję ją na dobra­noc i odcho­dzę, lecz w drzwiach przy­staję. Jej pokój. Popla­mione ściany, wytarty dywan… Ale teraz jest w nim przy­naj­mniej czy­sto i cie­pło. Krok po kroku. To dopiero począ­tek, lecz widać już postęp.

– Kocham cię – mówię cicho i zamy­kam za sobą drzwi. Prze­ci­nam kory­tarz, wra­cam do sie­bie i kładę się ze sto­pami w ogrza­nym przez Robin miej­scu.

NIE­DZIELA, 6:07

Gło­śny trzask i brzęk szkła. Dud­niące kroki na scho­dach. Wiem, że stało się coś bar­dzo złego, zanim otwiera drzwi, bo poprze­dza go zapach potu i stra­chu. Zamie­ram z rękami przy­kle­jo­nymi do boków, a on w trzech kro­kach doska­kuje do mnie, wyciąga mnie z fotela i odwraca. Mojej szyi dotyka coś zim­nego, w uchu sły­szę chra­pliwy głos.

– Wypier­da­laj stąd. Albo już ni­gdy jej nie zoba­czysz. Wypier­da­laj do domu, naj­wyż­szy czas.

Chcę się uwol­nić i zaczy­nam się szar­pać, ale wydłu­żają mu się ręce, rosną i rosną, opa­sują mi nogi, się­gają stóp. Wal­czę, lecz nie daję rady, bo zmie­nia się w węża, w ana­kondę, która dusi mnie swo­imi splo­tami. Rzu­cam się na wszyst­kie strony.

Budzę się bez tchu, z kocem na twa­rzy. Ścią­gam go i z głu­cho walą­cym ser­cem łap­czy­wie wcią­gam powie­trze. Już dobrze. To sen. To tylko sen. To się ni­gdy nie zda­rzyło.

Odrzu­cam koc i idę do jej pokoju, żeby ją zoba­czyć, żeby się uspo­koić. Już dobrze, wszystko w porządku. Wciąż na wpół śpię, wciąż ciąży mi ten sen, a kiedy zoba­czę, że Robin jest bez­pieczna w swoim łóżku, na pewno mnie to ukoi.

Ale córki tam nie ma. I cho­ciaż nawet w tej sen­nej mgle natych­miast przy­po­mina mi się, że nie zagi­nęła, że po pro­stu nie miało jej tu być, znów ule­gam panice, jaka mio­tała mną poprzed­niego dnia, w godzi­nach udręki, kiedy przy­się­ga­łam sobie, że jeśli uda mi się ją odna­leźć, zro­bię, co w mojej mocy, żeby już zawsze była bez­pieczna.

Sto dwa­dzie­ścia minut stra­chu, każda cią­gnąca się w nie­skoń­czo­ność.

Wiem, że tym razem jest ina­czej. Ale długo trwa, zanim puls wraca do normy.

Stoję, patrzę na jej puste, zimne łóżko, i w końcu, głę­boko oddy­cha­jąc, wra­cam do swo­jego. Robin jest bez­pieczna. Wiem, że jest bez­pieczna. Wszystko jest dobrze.

Kładę się i z cza­sem zasy­piam.

Roz­dział 7

7

Mijają dni. Odpro­wa­dza­nie do szkoły, odbie­ra­nie, sprzą­ta­nie i week­endy jak oazy spo­koju. Wyła­nia się pewien sche­mat, czas nabiera rytmu. Przed szkołą nikt ze mną nie roz­ma­wia. Ale tak wolę.

Poza tym bycie nie­zau­wa­żaną ma swoje zalety. Ponie­waż nikt mnie nie zacze­pia, z cza­sem udaje mi się usta­lić obo­wią­zu­jącą tam hie­rar­chię. Naj­gło­śniej­sza grupka ota­cza blon­dynkę z zawsze nie­na­ganną fry­zurą, tę, która pierw­szego dnia omal nie zrzu­ciła mnie ze scho­dów. Rano strój spor­towy, codzien­nie innego koloru, po połu­dniu dżinsy i długa kami­zelka, spod któ­rej wystaje frag­ment koł­nie­rzyka bia­łej bluzki. Kiedy coś mówi, pozo­stałe kobiety wpa­trują się w nią jak urze­czone, a potem śmieją się o parę sekund za długo.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki