Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szokująco mroczna i uzależniająca. Fascynujący nowy thriller psychologiczny Harriet Tyce, autorki światowego bestsellera „Krwawa pomarańcza”.
Czy zostawiła dziecko pod opieką seryjnej morderczyni?
Sadie wróciła do Londynu, aby jej córka mogła uczęszczać do ekskluzywnej szkoły, którą wybrał dla niej apodyktyczny ojciec i która jest nie tylko niezwykle pożądana, ale także wprowadza dzieci w świat bezwzględnej rywalizacji – o czym Sadie, podobnie jak inne matki, szybko się przekonuje.
Tymczasem stara się pomóc córce zaaklimatyzować w nowym miejscu i zrozumieć obowiązujące w szkole zasady. Jednocześnie próbuje odzyskać pozycję w swojej dawnej firmie, gdzie pracowała jako adwokatka. Prowadzi skandaliczną sprawę dotyczącą nauczyciela i uczennicy. To szansa, aby pokazać, co potrafi.
Czy jednak lekkomyślny flirt nie zwiedzie jej na manowce?
Czy przyjaźń nie zmąci obiektywizmu?
Czy dostrzeże, gdy niebezpieczeństwo sięgnie jej domu?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 346
1
Pierwszy raz śpię w pokoju matki. W każdym razie pierwszy, odkąd pamiętam. Jest zimno. Spod kołdry wystaje mi tylko ręka – mam lepką skórę i zimne palce. Przewracam się na bok i chowam ją, pasożytując na cieple Robin. Córka pochrapuje cichutko obok mnie. Minęło parę lat, od kiedy ostatni raz chciała ze mną spać, lecz pokonała ją panująca w domu temperatura. Pierwszej nocy po przyjeździe weszła do pokoju, który dla niej przygotowałam, i natychmiast wyszła.
– Tam jest jak w lodówce – powiedziała. – I nie podoba mi się ten dziwny obraz.
– Przewieszę go – odparłam, lecz nie zaprotestowałam, kiedy przyszła do mnie do łóżka. Nie chcę spuszczać jej z oczu.
Kołdra jest za cienka. Żeby było cieplej, narzuciłam na nią nasze kurtki, ale zsunęły się na podłogę, kiedy zasnęłyśmy. Teraz naciągam je z powrotem, starając się nie zbudzić Robin. Kiedy wstaniemy, będzie zimno.
Piecyk gazowy wciąż tu jest. Pamiętam, że czasem, w najmroźniejsze zimowe dni, matka pozwalała mi się przy nim ubierać, ostrzegając, żebym nie podchodziła za blisko. Wtedy nie wolno mi było go dotykać. Teraz też się boję. Brązowy, błyszczący i zgrubiały, wyziera spod wielu warstw farby, ma ostre kanty i czarne od sadzy ceramiczne palniki. Nie wiem nawet, czy działa. Kominek, kiedyś biały, zdążył już pożółknąć i jest osmalony. Wieczorem starałam się nie patrzeć na stojące na nim porcelanowe figurki, lecz w przyćmionym świetle poranka widzę, że są to znajome koszmarki z dzieciństwa, uśmiechnięte pasterki i idiotycznie wyszczerzony pierrot, wszystkie stłoczone na wąskiej półce.
Robin porusza się, wzdycha i znów zapada w sen. Chcę, żeby jeszcze trochę pospała. Czeka ją ciężki dzień. Ogarnia mnie niepokój. Wilgotna sypialnia jest przytłaczająca i znowu zaczynają prześladować mnie myśli o ciepłym domu, z którego uciekłam. O kontraście między odrzuconym przez córkę pokojem gościnnym mojej matki a sypialnią, którą musiałyśmy zostawić w Stanach. Różowe zasłony udrapowane na łóżku, owcze skóry na podłodze – tu żadnych skór nie ma, jest tylko wyposażona w okazałe rogi barania czaszka nad schodami.
Za to tu jest bezpiecznie. Daleko. Robin przysuwa się bliżej i czuję ciepło jej ręki. Ściska w niej małą surykatkę z dzianiny, maskotkę, którą zrobiła dla niej moja najlepsza przyjaciółka Zora. Oddycham spokojniej. Po tym, co zaszło, pobyt w naszym amerykańskim domu zawsze przyprawiałby mnie o dreszcze, mimo panującego tam ciepła. Na myśl o tym drżę nawet teraz, bo nie otrząsnęłam się jeszcze z szoku. Głęboki wdech i wydech. Już nas tam nie ma.
Wyciągam rękę i biorę telefon z nocnego stolika. Nic. Żadnych wiadomości. Bateria się kończy, a obok łóżka oczywiście nie ma gniazdka. Dobrze chociaż, że jest prąd. Muszę wezwać kogoś, żeby sprawdził kable. Chyba że nas przedtem porazi. Leżę, układając w głowie listę rzeczy niezbędnych dla bezpieczeństwa domu i przytłacza mnie ich liczba. Przynajmniej nie będę miała czasu myśleć o niczym innym.
– Która godzina? – mamrocze Robin, przewracając się na plecy i przeciągając.
– Prawie siódma – odpowiadam. I po chwili dodaję: – Pora wstawać.
Mimo to wciąż leżymy, aby opóźnić chwilę, kiedy będziemy musiały stawić czoło zimnu. W końcu biorę się w garść, jednym ruchem odrzucam kołdrę i wyskakuję z łóżka.
– Jesteś okrutna. – Robin szybko siada. – Muszę brać prysznic? W łazience jest lodowato.
– Nie, nie musisz. Potem spróbuję coś z nią zrobić.
Córka biegnie do swojego pokoju i słyszę jej głośne kroki na górze. Ona się stroi, a ja naciągam dżinsy i sweter. Nie przejmuję się wyglądem. Jest za zimno na próżność.
• • •
– Nie chcę iść – mówi z grzanką w ręce. Odkłada ją nietkniętą na talerz i wzdycha.
Pęka mi serce.
– Wiem.
– Nie spodoba mi się tam. – Robin odwraca się i układa włosy w kok na czubku głowy.
– Może nie będzie tak źle.
– Będzie – mówi nieznoszącym sprzeciwu tonem i przeszywa mnie wzrokiem.
Jest w szóstej klasie i ma wkrótce przekroczyć bramę nowej szkoły lata po tym, jak jej przyszłe koleżanki potworzyły grupy, grupki i podgrupki. Nawet mundurek – świeżo wyprasowany i nowiutki, prosto z pudełka – źle na niej leży, bo kołnierzyk jest za luźny, a spódniczka za długa. W jaskrawoczerwonym sweterku i śnieżnobiałej bluzeczce jest jeszcze bledsza niż zwykle. Kupiłam te rzeczy przy Finchley Road, w sklepie ze szkolnymi mundurkami, który dobrze pamiętam z dzieciństwa.
– Będzie dobrze – mówię z nutą desperacji w głosie. – Zobaczysz, poznasz nowych, miłych przyjaciół… – Biorę kawałek grzanki, patrzę nań i odkładam na talerz. Ja też nie jestem głodna.
– Może. – Wyraźnie słychać, że Robin nie jest tego pewna. Kończy układać włosy, wyjmuje z kieszeni komórkę i momentalnie zatraca się w czymś, co widzi na ekranie.
Wzdrygam się, z trudem nad sobą panując. Dostała wiadomość od ojca? Andrew życzy jej powodzenia w nowej szkole? Nie wiem, czy w ogóle z nim rozmawiała, odkąd wyjechałyśmy… Odkąd musiałyśmy wyjechać. Wciąż przewija ekran, wciąż wodzi po nim oczami. W końcu nie mogę się powstrzymać i lekkim tonem pytam:
– Coś ciekawego? Tata napisał? – Niedbałym gestem biorę swoją komórkę i wkładam do torebki.
Robin podnosi wzrok. Ma bladą, nieruchomą twarz i oczy ciemne jak włosy. Kręci głową.
– Nie – mówi. – Nie rozmawiałaś z nim?
Uśmiecham się obojętnie. Muszę podtrzymać rozmowę. Córka musi myśleć, że wszystko jest normalnie. Po co ma wiedzieć, że mój ostatni kontakt z mężem był wściekle wysyczaną wymianą zdań przez telefon, zanim na dobre go nie wyłączył. „Wynocha – wycedził. – Nie chcę cię tu widzieć. Ani ciebie, ani jej”. Z nienawiścią, jakiej nigdy przedtem nie słyszałam w jego głosie.
Za długo milczę. Córka patrzy pytająco.
– Jakieś nowe ploteczki? – pytam z trudem. – Czatujesz z kimś?
Od paru miesięcy między jej przyjaciółkami i pozostałymi koleżankami ze starej klasy trwa kłótnia i najświeższe wiadomości z frontu są dla mnie dziwnie wciągające.
– Mamo, oni tam jeszcze śpią. W Stanach jest środek nocy.
– Przepraszam. Tak, oczywiście, nie pomyślałam. – Moje słowa wiszą w powietrzu i Robin w końcu ulega.
– Ale jest mnóstwo wiadomości z wczoraj, kiedy spałam. W piątek Tyler usiadł w autobusie obok Addison, a nie obok Emmy, i teraz nikt nie chce z nią rozmawiać, to znaczy z Addison.
– O Boże…
– Wiem. To takie głupie. – Córka zerka na ekran jeszcze raz i rzuca telefon.
– Może w szkole dla dziewcząt będzie łatwiej – mówię, starając się, żeby to wypadło przekonująco. Nie wypada.
Robin wzrusza ramionami.
– Na pewno się dowiem.
Ostatnia klasa podstawówki. Wspomnienia wciąż tkwią głęboko w mojej pamięci. Wszyscy kończą jedenaście lat, jedni wyglądają jak nastolatki, inni wciąż jak dzieci. Na szczęście Robin, ani za wysoka, ani za niska, jest pośrodku tego spektrum i niczym szczególnym się nie wyróżnia. Ale i tak będzie jej ciężko. Wciąż pamiętam to poczucie odrzucenia, te złośliwe docinki. Mnie też będzie ciężko, ale przynajmniej nie muszę adaptować się do nowej szkoły i przechodzić przez to wszystko jeszcze raz.
– Nie wiem, jak sobie radzą bez twoich mediacji.
– Chyba nie radzą – mówi Robin z poważną miną. – Coraz częściej się kłócą. A kiedy się o tym dowiaduję, jest już za późno.
– Na pewno coś wymyślą. No i niedługo znowu je zobaczysz. Może w Boże Narodzenie.
Robin milknie. To dla nas za duża zmiana. Za duża i za szybka. W ciągu ledwie kilku dni nasz świat stanął na głowie. Atmosfera gęstnieje.
– Wiem, że to trudne – mówię. – Ale damy sobie radę. Mamy szczęście, że trafił nam się ten dom. Twoja szkoła była świetna, ale zawsze chcieliśmy, żebyś chodziła do szkoły tutaj, w Londynie. Zobaczysz, na pewno ci się spodoba… – Zawodzi mnie głos.
Przypomina mi się ten ostatni szalony dzień na Brooklynie, kiedy z przyklejonym do twarzy uśmiechem bezczelnie okłamywałam córkę, tłumacząc, dlaczego musimy wyjechać. Zaraz, natychmiast. Bez żadnych pożegnań.
– Na pewno? A tobie? Było ci tam dobrze? – Robin ma podejrzliwą minę i ściągniętą twarz.
– Tak. – Kolejne kłamstwo. Ale tym razem niewielkie.
– Ale mówiłaś, że nie miałaś najlepszego dzieciństwa.
Bystra jest. Aż za bardzo. Szybko biorę się w garść.
– Mówiłam nie o szkole, tylko o domu. O twojej babci. Nie przepadała za dziećmi, nawet za własną córką. Szkoła była dla mnie ucieczką. Tak, czasem było ciężko, ale miałam tam kilka przyjaciółek. Bardzo mi się podobała biblioteka. W szóstej klasie wybrano mnie na kapitankę, przewodniczącą samorządu szkolnego, i moje nazwisko wisiało na głównej tablicy. Fajnie było. Zdecydowanie lepiej niż tutaj. – Zataczam ręką łuk, wskazując zimną, zmęczoną życiem kuchnię.
Robin uśmiecha się i sili na żart.
– Tam będzie przynajmniej ciepło.
Obejmuję ją przez stół i po chwili ona obejmuje mnie.
– Chodźmy – rzucam. – Nie możemy się spóźnić, nie pierwszego dnia.
Córka kiwa głową, przecina pokój, bierze torbę i wkłada rękawiczki. Żeby ukryć przetłuszczone włosy, naciągam na głowę wełnianą czapkę i wychodzimy.
Klap, klap, klap – zgodnym krokiem idziemy na przystanek autobusowy. Zerkam na córkę. Ma kamienną twarz i dumnie podniesioną głowę; tak młoda, a już prawie dorosła.
Nie wiem, co nas czeka. Chcę zachować spokój, lecz nie mogę wyzbyć się strachu, który zalega mi w brzuchu ciężki jak nasze kroki na chodniku.
2
Siedzę przy oknie z czołem opartym o szybę. Czterdziestka szóstka, pełna i powolna, toczy się od przystanku do przystanku z Camden do St John’s Wood. Pamiętam tę trasę tak dobrze, że mogłabym ją przejść z zamkniętymi oczami. Wszystko jest takie samo, a zarazem inne, bo postawiono tu wiele nowych budynków, a wiele starych odmalowano.
Zerkam na profil córki. Wciąż pochłania ją ekran telefonu. Nagle parska śmiechem i podnosi głowę.
– Emma napisała długiego mejla. Same tam dramaty. Dobrze, że nie muszę się z tym wozić. – Chowa telefon do torby.
Prawie jej wierzę.
Dojeżdżamy do znajomego przystanku i ściska mnie w brzuchu. Nagle dociera do mnie uliczny zgiełk. Pisk hamulców, dźwięk klaksonów, daleki głos jakiegoś mężczyzny krzyczącego „Wal się!”. Wciskające się do autobusu spaliny drapią w gardle, tuż obok płynie niekończący się strumień czarnych SUV-ów. Wkrótce się okaże, że jako jedyne przyjeżdżamy do szkoły autobusem.
Autobus nagle hamuje i uderzam głową w szybę. Wracają wspomnienia i zamykam oczy.
• • •
– W życiu się tam nie dostaniemy – powiedziałam przed dwoma laty, dowiedziawszy się, co zrobiła moja matka. – Jest za późno. Za duża konkurencja. Nie ma mowy, żeby coś się nagle zwolniło. Nie na początku czwartej klasy i nie za dwa lata. Lista oczekujących ma pewnie metr długości. Ona myśli, że może wszystko kontrolować, ale nie może. Nawet gdybyśmy chcieli na to pójść, to i tak nic by z tego nie było.
Okazało się, że miałam rację, dlatego bardzo się ucieszyłam, kiedy zadzwoniłam i sekretarka szybko odprawiła mnie z kwitkiem.
Ale to było, zanim wszystko się popsuło. W niecałe dwa lata moje małżeństwo z Andrew runęło jak domek z kart. Dlatego przed paroma tygodniami z wielkim zaskoczeniem odebrałam telefon od tej samej sekretarki, która poinformowała mnie, że jeśli Robin może natychmiast zacząć, to miejsce czeka. Już miałam odmówić, lecz coś mnie powstrzymało. „Pozwoli pani, że się zastanowię”. Zamiast od razu zrezygnować, powiedziałam to.
Nie miałam pojęcia, że z sercem w gardle, zrozpaczona i zdesperowana, czterdzieści osiem godzin później znów zadzwonię do Londynu, aby ją zapytać – aby ją błagać – czy propozycja jest wciąż aktualna. Proszę. Dla Robin to tylko zwykłe miejsce, wypełnienie nieoczekiwanej dziury w klasie. Ale dla mnie to cud, jedyna możliwość ucieczki. Ucieczki, której konieczność właśnie odkryłam. Musiałam wysłać córkę do Ashams – taki warunek postawiła moja matka, inaczej nie odziedziczyłabym spadku. Gdyby Robin tam nie poszła, straciłabym i dom, i niewielki dochód z majątku matki, pieniądze, które teraz, po ucieczce od męża, ledwo wystarczały nam na życie.
Gdy ponad dziesięć lat temu opuszczałam ten dom, poprzysięgłam sobie, że nigdy tu nie wrócę. Nie pozwolę, żeby matka znów mnie kontrolowała.
Ale złamałam to przyrzeczenie dla Robin.
• • •
A teraz jesteśmy przed szkołą i mocno zaciskam pięści w kieszeniach. Nawet oglądany oczami dorosłej kobiety gmach wciąż jest wielki, okazały. Architektura w sam raz dla najbardziej prestiżowej szkoły dla dziewcząt w północnym Londynie. Staram się nie wyobrażać sobie, jak onieśmielający musi być dla mojej córki.
Są tu dwie żelazne bramy przedzielone eleganckim klombem z bukszpanowym żywopłotem i fiołkami alpejskimi. Wiodący z każdej półkolisty podjazd biegnie do szerokich schodów prowadzących do głównego wejścia. Mimo wspaniałego otoczenia gmach nie stoi zbyt daleko od chodnika i zamiast majestatycznie przejeżdżać przez bramę, starodawny powóz musiał pewnie ostrożnie manewrować. To miejsce nie mogło różnić się bardziej od amerykańskiej szkoły Robin, nowoczesnego budynku stojącego w cichej uliczce. Ta szkoła dźwiga ciężar historii, powagi stojącej w sprzeczności z obecnością dzieci za jej okazałymi bramami.
Patrzę na córkę. Ma napiętą twarz i blade policzki, z których odbiegła cała krew.
– Będzie dobrze – mówię. Chcę jej to obiecać. I nie mogę.
Robin rozgląda się wokoło nieruchomymi oczami. Ściska mnie za rękę.
– To jest… podstawówka?
– Tak. Jest bardziej przyjazna, niż wygląda, zobaczysz. – Już mam skrzyżować palce, lecz się powstrzymuję.
– O rany.
– Lepiej już chodźmy – rzucam i Robin kiwa głową.
Idziemy powoli podjazdem i wchodzimy na kamienne schody. Drzwi są szerokie, drewniane, z wypolerowanymi na błysk mosiężnymi okuciami. Wyciągam rękę, aby je otworzyć, lecz w tej samej chwili ktoś otwiera je gwałtownie od wewnątrz i energicznym krokiem ze szkoły wychodzi jakaś kobieta. Prawie na mnie wpada, więc wystraszona odskakuję do tyłu i żeby nie stracić równowagi, chwytam córkę za łokieć, omal nie pociągając jej za sobą. Wykręcam kostkę i całą nogę przeszywa ostry ból.
– Niech pani uważa! – warczy wyniośle kobieta. – Mogłam spaść ze schodów! – Mija nas i odchodzi. Idealnie ułożone puszyste włosy podskakują jej na ramionach w rytm szybkich, zdecydowanych kroków.
Wali mi serce. Odprowadzam ją wzrokiem. Wysoka blondynka. Agresywna.
– Nic ci nie jest? – pyta Robin i w tej samej chwili ze szkoły wychodzi kolejna kobieta, która potrąca nas i cmokając z niezadowoleniem, schodzi na dół.
Ściska mnie w gardle, jakbym miała się zaraz rozpłakać. Albo wrzasnąć, żeby się od nas odpieprzyły. Szybko wycieram wilgotne oczy.
– Nie, nic.
• • •
W sekretariacie przedstawiam Robin i wypełniwszy formularz kontaktowy, wyczekująco staję obok niej.
– Mamo, możesz już iść – mówi córka.
Sekretarka się śmieje.
– Robin nic tu nie grozi, pani Spence.
– To nazwisko mojego męża. – W obecności Robin nie mam odwagi powiedzieć „byłego”. – Ja nazywam się Roper. Sadie Roper.
– Oczywiście, pani Roper – mówi sekretarka i obie patrzą na mnie, czekając, aż wyjdę.
– Idź już, mamo – szepcze Robin.
Przenoszę wzrok na sekretarkę.
– To wszystko? Nie muszę nic więcej robić? Nie oprowadzi mnie pani po szkole, nie przedstawi wychowawczyni?
Sekretarka kręci głową.
– Nie dzisiaj. A wychowawczynię pozna pani w stosownym czasie. Przyślemy pani szczegóły wieczoru rodzicielskiego. – Podchodzi do Robin. – Chodź, pokażę ci twoją klasę.
I wyprowadza córkę tak szybko, że nie zdążam się nawet z nią pożegnać.
3
Wracam szybko na przystanek autobusowy po drugiej stronie ulicy i ból nogi powoli ustępuje. Muszę trochę posprzątać w domu, a potem wpaść do zespołu adwokackiego i spytać, czy czegoś dla mnie nie mają. Niczym wielka przepaść zioną za mną długie lata przerwy w praktyce, lecz to mnie nie przeraża. Ostatnio musiałam stawić czoło czemuś gorszemu. Dużo gorszemu.
Nie powinno tak być. Buzuje we mnie gniew: na Andrew za to, że okazał się takim sukinsynem, na poczucie odrzucenia, gniew na wściekłość, która wypędziła mnie za Atlantyk i znów pchnęła prosto w szpony matki, do tej rudery. Przez głowę przelatują myśli o naszym nowym mieszkaniu. Tam białe ściany i czyste drewniane podłogi, a tu mroczna graciarnia, zapuszczony wiktoriański dom z przesłoniętymi bluszczem oknami. Toksyczna spuścizna.
Nadjeżdża autobus. Nie czas o tym myśleć. Wszystko wymyję, wyszoruję i wyczyszczę, wszystko zdezynfekuję. Wyjmuję telefon. Chcę zaprosić Zorę na kolację i moje palce zawisają na chwilę nad ekranem. W końcu piszę.
„Niespodzianka! To długa historia, ale wróciłyśmy z Robin i mieszkamy w starym domu. Kolacja? Jutro? Musimy pogadać, mamy duże zaległości. xx”.
Najważniejsza jest przyszłość, a nie przeszłość.
• • •
Zaraz po powrocie do domu oglądam bojler, na który nie miałam czasu zerknąć wieczorem, i ku swojemu zaskoczeniu odkrywam, że jest względnie nowy. Kilka minut później jest już włączony i pracuje. Ciepło i gorąca woda – to przepędzi moje demony.
Podniesiona na duchu zabieram się do sprzątania. Skrobię i szoruję każdą powierzchnię w zasięgu wzroku, nie przestając nawet na sekundę, żeby nie dopuścić do siebie ani jednej myśli o przeszłości, udając, że nie pamiętam tych skrzypiących desek podłogowych, popękanych płytek, śladu na ścianie, który zrobiła matka, rzucając we mnie książką, czy sterczącego z podłogi gwoździa, na którym rozdarłam ze sto par rajstop, bo nigdy nie pamiętałam, że tam jest. Wraz z kurzem w domu ubywa mroku i zimne słońce wpadające do kuchni przez brudne okna trochę poprawia mi humor.
Po paru godzinach szaleńczego sprzątania kuchnia nadaje się do użytku. Piekarnik jest wciąż ten sam, ten, który pamiętam sprzed lat. Sprawdzam, czy działa i okazuje się, że wciąż instynktownie wiem, jak długo trzeba przytrzymać wciśniętą gałkę, żeby zapalił się gaz.
Jest też stary czajnik z wystrzępionym kablem i nagim drutem na wierzchu. Pamiętam, jak przed piętnastu laty, kiedy byłam tu ostatni raz, kazałam matce go wyrzucić. Podnoszę go i przez chwilę obracam w rękach, sunąc palcem po śladach kamienia. Nagle czuję ucisk w klatce piersiowej i smak żółci w ustach. „Najwyżej zdechnę porażona prądem. Co cię to obchodzi?” – jej słowa wciąż pobrzmiewają mi w uszach. Z uśmiechem w kącikach ust wrzucam czajnik do dużego, czarnego plastikowego worka. Przekopuję kredens, znajduję mały rondel, napełniam go wodą i stawiam na palniku.
Mimo że dom stoi przy ruchliwej ulicy, tu, w kuchni, nie słychać żadnych odgłosów. Denerwuje mnie ta cisza. Przez okienko w kuchennych drzwiach patrzę na betonowe podwórko ocienione chojakami. W rogu rośnie zimny, ciemny cis. Wszystkie pozostałe rośliny, których kiedyś doglądała matka, zwiędły i zbrązowiały, a w kątach leżą kupki pożółkłych liści nawianych przez wiatr. Rozweselę to wszystko pelargoniami, zasadzę je w dużych, niebieskich doniczkach. Pamiętam, jak na Dzień Matki przyniosłam jej bukiet tulipanów. „Są takie krzykliwe – powiedziała, wrzucając do zlewu zgniecione kwiaty. – Nie dość, że muszę być matką, to jeszcze mi o tym przypominasz”. Pamiętam, jak było mi wtedy głupio, jak mała się poczułam. Zatoczyłam się do tyłu, jakbym miała za duże stopy, i uciekłam z kuchni.
Pora zasadzić żonkile i przebiśniegi. Krokusy. Tulipany papuzie, im bardziej jaskrawe, tym lepiej. Robin mi pomoże. Odwracam się od drzwi i rozglądam po kuchni. Może i jest czystsza, ale wciąż ponura, wciąż pusta.
Gotuje się woda, więc robię herbatę, siadam i ogrzewam ręce ciepłem kubka. Dochodzi południe. Robin je już pewnie lunch. Może przynajmniej posiłki są tam teraz lepsze. Przypomina mi się, co nam serwowano: pływającą w tłuszczu lazanię, zimne purée z ziemniaków, roladę z twardej jak kamień cielęciny z zielonoszarym jajkiem na twardo w środku i zapiekankę z szynką. Biorę głęboki wdech i wypuszczam powietrze. Nie teraz. Dość wspomnień. To, co kryją, jest gorsze, dużo gorsze, a ja nie mam czasu. Wracam myślami do Robin.
„Będzie dobrze”. Tak jej powiedziałam. „To bardzo przyjazna szkoła”. I inne pokrzepiające zdania. Lecz tak naprawdę nigdy nie było tam przyjaźnie. Było oficjalnie i bezdusznie. Bądź pewna siebie, płyń albo idź na dno. Tak to wtedy wyglądało. Ale może się zmieniło. Pamiętam, jak Robin ściskała mnie za ramię. Robiła to tak mocno, tak kurczowo, aż dziw, że nie mam siniaków. Oby nie było tak źle, jak się obawiała.
Boję się, że będzie dużo gorzej.
Herbata szybko stygnie, więc piję ją dużymi łykami i odsuwam kubek. Muszę się przebrać, pójść do zespołu i spytać, czy nie mają dla mnie pracy. Jestem realistką i zdaję sobie sprawę, że może być ciężko, ale nie stać mnie teraz na wątpliwości.
Przed wyjściem chcę trochę posprzątać w pokoju Robin. Za czasów matki był to pokój gościnny, chociaż rzadko kiedy miała gości. Bezwzględna w działaniach, wyrzucam stamtąd sterty starych gazet i czasopism. Wyłania się komoda i szafa. Stare kurtki, żakiety, zjedzone przez mole lisie futro z ogonem, który szylkretowa spinka przytrzymuje w lisim pysku – wszystko trafia do plastikowych worków.
Przychodzi SMS od Zory. „Oj tak, chętnie! WTF??? Musisz mi wszystko opowiedzieć. WSZYSTKO! Nie mogę uwierzyć, że wróciłaś, i bardzo chcę Cię zobaczyć xx”.
Poprawia mi się humor, jakby przez szparkę wpadła smużka światła. Cieszę się na to spotkanie, choć wiem, że będę musiała długo się tłumaczyć. Nie mogąc wykrzesać z siebie słów, wysyłam emotikon z podniesionym kciukiem.
4
Przebieranie się jest jak podróż w przeszłość. Wkładam bieliznę, czarne rajstopy, białą bluzkę, czarną spódnicę i żakiet, ciesząc się, że z sentymentu nie wyrzuciłam tego stroju, choć taki szmat czasu wisiał bezużyteczny w szafie. Wymęczony komplet, który nosiłam w sądzie ponad dekadę temu.
W spódnicę wchodzę bez problemu. W żakiet też, jakbym w ogóle się nie zmieniła. Oceniam swoją sylwetkę w zakurzonym lustrze na drzwiach i cofam się w czasie dwadzieścia lat, do mojego pierwszego dnia w zespole, na długo przed Andrew, przed Robin, zanim moja kariera zawodowa ustąpiła miejsca życiu, jakiego zupełnie nie mogłam przewidzieć.
Mimo wszystko, mimo wymuszonego charakteru tego nowego początku, jestem lekko podekscytowana. Przynajmniej znowu będę mogła wykorzystać moje kwalifikacje zawodowe. Wrócić do pracy.
• • •
Coraz bardziej zdenerwowana idę szybko Kentish Town Road do metra w Camden Town i wkrótce, wcześniej, niżbym chciała, jestem na Embankment, a zaraz potem w Temple. Skręcam w Temple Place i przecinam Milford Lane z błyszczącymi w słońcu czarnymi, żelaznymi barierkami. Przystaję i rozglądam się. Tak dobrze pamiętam tę uliczkę. Kiedyś, na początku naszego związku, odurzona tanim winem i ogniem pączkującej miłości, obściskiwałam się tu z Andrew.
To był miły wieczór, przywodzi dobre wspomnienia. Nachodzą mnie te nieco wcześniejsze, z dużo mroczniejszego wieczoru kilka miesięcy przed naszym spotkaniem, o starszym adwokacie, który uważał, że należą do niego wszystkie młode aplikantki i może je bezkarnie obmacywać. Zanim mu się wyrwałam, musiałam stoczyć ciężką walkę, poczęstować go mocnym kopniakiem. Przystaję w tym miejscu, na lewo od schodów, i wycieram ręce w spódnicę. Minęło prawie dwadzieścia lat, a wspomnienia są wciąż świeże. Potrząsam głową, żeby ochłonąć, i idę dalej. Schody, łukowate przejście na Essex Street i dwa starannie uporządkowane, równoległe rzędy domów z czerwonej cegły: siedziby zespołów adwokackich.
Przystaję na chwilę przed moim – mieści się w połowie ulicy – i głęboko oddycham. W domu miałam wrażenie, że cofam się w czasie. Teraz też. Znów mam gorące dłonie, znów jestem chudą jak tyczka, nieporadną aplikantką, niezdarną jak pierwszego dnia stażu. Biorę głęboki oddech, prostuję się i otwieram drzwi.
• • •
– Panna Roper. – To David Phelps. Czas znowu się cofa i już tak zostaje.
– Davidzie – mówię, opanowując błagalny ton, który wkrada się do mojego głosu.
– Czemu zawdzięczamy tę przyjemność?
Stoi za ladą z jakimiś dokumentami w ręku. Pewnie akurat szedł do biurka, bo raczej nie odbierałby telefonów. I jakby w odpowiedzi na tę myśl mija go młoda kobieta i siada przy blacie.
– Czy jest pani umówiona? – rzuca obojętnie, przyglądając mi się tak uważnie, że czuję, jak jej wzrok prześlizguje się po całym moim ciele.
Nagle dociera do mnie, że mam niemodny kostium. Podnoszę wyżej głowę.
– Nie.
– Więc jak mogę pani pomóc?
– Pani Roper pracowała kiedyś w naszym zespole – wyjaśnia David.
Lituje się nade mną? Być może. A może nie. Uśmiecham się do niego, a on przeszywa mnie spojrzeniem rekinich oczu, ciemnych i drapieżnych, czekających na pierwszą krew.
– Chciałam porozmawiać o wznowieniu praktyki. Wiem, że lepiej by było, gdybym uprzedziła was pisemnie, ale wszystko potoczyło się szybciej, niż się spodziewałam.
– Rozumiem – mówi David.
– Wróciłam do Londynu. Córka chodzi już do szkoły. Nic by mi nie przeszkadzało, mogłabym normalnie pracować. – Do mojego głosu wkrada się buntownicza nuta. Jestem bardzo spięta, ale nie dam się łatwo spławić.
– Hmm… Jest tylko pewna drobnostka, panno Roper: kwestia adwokatów prowadzących. Jakoś nie widzę, żeby ustawiali się w kolejce, aby panią zatrudnić.
„Panno Roper”. To, że wciąż wypowiada te słowa z nieprawdopodobną wprost pogardą, podnosi mnie na duchu. Nie do końca, ale podnosi. Przynajmniej wiem, na czym stoję, jakie łączą nas stosunki. Zawsze wiedziałam.
– Liczyłam na to, że znajdzie się coś dla młodszej adwokatki. Na tej podstawie mogłabym z czasem rozbudować swoją praktykę.
– Strasznie mi przykro, panno Roper, ale każdy młodszy adwokat powie pani, że ostatnio nie mamy nawału pracy. Na pewno zdaje pani sobie sprawę, że przez te lata wiele się u nas zmieniło. – David milknie i przygładza włosy gestem, który doskonale pamiętam. – À propos: właściwie ile to już lat?
– Prawie jedenaście. – Wciąż mam wysoko podniesioną głowę.
– Nie da się tak po prostu wrócić, panno Roper. Jest jeszcze sprawa ubezpieczenia, licencji i ustawicznego doskonalenia zawodowego. Jak wspomniałem, wiele się tu zmieniło. Obawiam się, że to raczej niemożliwe.
– Już to wszystko załatwiłam. – Myśli, że mnie zaskoczył, ale się myli. – Mam ubezpieczenie, aktualną licencję i jestem na bieżąco z godzinami doskonalenia. Wiedziałam, że kiedyś wrócę do pracy i wyrobiłam je online.
– Panno Roper… – David zaczyna, lecz nie kończy.
– Przypominam, że o jedenastej mam konferencję – przerywa mu czyjś wyniosły głos.
Skądś go znam i znów odżywa przeszłość.
– Oczywiście, panno Carlisle. Mam przynieść kawę do sali?
David momentalnie się zmienia. Mówi z szacunkiem. Jest niemal służalczy. Nic dziwnego. Powinnam sobie przypomnieć, kiedy tylko usłyszałam ten głos. Barbara Carlisle to jedna z najbardziej szanowanych starszych adwokatek w zespole, honorowa członkini palestry. Była potężna już przed laty, za moich czasów.
Spuszczam głowę.
– Tak – potwierdza Carlisle. – Dla ośmiu osób. – Nie dodaje „proszę”.
Odwracam głowę z nadzieją, że szybko wyjdzie i będę mogła kontynuować rozmowę z Davidem. Ale on ma inny pomysł. Patrzy na mnie i mówi:
– Panno Roper, dobrze panią rozumiem, ale po prawie jedenastu latach nieobecności nie może pani oczekiwać, że dostanie pani pracę. Mamy określone procedury. Obowiązują nas mimo to, że kiedyś pani tu pracowała. Jeżeli napisze pani stosowny list do rady adwokackiej, na pewno rozważą pani podanie, choć nieprędko. O ile wiem, spotykają się pod koniec marca.
Dopiero za kilka miesięcy. Bez słowa tłumię frustrację i kiwam głową. Chcę wyjść i odwracam się do drzwi, lecz Barbara zachodzi mi drogę.
– Sadie? Pamiętam cię. Jako młodsza adwokatka pracowałaś ze mną nad sprawą tego oszustwa.
– Tak, to ja.
– A potem wyjechałaś do Ameryki, prawda? I urodziłaś dziecko, tak?
– Tak – odpowiadam – Robin ma już prawie jedenaście lat.
– I wracasz do pracy?
– Tak, chciałabym. Muszę. Ale najwyraźniej nic dla mnie nie ma. – Posyłam gniewne spojrzenie Davidowi, który unosi brew i uśmiecha się szyderczo.
– Rozumiem – mówi Barbara, lecz nie słyszę reszty zdania.
Szyderstwa Davida mnie dobiły. Jestem bliska płaczu – z poniżenia, gniewu, sama nie wiem z czego – ale nie pęknę, po moim trupie. Wychodzę stamtąd, nie oglądając się za siebie.
5
Czekam na córkę przed szkołą. Mam spuszczoną głowę i wzrok wbity w ekran telefonu, bo nie chcę zwracać niczyjej uwagi. Wiem, że prędzej czy później będę musiała się poudzielać, ale na razie nie mam w sobie na to miejsca. Jestem zbyt zawiedziona przyjęciem w zespole, zbyt zmęczona jazdą metrem. Chwilę trwa, zanim dociera do mnie, że tuż obok stoi Robin. Jest wciąż spięta, ale mniej niż rano.
– I jak było? – Nachylam się i całuję ją w policzek.
Córka cofa się.
– Możemy już iść?
Idziemy szybo na przystanek autobusowy i dopiero rozejrzawszy się wokoło i dwa razy sprawdziwszy, czy w pobliżu nie ma nikogo w szkolnym mundurku, postanawia jednak coś powiedzieć.
– Było dobrze. Mają świetną pracownię plastyczną.
– To wspaniale. A jak nowe koleżanki?
Zamiast odpowiedzieć, Robin głośno prycha. Otwieram usta, żeby powtórzyć pytanie, lecz się powstrzymuję.
– Zora przyjdzie jutro na kolację. Chce pogadać.
– O czym?
– O tym, dlaczego wróciłyśmy, dlaczego posłałam cię do tej szkoły…
– Właśnie – rzuca znużona i odwraca się do okna. – Mnie też powiesz dlaczego? I dlaczego musiałyśmy tak nagle wrócić?
Nie jest już małą dziewczynką, szkrabem, jakim kiedyś była. Ma tylko dziesięć lat, lecz w jej spiętej twarzy na tle szarego, popołudniowego słońca widzę już nastolatkę, jaką wkrótce będzie.
Kiedy docieramy do domu, od razu idzie na górę i zamyka się w swoim pokoju. Daję jej czas. Parę godzin później schodzi i obejmuje mnie.
– Trochę tu cieplej – mówi. – A mój pokój wygląda dużo lepiej. Dziękuję. Zaczęłam się rozpakowywać.
Takiej nagrody chciałam, nie mogłam oczekiwać większej. Sprzątając jej pokój, dałam z siebie wszystko. Moja obecna sypialnia – dawny pokój matki – wciąż jest w strasznym stanie, ale nie mam odwagi iść na górę, do pokoju mojego dzieciństwa. Wolę spać na dole, z Robin. Nie chcę spotkać starych duchów.
– Chcesz pizzę na kolację?
Jej entuzjastyczna reakcja kończy rozmowę o domu. Łagodnieje jej twarz i do końca wieczoru moja córeczka z przejęciem papla o swoich amerykańskich przyjaciółkach i ich zgryzotach. A jednak nie jest aż tak bardzo dorosła.
• • •
Następnego wieczoru frontowymi drzwiami do domu wpada Zora. Obejmuje mnie na niedźwiedzia, puszcza, przytula Robin, a potem jeszcze raz mnie. Pachnie tak samo jak kiedyś, papierosami i waniliowymi perfumami. Większość moich znajomych rzuciła palenie, ale nie ona. Zawsze powtarzała, że jest zapracowaną adwokatką, zapracowaną i zbyt zestresowaną, żeby to zrobić.
– Jeju, to naprawdę wy! – krzyczy. – Nie mogę uwierzyć, że wróciłyście.
– Tak, to… ciekawe przeżycie.
– Wyobrażam sobie – mówi. – Zarzekałaś się, że nigdy nie wrócisz. Pewnie czułaś się tak, jakby ci się życie zawaliło. Wszystko gra?
Obie przytakujemy, a potem Robin mamrocze coś pod nosem i ucieka na górę do swojego pokoju.
– A Andrew? Trzyma się jakoś?
– Nie rozmawiajmy o nim. – Odwracam się i idę do kuchni. – Jest naprawdę ciężko. Napijesz się wina?
Zora idzie za mną i siada przy stole. Rozgląda się wokoło z aprobatą i mówi:
– Wygląda dużo lepiej.
– Dzięki, że tu zaglądałaś. – Nalewam wina i stawiam przed nią kieliszek.
– Nie ma za co, chętnie pomogłam.
– I za to, że nie zadawałaś zbyt wielu pytań. Załatwianie tych wszystkich formalności trwało wieki.
Pamiętam, jak do niej zadzwoniłam, jak spięta i zdenerwowana po odkryciu szokujących warunków, jakie matka postawiła w testamencie, starałam się mówić powoli i rzeczowo. Myślałam, że szybko sprzedamy dom i sprawa będzie z głowy, ale nic z tego – przeżyliśmy prawdziwą gehennę, zastanawiając się, czy przyjąć jej warunki, czy przekazać spadek w inne ręce. Wtedy nic Zorze nie powiedziałam, nie potrafiłam ująć w słowa tego, jak bardzo kontrolująca była moja matka. Ledwo się przemogłam, żeby poprosić przyjaciółkę o opiekę nad domem.
– No to mów – zaczyna. – Dlaczego wróciłaś? I dlaczego posłałaś biedną Robin do tej strasznej szkoły, której tak bardzo nienawidziłyśmy?
Jej słowa są surowe, lecz twarz życzliwa. Zora zawsze ma życzliwą twarz, otwartą, serdeczną i rozświetloną uśmiechem. Choć teraz się nie uśmiecha, jej oczy są pełne troski.
– Nie warto w to wchodzić. – Dolewam nam wina. – Nie musimy.
– Właśnie, że musimy. – Zora pociąga duży łyk. – Przysięgałaś na wszystkie świętości, że nigdy tego nie zrobisz.
Ja też upijam łyk wina. Nie piłam od paru tygodni i czuję rozlewające się wewnątrz ciepło. Alkohol trochę pomaga.
– Nie miałam wyboru. Musiałam wyjechać, a matka przyłożyła mi z drugiej strony.
– Jak to? Co ona ma z tym wspólnego? Chcesz powiedzieć, że kontroluje cię zza grobu? – Zora wybucha śmiechem. Ja się nie śmieję. Zora milknie, ale po chwili znów się odzywa. – Boże święty, poważnie? Nie schowała pazurów? Jakim, kurwa, cudem?
– To skomplikowane.
– Nie spieszy mi się.
– Robię, co mogę. Znalazłam się w parszywej sytuacji, ale robię, co mogę. Weź to pod uwagę. Dobrze?
– Dobrze – mówi Zora. – Wezmę. A teraz mów.
– Pamiętasz, jak matka się ode mnie odcięła, kiedy zaszłam w ciążę?
Zora przytakuje.
– Pamiętam.
– Naprawdę próbowałam się z nią dogadać. Myślałam, że otrzeźwieje po narodzinach Robin, ale nie, wciąż była na mnie zła. Ciągle powtarzała, że rodząc dziecko, zniszczyłam jej życie, a za kilka lat pożałuję, że przekreśliłam też swoją przyszłość. To było koszmarne. Nie mogłam znieść, że wygaduje takie rzeczy o swojej wnuczce. Andrew też nie znosiła.
– Tak, pamiętam – powtarza Zora.
– Więc kiedy zaproponowano mu pracę w Nowym Jorku, to był koniec. Wyjechaliśmy i już nigdy się do niej nie odezwałam. Podczas naszej ostatniej kłótni powiedziała, że jeśli wyjadę, jeśli zamiast kariery wybiorę rodzinę, będę dla niej jak martwa. I że mnie wydziedziczy.
– Rany boskie! – Zora gwałtownie wciąga powietrze. – Tego mi nie mówiłaś. Własną córkę…
– Ona nigdy nie wiedziała, co to są uczucia macierzyńskie, nigdy ich nie miała. Pamiętasz? Reagowała tylko na swoje imię. Lydia. Ani na „mamo”, ani na „mamusiu”. Szczerze mówiąc, nie chciałam o tym myśleć. Wyjechałam i już. Uwolniłam się od niej. Zresztą nigdy nie liczyłam na spadek. – Wstaję i zataczam ręką łuk. – Rozejrzyj się tylko. Pamiętasz, jaka była. Skąpa jak mało kto. Zawsze myślałam, że nie ma pieniędzy… – Upijam łyk wina.
– Ale?
– Ale miała. Trochę. No i dom.
– I zapisała ci go? – pyta Zora.
– Niezupełnie. Właśnie tu sprawa się komplikuje. Zapisała wszystko Robin, ale pod zarządem powierniczym. Dom i dochód z jakichś tam lokat.
– To chyba dobrze, prawda?
– Niezupełnie. Dostanę to tylko pod warunkiem, że Robin pójdzie do Ashams. Do podstawówki, a potem do ogólniaka.
Zastanawiam się, czy opowiedzieć jej całą historię, wytłumaczyć, jak koniec końców matka to na mnie wymusiła. Ale nie mogę. Jeszcze nie. Wciąż za bardzo się boję, wciąż pamiętam, jak Robin zaginęła, te godziny, gdy nie mogłam się skontaktować ani z nią, ani z Andrew. Ten strach ciągle się we mnie tli.
Nabieram powietrza i wstrzymuję oddech. Córka jest bezpieczna. Obie jesteśmy bezpieczne. Nie myślę o tym.
– Czysty obłęd – ciągnę. – Wszystko zależało od tego, czy w Ashams będzie wolne miejsce, a matka doskonale wiedziała, że to praktycznie niemożliwe. W takich szkołach po prostu ich nie ma, bo rodzice zapisują tam córki jeszcze przed ich narodzinami. Kiedy zadzwoniłam do nich pierwszy raz, sekretarka omal mnie nie wyśmiała.
– I co? Matka o tym nie pomyślała?
– Pomyślała, pomyślała. Zostawiła nam pieniądze z pełną świadomością, że ich nie dostaniemy, w wyrafinowanym akcie czystej złośliwości zza grobu.
– Tak, była do tego zdolna.
– Bez dwóch zdań. Więc kiedy w Ashams zwolniło się miejsce… Dlatego musiałam posłać tam Robin. Inaczej nie dostałybyśmy zupełnie nic.
Milknę i długo się nie odzywam. Zora kręci głową. Nic dziwnego.
– To jakieś… archaiczne. Powinnaś podważyć warunki powiernictwa.
Omal nie wybucham śmiechem na widok jej przerażonej miny.
– Tak, myślałam o tym. Jej prawnik, ten, który sporządzał testament, też jest powiernikiem, ale chyba nie maczał w tym palców. Dopóki Robin będzie uczyła się w Ashams, dom będzie warunkowo należał do niej, dom i niewielki dochód na utrzymanie jej i moje. Ale jeśli wyjedzie albo nie dostanie się do ogólniaka, wszystko przepadnie. Dom zostanie sprzedany, a my nie dostaniemy ani pensa. Temu prawnikowi to się nie podoba. Podobno namawiał Lydię, żeby tego nie robiła. A mnie praktycznie podpowiedział, jak mogłabym podważyć testament. Ale teraz nie musimy się przynajmniej o to martwić.
W tym momencie do kuchni wchodzi Robin.
– Tylko że ja utknęłam w tej strasznej szkole, gdzie nikt się do mnie nie odzywa. – Najwyraźniej nas podsłuchała. – I musimy mieszkać w tym strasznym domu.
– Robin…
Córka odwraca się.
– Jestem głodna. Jest coś do jedzenia?
Przerywam opowieść, żeby zrobić kolację, ugotować spaghetti i odgrzać sos, który wcześniej przygotowałam. Czuję, jak wzrok Zory przewierca mi tył czaszki i wiem, że nie ucieknę przed pytaniami.
6
Podczas kolacji córce poprawia się humor. Opowiada Zorze o swoich amerykańskich przyjaciółkach, ale kiedy tylko kończymy jeść, wraca na górę. Stawiam talerze przy zlewie, przechodzimy z Zorą do frontowego pokoju i siadamy na zdeformowanej sofie, ja z butelką w ręku.
– Robin chyba kiepsko to znosi. – Zora dopija wino i bierze dolewkę. – A my nie pogadałyśmy jeszcze o Andrew.
Nie chcę o nim rozmawiać. Ani teraz, ani nigdy. Milczę z nadzieją, że Zora to zrozumie i przestanie o niego pytać.
– Musi być jej ciężko. – Przygląda mi się uważnie, a ja próbuję wytrzymać jej spojrzenie, lecz po kilku sekundach odwracam głowę i głośno przełykam ślinę, żeby pozbyć się guli w gardle. – Tobie też – dodaje łagodniej.
Tak, myślę, to prawda. Nie wiesz nawet, jak bardzo.
Zora o nic więcej nie pyta. Zamiast tego wstaje i zaczyna chodzić po salonie. Wodzę za nią wzrokiem, patrząc na zmęczone życiem tapety i odłażącą farbę. W niszy obok kominka stoi półka pełna starych zdjęć i bibelotów.
– Już dawno chciałam cię spytać: co to jest? Są niewiarygodnie brzydkie. – Zdejmuje z półki jakąś figurkę i podchodzi do mnie.
To figurka od pary, podobna do tych stojących na piętrze, równie brzydkich. Przedstawia kobietę z koszem owoców na ramieniu, uśmiechającą się do małego chłopca, który częstuje się jabłkiem. Ta druga to mężczyzna, który daje cukierka małej dziewczynce nadstawiającej fartuszek. Pastelowe kolory – błękit, róż i zieleń – są tragicznie przesłodzone, a wyraz twarzy postaci też przyprawia o mdłości.
– Miała obsesję na ich punkcie – mówię. – Kiedy byłam mała, bardzo mi się podobały, ale chyba mi przeszło. Pamiętam, jak zakradałam się tu, żeby na nie popatrzeć, kiedy matka nie widziała. Raz odważyłam się nawet jedną zdjąć, ale przyłapała mnie na gorącym uczynku. Krzyknęła tak głośno, że upuściłam figurkę i odpadła jej głowa.
– O cholera – szepcze Zora.
– Właśnie. Ty masz kobietę z koszem, a to był mężczyzna z cukierkiem. Jeśli się dobrze przyjrzeć, widać miejsce, gdzie mu ją przyklejono, tę głowę.
Zora odstawia figurkę na miejsce, bierze figurkę mężczyzny i sunie palcami po spoinie.
– Co, u licha, tak się jej w nich podobało?
– Nie wiem, ale zawsze miała dziwną skłonność do ckliwej kiczowatości. Do małych kotków, różowych kokardek i wszystkiego, co puchate. Jak Dolores Umbridge z Harry’ego Pottera.
Zora kiwa głową.
– Mnie się to nie podoba. Ani te figurynki, ani nic. Ten dom trzeba by kompletnie wybebeszyć. Musisz pozbyć się wspomnień, zacząć wszystko od nowa. Oczywiście jeśli chcesz tu zostać. Nie wiem, czy dałam ci to wyraźnie do zrozumienia, ale moim zdaniem nie powinnaś.
– Dałaś, i to wiele razy, ale nie mam wyjścia. Muszę posłać Robin do Ashams, inaczej stracę jedyne źródło utrzymania. Nie stać mnie na wynajęcie mieszkania. Muszę jakoś z tego wybrnąć.
– Chryste, Robin w szkole, której tak nienawidziłyśmy. Mam nadzieję, że wiesz, co robisz.
Brakuje mi słów.
– Wszystko ci wytłumaczę, przyrzekam. Wtedy zrozumiesz. Naprawdę nie miałam wyboru… Męczy mnie to. Dajmy temu spokój. Zaufasz mi i uwierzysz, że robię, co mogę?
Zora marszczy brwi, lecz po chwili odpuszcza i zmienia temat.
– Dolej sobie wina. Tak, wierzę ci. I pogadajmy o czymś weselszym. Co z twoją pracą? Masz coś na oku?
Osuwam się na sofie.
– Miało być o czymś weselszym. Tak, próbowałam coś załatwić. Wczoraj poszłam do zespołu i powiedziałam, że chciałabym wrócić. Byłam pewna, że przynajmniej będą mieli coś w sądzie grodzkim…
– Ale?
– Ale nie mieli. Pamiętasz tego Davida? Wciąż tam pracuje.
– Tego gnojka?
– On nie jest gnojkiem. Jest tylko… staromodny.
– Pamiętam, że kiedyś często o nim wspominałaś. A teraz regularnie go widuję. Prowadziłam niedawno proces o oszustwo i wzięłam od nich dwóch obrońców. David to dupek, zdecydowanie. Pamiętasz, jakiego syfu ci narobił, kiedy kopnęłaś w jaja tego ważniaka z palestry, tego, który się do ciebie dobierał? Nie rozrabiaj, tylko rób, co każą starsi, tak ci w sumie powiedział.
Zora ma zbyt dobrą pamięć. Ja wolałam zapomnieć, jak David zareagował na ten incydent.
– Fakt, wtedy nie zachował się najlepiej. Ale przynajmniej mnie zatrudnili, więc… Tylko że teraz to bez znaczenia. Miałam za długą przerwę. Muszę zwrócić się na piśmie do rady adwokackiej. Rozważą podanie w marcu, wraz z pozostałymi podaniami o członkostwo…
– Dopiero w marcu? To strasznie długo. Wystarczy ci pieniędzy? A Andrew? Wspiera was jakoś?
Podnoszę wzrok.
– To skomplikowane.
W moich uszach pobrzmiewa głos sprzed tygodnia, głos, który od rana próbuję zagłuszyć. „Wypierdalaj stąd. Nie chcę cię tu widzieć. Ani ciebie, ani Robin”. Czy Andrew mnie wspiera? Po tym, co się stało, nie jestem nawet pewna, czy kiedykolwiek go zobaczę. I wiem, że nie chcę. Trzęsą mi się ręce, więc wpycham je głęboko do kieszeni.
– Dobrze się czujesz? – pyta Zora.
Z trudem zmuszam się do uśmiechu.
– Przepraszam, jestem po prostu zmęczona.
– Posłuchaj, wiem, że nie chcesz o nic prosić, ale mogłabym coś ci załatwić. Podsyłam Davidowi sporo spraw.
– Masz rację, nie chcę. Już i tak dużo dla mnie zrobiłaś.
– Bzdura. Od czasu do czasu zaglądałam do tej nory, to wszystko. Mówię poważnie. Sprawdzę, co mamy teraz na tapecie i pomyślę. Nie będziesz mi tu marniała.
– Nie, nie potrzebuję żadnych przysług.
Ona patrzy na mnie, a ja na nią, ale to ja pierwsza spuszczam oczy. Obie dobrze wiemy, że choć mi to nie w smak, to właśnie przysługi potrzebuję teraz najbardziej.
– Byłaś cholernie dobra – mówi Zora. – Poza tym to nie byłaby jałmużna. Musiałabyś ciężko pracować.
Uśmiecham się do niej, sięgam po kieliszek i reszta wieczoru mija bardzo szybko.
– Tak się cieszę, że wróciłyście – mówi Zora, wstając i zbierając się do wyjścia. – Ty i Robin. Nawet jeśli twoje życie jest teraz trochę porąbane. – Obejmuje mnie. Dobrze jest poczuć jej znajomy zapach. – I dopilnuję, żebyś mi wszystko powiedziała – dodaje. – Nie będziesz się w nieskończoność wymykała. – Potrząsa mnie za ramiona i puszcza. – Dam ci znać, jak tylko będę mogła.
• • •
Kiedy odjeżdża taksówką, idę na górę. Zaglądam do pokoju Robin, lecz jej tam nie ma. Leży w moim łóżku, pod cienką kołdrą. Znów czuję ukłucie w klatce piersiowej, ostre i uporczywe.
– Wszystko w porządku, skarbie? – Siadam na łóżku i kładę rękę na wybrzuszonej pościeli.
– Chyba tak. – Córka wysuwa głowę spod kołdry. – Tylko chciałabym wrócić do domu.
Zaczynam coś mówić, ale Robin jeszcze nie skończyła.
– Przepraszam, że się rozgniewałam. Po prostu wolałabym, żeby było zupełnie inaczej.
– Wiem, ja też. Ale poradzimy sobie, zobaczysz. Będzie dobrze, obiecuję. – Kładę się i obejmuję ją. – Śpisz tutaj czy u siebie?
– Nie, u siebie. Chciałam cię tylko zobaczyć.
Wstaje i idzie cichutko do swojego pokoju. Kiedy się kładzie, całuję ją na dobranoc i odchodzę, lecz w drzwiach przystaję. Jej pokój. Poplamione ściany, wytarty dywan… Ale teraz jest w nim przynajmniej czysto i ciepło. Krok po kroku. To dopiero początek, lecz widać już postęp.
– Kocham cię – mówię cicho i zamykam za sobą drzwi. Przecinam korytarz, wracam do siebie i kładę się ze stopami w ogrzanym przez Robin miejscu.
NIEDZIELA, 6:07
Głośny trzask i brzęk szkła. Dudniące kroki na schodach. Wiem, że stało się coś bardzo złego, zanim otwiera drzwi, bo poprzedza go zapach potu i strachu. Zamieram z rękami przyklejonymi do boków, a on w trzech krokach doskakuje do mnie, wyciąga mnie z fotela i odwraca. Mojej szyi dotyka coś zimnego, w uchu słyszę chrapliwy głos.
– Wypierdalaj stąd. Albo już nigdy jej nie zobaczysz. Wypierdalaj do domu, najwyższy czas.
Chcę się uwolnić i zaczynam się szarpać, ale wydłużają mu się ręce, rosną i rosną, opasują mi nogi, sięgają stóp. Walczę, lecz nie daję rady, bo zmienia się w węża, w anakondę, która dusi mnie swoimi splotami. Rzucam się na wszystkie strony.
Budzę się bez tchu, z kocem na twarzy. Ściągam go i z głucho walącym sercem łapczywie wciągam powietrze. Już dobrze. To sen. To tylko sen. To się nigdy nie zdarzyło.
Odrzucam koc i idę do jej pokoju, żeby ją zobaczyć, żeby się uspokoić. Już dobrze, wszystko w porządku. Wciąż na wpół śpię, wciąż ciąży mi ten sen, a kiedy zobaczę, że Robin jest bezpieczna w swoim łóżku, na pewno mnie to ukoi.
Ale córki tam nie ma. I chociaż nawet w tej sennej mgle natychmiast przypomina mi się, że nie zaginęła, że po prostu nie miało jej tu być, znów ulegam panice, jaka miotała mną poprzedniego dnia, w godzinach udręki, kiedy przysięgałam sobie, że jeśli uda mi się ją odnaleźć, zrobię, co w mojej mocy, żeby już zawsze była bezpieczna.
Sto dwadzieścia minut strachu, każda ciągnąca się w nieskończoność.
Wiem, że tym razem jest inaczej. Ale długo trwa, zanim puls wraca do normy.
Stoję, patrzę na jej puste, zimne łóżko, i w końcu, głęboko oddychając, wracam do swojego. Robin jest bezpieczna. Wiem, że jest bezpieczna. Wszystko jest dobrze.
Kładę się i z czasem zasypiam.
7
Mijają dni. Odprowadzanie do szkoły, odbieranie, sprzątanie i weekendy jak oazy spokoju. Wyłania się pewien schemat, czas nabiera rytmu. Przed szkołą nikt ze mną nie rozmawia. Ale tak wolę.
Poza tym bycie niezauważaną ma swoje zalety. Ponieważ nikt mnie nie zaczepia, z czasem udaje mi się ustalić obowiązującą tam hierarchię. Najgłośniejsza grupka otacza blondynkę z zawsze nienaganną fryzurą, tę, która pierwszego dnia omal nie zrzuciła mnie ze schodów. Rano strój sportowy, codziennie innego koloru, po południu dżinsy i długa kamizelka, spod której wystaje fragment kołnierzyka białej bluzki. Kiedy coś mówi, pozostałe kobiety wpatrują się w nią jak urzeczone, a potem śmieją się o parę sekund za długo.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki