Wojciech Kossak. Malarz polskiej chwały - Arael Zurli - ebook

Wojciech Kossak. Malarz polskiej chwały ebook

Arael Zurli

4,5

Opis

Lekka i wartka opowieść o Wojciechu Kossaku, malarzu bataliście, który namiętnie kochał życie, rodzinę, piękne kobiety, a najbardziej – swoją pracę. Poznajemy szczegółowo, rok po roku, jego twórczość, romanse, kłopoty z rozpieszczonymi dziećmi oraz nieustanne tarapaty finansowe. W tle dzieje Polski, sfery artystyczno-ziemiańskie, cesarskie dwory Berlina i Wiednia, amerykańska Polonia, Warszawa i Kraków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 561

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (8 ocen)
4
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opracowanie graficzne: Andrzej Barecki

Redakcja: Leszek Kamiński/ADK Media

Na obwolucie wykorzystano reprodukcję obrazu Wojciecha Kossaka

Autoportret z koniem (1924)

ISBN 978-832-440-428-5 (epub)

ISBN 978-832-440-428-5 (mobi)

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2015

Copyright © by Arael Zurli

Wydawnictwo dołożyło wszelkich starań, aby ustalić autorstwo i skontaktować się z autorami wszystkich zdjęć zamieszczonych w książce. W odosobnionych przypadkach okazało się to niemożliwe. Dlatego właścicieli praw do zdjęć, z którymi nie zostały podpisane umowy, prosimy o pilny kontakt z sekretariatem wydawnictwa.

Wydawnictwo Iskry

al. Wyzwolenia 18, 00-570 Warszawa

tel. 22 827 94 15

[email protected], www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Zdrowieję moralnie, jak uczciwie robota idzie,

to jest mój żywioł i moja rozkosz największa.

WOJCIECH KOSSAK

1856–1860 PARYSKIE DZIECIŃSTWO

Czy to możliwe, żeby każde z bliźniąt urodziło się w innym roku?

Zdarzyło się tak przy narodzinach Wojciecha Kossaka i jego brata Tadeusza, którzy przyszli na świat w noc sylwestrową z roku 1856 na 1857. Jako pierwszy – kwadrans przed północą – pojawił się Wojciech. Drugi, identyczny chłopczyk zaczekał z tym do Nowego Roku, sprawiając rodzicom wielką niespodziankę, nikt bowiem nie brał pod uwagę bliźniaczej ciąży.

A przecież los próbował to wcześniej zapowiedzieć, gdyż obie przyszłe babcie niezależnie od siebie z wielkim nakładem pracy własnoręcznie sporządziły szatki do chrztu. Dwie śnieżnobiałe batystowe sukieneczki pełne koronek i zakładek czekały na pierworodne dziecko Juliusza i Zofii Kossaków, jakby w przewidywaniu, że przydadzą się obie.

Młode małżeństwo przebywało w tym czasie w Paryżu. Juliusz, obiecujący trzydziestojednoletni malarz, zaledwie w miesiąc po ślubie postanowił wyjechać tam na jakiś czas, aby uzyskać szlify w artystycznym rzemiośle. Niewykluczone, że brał też pod uwagę snobizm rodaków, którzy woleli zamawiać obrazy u artystów posiadających zagraniczny polor. Młodsza o dziesięć lat Zofia pochodziła z ziemiańskiej rodziny Gałczyńskich i prawdopodobnie jej rodzice dołożyli się do kosztów paryskiej wyprawy.

Juliusz Kossak – portret namalowany przez Franciszka Zajchowskiego, 1934

Ulubionym mistrzem Juliusza we Francji był batalista Horace Vernet, popularny także w Polsce (namalował Somosierrę orazŚmierć księcia Józefa Poniatowskiego), który jeszcze przed narodzinami spodziewanego dziecka sam zaproponował swoją kandydaturę na ojca chrzestnego, nie wiedząc, że owa godność została już zarezerwowana dla Jana Działyńskiego z Kórnika. W rezultacie „starszy” z chłopców został chrześniakiem Verneta, otrzymawszy na jego cześć drugie imię Horacy, natomiast Tadeusza trzymał do chrztu Działyński. Co prawda we Francji kodeks napoleoński uznawał starszeństwo tego z bliźniąt, które narodziło się jako drugie, przyznając mu także prawo do większej części dziedziczonego majątku. Po latach Wojciech stwierdził półżartem, iż jednak to jemu przypadł najcenniejszy skarb posiadany przez ojca – talent malarski.

Na razie chłopcy byli zupełnie jednakowi tak pod względem usposobienia, jak i charakteru: niesłychanie żywi, zawsze nierozłączni, o niewyczerpanej pomysłowości, jeśli chodziło o psoty. Rodzinny przekaz opisuje ich wyczyn dokonany pod nieobecność rodziców w paryskim mieszkaniu przy rue des Vanneaux. Bliźniacy wspięli się na balustradę wysokiego balkonowego okna, stamtąd przepełzli na wąski zewnętrzny parapet i rozpoczęli beztroskie balansowanie nad pięciopiętrową przepaścią podworca. Powracający akurat do domu Juliuszowie doznali na ten widok potwornego wstrząsu, ale malarz zachował zimną krew: postarawszy się o normalny ton głosu zawołał do synków, by poszli otworzyć im drzwi mieszkania.

Pierwszym wyłomem w identyczności bliźniaków stało się rysowanie. Choć od początku obydwaj solidarnie smarowali farbami po kartonach łatwo dostępnych w malarskiej pracowni, to obserwujący ich przy tym ojciec szybko zauważył różnicę działania. Inicjatywę zawsze przejawiał Wojtek, będący też autorem większości gryzmołów; Tadzio go tylko naśladował.

Początkowe bazgroły szybko zaczęły przejawiać indywidualny charakter. Niepewny własnej oceny Juliusz zabrał kilka rysunków czteroletniego Wojtka do pracowni Verneta, który orzekł, że jego chrześniak bez wątpienia posiada duże zdolności.

Były to ostatnie miesiące pobytu Kossaków w Paryżu. Obydwoje tęsknili za ojczyzną, ponadto Juliusz uznał, że jako malarz z gruntu polski, malujący polskie tematy, więcej zarobi sprzedając swoje obrazy na miejscu, zwłaszcza że i tak kupowali je głównie rodacy. Zofia miała na uwadze niebezpieczeństwo wynarodowienia grożące jej synom – już trzem, ponieważ w roku 1858 urodził się Stefan – zdaje się, że prawie niemówiącym po polsku, jeśli wierzyć słowom Wojciecha wspominającego pierwszą wizytę w Siąszycach, rodzinnej wsi matki. Znając ogromny patriotyzm obojga Kossaków, nie wydaje się prawdopodobne, aby rozmawiali z dziećmi wyłącznie po francusku, ich niania również była Polką, wiejską dziewczyną przysłaną z Siąszyc. Ponieważ ówczesnym zwyczajem wcześniej pełniła także funkcję mamki, felietonista Zygmunt Nowakowski po latach sugerował frywolnie, że Wojciech „jako człowiek zmiennych gustów, podczas karmienia komenderował mamką, wołając: «Wio!» albo «Hejta!» przerzucając się od prawej do lewej strony”. Sam Wojciech barwnie opowiadał o jej powodzeniu u francuskich żołnierzy, których nie brakowało w okolicach rue des Vanneaux, gdyż w pobliżu znajdował się Hôtel des Invalides, gdzie przebywało wielu weteranów pamiętających jeszcze rosyjską kampanię Napoleona, a więc i przemarsz przez Polskę. Ludowy strój pięknej jasnowłosej wieśniaczki ożywiał w nich wspomnienia owych czasów, pobudzając do opowieści, których echo po latach wracało w batalistycznych obrazach nie tylko Wojciecha, ale i jego syna Jerzego, wielkiego wielbiciela Małego Kaprala.

1860–1863 WARSZAWA I POWSTANIE STYCZNIOWE

Osiemnastego października 1860 roku krakowski dziennik „Czas” w stałej rubryce „Przybyli” poinformował o przyjeździe Juliuszów do Warszawy. Zamieszkali z dziećmi na rogu Alej Jerozolimskich i Nowego Światu, w żółtym domu nr 12 należącym do Konstantego Fritscha. Tam w dwóch następnych latach urodziły się ich dwie córki, Zofia i Jadwiga.

Czasy nie były łatwe ani spokojne. Narastał bunt przeciw zaborcy, z dnia na dzień zaogniała się sytuacja polityczna. Dwudziestego siódmego lutego 1861 roku od kul rosyjskich żołnierzy padło w Warszawie pięciu poległych, a już po paru tygodniach doszło do masakry na Placu Zamkowym, która kosztowała życie dwustu polskich demonstrantów.

Ten ciepły dzień ósmego kwietnia pięcioletni Wojtek zapamiętał na zawsze: stojąc na balkonie razem z braciszkiem usłyszał rozbrzmiewający wśród murów tętent kopyt, a po chwili obydwaj ujrzeli oddział Czerkiesów mknących w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Trzydzieści lat później namalował obraz zatytułowany Wspomnienie z lat dziecinnych, a bezpośrednio po opisanych wydarzeniach inny artysta, Artur Grottger, stworzył cykl rysunków Warszawa, równie wstrząsający, choć bardzo oszczędny w formie i treści.

Kolejnym warszawskim wspomnieniem Wojtka i Tadzia był nieudany zamach na znienawidzonego carskiego namiestnika Fiodora Berga. Dziewiętnastego września 1863 roku rzucono na niego bombę z piętra pałacu Andrzeja Zamoyskiego, wówczas częściowo zamieszkałego przez studentów, a stało się to w chwili, gdy bliźniacy z opiekunką przechodzili w pobliżu w drodze do swojej babki, Anieli Gałczyńskiej. Gdy rozległ się huk wybuchu, opiekunka, ciągnąc za sobą dzieci, pobiegła do bramy domu, w którym mieszkała matka Zofii Kossakowej. Nazajutrz chłopcy ujrzeli z okna dymiące ruiny feralnego pałacu, spalonego w akcie odwetu; kilkuset jego mieszkańców zostało aresztowanych. To właśnie wtedy runął z okna na bruk fortepian Chopina i inne pamiątki po kompozytorze co uwiecznił w wierszu Cyprian Kamil Norwid.

Norwid często odwiedzał Kossaków w Paryżu, Artur Grottger był, co prawda krótko, uczniem Juliusza. Wojciech plastycznie zapamiętał chwilę, w której Artur przyszedł do pracowni: „Smukły, żywy, z piękną głową o profilu drapieżnego ptaka, a pięknych, łagodnych oczach czarnych, w burce i świtce powstańczej wszedł jak wcielenie młodości dziarskiej i bitnej”.

Ale jeszcze wcześniej wybuchło powstanie styczniowe.

Tu należy opowiedzieć o braciach Juliusza Kossaka. Było ich dwóch, obaj młodsi od malarza: Leon urodzony w 1827 roku i Władysław urodzony rok później. Leon, zawodowy żołnierz, porzucił służbę w pułku austriackim, by razem z Władysławem dołączyć do powstania węgierskiego w czasie Wiosny Ludów. Po jego stłumieniu młodszy z braci popłynął do Australii, aby zostać poszukiwaczem złota, został jednakże komisarzem angielskiej policji konnej. Leon walczył we Włoszech w oddziałach Garibaldiego, w 1861 roku wrócił do Lwowa, a w dwa lata później już przedzierał się do Królestwa, by wziąć udział w polskim powstaniu.

Władysław dowiedział się o jego wybuchu dopiero w marcu. Wsiadł na statek i dotarł do Polski z końcem lata, zdążywszy jeszcze dołączyć do Leona i wziąć udział w kampanii zimowej generała Heydenreicha-Kruka w Lubelskiem.

Zofia Kossak-Szczucka opisuje w swej sadze rodzinnej Dziedzictwo ucieczkę sześcioletnich wówczas bliźniaków do oddziału powstańczego. Oczywiście przerażona rodzina natychmiast wszczęła poszukiwania i chłopcy zostali złapani, nim jeszcze na dobre oddalili się od domu; tej historii nie znajdziemy ani we wspomnieniach Wojciecha, ani w rodzinnych biografiach pióra jego córki, Magdaleny Samozwaniec.

Wojciech zapamiętał z tych czasów ogólny nastrój grozy i smutku, jakim żegnano krewnych odchodzących do powstania oraz pewien dramatyczny epizod związany z obrazem namalowanym przez Juliusza dla księcia Napoleona Józefa Bonaparte, który wygłosił w paryskiej Izbie Deputowanych żarliwe przemówienie popierające sprawę polską. Obraz – duża akwarela przedstawiająca wyjście powstańczego oddziału ze wsi Pyzdry w Kaliskiem – miał być wyrazem wdzięczności, toteż znalazł miejsce w Musée Napoléon w Paryżu. Juliusz uwiecznił na nim matkę swojej żony i jej dwie siostry, Pułaską i Wyganowską w scenie żegnania mężów odchodzących z oddziałem (Czesław Pułaski poległ potem w bitwie).

Portret synów Wojciecha i Tadeusza na kucykach namalowany przez Juliusza Kossaka, akwarela, 1866

Oczywiście tego rodzaju twórczość była w najwyższym stopniu nielegalna. Po domach szalały wówczas rewizje, w każdej chwili groziło najście rosyjskich żandarmów, więc obraz został ukryty w łazience. Nocą siedmioletniego Wojtka obudziło wrażenie, że ktoś usiadł na jego dziecinnym łóżeczku: gdy otworzył oczy, ujrzał żołnierza z bagnetem, drugi żołnierz siedział na łóżku Tadeusza, a wszystkie pomieszczenia były przeszukiwane.

Wszystkie z wyjątkiem łazienki.

Potem nastąpił okres represji. Egzekucje odbywały się nawet na placach publicznych, więc wychodzący z boną na spacer chłopcy zawsze mogli się spodziewać, że zarzuci im ona na głowy swój płaszcz i każe zawracać do domu. Aresztowania stały się codziennością. Juliusz z żoną pożegnał swego brata Leona, który po wyleczeniu w więziennym lazarecie rany odniesionej w jednej z ostatnich bitew, odjeżdżał na Syberię, skazany na osiem lat ciężkich robót.

1863–1874 PRZENOSINY DO KRAKOWA. EDUKACJA WOJCIECHA

W tym samym roku 1863 bliźniacy poszli do szkoły. Było to polskie gimnazjum na Placu Trzech Krzyży i jak się można domyślić, obydwaj na lekcjach intensywnie wykorzystywali wzajemne podobieństwo. Na ogół przydawało się ono Wojtkowi, zajętemu podczas lekcji rysowaniem scenek batalistycznych; gdy profesor wywoływał go do odpowiedzi, zgłaszał się Tadzio. Kiedy po dość długim czasie oszustwo zostało wreszcie wykryte, braci posadzono w oddzielnych ławkach. Jako niemowlęta byli oznaczeni różnymi kolorami tasiemek, gdyż kłopoty z ich odróżnieniem miewała nawet rodzona matka. Ściślej ujmując, obydwaj nosili przewiązane na przegubach czerwone wstążeczki „od uroku”, ale Wojtkową obdziergano szafirową włóczką.

Wzrokowa pamięć przyszłego malarza uchwyciła wtedy kolejny obraz lat niewoli: żółtą karetę otoczoną konwojem kirasjerów, w której siedział stary olbrzym z wielką, smutną twarzą o dostrzegalnym nawet dla dziecka wyrazie tragizmu. Był to margrabia Aleksander Wielopolski, znienawidzony przez Polaków za tępienie ideologii powstańczej i próby ugody z caratem. Zdrajcą sprawy narodowej nazywano go jeszcze po wielu latach, jednakże dojrzały Kossak, wydając swoje wspomnienia tuż przed wybuchem I wojny światowej – gdy nie było jeszcze wolnej Polski – potrafił zdobyć się na obiektywną ocenę polityki nieszczęsnego naczelnika rządu, określając ją jako „tragedię źle pojętych najlepszych chęci”.

W Warszawie tymczasem narastał terror popowstaniowy. Rok 1867 przyniósł wprowadzenie rosyjskiego jako stałego języka wykładowego we wszystkich gimnazjach, więc Kossakowie dla dobra dzieci zdecydowali się na przeprowadzkę do Krakowa. Drugim czynnikiem decydującym o porzuceniu Królestwa było zaostrzenie cenzury, uniemożliwiające tworzenie i publikowanie obrazów o treści narodowej. A innych Juliusz malować nie chciał.

Nowe mieszkanie wynalazła i zagospodarowała energiczna Zofia. Znajdowało się ono według ówczesnych pojęć pod miastem (dzisiaj w samym jego centrum), przy ulicy Zwierzynieckiej 90, a dokładniej – przy placu Latarnia, przemianowanym w 1899 roku na plac Juliusza Kossaka.

Był to nieduży folwark o nazwie Wygoda (tak nazywa się dzisiaj przylegająca doń ulica), składający się z dwóch budynków mieszkalnych, z zabudowań gospodarczych i z trzech ogrodów, który w planach katastralnych miasta pojawia się w roku 1836. Zofia kupiła go od Marii Zaleskiej za 15 000 złotych reńskich, zdaje się nie wykazawszy przy tym głowy do interesów, bo urzędowe oszacowanie dokonane pół roku później określiło wartość realności na 8 800 złotych reńskich. Kossakowie zamieszkali w głównym budynku – jednopiętrowej willi z werandą, przeznaczywszy drugi, parterowy domek na pracownię malarską. Obydwa, choć w fatalnym stanie, stoją nadal, istnieje też resztka frontowego ogrodu, wówczas nieporównanie większego i stylizowanego na park angielski. Pod rosnącą tam wielką lipą jadano w lecie śniadania i przyjmowano mniej oficjalnych gości. Całość otoczona była murem.

Kossakówka

***

W domu Juliusz zaaklimatyzował się szybko. Mniej odpowiadało mu środowisko krakowskie, dość konserwatywne mimo sporej swobody pozostawianej przez austriackiego zaborcę; zresztą nadal rysował dla czasopism warszawskich. Wojtek we wrześniu 1871 roku rozpoczął naukę w czwartej klasie gimnazjum Świętej Anny, gdzie pod względem ocen zajął lokatę trzecią od końca, mając prawie same niedostateczne (Tadeusz znalazł się zaraz za nim). Szczęśliwie rodzice zdawali sobie sprawę, że nie jest to skutek lenistwa ani tępoty i zdecydowali się na kształcenie pierworodnego w kierunku artystycznym. Jeszcze w tym samym roku wstąpił do krakowskiej Szkoły Sztuk Pięknych; z tego okresu pochodzi jego pierwsza znana praca, rysunek zatytułowany Biust grecki, opatrzony datą 13 maja 1871. Równocześnie z nim rozpoczął naukę Jacek Malczewski oraz Kazimierz Pochwalski, późniejszy wybitny portrecista.

Mieli szczęście, bowiem studiowali pod kierunkiem profesora Władysława Łuszczkiewicza, malarza i historyka sztuki, który nie posiadał wprawdzie talentu, ale wykazując zdrowy instynkt pedagogiczny pozwalał swym uczniom – co nie było wówczas częste – patrzeć na świat własnymi oczami. Pozwoliło im to uniknąć maniery, jaką zdaniem Kossaka mieli do końca życia na przykład uczniowie Matejki.

Poza tworzeniem własnych kompozycji Wojciech przerysowywał także obrazy swojego ojca i innych malarzy, co wychodziło mu tak dobrze, że np. drzeworytnicze odbitki kopii dzieł Juliusza nie wykazują żadnych różnic w porównaniu z oryginałem. Reprodukcje rysunków młodego artysty od 1874 roku zamieszczało czasopismo „Kłosy” oraz „Tygodnik Ilustrowany”, od dawna ściśle współpracujący z Juliuszem. Ponieważ „Tygodnikowi” zdarzyło się zamieścić pod którymś z owych obrazków informację: „Rysował 16-letni Wojciech Kossak”, złośliwi koledzy szybko to podchwycili i dużo później artysta opowiadał: „To była potem moja zmora. Już miałem 30 lat, jak mnie tym prześladowali, w Zakopanem na słomie schroniska napisali mi kiedyś jeszcze «16-letni Wojciech Kossak»”.

Maria Łozińska-Hempel wspomina, że jej ojciec otrzymał od Juliusza podarek w postaci dwóch młodzieńczych prac Wojciecha: ilustracji do ballad Mickiewicza, które potem przekazał jej w prezencie ślubnym. Obydwie przepadły w zamęcie I wojny światowej, lecz właścicielka zapamiętała przelatującego ponad grobami jeźdźca na dzikim rumaku, wiozącego pannę, z której rąk wypada modlitewnik; była to niewątpliwie ilustracja do ballady Ucieczka.

Po dwóch latach Juliusz uznał, że przyszedł czas, by jego syn rozpoczął studia za granicą i w listopadzie 1873 roku zawiózł go tam, gdzie uczyli się prawie wszyscy polscy malarze: do Akademii Monachijskiej. Było tam mnóstwo Polaków o znanych później nazwiskach (Józef Brandt, Maksymilian Gierymski, Józef Chełmoński, Stanisław Witkiewicz), którzy koleżeńsko opiekowali się młodszymi kolegami, między innymi właśnie Wojciechem oraz Tadeuszem Ajdukiewiczem. Ponieważ niedostatki finansowe, jak zwykle wśród studentów, mocno dawały się we znaki, powszechnym sposobem zarabiania na życie stało się malowanie tzw. polnischen Landschaften, czyli swojskich krajobrazów. Jako że musiały uwzględniać gust klientów, a do tego malowano je naprędce, nie należały do arcydzieł, ale zdaniem Wojciecha i one stanowiły jakieś ćwiczenie w zawodzie. Sam dzięki ojcowskiemu wsparciu nie był zmuszony do pracy zarobkowej, za to uczył się nadzwyczaj pilnie pod kierunkiem profesora Aleksandra Strähubera, nie wyróżniającego nikogo ze względu na narodowość i bardzo zasłużonego dla kultury.

Oczywiście znajdował czas także na życie towarzyskie. Wśród wielu nacji studiujących na Akademii najbliższymi byli mu Polacy i Węgrzy; Czechów i Niemców nie lubił za opilstwo, pokochał natomiast wszechobecną w Monachium muzykę, łatwo dlań dostępną dzięki studenckim biletom zniżkowym do filharmonii oraz opery.

W 1874 roku został wyróżniony brązowym medalem akademickim. Przerysowywał wówczas obrazy ojca i innych malarzy oraz komponował własne rysunki, których reprodukcje zaczęły się wówczas pojawiać w czasopismach warszawskich, przede wszystkim w „Kłosach” i w „Tygodniku Ilustrowanym”, czyli tam, gdzie publikował również Juliusz. Jako pierwszy zamieszczono Powrót z polowania („Kłosy” z 5 lutego 1874 roku), kolejne też przeważnie dotyczyły tematów końsko-myśliwskich. Już wtedy zdradzały cechy indywidualnego stylu twórcy – bogactwo ujęć w scenach zbiorowych, doskonałe uchwycenie ruchu i specyficzne podejście do sylwetki konia.

1875–1876 SŁUŻBA WOJSKOWA

Studia w Akademii Monachijskiej zakończył Wojciech w roku 1875, jak sam pisał, bez cienia żalu, ale z wartościowym bagażem wiedzy, którą w pełni docenił dopiero po latach. Nadszedł czas, by dopełnić obowiązku służby wojskowej, oczywiście w austriackiej armii. Wojciech zaciągnął się jako tzw. jednoroczny ochotnik do 1. Cesarsko-Królewskiego Pułku Ułanów w Krakowie, więc, jak podkreślał, znalazł się w środowisku rdzennie polskim.

Obyczaje były jednak austriackie, szczególnie wśród oficerów: bezgraniczna pogarda dla elementu cywilnego przy jednoczesnym uwielbieniu armii oraz zanik poczucia narodowego. Zmienił się stosunek do języka, gdyż niemiecki przestał być jedynym obowiązującym, wprowadzano też właśnie nowe zasady regulaminowe. Wojciech z typowym dla siebie zacięciem historycznym opisuje starych żołnierzy, z którymi przyszło mu mieć do czynienia, jako identycznych z tymi spod Somosierry, Wagram i Wawra, prawdziwych wiarusów dawnego typu po kilkunastu latach służby czynnej. Echa napoleońskie były ciągle żywe. Ponieważ krakowski pułk ułanów zaliczał się do najlepszych pułków kawalerii austriackiej, dowodzili nim zazwyczaj ludzie utytułowani o historycznych nazwiskach; za czasów Wojciecha pułkownikiem został pewien hrabia, którego ojciec dowodził tym samym pułkiem w bitwie pod Aspern, gdzie 22 maja 1809 roku doszło do pierwszej klęski Napoleona.

Zofia Kossakowa ubolewała nad straconym czasem zdolnego chłopaka, który rysować i malować mógł teraz tylko w niedziele i święta, ale nie uświadamiała sobie, że właśnie wtedy narodził się przyszły batalista.

Po odsłużeniu wymaganego czasu Wojciech złożył egzamin oficerski, uzyskując stopień podporucznika, po czym został przeniesiony do rezerwy, natomiast jego brat Tadeusz podjął służbę zawodową. Spotykali się w pułku, gdy oficerów rezerwowych powoływano do odbycia ćwiczeń i właśnie przy takiej okazji doszło do kolejnego zabawnego nieporozumienia związanego z bliźniaczym podobieństwem. Podczas wizytacji, kiedy należało pokazać się od jak najlepszej strony, ułani defilowali demonstrując rozmaite manewry, między innymi ten, który miał imitować cofanie się wojska przed silniejszym przeciwnikiem. Rzecz jasna nie chodziło o paniczną ucieczkę, toteż zgodnie z regulaminem dowódca jadący na przedzie nie mógł przeciskać się przez tłum zawracających jeźdźców w celu ponownego wysforowania się na czoło oddziału. Aby zachować ład w szeregach, na taką okoliczność przewidziane było stanowisko tzw. oficera poza frontem, czyli dodatkowego dowódcy jadącego z tyłu.

Wizytujący dostojnik, jednooki i jednoręki hrabia Pejacsevics, żołnierz znakomity, ale wyjątkowo wymagający, nie posiadał się z oburzenia ujrzawszy, jak na czele przeformowanego pułku kłusuje ten sam oficer, którego przed chwilą widział na przedzie. Było to jawne pogwałcenie regulaminu, lecz po chwili sprawa się wyjaśniła: pokazano mu dwóch identycznych braci Kossaków.

Należy podkreślić, że Wojciech, któremu w późniejszych latach nie bez słuszności wielokrotnie zarzucano snobizm, chętnie wdawał się w przyjacielskie kontakty ze zwykłymi żołnierzami, zwłaszcza starszymi wiekiem, namawiając ich na wspominki z przebytych wojen. Zawsze też wychwalał fantazję i bohaterstwo prostego żołnierza polskiego.

1877–1883 STUDIA W PARYŻU

Po wojsku nastąpił pięcioletni okres paryski (1877–1883). Studia u dwóch francuskich malarzy, Bonnata i Cabanela, doradził Wojciechowi ojciec, polecając go zarazem opiece swojego przyjaciela, hrabiego Konstantego Branickiego, zamieszkałego przy rue de PenthiŹvre – późniejszym odpowiedniku takiego ogniska polskości, jakim był Hotel Lambert. List polecający do Léona Bonnata młody malarz dostał od Henryka Rodakowskiego, również przyjaciela Juliusza.

Léon Bonnat miał wówczas czterdzieści trzy lata, należał do naturalistów, a jego specjalnością były pejzaże i tematy religijne. Malował też portrety wybitnych osobistości oraz prowadził szkołę malarską na Boulevard Clichy. Przyszli koledzy przyjęli Wojciecha życzliwie, ale nie bez typowo francuskiej ksenofobii; pomijając już to, że w ogóle nie wiedzieli, gdzie leży Polska, to zadawali mało dowcipne pytania w rodzaju: czy większa produkcja tranu wpłynęła na zmniejszenie się w Polsce ludożerstwa. Usłyszawszy francuską wersję nazwy Krakowa wybuchnęli śmiechem, przekonani, że nowo przybyły pozwolił sobie na nieprzyzwoity dwuznacznik (fonetycznie Cracovie można zrozumieć jako „pęknięte jajo”), a biorąca udział w rozmowie naga modelka z góry wymówiła sobie wszelką intymną poufałość. Uwielbiający Francję Wojciech uznał te żarty za l’esprit gaulois, choć gdy został później zwabiony do składzika mioteł i na chwilę w nim zamknięty tylko po to, by weseli koledzy zdążyli zamocować u góry drzwi kubeł z wodą, z rezygnacją przyjął zmoczenie nowego ubrania. Do towarzystwa został ostatecznie przyjęty po zafundowaniu wszystkim ponczu i ciastek w najbliższej winiarni.

Na czym polegała koncepcja malarska naturalistów? Termin pochodzi od łacińskiego wyrazunaturalis (naturalny) i został wprowadzony w drugiej połowie XIX wieku przez francuskiego teoretyka sztuki Silvestre’a, od razu myląc się wszystkim z realizmem. W uproszczeniu, Silvestre miał na myśli inspirowanie się naturą bez całej intelektualnej otoczki dodawanej przez realistów, czyli między innymi bez intencji dydaktyczno-moralizatorskich bądź społecznych, szczególnie popularnych w sztuce – nie tylko plastycznej – XIX stulecia. Oba kierunki łączy dążenie do wiernego odwzorowywania rzeczywistości.

Wojciech Kossak dołączył do tego zasady impresjonistyczne: operowanie efektami światła i powietrza, co dało silną podstawę jego późniejszej twórczości.

Już w drugim roku jego pobytu we Francji jury tzw. Salonu Paryskiego – prestiżowej wystawy obrazów – przyjęło jego Autoportret w ułańskim mundurze, malowany jeszcze pod wpływem szkoły monachijskiej, co było nobilitacją dla młodego malarza. W roku 1878 Kossak pokazał Manewry galicyjskie, natomiast w 1882 wybuchła awantura.

Organizatorzy zdecydowali się wówczas złagodzić ostre dotychczas kryteria oceny obrazów, wskutek czego zamiast najwyżej 4000 dzieł musieli pomieścić na wystawie 7000, blisko dwa razy tyle. Eksponowanym malowidłom nie wyszło to na dobre dlatego, że część wylądowała pod samym sufitem, część zaś w zewnętrznej galerii, przeznaczonej dla rzeźb, do której światło wpadało przez wielkie kolorowe witraże. Kossak zdecydował się na odejście od tematyki militarystycznej i namalował na wystawę duży portret pewnej ślicznej i elegancko ubranej młodej aktorki, panny Celine DelŹsy. W dniu otwarcia zjawił się nieco wcześniej, swojego obrazu długo nie mógł znaleźć, za to zaniepokoiły go współczujące odezwania kolegów na temat braku szczęścia. Co miały one oznaczać, zrozumiał dopiero w galerii. Portret wisiał na wprost smugi światła przesączonej przez jaskrawe witrażowe szkiełka, która zabarwiła go w tak fantastyczny sposób, że piękna modelka przypominała papugę: pół twarzy miała żółte, a pół fioletowe, od szyi do pasa była amarantowa, podczas gdy od pasa w dół rozlewała się mocna zieleń. Ktoś skomentował: „Gdyby mógł to zobaczyć dobry król Henryk IV, już nie kląłby, jak miał w zwyczaju: Na szary brzuch! Wolałby wołać: Na zielony brzuch!”.

Na ten widok panna DelŹsy się rozpłakała, a Wojciech rozgniewał. Bez namysłu zawołał przechodzących akurat dwóch robotników z drabiną, pożyczył od nich scyzoryk i wspiąwszy się na wysokość obrazu ostentacyjnie wyciął go z ram, po czym zwinął w rulon, by wynieść z wystawy. Zanim skończył, zrobiło się zbiegowisko, lecz komentarze były przychylne nieszczęsnemu malarzowi, a pewien dziennikarz namówił go, aby zamieścił w prasie list wyjaśniający swoje postępowanie. Paradoksalnie okazało się to dla niego doskonałą reklamą, aczkolwiek zupełnie stracił względy swojej modelki.

Portretów namalował w Paryżu więcej, ale raczej w początkowym okresie pobytu; później przerzucił się na batalistykę, tworzoną pod wpływem batalistów francuskich: odtwórcy epopei napoleońskiej J.L. Meissoniera oraz współautorów panoram z wojny 1870 roku – Alphonse’a Neuville’a i Edouarda Detaille’a. Stworzył wspomniane już Manewry galicyjskie, następnie Sztab Skrzyneckiego, Sztab Kościuszki i Defiladę woltyżerów przed księciem Józefem Poniatowskim, już wtedy nie chcąc sięgać po inną tematykę niż narodowa.

Zarobić na tym było trudno. Wojciech zdawał sobie sprawę, że w Paryżu nie znajdzie źródła utrzymania, więc już w 1880 roku pisał do rodziców, że zamierza przenieść się do Wiednia, co doradzał mu również zaprzyjaźniony z Juliuszem węgierski handlarz obrazów nazwiskiem Czeiger. Wpierw jednak zadebiutował w tamtejszym Künstlerhausie (trzy obrazy wystawione w 1882 roku). Paryż ostatecznie porzucił w roku 1883, ponownie zamieszkawszy u rodziców w Krakowie.

I zaczął planować małżeństwo.

1883–1884 NARZECZEŃSTWO, WYWODY GENEALOGICZNE.PAŁAC POD BARANAMI

Panna Maria Kisielnicka, zwana w rodzinie Marylką, a przez Wojciecha najczęściej Maniusią, pochodziła z ziemiańskiej rodziny osiadłej we wsi Stawiski w Łomżyńskiem i w roku 1883 miała dwadzieścia dwa lata. Była niedużą jasną blondynką o białoróżowej cerze, małym nosku i delikatnych ustach o wyrazie pewnej surowości. Po latach starsza córka opisywała jej oczy jako „małe, szarozielone jak materiał tweed na męskie ubranie”, młodsza jako porcelanowo niebieskie, ale na młodzieńczych podobiznach malowanych przez Wojciecha są one duże i ciemne. Może zmieniały się z wiekiem?

Wojciech w tym czasie, co widać na zdjęciach, był zabójczo przystojny: wysoki, ciemnowłosy, o regularnych rysach i mieniących się oczach, raz ogniście czarnych, raz gołębio-piwnych. Chodził lekko i sprężyście, zawsze wyprostowany jak świeca, był świetnie zbudowany, doskonale się ubierał, a najpiękniej wyglądał w mundurze. Zachowała się jego fotografia z balu w Sukiennicach, na której ma na sobie autentyczny ułański mundur z 1831 roku; na znanym autoportrecie z wystawy paryskiej nosi swój mundur ułanów austriackich.

Z pewnością tak właśnie wyglądał, gdy Marylka zobaczyła go po raz pierwszy. Według Magdaleny Samozwaniec, rodzice poznali się w Zakopanem na jakiejś dobroczynnej wencie i już wówczas Kossak myślał o oświadczynach. Potwierdzają to słowa samego malarza, gdy opisując wspaniałość dworu Franciszka Józefa I oznajmił: „Nie wiem, czy mnie co jeszcze w życiu tak zachwyciło, jak to, co wczoraj widziałem (oprócz panny Kisielnickiej w Zakopanem)”. Istnieje także obrazek Kossaka z 1889 roku, zatytułowany Na kwaterę – spotkanie z przyszłą żoną. Widnieje na nim starszy pan siedzący przy stoliku w typowym dworskim ogrodzie w towarzystwie dwóch młodych kobiet, niewątpliwie córek, ponieważ mają na sobie jednakowe sukienki, od bramy zaś nadchodzi młody wojskowy w towarzystwie ordynansa, trzymając w ręku jakiś dokument, zapewne skierowanie na tytułową kwaterę wydane podczas manewrów. Młodzieniec ma rysy Kossaka, a jedna z panien Marylki (druga to chyba jej siostra Urszula). Albo jest to fantazja malarza, albo niezależnie od znajomości zawartej w Zakopanem, przypadkowo spotkali się po raz drugi w Stawiskach.

***

Rodzina narzeczonej musiała robić jakieś uwagi na temat szlacheckiego pochodzenia Kossaków – być może uważała ród Kisielnickich za znaczniejszy, bo na przestrzeni lat w korespondencji pojawiają się co do tego delikatne aluzje, a w roku 1908 następuje nawet dłuższy wywód Wojciecha, który warto przytoczyć w całości: „Poczciwy Ponikło heraldyk znowu mi opowiadał, co to Kossaki za familia wielka, że daleko starsi od Potockich (sic).

Wojciech Kossak, 1879

Powiada, że są cztery kategorie szlachty. Praszlachta (Uradel), ci pierwsi koloniści, co ziemię polską w posiadanie obrali i ze swego łona króla wybrali, a pod jednym znakiem herbowym występowali, wedle specjalności zaś swojego klanu nazywali swoje kolonie. Myśmy kosili, Kościeleccy dbali o kościół, Krupa kaszę dostawiał, Świnkowie nierogaciznę itd. Potem idzie szlachta, którą ci pierwsi do swojego klejnotu przypuścili, potem zagraniczne herby i tytuły, a wreszcie wszystkie nobilitacje późniejsze. Jużci Kisiele musieli być Uradel tak samo, a specjalność ich musiało być kiszenie w ogóle ogórków i innych produktów, jak piwa, drożdży itd. Czyli że nie lamentuj nad swoim mezaliansem, bo ożenił się równy z równą (...)”[1].

W rzeczywistości pierwsza wzmianka o Kossakach herbu Kos pojawia się w herbarzach na temat Andrzeja Kossaka, urodzonego w 1740 roku, a więc nie w pomroce dziejów, który był dziadkiem Juliusza. Gdy w 1887 roku Wojciech zaplanował uzupełnienie muru okalającego Kossakówkę o bramę w renesansowym stylu, ozdobioną herbami jego i Maniusi, czyli Kosem i Toporem, żartował: „Na bramie herby, żeby ludzie mogli powiedzieć, jak ongi w Warszawie na dom Uruskich: «na domu wół i szkapa, a w domu gęś i gapa»; u nas będzie: «na domu Kos i Topór, a w domu pantofel i upór»”.

Pierwszy list do narzeczonej pochodzi z omawianego roku 1883 i zaczyna się nader oficjalnie, za to niezbyt zręcznie: „Pierwszy raz w życiu piszę do Ciebie, Pani, list en forme, korzystając z pozwolenia, które mi dałaś, uwiadomienia Cię, którego dnia udam się do Tego, który wszystko przebacza tym, którzy kochają”. Znając pobożność Marylki można się domyślać, iż chodzi o wizytę w kościele, może nawet o spowiedź. Wojciech czule nazywa ukochaną swoim aniołkiem o jasnej duszy i jasnej główce, ale w niedługim liście, malującym sielankową perspektywę ich przyszłego małżeństwa, powtarza aż dwanaście razy słowo „bajecznie” i w ogóle daleki jest od kunsztu epistolograficznego, jaki mu dany będzie później osiągnąć. Właśnie w tym liście posłał Marylce wyżej wspomnianą fotografię z balu. Następny zaczyna się już słowami: „Maryś moja najukochańsza”, co musiało znaleźć bardzo oficjalny odzew, bo później Wojciech żartobliwie wytyka narzeczonej chłód i ceremonialność. Mówi się już o planach zamieszkania w Zakopanem, ale Wojciech wyznaje, iż wolałby kupić od rodziców Kossakówkę. Potem pojawiają się bardzo konkretne propozycje wynajęcia apartamentu w Wiedniu: musiałyby to być cztery pokoje (nie licząc kwater dla służby) oraz pracownia pełniąca zarazem funkcję salonu, ze względu na koszty niekoniecznie w najbardziej reprezentacyjnej dzielnicy miasta. Wojciech podjął przez agentów poszukiwania odpowiedniego lokum i nalega na przyspieszenie ślubu, sprytnie powołując się na zdanie swojego spowiednika księdza Wacława oraz babki Anieli Gałczyńskiej, której list w tej sprawie nawet załącza do własnego. Obiecuje także przywiezienie katalogów mebli.

Ich zaręczyny odbyły się w listopadzie 1883 r. ...i upamiętnia je namalowany wówczas przez Wojciecha wachlarz, na którym na cienkich drewnianych listewkach bez żadnych ozdób widnieje scena poloneza z Pana Tadeusza. Zosia o twarzy Marylki Kisielnickiej idzie do tańca w pierwszej parze, a Wojciech jako Tadeusz przypatruje się jej stojąc z boku niedaleko grającego na cymbałach Jankiela. Analogiczny wachlarz, powstały w następnym roku, obrazuje zaręczyny Tadeusza Kossaka z kuzynką Marylki, Anną Kisielnicką i przedstawia hołd rycerza przed królową.

***

Nie były to w tym czasie jedyne prace Wojciecha. Poza mniejszymi rzeczami malował Somosierrę o krajobrazie dość fantazyjnym, bo przedstawiającym skalisty wąwóz z głazami lecącymi ze zboczy na szwoleżerów. Jak po latach samokrytycznie stwierdził, jego wizja Somosierry była ze wszystkich najmniej podobna do rzeczywistej, ale ten akurat błąd był popularny i historycy do tej pory się kłócą, w jakich warunkach naprawdę zdobywano hiszpańskie baterie. Faktem jest, że wskutek braku miejsca jazda mogła iść wyłącznie czwórkami, jednak krajobraz na pewno nie przypominał tatrzańskiego; samym uczestnikom szarży dość trudno było cokolwiek na ten temat powiedzieć, bowiem, jak uszczypliwie wyraził się jeden z nich „to, co tam się działo, nie pozwalało na podziwianie pejzażu”.

Poza malowaniem młody artysta miał też czas na zabawę; w karnawale 1884 roku ze szczegółami opisuje narzeczonej przebieg balu w krakowskim pałacu Potockich, nazywanym Pod Baranami od trzech baranich główek wyrzeźbionych w kamiennym portalu. Należy zaznaczyć, że ten list, zatytułowany niczym opowiadanie Straszna historia o balu Pod Baranami w niczym nie ustępuje publikowanym ówcześnie utworom literackim. Wojciech pisze żartobliwie o swoim tańcu z pewną znajomą panną, „okropnym potworem niczym ichtiozaurus przedpotopowy (ta sama, z którą piszący miał zaszczyt rymnąć jak długi na pikniku przeszłorocznym), okropna Marusia z Harnaków z pince-nez na swoim kartoflu”, a potem o tańcu z inną, „która na każdym balu przynajmniej dwa razy musi upaść. Dziś raz jeden jej wystarczyło, ale bo też było godnie. Matka i ojciec przyskakują, lament okropny. Ale czaszka szlachecka, panie dobrodzieju, to nie szkło, aż jęknęło, jak to mówią, w salonie. Panna zgubiony pantofelek włożyła i figurę skończyła”. Po kolacji Wojciech uciekł, aby uniknąć dalszych tanecznych atrakcji, za to sama kolacja u Potockich z pewnością warta była pozostania: do stołów, przy których zasiadało nawet i dwieście osób, lokaje podawali najpierw zimne zakąski w rodzaju galaret, wędlin lub kawioru, potem dania mięsne i rybne, słodki deser, czyli torty, lody, sorbety, a wreszcie świeże owoce południowe, owoce kandyzowane oraz francuskim zwyczajem – sery. Do tego oczywiście znakomite wina. Nad ranem wzmacniano się czerwonym barszczem i staropolskim bigosem.

Wojciech zilustrował swoją relację zabawnymi akwarelkami, przedstawiającymi wytworną konwersację, taniec, upadek danserki, starsze panie obserwujące tańczących, a wreszcie ową ucieczkę po kolacji. W kolejnym liście następuje dalszy ciąg przygód karnawałowych, również przeplatanych obrazkami, jak opis pewnej szokującej toalety: „Widzę, cosik strasznego się zbliża, patrzę, pani Eydziatowicz, muzy, dajcie mi inne pióro, bo zwyczajną stalówką opisać ten widok... no, powiadam Pani, że ten konterfekt jest o wiele przyzwoitszy od oryginału” (tu rysunek mocno wydekoltowanej sukni balowej bez rękawów, która dzisiaj na nikim nie zrobiłaby wrażenia). Na zakończenie portrecik Wojciecha z dwoma małymi chłopczykami oraz tekst objaśniający: „Na tej samej ulicy mieszka ciocia Lusia Uchańska, więc spotkawszy dwóch jej bębnów z niańką zostałem bez pytania pochwycony i przez całą ulicę prowadzony do cioci w taki tryumfalny sposób. Bawiło mnie to bardzo tak na poważnego papę pozować, ale skończyła się zabawa, kiedy Ecio moją laską zaczął majstrować, a Witołdek bębnić po moim cylindrze, który ma kompletnie kości połamane. Gdyby to byli moi synowie, to nawet wstawienie się rodzonej matki nie pomogłoby i dostaliby w skórę, ale ponieważ to siostrzeńcy, więc musiałem ich jeszcze za to uściskać. Swoją drogą miłe chłopaki ogromnie”.

Na temat wizyt Kossaka w krakowskim pałacu Potockich istnieje informacja, którą odnotowała w swoich niewydanych pamiętnikach Maria Bobrzyńska: „dzięki jego niewczesnym zalotom w garderobach pań z arystokracji, jak to miało miejsce Pod Baranami, pani Potocka więcej go nie zapraszała”. Również Karol Estreicher powołuje się na krakowskie plotki o „pokojóweczce z pałacu Pod Baranami”. Coś takiego istotnie musiało się zdarzyć, bo idealizująca ojca Magdalena wspomina, że przestał tam bywać z żoną i córkami wskutek obowiązującego zwyczaju zapinania w szatni starszym paniom kaloszy przez panów po pięćdziesiątce:

– Szkoda mnie na to – rzekł po powrocie do domu – abym starym babsztylom miał zapinać kalosze.

– Ależ mój Wojteczku – odparła na to Mama Kossakowa – przecież wszyscy starsi panowie tak robią. Nie jest przyjęte, aby służba to czyniła!

– To w takim razie ja na bale chodzić nie będę! – I słowa dotrzymał.

Jest to z pewnością wymysł, gdyż artyście nazbyt zależało na dobrych stosunkach z potencjalną klientelą, aby zrywać z nią stosunki, ale kto wie, czy właśnie podczas zapinania kaloszy – niekoniecznie „starym babsztylom” – nie doszło do jakiejś próby flirtu. Ostracyzm towarzyski jako forma eliminowania osób, które dopuściły się pewnych określonych wykroczeń, istniał naprawdę i był praktykowany nie tylko Pod Baranami, a właśnie z tym pałacem wiąże się historia opowiadana przez Zdzisława Morawskiego. Dotyczy ona pewnego młodego członka rodziny Dzieduszyckich, któremu za jakieś przewinienie „wymówiono dom”, czyli zakazano przybywania na tradycyjne cotygodniowe spotkania krewnych i znajomych, do czego nie miał jednakże zamiaru się zastosować. Podczas kolejnego spotkania zjawił się jak gdyby nigdy nic... i nieoczekiwanie natrafił na mur kamiennej obojętności. Wszyscy zebrani, od gospodarzy poczynając, traktowali go jak powietrze: udawali, że go nie widzą i nie reagowali na żadne jego słowa. Po kilku minutach daremnych prób zwrócenia na siebie uwagi młody człowiek zdecydował się na dramatyczne rozwiązanie. Podszedł do stojącej pośrodku salonu wielkiej donicy z palmą i wykonując jednoznaczny gest oświadczył głośno i wyraźnie, aby wszyscy mogli go usłyszeć: „Skoro nikogo tu nie ma, mogę załatwić się do tej palemki”. Tym odezwaniem tak rozśmieszył młodszą część zebranych, że starsi dali się rozbroić i darowali mu winę.

Co prawda słynąca z ekscentryczności rodzina Dzieduszyckich była na specjalnych prawach. Jej przedstawicielom nie można było odmówić specyficznego poczucia humoru: pewna anegdota dotycząca wielkanocnego śniadania opowiada, jak ktoś zapytał przy stole, dlaczego zamiast srebrnych sztućców podano zwyczajne. Pani domu wyjaśniła, iż srebro czernieje od jaj – co zresztą jest prawdą, gdyż żółtko zawiera siarkę – na co Wojciech Dzieduszycki lekko uniósł się na krześle i nic nie mówiąc z całą powagą przełożył srebrną papierośnicę z kieszeni spodni do górnej kieszeni marynarki.

1884 PRZYGOTOWANIA PRZEDŚLUBNE,FINANSE JULIUSZA, PRZEBUDOWA KOSSAKÓWKI.NARZECZEŃSKIE CZUŁOŚCI I PORTRET MARYLKI

W kwestii mieszkania dla nowożeńców zarówno Marylka jak i jej matka zaczęły się w końcu skłaniać do projektu odkupienia Kossakówki, nazywanej wówczas jeszcze Wygodą. Dla siebie Juliuszowie planowali przeniesienie się na stałe „do miasta”, czyli praktycznie o kilka ulic dalej, tak niewielkie są owe odległości w porównaniu ze skalą dzisiejszego Krakowa. Energiczna Zofia z zapałem projektowała przebudowę pod kątem potrzeb młodej pary, biorąc pod uwagę nawet działania tak daleko idące, jak przestawianie pieców czy przerabianie kuchni na łazienkę. Dla Wojciecha najistotniejsza była kwestia nowej, obszernej pracowni, która pozwoliłaby mu na wzięcie większego rozmachu w malarstwie. Zapowiadał też zmianę nazwy posesji „bo Wygoda to takie safandułowate”.

Państwo młodzi mieli zamieszkać w głównej willi, zajmowanej dotychczas przez Juliuszów, ponieważ sąsiedni nieduży dworek zamieszkiwała siostra Zofii Cecylia z mężem Mieczysławem Pułaskim. Oprócz tego na posesji znajdowała się oficyna przerobiona na pracownię malarską oraz zabudowania gospodarcze: mieszkania służby, stajnie i szopy. Jako że Pułascy niebawem się wyprowadzili, Wojciech zaczął zastanawiać się nad wynajmem, aby uzyskać dodatkowy dochód z czynszu. Jako lokatora najchętniej widziałby kogoś z wyższych sfer wojskowych. Piątego maja 1884 roku prawo własności całej posesji zostało zaintabulowane na imię Marii, jeszcze Kisielnickiej, można się więc domyślać, iż to z jej posagu Wojciech częściowo spłacił należność, jaką był winien rodzicom. Nie upłynęły nawet dwa miesiące, jak ujrzał dobrą stronę tego rozwiązania prawnego: Juliusz wpadł w kłopoty finansowe i syn czułby się zobowiązany do zaciągnięcia dla niego pożyczki na hipotekę, gdyby oczywiście Kossakówka była jego własnością.

***

Koniec końców do oficyny zwolnionej przez Pułaskich wprowadził się Juliusz z żoną, nie bez żalu pożegnawszy dawne mieszkanie. Z Wojciechem umówili się na czynsz 800 florenów, który miał pokryć młodemu małżeństwu wydatki związane z utrzymaniem posesji. Gdy przy tej okazji syn zapytał ojca o jego roczny dochód, padła zaskakująca odpowiedź: „Od 5 do 6 000 rocznie”. Tyle zarabiał rocznie prezydent Krakowa, ale i tak było to mniej, niż zarabiał Wojciech, bądź co bądź dopiero początkujący artysta. Inna sprawa, że Juliusz słynął z ustępliwości i nigdy nie umiał się targować, co miała mu za złe Zofia, wiecznie zatroskana o utrzymanie rodziny. Natomiast Wojciech potrafił wziąć za nieduży obrazek więcej niż np. o wiele od niego sławniejszy Józef Chełmoński w Warszawie. Zapowiadało to przyszły zmysł do interesów. Nie bez znaczenia był także negatywny (w tym wypadku) przykład ojca, przez całe życie pomagającego komu się tylko dało i udzielającego bezzwrotnych najczęściej pożyczek. Toteż Wojciech zarzekał się przed narzeczoną: „Nie będziemy się bawić w dom otwarty dla kochanych rodaków, gotowych zaraz iść, gdzie się z komina kurzy. Nie jest to żadna ironia, ale fakt, który mi za naukę służył. Mój Ojciec z sercem na dłoni każdemu wierzy, nie przypuszcza złego na świecie, nie chciał w Paryżu nikomu przysługi odmawiać, za tego ręczyć u krawca, temu pożyczyć na parę dni, trzeciemu pozycję wyrobić i skończyło się na tym, że (...) tracił czas i pieniądze”. Niestety, począwszy od Juliusza rozrzutny styl życia i długi stały się tradycją rodzinną Kossaków.

***

Niedługo potem rozpoczęto przebudowę oraz urządzanie gotowych wnętrz; Wojciech osobiście zamawiał u rzemieślników niektóre meble oraz obicia do pokoju Marylki, był dumny z okazyjnego nabycia wspaniałego marmurowego kominka do salonu, ale najbardziej cieszył się na pracownię – dokładnie taką, o jakiej zawsze marzył.

Obrazek z listu do narzeczonej

Dołączał teraz do listów plany pomieszczeń, na których widać, że parter domu składał się z kuchni, spiżarni, jadalni, łazienki, sypialni, przedpokoju i werandy. Nie były to jedyne rysunki, bo już wcześniej przeplatał tekst zabawnymi obrazkami przedstawiającymi na przykład, jak z radości rzuca się na szyję listonoszowi, który przyniósł mu list od narzeczonej, albo jak siedzi z nią na kanapce w stawiskowskim salonie. Ślubu nie mógł się już doczekać, tym bardziej, iż Zofia, może pod wpływem zamieszania i mającej nastąpić zmiany w jej życiu, stała się bardzo nerwowa, skutkiem czego humor stracił również Juliusz. Dochodziło do scysji, z których najgorsza miała miejsce podczas pewnej rozmowy przy stole. Temat zszedł na niecierpiane przez Wojciecha małe dzieci, więc matka wraz ze swoją siostrą Celiną zaczęły mu wypominać niepoważny stosunek do życia i przepowiadać rychłe po ślubie powiększenie rodziny. Wojciech niezbyt grzecznie odpowiedział: „Mam nadzieję, że Musi się znowu z wnuczkami nie uda, co daj Boże”, robiąc aluzję do bezdzietnego jak dotąd małżeństwa swojej siostry Zosi. Starsze panie były tym oburzone, Juliusz uśmiechał się tylko pod wąsem, siostra zaś wyprowadziła Wojciecha do ogrodu i tam zwierzyła mu się ze swego lęku przed macierzyństwem oraz z żalu do teściów za nieustanne dopytywanie się, kiedy nareszcie zajdzie w ciążę, zupełnie jakby była „jakąś maszyną drogą, sprowadzoną z zagranicy, która nie chce funkcjonować”. Opisujący ten incydent list do narzeczonej zawiera ciekawą konkluzję, wyrażoną przez Wojciecha po francusku, która w przekładzie brzmi następująco: „Bardziej niż kiedykolwiek pragnę, aby nie zmieniać naszej decyzji”, a gdzie indziej wypowiada się dobitniej: „Z pewnością nie będziemy mieli dzieci przez kilka lat”. Czyżby przyszli państwo Wojciechostwo brali pod uwagę planowanie rodziny?

Byłoby to o tyle dziwne, że panowały czasy wiktoriańskie i pruderia obowiązywała nie tylko w Wielkiej Brytanii, więc młodej pannie o takich rzeczach absolutnie nie wypadało rozmawiać. Nawet z narzeczonym. Zresztą poziom uświadomienia seksualnego był wtedy fatalny. Córki Wojciecha i Marylki, sławne Maria i Magdalena, swoją wiedzę o tym, co dzieje się między mężczyzną a kobietą, zdobyły za pomocą wydanej po angielsku książeczki Jak uświadamiać dzieci, wyszperanej w antykwariacie, gdy obie były prawie dorosłe. Podczas nocy poślubnych rozgrywały się prawdziwe dramaty. Na dowód można przytoczyć opis, jak Marylka Kossakowa próbowała przygotować do tego przejścia swą młodszą córkę przed jej ślubem z Janem Starzewskim (rok 1921!):

Mamidło, paradne w swojej staroświeckiej wierze, iż dziewica idąca do ślubu nie powinna nic o pożyciu małżeńskim wiedzieć konkretnego, wzięła Madzię na bok i pąsowa ze wstydu zaczęła swoje uświadomienia tymi słowy:

– Nie wiem, czy Madzia zdaje sobie sprawę, co to są obowiązki małżeńskie? Otóż, moje dziecko, to są bardzo przykre i bolesne sprawy... ale widzisz, Pan Bóg już tak urządził, że mężczyzna musi...

Madzia też zaczerwieniła się. Już jak to kochane Mamidło zaczęło o tych sprawach mówić, to można było rzeczywiście spłonąć ze wstydu (...). Uściskała więc Mamę i zapewniwszy, że narzeczony już ją o wszystkim uświadomił, uciekła z pokoju.

Z kolei Wojciech posunął się w nowoczesności nieco za daleko. Będąc – jak się potem okazało, zupełnie słusznie – przeciwny związkowi swej córki, ofiarował jej damski środek antykoncepcyjny ze słowami, że jeśli nie będą mieli dzieci, ewentualny rozwód będzie dużo łatwiejszy. Nie wziął pod uwagę, że Magdalena może nie mieć pojęcia, jak się tym drobiazgiem posłużyć: w efekcie już po roku urodziła córkę.

Narzeczeńskie poufałości także miały swoje granice. Wojciech pisze o całowaniu „czółka, uszek, łapek, paluszków, nóżek”, ale co do tych ostatnich marzy, aby je wreszcie wycałować „bez pończoszki”. Z dumą opisuje, że żadna z jego sióstr i kuzynek nie była w stanie wsunąć na stopę pantofelka Marylki i że „mógłby śmiało na Rynku konkurs ogłosić” i być pewnym, że nie znajdzie się druga kobieta o tak maleńkiej nóżce. W listach cieszy się na przyszłe pieszczoty, opisując, jak w razie dąsów będzie mógł swoją żonę wziąć na ręce i zażegnać burzę pocałunkami, za które teraz „uszy by mu oberwano, szczęki poprzetrącano, jeszcze w końcu obrażono, i to wszystko dlatego, że Ci się zdaje, że to byłoby nieprzyzwoitym, może być, ja wiem tylko, że tę okropną ochotę, co mam nieraz wziąć Cię na ręce i przytulić do siebie, to nie dyktują mi żadne grzeszne myśli (mówiąc stylem panieńskim), tylko serce”.

Zdaje się, że termin ślubu, planowanego początkowo na czerwiec 1884 roku, nieco się odwlókł z winy brata panny młodej, Stanisława Kisielnickiego, ponieważ Wojciech ciągle narzeka w listach na jego lekkomyślność i niepunktualność, zwierza się nawet z ochoty zwracania się doń po ślubie per „pan”, a do siostry, Urszuli Kisielnickiej, per „łaskawa pani”. Dopiero trzydziestego czerwca Wojciech poszedł do najlepszej w Krakowie firmy jubilerskiej Glixelli zamówić obrączki, które pomagała mu wybierać siostra Zosia, więc powiadamia narzeczoną: „Ta obrączka na Twoim paluszku najsłodszym nie będzie Cię nigdy gnieść z winy męża”. Następny list ilustruje akwarelką przedstawiającą jego obecne zajęcie, czyli stanie na dachu dla nadzorowania budowy nowej kuchni na Kossakówce (na pierwszym planie para tzw. koźlarzy, czyli ludzi wnoszących po desce cebrzyk z wapnem). Im bliżej ślubu, tym bardziej się niecierpliwi: „Kiciuniu moja najsłodsza, żebyś Ty wiedziała, co się ze mną dzieje, co moje nerwy, krew i wszystko, co we mnie jest, za awantury wyprawia, to przechodzi pojęcie, już śpię po parę godzin tylko, i to jeszcze pełne rozmaitych halucynacji i bajecznych mirażów, że mi się śnisz i na jawie, i we śnie, przyszła żono moja, ciągle i ciągle we wszystkich sukienkach i w najrozmaitszych ruchach, że Cię kocham, Maryś, strasznie, całą duszą, całym sercem, okropnie, szalenie, na serio, Maryś. Mnie uczucie dla Ciebie tak kompletnie opanowało, że to jest niesłychane, wszystko mi zobojętniało, wszystko straciło na wartości, tylko pewien rodzaj filozofii, że niech się dzieje co chce, bylebyśmy byli razem, wyrobił się we mnie”.

***

Mniej więcej w tym czasie powstał piękny portret Marii Kisielnickiej, często reprodukowany łącznie z autoportretem Kossaka w mundurze ułańskim (są w identycznym formacie 150 × 100 cm). Młoda kobieta wyłania się z ciemnego tła w jasnej sukni ze stójkowym kołnierzem, o wąskich rękawach i mocno dopasowanym staniku, rozszerzającej się dołem w grube fałdy. Nie licząc zaręczynowego pierścionka na serdecznym palcu lewej ręki, jedyną, bardzo oryginalną ozdobę stanowi przypięty do lewego ramienia niedbale odłamany kwiat kasztanowca, który wcale nie trafił na obraz przypadkiem. Wojciech po raz pierwszy ujrzał przyszłą żonę, gdy siedziała pod kwitnącym kasztanowcem, a jej biało-różowy koloryt skojarzył mu się z barwą tych skromnych strzępiastych kwiatuszków. Jasne, świetlistoblond włosy Marylki są gładko uczesane z przedziałkiem pośrodku, jedynie nad czołem zwijają się w figlarne kędziorki, co nieco łagodzi skupiony, trochę surowy wyraz jej twarzy o ciemnych oczach z zadumą spoglądających w dół. Prześliczne, delikatne ręce bardzo dziewczęcym gestem splotła na sukni poniżej talii.

Znany malarz Stanisław Lenz, uwielbiający starą holenderską szkołę malarstwa, zwrócił uwagę na pewne holenderskie cechy urody Marylki: przejrzyste oczy oraz jasną karnację. Odziedziczyła je zapewne po prababce, która miała holenderskie pochodzenie i nosiła panieńskie nazwisko de Witt.

Inny jej portret, z tego samego roku, przedstawia tylko główkę w ujęciu en trois quarts o niemal identycznym wyrazie: sądząc z podobizn, także fotograficznych, Marylka nieczęsto się uśmiechała.

Obydwa portrety – i Marii, i Wojciecha – latami wisiały na Kossakówce i dopiero po II wojnie, gdy Magdalena Samozwaniec z drugim mężem przeniosła się do Warszawy, znalazły się w małym mieszkaniu przy ulicy Karolkowej. A Henryk Vogler tak opisuje wrażenie, jakie na nim zrobiły: „Charakter tych obrazów różnił się zdumiewająco od tego, co zwykło się uważać za istotę sztuki Kossaków, zwłaszcza Wojciecha, a mianowicie bujny, radosny, zmysłowy koński witalizm. Miały one natomiast jakąś mroczną, połyskliwą głębię uduchowienia, plastyczną soczystość portretów Rodakowskiego, przechodzącą niemal w ciemnozłotawą powagę i skupienie malarstwa flamandzkiego”. Nic w tym dziwnego – tak wyglądała sztuka owej epoki.

1884–1886 ŚLUB, ZAKOPANE,POMYŚLNA SPRZEDAŻ TRZECHPŁÓCIEN BATALISTYCZNYCH

Ślub odbył się 16 lipca 1884 roku w parafii panny młodej – Porytem, a w tradycyjną podróż poślubną państwo młodzi nie udali się do modnych Włoch, lecz do Zakopanego, zawadziwszy o Warszawę, skąd 22 lipca Wojciech żartobliwie skarży się babci żony, Annie Kisielnickiej: „Jedna chmura czarna na horyzoncie mego szczęścia zawisła – moja żona kompromituje mnie i siebie w straszliwy sposób; w teatrze, w restauracji tytułuje mnie «panem» (...), ja naturalnie nie mogę wtenczas mówić jej «ty», no i śliczna historia, co sobie ludzie pomyślą”. Jak pokazuje literatura pamiętnikarska, takie postępowanie nie było w owych czasach rzadkością.

W Zakopanem młody małżonek zaciągnął „swoje najsłodsze cacko z dziurką”, jak teraz frywolnie nazywał Marylkę, na wysokogórską wycieczkę, z której wróciła półżywa. Nic w tym dziwnego, skoro ubrana była w prunelkowe pantofelki, gorset i suknię z tiurniurą, co prawda podpiętą z boków klamerkami, aby nie utrudniała chodzenia – strój absolutnie nieturystyczny, za to jak najbardziej przyjęty dla młodej damy, nawet na Zawracie. Wojciech Zakopane uwielbiał i nawet poświęcił mu cały rozdział swoich wspomnień, opisując takie znakomitości, jak Tytus Chałubiński, Bartek Obrochta, wielcy tatrzańscy przewodnicy: Szymon Tatar, Wojciech Roj i Jędrzej Wala czy legendarny Sabała. Późniejsze czasy zakopiańskiej cyganerii artystycznej przesiadującej w słynnym lokalu Karpowicza już raczej Kossaka nie dotyczyły; podobnie jak inny malarz, Teodor Axentowicz, był osobą zbyt znaną i zamożną, aby mieszać się z młodszym towarzystwem rozmaitej proweniencji, przebywał więc raczej w swojej eleganckiej pracowni.

We wrześniu nowożeńcy byli już w Krakowie – gdzie Marylka cieszyła się własnym gospodarstwem, a Wojciech pracownią – od razu zabrawszy się do roboty. Mimo tego pojawiły się pierwsze trudności finansowe: Somosierra, zwana przez twórcę familiarnie Samcią, długo nie mogła znaleźć nabywcy, a choć Towarzystwo Przyjaciół Sztuk Pięknych wyraziło chęć zreprodukowania jej w wielkiej ilości na tzw. premie dla członków, byłaby to działalność darmowa. Malarz zastanawiał się wprawdzie, czy nie powinien na to pozwolić dla samej reklamy – jak pisał do żony: „Pomyśl, że spotkałabyś się z tą Samcią przeklętą jak Polska długa i szeroka, niemal w każdym domu!”, niemniej zrezygnował, wysławszy za to obraz na wystawę w warszawskim Salonie Krywulta. Pierwsze Boże Narodzenie po ślubie małżeństwo spędziło osobno, ponieważ Marylka z powodu choroby swej matki musiała zamieszkać w Stawiskach. Później Wojciechowi udało się sprzedać wystawiany uprzednio w Monachium i we Lwowie obraz Artyleria w ogniu, który zakupiono dla muzeum cesarskiego w Peszcie. Przedstawia działon artyleryjski, obok którego wybuchł granat, jeszcze dymiący na poboczu rozjeżdżonej, błotnistej drogi. Na pierwszym planie sanitariusze z opaskami Czerwonego Krzyża biegną z noszami ku rannemu oficerowi, w głębi leży nakryty płaszczem zabity artylerzysta, a na drugim planie widać spłoszony zaprzęg koni ciągnących działo. Jeden z nich, może draśnięty odłamkiem, leży na ziemi z uniesioną głową. Kolejny obraz kupiło muzeum w Pradze. Był to Odpoczynek na manewrach (139 × 225 cm), zgodnie z tytułem dosyć statyczny: kawaleria ciągnąca drogą ocienioną drzewami przystanęła na chwilę, by dać odpoczynek koniom i ludziom. Kilku żołnierzy otacza wóz chłopski, z którego mężczyzna i kobieta częstują ich chlebem, jeden z nich przysiadł na dyszlu, by zapalić fajkę, chłopskie koniki chrupią wiązkę siana rzuconą przed ich kopyta, na pierwszym planie trębacz z papierosem poi konia w rowie, w którym odchodzący na prawo żołnierz napełnił właśnie manierki. W głębi widać cały sznur ludzi i koni.

Pierwszy uśmiech Fortuny pojawił się w marcu: cesarz Franciszek Józef zakupił efektowne płótno Atak strzelców, przedstawiające piechotę austriackiej Landwehry w bladoróżowym świetle wczesnego poranka szarżującą wprost na widza, z dowódcą i trębaczem na przedzie. Zapewne oczarowany rzadkim w tej epoce dynamizmem obrazu kazał go zawiesić w swoim gabinecie na zamku w Lainz, przy czym należy dodać, że miał tam jedynie najulubieńsze dzieła sztuki. Od tego zaczął się wiedeński rozdział w życiu Kossaka.

1886 NARODZINY SYNA.STOSUNKI WIEDEŃSKIE.POLOWANIE W GÖDÖLLÖ

Wojciech przybył do stolicy Austro-Węgier w listopadzie 1886 roku zostawiwszy na Kossakówce nie tylko żonę, ale i niespełna dwumiesięcznego syna (Jerzy Maciej Kossak urodził się jedenastego września i od drugiego imienia przez jakiś czas nazywany był Maciusiem, dopóki nie pojawiły się inne przezwiska). Zgodnie z posiadanymi rekomendacjami, skierował się do cesarskiego koniuszego, którym był wówczas podpułkownik Berzewiczy. Jego mieszkanie miało dwoje drzwi: na jednych widniało nazwisko właściciela w pełnej arystokratycznej krasie, które Wojciech złośliwie sparodiował jako „Berzewiczy de Kaku de Berze de Siusiu”, natomiast na drugich napisano po prostu „Wielki koniuszy”. Gdy Kossak zadzwonił do tych pierwszych, usłyszał, że pana pułkownika nie ma w domu, drugie natomiast otworzył elegancki lokaj ze słowami: „Jego książęca mość prosi”. Okazało się, że skromniejsza wizytówka oznaczała wielkiego koniuszego dworu, księcia Thurn und Taxis, który natychmiast zaopiekował się malarzem, pokazał mu cesarskie konie i na koniec przydzielił do pracy maneż cesarzowej, wielką okrągłą budowlę ze szklanym dachem.

Cesarzową Austrii była Elżbieta z Wittelsbachów, zwana Sissi, słynna z urody i ekstrawagancji. Uchodziła za jedną z najpiękniejszych kobiet Europy, a bez wątpienia była najlepszą europejską amazonką. Jazdę konną uprawiała na poziomie profesjonalnym i siedząc w maleńkim damskim siodle z marokańskiej skóry na jednym ze swoich rasowych irlandzkich koni dokonywała prawdziwych cudów podczas trudnych biegów przełajowych czy polowań par force na lisa. Ani dwór, ani poddani nie akceptowali jednakże tej działalności, słusznie uważając, iż miejsce cesarzowej jest u boku cesarza. Zdawano sobie też sprawę, że ciągłe podróże Elżbiety są świadomym unikaniem obowiązków reprezentacyjnych, których nienawidziła. Rok 1886 zapisał się dla niej dwoma wydarzeniami: tajemniczą śmiercią kuzyna ze strony Wittelsbachów, króla Bawarii Ludwika Szalonego, który odsunięty od władzy wskutek narastającej choroby psychicznej utopił się w wodach jeziora Starnberg, tego samego, nad którym leżał rodzinny zamek Elżbiety, Possenhofen – oraz poznaniem przez cesarza wiedeńskiej aktoreczki Katarzyny Schratt.

Dość szybko zaczęto mówić, że to sama Elżbieta podsunęła mężowi uroczą młodą kobietę, głupiutką, lecz wesołą, z typowo wiedeńskim poczuciem humoru, całkowicie obcym cesarzowej, za to wybitnie lubianym przez Franciszka Józefa. Na pewno nie utrudniała im spotkań – wprost przeciwnie, osłaniała je swoim autorytetem, zawsze pochlebnie wyrażając się o pannie Schratt, choć prywatnie niekoniecznie była do niej dobrze nastawiona. Chodziło tutaj o dobro cesarza, osamotnionego wskutek ciągłej nieobecności żony i tak zapracowanego, że zasługiwał na niewinną rozrywkę, nikt bowiem nie ośmielił się nazwać jego nowej znajomości romansem, którym też najprawdopodobniej nie była.

Kossak miał w pierwszej kolejności namalować cesarskie polowanie wraz ze wszystkimi jego arystokratycznymi uczestnikami, udał się więc na Węgry do myśliwskiej rezydencji Gödöllö, gdzie Franciszek Józef I raczył osobiście zaszczycić go ukłonem.

Jak doszło do tego doniosłego zdarzenia? O dziesiątej rano w polu uczestnicy łowów oczekiwali na przyjazd cesarza i arcyksiężnej Gizeli, jego najstarszej córki, która poniekąd zastępowała jak zwykle nieobecną Elżbietę. Wszyscy ubrani byli jednakowo według mody angielskiej, nakazującej nosić czerwone surduty z jednorzędowym zapięciem, obcisłe białe bryczesy, buty ze sztylpami i wysokie czarne cylindry. Charakterystyczne jeździeckie toczki mieli tylko dojeżdżacze, natomiast surduty barwy ciemnozielonej lub brązowej ci z gości, którzy nie należeli do żadnych organizacji myśliwskich, w tym i Kossak, dosiadający wypożyczonego mu wspaniałego konia o wartości, jak skrupulatnie zaznaczył w liście do żony, 7000 florenów. Choć cesarz rozmiłowany był w swoich siwych lipicanerach, wywodzących się z dawnych hodowli koni andaluzyjskich, do polowań używano krótkonogich, mocno zbudowanych wierzchowców sprowadzanych z Irlandii, ponieważ tylko takie uznawała Elżbieta, zmuszona ostatnio porzucić jazdę konną z powodu coraz bardziej dającego się we znaki ischiasu. Jak z ironicznym współczuciem napisał do żony Kossak: „biedna cesarzowa ma reumatyzm w dupce i nie może jeździć”.

Wymachujący długimi batami ujeżdżacze trzymali na smyczach sforę niecierpliwiących się białych psów o płowych głowach i grzbietach z czarnymi łatami. Na szczęście cesarz był jak zwykle rygorystycznie punktualny: gdy nadjechał, ruszono w pogoń za lisem.

Ta okrutna zabawa, dziś już prawie wszędzie zabroniona, polega na ściganiu nieszczęsnego zwierzęcia, dopóki nie dopadną go psy, ale jest niebezpieczna także dla jeźdźców, galopujących na przełaj przez najgorsze wertepy. Żeby wyjść cało z takiej jazdy, trzeba naprawdę dobrze jeździć konno, na szczęście Kossak był urodzonym kawalerzystą, do tego zdarzało mu się polować na Podolu, gdzie teren był dużo trudniejszy.

Po półgodzinnym pościgu psy zgubiły trop, więc myśliwi stanęli w lesie, aby dać im czas na poszukiwania. Cesarz na karym ogierze, ubrany tak jak wszyscy w czerwony surdut, podjechał do Kossaka, z uśmiechem uchylił cylindra i zagadnął uprzejmie, oczywiście po niemiecku: „Pan będzie, jak słyszałem, malował z tego obraz? Bardzo się na to cieszę”. Malarz nie wierzył własnemu szczęściu, ale psy zaszczekały z nosami przy ziemi i podjęto pogoń. Wielu jeźdźców zostało w tyle, nie wytrzymawszy forsownego galopu, Kossak trzymał się dzielnie mimo gałęzi bijących po twarzy i kapeluszu, wreszcie skończył się las, a zaczęła droga. Ledwie rozpędzone wierzchowce minęły ocieniający ją szpaler starych drzew, okazało się, że wpadły prosto na sunący w powadze wiejski kondukt. Psy zanurkowały pod niesioną przez żałobników trumną, konie jakoś wyminęły przeszkodę, a że nie dało ich się w tym pędzie zatrzymać, cesarz tylko uniósł cylindra na znak przeprosin. Wszystkim przypomniał się skandaliczny wyczyn słynnego z ekstrawagancji arcyksięcia Ottona (młodszy brat późniejszego następcy tronu, Franciszka Ferdynanda), który w analogicznej sytuacji zmusił konia do skoku przez trumnę.

Franciszek Józef nigdy by sobie na coś takiego nie pozwolił. Dystyngowany do sztywności, szalenie przestrzegał form dobrego wychowania, będąc uprzejmy dla wszystkich, niezależnie od ich pochodzenia społecznego. Miał przy tym tak doskonałą pamięć, że potrafił nawiązać do rozmowy prowadzonej z kimś kilka lat wcześniej.

Na zakończenie łowów cesarz pochwalił kunszt jeździecki Wojciecha, który wróciwszy na kwaterę przystąpił do sporządzania szkiców koni i ludzi. Niemałe usługi oddawał mu w takich okolicznościach aparat fotograficzny, bo łatwiej było zrobić zdjęcie niż rysować w prymitywnych warunkach, do tego rękami zgrabiałymi z zimna, bo przecież był listopad. Ponieważ najwięcej trudności sprawiały malarzowi podobizny psów, wypożyczył jednego z owych angielskich foxhundów, aby go zabrać do Krakowa w charakterze modela, przezornie uprzedziwszy żonę: „Jak Ci zatelegrafuję, że jadę, każ Hultasia zamknąć, bo gotowi się z foxhundem pokłócić, na czym by Hultaś najgorzej wyszedł” (oczywiście chodzi o domowego psa). Szkice rozdawał hojną ręką, mając na uwadze reklamę wśród przyszłych klientów, najbardziej zaś postarał się dla arcyksiężnej Gizeli w myśl porzekadła: „dziecko za rączkę, papę za serce”. Na początek posypały się zamówienia od bogatych węgierskich arystokratów, którzy zresztą wcale nie podobali się Kossakowi. Pisał do żony: „Cóż to za bałwany, no wiesz, że takich rur nigdzie nie widziałem, wyglądają jak szewcy, a miny takie, jakby każdy z nich dziesięć razy był większy jak cesarz, antypatyczne lale, do których się nie odzywam i kompletnie ignoruję”. Franciszek Józef zdaje się podzielał tę opinię w przeciwieństwie do Elżbiety, która Węgrów uwielbiała (pomawiano ją nawet o romans z hrabią Gyulą Andrassym), nauczyła się ich trudnego języka i popierała ich dążenia do niepodległości. Notabene zamek w Gödöllö był darem od narodu węgierskiego dla młodej pary cesarskiej w 1867 roku z okazji jej koronacji na króla i królową Węgier. Głosy zagranicznych gości przybyłych na tę uroczystość również potwierdzają negatywne odczucia Kossaka co do magnatów węgierskich, np. żona posła belgijskiego pisała: „Widywałam tych pięknych panów także w codziennych ubraniach: trzewiki, rodzaj zapinanej sukmany, jakaś okropna apaszka pod szyją, rzadko kiedy koszula – robili na mnie wrażenie po prostu brudnych... W tym wszystkim wyczuwa się jeszcze posmak barbarzyństwa”. Nieco mniej brutalny, ale również negatywny jest opis pozostawiony przez galicyjskiego pamiętnikarza Kazimierza Chłędowskiego: „Większość węgierskich magnatów wygląda na bohaterów z jakiejś operetki. Jakieś wytłaczane aksamity kwalifikujące się do obicia mebli, jakieś złotem przetykane materie, przeznaczone na kościelne ornaty, najniemożliwsze zestawienie barw, wszystko to wygląda pstrokato i razi oko brakiem harmonii”.

Jak wyglądało malowanie Węgrów? Wojciech opisuje: „Dziś o godzinie 9 rano malowałem już studium hr. Geza Andrassy na koniu w jego pysznej stajni, o wpół do czwartej był fertig, ale jak! Zaraz po nim bez chwilki wypoczynku hr. Nadasdy, także na koniu, w tej samej stajni; maluję go przy ciągłych wykrzyknikach i uwagach i komplimentach do 12-tej. Już siada na konia zaraz po nim hr. Ichteritz, ale ja, głodny jak pies, proszę o sznapserl [gw. austr.-niem.: kieliszek wódki] i kawałek bułki. W tej chwili wygalonowani lokaje wnoszą stół z sherry i zakąskami, papierosami, ja pakuję nerwowo, ale furt maluję, a ci gentlemani w czerwonych frakach za mną stoją i wielka dzoja [z ang.: aplauz, uciecha]. Kończę Ichteritza o drugiej, we łbie mi się kręci (...) i znowu przychodzi pan Jankowicz, który ma wieczór odjechać, z wielką prośbą, żeby i jego robić, chociaż więc w duchu kląłem na czym świat stoi, malowałem znowu jego, dopóki się nie ściemniło, to jest do kwadrans na piątą. Czyli że nie ruszając się ze stołka malowałem bez przestanku 7 godzin i coś, ale też sukces, padam Ci, kolosalny”.

***

Na bazie wszystkich tych fotografii, szkiców z natury i studiów powstał duży obraz (111 × 194 cm) pt. Polowanie w Gödöllö przedstawiający gromadę jeźdźców w angielskich strojach myśliwskich (wspomniane wyżej czerwone i ciemnozielone surduty) forsujących rzeczkę. W centrum widnieje Franciszek Józef na swoim ulubionym karym ogierze Limericku, a na pierwszy plan wysuwa się sfora węszących psów z dojeżdżaczem. Jedyną kobietą w grupie jest arcyksiężna Gizela spokojnie przejeżdżająca przez drewniany mostek. Choć bardzo podobna – przynajmniej na płótnie – do swojej matki Elżbiety, ani w części nie dorównywała jej sprawnością jeździecką i zapewne nie przyszłoby jej do głowy forsowanie rzeki. Ubrana jest w czarną amazonkę, niski damski cylinderek, na koniu siedzi oczywiście po damsku, z wdziękiem trzymając szpicrutę, podczas gdy panowie zaopatrzeni są przeważnie w harapy o krótkich rękojeściach. Tylko dojeżdżacze dysponują długimi biczami, stosowanymi do zaprowadzania porządku wśród psów, zwykle niesłychanie rozgorączkowanych perspektywą dopadnięcia lisa, którego i tak nie pozwalano im rozszarpać. Kossak podziwiał precyzję, z jaką każdy z owych „huntsmanów” potrafił bezbłędnie skarcić końcem bicza właściwego winowajcę. Jedyny mężczyzna przedstawiony w wojskowym mundurze to ulubiony adiutant Gizeli, oficer szwoleżerów bawarskich; w sumie na płótnie widnieje trzydzieści osób. Tło stanowi jesienny krajobraz pełen łagodnie rozproszonego światła, które czyni ogólny koloryt zielonkawo-szarym. Przełamują go intensywne plamy myśliwskich strojów utrzymanych w czerwieni, bieli i czerni.

W stosunku do późniejszej twórczości Kossaka obraz wyróżnia się starannością opracowania. Nie widać jeszcze na nim późniejszej fantazyjnej maniery szerokich pociągnięć pędzlem: malowany jest gładko i delikatnie, a wykończony laserunkami. Malarz precyzyjnie dopieścił wszystkie szczegóły, zadbawszy o fotograficzne podobieństwo modeli, przez co płótno posiada duży walor dokumentalny. Należy podkreślić, iż Kossak nie miał na niego odrębnego zamówienia i malował na własny rachunek, ryzykując, że cesarz nie zdecyduje się na kupno, co też się w końcu stało. Nabył je Stefan Dziewulski z Warszawy, a dzisiaj Polowanie w Gödöllö wisi w warszawskim Muzeum Narodowym.

Jednakże Wiedeń potrafił Kossaka docenić, bo jeszcze w tym samym roku 1886 jego obraz Historia 1. Pułku Ułanów otrzymał wielki złoty medal na wystawie malarstwa, pokonując takich rywali z Polski, jak Matejko i Siemiradzki.

1887 OLSZYNKA GROCHOWSKA

Osobno należy omówić powstałą w latach 1886–1887 słynną Olszynkę Grochowską, ponieważ właśnie ten obraz przyniósł Wojciechowi sławę w rodzinnym kraju. Olbrzymie płótno (170 × 250 cm) przedstawia epizod z powstania listopadowego: wielogodzinną walkę o lasek olszynowy na przedpolach Warszawy w miejscowości zwanej Grochowem. Chodziło o odcięcie drogi na Pragę armii Iwana Dybicza. W bitwie wyróżniła się zwłaszcza II Dywizja Piechoty dowodzona przez gen. Franciszka Żymirskiego, a w szczególności 4. Pułk Piechoty Liniowej – i właśnie „czwartacy” są bohaterami obrazu. Bardzo zwarta kompozycja przedstawia ich na tle zimowego zagajnika, w szarych mundurach ze skrzyżowanymi białymi pasami, rażących ogniem niewidocznego nieprzyjaciela. Centralna postać pierwszego planu to żołnierz, który odgryza czubek naboju, drugą ręką trzymając karabin, podczas gdy jego towarzysz z lewej strony pada ugodzony kulą w pierś. W głębi widnieją postaci dowódców, na ostatnim planie majaczą działa. Całość zanurzona jest w jednostajnej szarawej tonacji, krytykowanej za brudny odcień, która może jednak w założeniu malarza wynikała z natury zimowego dnia przedstawionego na płótnie. Niektórzy krytycy tłumaczą ją wpływami monachijskiej maniery pracownianej, owych słynnych „sosów monachijskich”, czyli jednolitego, na ogół brunatnoszarego odcienia, w którym pogrążano obrazy niezależnie od ich tematyki. Wszyscy natomiast są zgodni co do tego, że dzieło Kossaka może służyć za syntetyczne przedstawienie całego powstania. Choć nie widać na nim potężnego wroga, któremu Polacy musieli stawić czoła, w napięciu sylwetek, gestów i spojrzeń odzwierciedla się tragedia przyszłej klęski.

Obraz zdobył pierwszy złoty medal na wystawie sztuki polskiej w Krakowie w 1887 roku i zaraz potem przedstawiono go w krakowskiej Akademii Umiejętności do prestiżowej nagrody ufundowanej przez Probusa Barczewskiego, jednakże w głosowaniu przewagą jednego głosu zadecydowano o wyróżnieniu Jacka Malczewskiego za płótno Na etapie. Komitet zastanawiał się nawet, czy nie przyznać nagrody obydwóm malarzom, ale o przegranej Olszynki przesądziły pewne jej niedoskonałości warsztatowe, przede wszystkim omówiona powyżej nie najlepsza kolorystyka. Niemniej to właśnie obraz Kossaka był wielokrotnie reprodukowany, czy to na pocztówkach, czy w podręcznikach szkolnych, a w 1891 roku. Towarzystwo Przyjaciół Sztuk Pięknych w Krakowie wydało jego barwną reprodukcję jako premię dla członków (Kossak zrzekł się wówczas należnego mu honorarium). Oryginał nie miał szczęścia: został nabyty przez Feliksa Mycielskiego do pałacu w Boryniczach i razem z nim spłonął w roku 1915. Wojciech w latach międzywojennych namalował kilka jego replik oraz mniejszych obrazów związanych z tematem bitwy grochowskiej.

1887–1890 WIZYTA ARCYKSIĘCIA RUDOLFA W KRAKOWIE. PARYŻ

W 1887 roku Kraków żył przygotowaniami do wizyty następcy tronu arcyksięcia Rudolfa z małżonką Stefanią. Była to ich druga bytność w tym mieście po roku 1882, gdy jako młode małżeństwo uwiecznieni zostali na akwareli Juliusza Kossaka na tle Wawelu w powozie otoczonym przez banderię Krakusów. Ów obrazek zdecydowanie odróżnia się od identycznego w temacie Franciszka Józefa w otoczeniu banderii Krakusów pod Wawelem, ponieważ arcyksięstwo są jednak w miarę dobrze widoczni, podczas gdy cesarza trzeba dosłownie szukać. Podobnie Wjazd Franciszka Józefa do Krakowa Juliusza Kossaka z 1881 przedstawia Barbakan, stłoczoną ciżbę krakowian, cztery przepiękne araby ciągnące powóz z prezydentem miasta Mikołajem Zyblikiewiczem (i on, i dwaj stangreci przybrani są w staropolskie stroje o niebieskich barwach miasta), a dopiero na drugim planie majaczy dwukonna bryczka z malutką figurką cesarza. Nie była to kompozycja przypadkowa. O ile władca zaborczego państwa potraktowany został bez atencji, o tyle jego znany z liberalnych przekonań następca mógł liczyć na lepszy wizerunek. Ma się rozumieć Juliusz nie rysował tego wszystkiego z własnej inicjatywy, lecz na zamówienie komitetów powitalnych.

U Wojciecha z patriotyzmem walczył potężnie rozwinięty snobizm; mimo iż pisał z przekąsem: „Kraków głupio rozgorączkowany następcą, wariują i bzikują kompletnie”, to później relacjonował przebywającej poza domem żonie każde jego wypowiedziane doń słowo, spotkali się bowiem w Towarzystwie Przyjaciół Sztuk Pięknych, gdzie Rudolf miał okazję zobaczyć Olszynkę Grochowską i jej twórcę, który potem odebrał gratulacje od samego Matejki. Następnie odbył się przegląd wojsk garnizonu krakowskiego, więc Kossak donosił z dumą, jak „śliczna Stefania” jechała „w ślicznym powozie, a za nią Jędrek Potocki, Zdziś Lubomirski, ja i jeszcze kilku eleganckich oficerów z innych broni, my trzej pierwsi na vollblutach [koniach pełnej krwi]. Potem przed nami defilada. Pyszne to było, nie ma co mówić”.

Tęsknota za żoną musiała dawać mu się we znaki, skoro wzdychał, że dałby i sto florenów, aby ją mieć przy sobie. „Nie piszę nic, gdzie Cię całuję, bo po cóż ma sobie człowiek po próżnicy oskomę robić”, ale po chwili zmienił zdanie: „Eh, co tam, całuję Cię, robaczku, w pupkę, w te tak ładne różowe także, gdzie by tu jeszcze? Już nic, tylko jadę paluchem daleko. Okropnie bidny Wonio”.

***

Po trzech latach arcyksiążę Rudolf już nie żył, popełniwszy słynne samobójstwo w Mayerlingu, a Wojciech był w Paryżu. Już w pierwszym liście opisuje żonie panującą wówczas modę, zilustrowawszy to rysuneczkiem kobiecej postaci oraz samej główki w kapeluszu z woalką: „Wszystko prawie tak chodzi, ciemne, pluszowe kaftaniczki, jedwabne spódniczki jasnogranatowe w deseń, prawie bez tiurniury i modne czepeczki z kwiatkiem, bardzo proste, ale bardzo ładne”. Musiał mieć doskonałą orientację w kwestii damskich strojów, bo zapraszając Marylkę do siebie sugerował przywiezienie różowej sukni z dekoltem na wypadek większego zebrania towarzyskiego, dodawszy, że można ją będzie ozdobić tzw. fiszutką, czyli skrzyżowanym na piersiach kołnierzem z czarnej koronki. Chyba i tak nie zdążyłaby jej włożyć, bo przyjechała na bardzo krótko.