Wielohradzki wszedł w głąb kościoła, lecz
cofnął się natychmiast, widząc, iż majowe nabożeństwo miało się ku
końcowi.
Klęcząc, tłum śpiewał ostatnie zwrotki. U ołtarza gaszono
powoli świéce. Błyszczał jednak jeszcze zdaleka ten ołtarz w
bukiecie złotych światełek. Żółte światło oblewało pęki białych
kwiatów, pośród których zielone liście kładły ciemne plamy.
Dokoła morze głów wypełniających szczelnie wnętrze kościoła.
Jedynie tylko tu i owdzie sterczały chorągwie aksamitne, szychem
dziane, i kołysały się popychane przez tłum, tłoczący się już ku
wyjściu.
Wielohradzki zbiegł ze stopni kamiennych i przeszedł na
drugą stronę ulicy.
Zbici w gęstą gromadę, stali już tam mężczyzni, oczekując na
wychodzący z kościoła tłum. Niektórzy czekali tu na żony, siostry,
matki, które, zdjęte potrzebą duszy w to wiosenne popołudnie, w
woni kadzideł, kwiatów i płynących pod sklepienie hymnów, czyniły
zadość swéj czci ku Świętéj Dziewicy.
Inni przychodzili dla zabicia czasu, dla ujrzenia dam z
arystokracyi, téj lub owéj głośnéj z urody pani lub panny z
mieszczańskiéj sfery, lub poprostu z nałogu, z przyzwyczajenia,
tak, jak szli o pewnéj oznaczonéj godzinie na Wały, do Jezuickiego
ogrodu.
Stojąc na rogu ulicy, zbici w gęstą kolumnę obserwowali,
często robili półgłośne uwagi, które daléj nieco odsunięta massa
pospólstwa chwytała, powtarzała, przerabiała według swoich pojęć i
umysłowéj potrzeby.
Lecz już po za ową massą sług, uliczników, bab i téj
gawiedzi, która zdaje się rodzić z kamieni jak owi legendowi
ludzie, rżały konie pojazdów i biły kopytami o bruk, niecierpliwiąc
się w ciasnéj przestrzeni placyku, na którym ekwipaże, ustawione w
podwójnym szeregu, czekały na ukazanie się swych właścicieli w
kamiennéj ramie drzwi głównych.
Liberye były przeważnie ciemnéj barwy. Konie także maści
ciemnej, zaprzęgi wytworne bez przeładowania stalą, lokaje i
stangreci o ponurych, bladych twarzach, wygolonych starannie i o
regularnych rysach chłopów, rodem ze wschodniéj części Galicyi.
Lokaje podchodzili teraz ku wschodom, wchodzili na nie,
starając się wzrokiem odnaleźć swych chlebodawców, stangreci
zbierali lejce, gotowali się do wyruszenia z miejsca. Tłum zaczął
wylewać się już na wschody i zasypywać chodniki. Był to jednak tłum
szary i bezbarwny, kobiety ubogie w chustkach na głowie, małe
dziewczynki ślizgające się w zbyt dużych trzewikach, sługi
wypomadowane w perkalikowych kaftanikach.
Wielohradzki wsunął się pomiędzy grupę mężczyzn i stanął na
stopniu, prowadzącym do sklepu nożownika. Oparł się plecami o
futrynę drzwi i odziany w swe dość jasne nowe palto, w zgrabny
bronzowy kapelusz, przerastał innych mężczyzn o głowę, górując nad
nimi, nietylko wskutek podwyższenia, jakie zajmował, ale wskutek
swego wzrostu, urody i białości cery, która w tém popołudniowém
wiosenném oświetleniu nabiera tonów perłowéj masy, grającéj w
promieniach słonecznych.
Wytężonym wzrokiem patrzył na drzwi, z których wysypywały
się teraz postacie kobiece, czarno ubrane, skurczone, z czarnemi
torbami na rękach, odzianych w niciane mitenki.
Stawały na stopniach, witały się, rozmawiały, czyniły sobie
honory i grzeczności, czując się na tym krużganku jak u siebie.
Niektóre z nich były bardzo małe i wątłe, w sukniach zbyt długich,
w kapeluszach zbyt wielkich, z torbami i książkami olbrzymiéj
wielkości. Inne zaś, wysokie i chude, miały, suknie nadto krótkie,
podniesione dziwacznie z boku i z przodu, małe mantylki, dostające
zaledwie do łopatek, niewielkie kapelusze na czubku głowy i małe
książeczki w kościstych rękach. Dwie czy trzy szły tryumfalnie,
niosąc z sobą koło krynoliny, która, jak balon, kołysała się dokoła
ich wyschłych bioder. Gdyż wszystkie one — małe czy wysokie
wzrostem — były chude, przerażające w téj chudości, o nosach i
szczękach szpiczastych, policzkach zapadłych, ustach wązkich i
bladych, poruszających się, jakby ciągiem żuciem do tego ruchu
zmuszonych.
Wszystkie były podobne do siebie, smutne siostry bliźniacze,
niémające w sobie czaru abnegacyi sióstr klasztornych, tak białych
i wdzięcznych w obramowaniu czystém dziewiczych welonów.
Za niemi zaczęło się teraz wysuwać mieszczaństwo. Mężczyźni,
stojący na rogu ulicy, ożywili się nagle i niektórzy zaczęli
przybierać zwycięskie pozy.
Każda z kobiet wychodzących na światło dzienne miała ładny
ruch nagle olśnionéj blaskiem słonecznym gazelli.
Mieszczanki ubrane były zręcznie, szykownie; figury miały
dobre, twarze uśmiechnięte. Całe aureole złotych i czarnych włosów
wydobywały się z pod kapeluszy, trochę wyzywających, z egretkami
piór i pękami wstążek po nad czołem. Młode panienki i młode kobiety
nie różniły się strojem. Gdzieniegdzie tylko dwa bicze warkoczy
opadały na cokolwiek zgarbione plecy pensyonarki.
Lecz wszystkie prostowały się, idąc śmiało i zgrabnie,
dzwoniąc obcasami o kamienie wschodów, wiedząc, iż są obserwowane,
krytykowane, uwielbiane i chwalone.
Doszedłszy do podnóża wschodów, zatrzymywały się jeszcze,
papląc, śmiejąc się, dzieląc się na grupy, rade, że żyją w tę
wiosnę, która takim rozkosznym majem śmiała się dokoła.
Zatrzymywała je jeszcze chęć zobaczenia dam z arystokracyi,
które w swoich ławkach zamodlone oczekiwały, aż cała foule wyjdzie
z kościoła. Te małe mieszczaneczki żywiły pewien kult, trochę
zazdrosny, dla tych dam, odzianych tak skromnie, a jeżdżących
wspaniałemi ekwipażami.
Mściły się, strojąc się według ostatniéj mody, lecz za to
mogły pozwolić sobie tylko na jednokonkę lub spacer pieszy. Często,
mówiąc o „damach z towarzystwa”, wzruszały pogardliwie ramionami.
„Adoptowały kostyum angielski pod pozorem szyku — mówiły — a to
jedynie dlatego, że nie umieją się ubrać ani francuską ani
wiedeńską modą!..”
Niemniéj przeto były ciekawe i zatrzymywały się umyślnie na
chodniku, aby być świadkami wsiadania dam do czekających na nie
ekwipaży.
Wielohradzki zaczął się niecierpliwić.
Oczy bolały go od ciągłego patrzenia, pozycya nie należała
do najwygodniejszych; nie mógł jednak zejść na ziemię: zniknie
wówczas w tłumie, a na karteczce był przecież rozkaz „oczekiwania
przy wyjściu”.
Nagle mężczyźni, którzy do téj chwili z dość bierną
obojętnością przyjmowali pojawienie się koteryi mieszczańskiéj, z
obawy, aby jakaś uszczypliwa uwaga nie uraziła kogoś z blizkich
obmawianéj kobiety, zaczęli się nagle popychać, pragnąc docisnąć
się po nad brzeg chodnika, który był granicą ich terrytoryum.
W drzwiach zaczęły się pokazywać cienkie sylwetki panien,
odzianych w ciemno-granatowe, ciemno-zielone, ciemno-bronzowe
kostyumy, postaci matek w szarych lub czarnych płaszczach i młodych
mężatek w zgrabnych kurtkach, o morowych wyłogach i długich
żakietach. Jedna z nich miała nawet rodzaj palto-saka, spiętego z
tyłu na patkę z sukna i schodziła tak powoli, mimo ohydnego worka,
zgrabna, wdzięczna, pełna téj nieokreślonéj „dezinwoltury”, którą
mają wielkie damy, a która nie będąc arrogancyą, graniczy z nią
prawie, łagodząc subtelną linią to, co jest w arrogancyi nazbyt
brutalnego.
Powozy zaczęły podjeżdżać z turkotem. Lokaje biegali,
rozwiewając fałdy swych paltotów liberyjnych. Damy oczekiwały na
swe pojazdy, rozmawiając pomiędzy sobą cicho, bez gestów, bez
śmiechu. Wszystkie były uczesane gładko, bez grzywek; z włosami
doskonale wyszczotkowanemi.
Panienki miały po większéj części męskie kołnierzyki,
mankietki i filcowe kapelusze.
Rysy ich były regularne, ale nic nie znaczące, oczy bez
wyrazu, jakby zgaszone nagle pochodnie.
Mężczyźni, stojący na chodniku, zaczęli wskazywać sobie
niektóre wybitniejsze osobistości.
— Patrz! ta w granatowym żakiecie, to Muszka
Chotkiewiczówna, a ta w zielonéj sukni, to Muszka Birówna, a ta
blondynka, taka czerwona na twarzy, to Muszka Zdatnicka.
— Cóż to wszystkie Muszki?
— A jakże!.. taka teraz u nich moda!
— A ta w jasnym żakiecie; która w téj chwili oddaje swoją
książkę lokajowi?
— To Orzecka, z domu Charłupczanka.
— Ładna, bo ładna!..
— To też dlatego wziął ją Orzecki, bo Charłupkowie, oprócz
tytułu, nie mieli ani centa...
— Charłupkowie to co? baronowie? hrabiowie?..
— Hrabiowie, idyoto!.. tu wszyscy w Galicyi są hrabiami.
— E! takie tam hrabstwo galicyjskie...
— Cicho! cicho!.. jeszcze jedna! aa! ta, proszę siadać...
warta grzechu!
— To Muszka Dobrojowska!
— A!..
Środkiem wschodów szla teraz młoda dziewczyna dziwnéj,
niezwykłéj piękności.
Wysokiego wzrostu, wysmukła, giętka, owinięta jasno-bronzową
wełną, idąc, miała ruchy odaliski dotującéj się do tańca. Linie jéj
ciała nie były liniami posągu, lecz liniami ryciny mód z jakiegoś
paryskiego żurualu. Niezmiernie długi stan, silnie ściśnięty
paskiem z bronzowéj skóry, szczupłe biodra, obciśnięte wybornie
skrajaną spódnicą, szerokie ramiona, poszerzone jeszcze wolantami
morowego, branżowego koletu, tworzyły całość przypominającą raczéj
jakieś smukłe ciało bronzowo-złotej, o strzępiastych łapkach,
gadziny.
Głowa, twarz — było to arcydzieło sztuki, tak prześliczny
był mahoniowy kolor włosów obfitych, skarbowanych i nad czołem falą
gęstą podniesionych. Lecz już uszy były do połowy zakryte tą massą
rudawo-bronzową o złocistych, gorących połyskach. Cera twarzy była
nadzwyczajnéj białości, widocznie sztucznie wypielęgnowana, usta
drobne purpurowe, nos cokolwiek zadarty, lecz zgrabny i mały. Oczy
szafirowe, niewielkie, lecz błyszczące silnie pod powiekami o
błękitnym, zmęczonym odcieniu.
W obramowaniu tych włosów ciemno-rudych, łamiących się
czerwonemi i złotemi skrętami, twarz ta blada, o ciężkich sinych
powiekach, rzucała się gwałtownie w oczy. Wspaniały zarys czoła,
nizkiego i trochę zmysłowego, migotanie oczu, śliczny czysty owal —
dopełniały wrażenia.
Zapięta była szczelnie pod szyję w swym wełnianym kostyumie,
który spowijał ją, odznaczając jéj kształty, jak szata Westalki.
Muszka Dobrojowska do linii biustu miała wszelkie cechy
panny z arystokracyi, odzianéj w angielski kostyum krojem Redferna.
Lecz od biustu począwszy, wolanty koletu, podbite mieniącą
się materyą, kołnierz, łamiący się na karku w fałdy, massa włosów,
skarbowanych, przepiętych strzałą, na któréj świecił szmaragdami
sadzony monogram, a zwłaszcza kapelusz z dwoma białemi skrzydłami
Walkyryi, zwycięski i wyzywający, zbliżały tę śliczną dziewczynę do
rycin francuskich dzienników, do tych sylwetek Guillaume’a lub
Mars’a, do afiszów Cherefa, na których rude smukłe lalki gną się
wężowemi ruchami pomiędzy miękkiemi liniami draperyi swych strojów.
Wszystko było w niéj sztuką, graniczącą z artyzmem, tak umiejętnie
ślady sztuki zatarte były. Mahoniowego koloru włosy, ich lekka
ondulacya, białość przejrzysta cery, szerokość ramion i przedziwna
cienkość kibici — rzucały się w oczy, lecz ciągnęły zarazem,
wabiły, czarowały, nawet zazdrosne oczy kobiet.
Młoda dziewczyna schodziła powoli ze wschodów, oblana
złotawą jasnością zachodzącego słońca. I wszystko mieniło się
dokoła niéj od gorących barw miedzi: włosy, podszewka koletu, wełna
sukni, rączka parasolki.
Jedynie tylko twarz bieliła się zdaleka i czyniła wrażenie
tych płaskich twarzyczek z kości słoniowéj, któremi japończycy
inkrustują wachlarze.
Dokoła niej, dokoła téj pięknéj lalki o zwycięskich
skrzydłach Walkyryi na miedzianym kasku włosów, zrobiła się nagła
pustka, jakby kobiety inne, spłoszone jéj nadzwyczajną pięknością,
nie śmiały się do niéj zbliżyć, aby nadto na porównaniu nie tracić.
Hrabina Dobrojowska zatrzymała się u wejścia i rozmawiała z
damami. Widać było tylko jéj proste plecy, z których spadał
cache poussière z popielatego jedwabiu.
Gdy Muszka ukazała się we drzwiach kościoła i powoli ze
stopni schodzić zaczęła, tłum stojący na ulicy zaszemrał:
— Muszka! Muszka Dobrojowska!
Było to bowiem dziecko lwowskie, wyrosłe w alejach Strelnicy
i ławkach jezuickiego kościoła. Znano ją dobrze, interesowano się
nią od dzieciństwa. Dziś Lwów cały pysznił się jéj niezwykłą urodą.
Kraków miał kilka pięknych mieszczanek i jedną uroczą francuską
księżnę, lecz Lwów za to posiadał... Muszkę Dobrojowską.
Muszka była obecnie jedną z ciekawości Lwowa. Mówiono
cudzoziemcowi, który chciał odjeżdżać:
— A widziałeś pan Muszkę Dobrojowską? — nie? — to pan zostań
jeszcze!..
Muszka wiedziała, iż była popularną. Znać to było po
sposobie, w jaki owa lwowska
professional beauty schodziła ze wschodów.
Szła powoli, jakby gotując się do tańca, jedno ramię
odsunęła od ciała i Wdzięcznym ruchem
Merveilleuse’y opierała się lekko na dość długiéj
parasolce o ciemnéj gałce.
Za każdym krokiem tkanina sukni łamała się i jedwab
podszewek szumiał jak rozrzucane liście jesienne. Muszka szła,
patrząc napozór obojętnym wzrokiem na cisnące się dokoła niéj
tłumy. Z pod rzęs nawpół przymkniętych migotał szafir jéj oczu i,
patrząc na wszystkich, Muszka zdawała się nie widzieć nikogo.
Powóz zajechał, elegancki, wytwornie zaprzężony, z kozłem
nizkim, na którym stangret zdawał się zapadać w ziemię.
Hrabina zeszła szybko ze wschodów, podnosząc wysoko suknię i
ukazując tłumom batystową, haftowaną spódnicę i aksamitne buciki.
Lecz nikt nie patrzył na matkę; oczy wszystkich były
zwrócone na córkę, która chłodna, obojętna, spokojna, wsiadała do
powozu pierwsza i stanąwszy na dywanie, zaczęła układać bronzową
kołdrę, którą odrzucono na przód powozu. Stojąc tak na
podwyższeniu, przerastając cały tłum wysokością swéj postaci,
Muszka zatrzymała się chwilę, i nieruchoma, z rękami opuszczonemi,
potoczyła wzrokiem dokoła.
Szafiry jéj oczu ślizgały się z szybkością motyla. po
otaczających powóz postaciach i jedną sekundę zatrzymały się na
grupie mężczyzn, nad któremi górował Wielohradzki.
Lecz w téj saméj chwili, gdy Tadeusz podnosił rękę do
kapelusza, aby się ukłonić, szafiry oczu Muszki cofnęły się pod
przysłonięte szybko powieki i hrabianka szybko, zręcznie, ruchem
wiewiórki, odwróciła się i, pochylając się ku matce, wsiadającéj do
powozu, podała jéj rękę.
Wielohradzki pozostał z kapeluszem w ręce, z głową naprzód
pochyloną, cały nagle oblany rumieńcem, czując śmieszność swego
położenia. Tymczasem lokaj wskoczył na kozioł, powóz skoczył z
miejsca i widać było tylko białe skrzydła na kapeluszu Muszki,
miedzianéj barwy włosy i rozsypujące się dokoła fałdy koletu, które
wiatr w gzygzaki rozwiewał.
Muszka siedziała prosto, sztywno, na sposób wiedeński,
oparłszy ręce na parasolce, którą trzymała w poprzek kolan.
Dobrojowska, przeciwnie, utonęła w poduszkach chowając ręce
pod koc jedwabny o lśniącym włosie, który szczelnie nogi obu pań
ciepłą draperyą fałd otulał.
Jakby jedynie na owo pojawienie się swéj ulubienicy
czekając, tłum szybko rozchodzić się zaczął, Niektórzy jeszcze
opóźniali się, patrząc na potwornie szpetne córki jednego z
dygnitarzy, wsiadające gęsiego do staréj landary.
Wielohradzki stał wciąż, jak przykuty do miejsca, które
obrał poprzednio. Nie śmiał się ruszyć po doznanym afroncie.
Zdawało mu się, iż wszyscy wiedzą, że Muszka, kazawszy mu czekać na
siebie przy wyjściu, odwróciła się od niego w chwili, gdy on chciał
się jéj ukłonić. Pewny był, iż go widziała. Poczuł dokładnie jéj
wzrok na sobie. Dlaczego jednak odwróciła się od niego tak
brutalnie? Po co mu przyjść kazała, skoro nie chciała nawet
odpowiedzieć na jego daleki i niekompromitujący jéj ukłon?
Wielohradzki gryzł wargi ze złości i szybko zaczął zdejmować
rękawiczki. Jak każdy nerwowo chory człowiek, nie mógł znieść
silnie przylegającéj odzieży. Zwłaszcza rękawiczki drażniły go w
szalony sposób. Włożył je dla Muszki, kupił nawet świeżo
blado-orzechowe, tak bardzo liczył na ów ukłon, który zamierzał
oddać długi, przeciągły, dziękczynny i mówiący wiele, jak pieśń bez
słów.
Tymczasem — ukłon był fiaskiem, a
fiasco to było niezrozumiałą zagadką.
Plac opustoszał powoli. Z kościoła wychodziły teraz kobiety,
które lubiły i umiały się modlić, szwaczki, które przyszły pod
koniec nabożeństwa.
Mężczyźni rozchodzili się także wolno, jakby z żalem,
rozmawiając o wieczorném przedstawieniu i świeżych plotkach
teatralnych.
Wielohradzki gotował się także do odejścia, gdy ze drzwi
wyszła Tecia w swym trykotowym staniku i zbyt krótkiéj spódniczce.
Schodząc ze wschodów, potknęła się niezgrabnie, lecz nikt na nią
nie zważały tak była nędzną i nic nieznaczącą. Zeszedłszy ze
wschodów, przeszła ulicę i ujrzała Wielohradzkiego. On spostrzegł
ją także i, nagłą potrzebą okrucieństwa zjęty, w chwili, gdy
dziewczyna kłaniała mu się niezgrabnie, prześlizgnął się po niéj
wzrokiem, naśladując wzrok hrabianki, i odwrócił się tym samym
wiewiórczym ruchem, jakim odwróciła się od niego Muszka
Dobrojowska.
Lecz znalazł się nosem na szybie drzwi nożownika, który,
biorąc go za wchodzącego klijenta, drzwi szybko otworzył, chcąc
ułatwić mu wejście do sklepu.
Rad nie rad, Wielohradzki wejść musiał i głosem wzburzonym
zażądał pokazania angielskich scyzoryków.
Gdy kupiec rozkładał przed nim całą szufladę błyszczącą od
stali, Wielohradzki przeklinał w duszy Tecię, przez którą do sklepu
wejść musiał.
Powoli jednak ochłonął i zaczął szukać sposobu wykręcenia
się od kupienia czegokolwiek.
— Widzę, że pan nie masz scyzoryków z Bir-mangh-Chaster —
wyrzekł, nadrabiając miną — to najlepsza firma, kupiłem scyzoryk
taki w Londynie przeszłego roku... był kolosalny!.. Zgubiłem go, a
prawdopodobniéj służba mi ukradła. Poszukam w innych sklepach...
jeśli nie znajdę, sprowadzi mi pan... ale koniecznie
„Birmangh-Chaster”.
Wziął za kapelusz i wyszedł ze sklepu, skrzypiąc butami,
zadowolniony na razie, że znalazł sposób wykręcenia się od kupna
zbytecznego mu sprzętu.
Lecz na ulicy znów go ogarnęło rozdrażnienie i niepewność.
Być może, że popełnił czyn niewłaściwy, kłaniając się
Muszce? Może należało stać nieruchomo i tylko oczyma dać jéj do
poznania, iż „życzenie jéj było dla niego rozkazem”. Mając mało
przygód podobnego rodzaju, nie znał przepisów obowiązujących
mężczyznę, któremu kobieta naznacza — podobne
rendez-vous.
A gdyby nawet był jakiś kodeks w tym rodzaju, czyż podobna
go zastosować wobec charakteru tak pełnego niespodziewanych
zwrotów, jakim był charakter téj dziwacznéj istoty?
Czyż raczéj ona sama nie tworzyła osobnego swego własnego
kodeksu, który zmieniała stosownie do potrzeby chwili?
Idąc ulicą ku domowi, Wielohradzki przechodził myślą
wszystkie fazy swego do Muszki stosunku. Wyróżniała go nagle,
podczas składkowego pikniku, gdy kotylion zapowiadał się z
nadzwyczajną świetnością, i Wielohradzki, prowadzący tańce, zdawał
się wahać z wyborem tancerki.
Dokoła szeptano o jakiéjś koronie z róż białych i tuberoz,
która miała uwieńczyć przy dźwiękach walca głowę królowéj balu. Od
Wielohradzkiego zależało prawdopodobnie kierować wyborem królowéj.
Stał we drzwiach hotelowéj sali, w któréj się piknik odbywał,
obramowany zielonemi fałdami gobelinu, którym komitetowi starali
się zręcznie zamaskować pospolitą futrynę drzwi. Stał i wodził
dokoła wzrokiem pełnym powagi, gryzł usta i zdawał się upadać pod
ciężarem myśli. Lecz postać jego była kształtna, głowa śliczna,
młodość aż olśniewała z téj postaci zdrowego, ładnego chłopaka.
Przez pierś wypukłą czerwieniała wielka wstęga nabijana srebrnemi
gwiazdami, wstęga wodzireja (
conducteur de cotillon), dziwaczna jeszcze i oczekująca na
grad orderów i odznak, które zasypać ją miały deszczem złotych
motyli.
I nagle Muszka iść ku niému zaczęła, cała złota w swéj
gorąco-żółtéj gazie, w kasku swych rudych włosów, śląc gońce
szafiry swych oczów w błękitne źrenice chłopaka.
Szła powoli, swym tanecznym krokiem, rozwiewając „dokoła
gazę swéj sukni, jak figurki, zdobiące florentyńskie wazy. Miała
olbrzymie rękawy bufowane, pod któremi widać było jéj ramiona,
trochę chude i pokryte skórą o połyskach atłasu.
Idąc, uśmiechała się dziwnym, zagadkowym uśmiechem sfinksa,
który rzuca w téj chwili śmiertelną zagadkę wybranemu przez siebie
śmiałkowi.
Uśmiech ten migał po jéj ustach, jak noże w rękach żonglera;
igrał iskrząco, jak złote punkciki, błyszczące i znikające w
skrętach jéj olbrzymich włosów.
Gdy znalazła się przed Wielohradzkim, który, zdziwiony tem
nagleni objawieniém się wyłącznego dla niego uśmiechu, stał,
oczekując na jakiś fakt niezwykły, przewyższający banalność
salonowego flirtu, miała w sobie tryumfalną pewność siebie,
doskonale pięknéj istoty, połączoną z nerwowością nagle zbudzonego
kobiecego niepokoju.
Z uśmiechem tym samym, zagadkowym i zimnym, wysłuchała jego
zaproszenia do kotyliona, do owego kotyliona, który chowała w głębi
karnetu, od chwili przybycia na piknik; lecz już oczy jéj,
błyszczące z pod długich, fryzowanych rzęs, ślizgały się
niespokojnie po całéj postaci wodzireja — ślizgały się, migotały,
płonęły, cofały się w głąb i znów powracały.
Zdawało się, że po raz pierwszy widziała go tak dokładnie,
tak dobrze, tak „
bien”, w całém słowa tego znaczeniu.
Urodą, szykiem, elegancyą strojnego motyla przewyższał
wszystkich otaczających ją galicyjskich arystokratów.
Zaczęła się dziwić sobie, iż do téj chwili nie zwróciła na
niego uwagi. Tańczyła z nim przecież chętnie, spotykała się z nim
często, gdyż bywał prawie we wszystkich domach, w których i ona
bywała, dopiero dziś dostrzegła jego piękność i tę jakąś
błyskotliwość, która ja zawsze wabiła. Wszyscy mężczyźni gaśli
przy nim i wydawali się jéj
ternes. Stanowczo ten flirt ciągnął ją ku sobie.
I przy końcu kotyliona, gdy wirowali pod baldachimem
wstążek, trzymanych wysoko przez olbrzymiego Stenia, oczy ich co
chwila spotykały się, ręce szukały, usta podawały uśmiechy, które
zakwitały nagle wśród warg purpurowych i gasły, jak gwiazdy
spadające.
Wieczór ten dla Wielohradzkiego, nagle wyrwanego ze swego
métier wodzireja patentowanego i uprzywilejowanego
pomiędzy arystokracyą lwowską, miał wielkie, doniosłe znaczenie.
Zwykle, cały wieczór zajęty jedynie prowadzeniém tańców,
akcesoryami kotylionowemi, zgrzany, schrypnięty, zmęczony,
obarczony najuciążliwszą missyą, jaką na barki tancerza wkłada
gospodyni domu, a przytem przejęty ważnością swéj godności,
pragnący jak mistrz baletu godnie zaprezentować swych tancerzy, —
nie miał czasu na flirty, szepty, miłosne awanturki, nawiązywane w
kątach cieplarni lub postronnych buduarów, pod zielonemi
wachlarzami palm lub fałdami tkanin oryentalnych, spadających
tęczowemi barwami ze złoconych dzid po nad miękkim aksamitem
jedwabnych dywaników Muezina.
Na to trzeba było mieć więcéj czasu. Wielohradzki myślał
jedynie o udaniu się kotyliona i o rozpowszechnieniu Bostona,
którego pierwszy na posadzkę salonów lwowskich wprowadził. Obecnie
ten flirt z Muszką — z piękną Muszką, Muszką
la Belle, l’Incomparable — wprowadził go nagle w świat
inny, w świat, który otaczał go dokoła, lecz do którego zajrzéć nie
miał czasu, a może i odwagi.
Panna uczyniła pierwszy krok, i gdy szła tak ku niemu
uśmiechnięta, cała złota, wiotka i piękna, zdawało mu się, iż
zbliża się nagle ku niemu zaczarowana kraina, pełna kuszących i
rozkosznych obietnic.
Lecz była to jedynie... obietnica, nic więcéj!
Muszka bowiem, zdjęta ową nagła fantazją, pociągnąwszy go ku
sobie, prowadziła na nitce pajęczych kaprysów, nie dopowiadając
nigdy swej woli, swéj chęci, cofając swe źrenice, myśli słowa,
uśmiechy, które posyłała naprzód, jak gwiazda promienie, i zanim
promień ten mógł dotknąć oczu, serca, uszu Wieloradzkiego, już
znikał w pół drogi, rozpływając się we mgle chłodu i wielkopańskiéj
arrogancyi.
Wielohradzki postępował ostrożnie, nie awansując się, nie
narzucając, czekając skinienia, gestu, zachęty, uśmiechu. Często
czekał długo, me przybierając wszakże postawy żebraka. Zrozumiał,
iż rola jego powinna ograniezać się do „przyjmowania” téj
niespodziewanéj
bonne-forlune}}’y, która spadła na niego w chwili, gdy
orkiestra stroiła instrumenty do walca z „Miss Helyet.” Sam nie
ośmielal występować z czemś od siebie, z jakąś własną inicyatywą
posuwającą naprzód ten flirt dziwaczny, tajemniczy, podobny raczéj
do jakiegoś początku skrywanego przed ludźmi wiarołomnego romansu.
Było w téj przygodzie coś nienaturalnego, przewrotnego, coś, co się
czaiło kociemi ruchami i cofało się szybko w głąb źrenic hrabianki.
Szczególniéj Wielohradzki zauważył, iż Muszka pragnęła, aby nawet
cień ich zbliżenia nie przekradł się do wiadomości ludzkiej. Wobec
innych traktowała go z lodowatą obojętnością i tańcząc z nim, na
czele korowodów kotylionowych, miała zawsze pozór zimnéj statuy,
obracanéj w ramionach obojętnego jéj manekina.
Lecz w chwili rozdawania orderów, bukietów, wstążek, w
chwili najniespodziewańszéj a tajemniczej, nerwowe uściśnienie
ręki, półwzrok, półuśmiech spadał nań nagle z szybkością
jastrzębia. Zanim zdołał się opamiętać, odpowiedzieć, już Muszka
odwracała się spokojna, wyniosła, mierząc go arroganckim wzrokiem
wykołysanéj w impertynencyach dziewczyny.
Nigdy nie zdradziła się jednym wyrazem, nie rzuciła mu
jednego słowa, które mogłoby Rozjaśnić zagadkę jéj postępowania.
Zamieniali zwykle banalne słowa tyczące się tańca. Po raz pierwszy
wyszła ze swéj rezerwy, rzucając mu ów bukiecik. Zmieniła sama
porządek figury kotylionowej, i dziś Wielohradzki przypominał sobie
dokładnie rozkazujący wzrok, z jakim mu wskazała bukiecik
podawanych fijołków. On zaś — idyotycznie, mógł zgubić ową
karteczkę i gdyby nie Tecia...
Złość go porwała na siebie, na Tecię, na Muszkę, na
wszystkich...
Czuł, iż postąpił jak głupiec, kłaniając się hrabiance.
Pewną ulgę przyniosło mu odemszczenie się na Teci, lecz niémniéj
przeto czuł policzek, jaki mu wymierzyła Muszka, odwracając się od
niego w chwili jego ukłonu.
— Jeżeli do mnie jeszcze napisze — myślał, idąc wielkiemi
krokami po koszlawych chodnikach i dziurach asfaltu — nie pójdę!...
Nie chcę widzieć jéj pleców... mam już téj zabawki dosyć.
Niémniéj przecież w głębi duszy przyznawał, że jest
„wzięty”. Nie miał czasu, wcześnie rzucony na posadzki salonów,
strawić się w atmosferze tanich miłostek. Rozdając całusy Teci,
czuł się na seryo „wzięty” przez Muszkę i owo „wzięcie”, trwające
od dwóch miesięcy, denerwowało go swą zagadkową i dziwaczną
niepewnością.
— Nie pójdę już nigdy, skoro mnie wezwie! — zaręczał w
duszy. — Wolę pójść do domu i dokończyć „Wołodyjowskiego”!
Po chodnikach snuły się tłumy.
Był to dzień wiosenny, jasny i przejrzysty, blado-liliowy od
samego poranku, ku wieczorowi w ciemnię szafiru powoli
przechodzący.
Wały zaczynały szumieć zielonością, a pod drzewami
zaszumiała nagle fala kobiet, ubranych jasno, świątecznie, na cześć
Wiosny, na cześć Mai o zielonych warkoczach, białawo liliowym
welonie nieba i oczach z gwiazd złotych utkanych.
Zielone warkocze Mai, i jasne suknie kobiet; aureole
kapeluszy podlotków, i białe paltociki dziewczynek; tu i owdzie
jaskrawa plama czerwonéj parasolki, złagodzona łagodną barwą
bławatków, fijołków, któremi przeważnie kobiety kapelusze swe tego
roku przystrajać zaczęły.
I ciągle — wzdłuż chodników, koło szeroko otwartych drzwi
sklepów i cukierni — fala sukien szumiących jedwabnemi spodami,
całe słońca włosów złotych, kręconych ponad rozjaśnionemi czołami
młodych dziewczyn...
Wielohradzki, włożywszy ręce w kieszenie palta, szedł,
złożywszy usta jakby do gwizdania. Miał na twarzy wyraz gryzącéj
ironii i niewysłowionéj pogardy. Żadna z tych kobiet nie
interesowała go: przeciwnie, postaci ich uśmiechnięte, słońca ich
włosów gniewały go i dręczyły.
— Gęsi!... myślał — gęsi mieszczańskie!... i czego to w domu
nie siedzi? czego się to po ulicach włóczy?..
Mała odarta dziewczyna zabiegła mu drogę, podając bukiecik
liliowych sasanek, sztucznie naśladujących fijołki.
Odsunął ją końcem buta, rad, że może na kimś swój gniew
wywrzeć.
Dziewczyna zemściła się, rzucając za nim cienkim głosikiem.
—
Sztucer
!... Wielohradzki przejrzał się w szybie magazynu i ujrzał
rzeczywiście „sztucera”, To go pocieszyło trochę, zwłaszcza, że
właśnie przeszło mimo niego kilku ludzi źle ubranych. Jeden z nich
miał spodnie prawie fioletowe! Wielohradzki wzruszył ramionami.
Gdzie ten człowiek wynalazł podobne spodnie?
Nagle zamyślił się. Być może, iż w Paryżu lub Anglii ten
kolor wszedł już w modę? Nastrojach kobiecych fioletowa barwa
przeważała. Wielohradzki ubierał się modą wiedeńską. Obejrzał się
raz jeszcze za owym młodzieńcem o fioletowych spodniach, lecz tłum
ludzi przyjął go pomiędzy siebie jak morze wpadającą rzekę. W
każdym razie — myślał Wielohradzki — ten pan z pewnością nie nosi,
tak jak ja, pończoch i angielskich podwiązek. To było widać po
fatalnym układzie fałd sukna.
Lecz znów myślą powrócił do Muszki.
Jeżeli kazała czekać na siebie, musiała mieć w tém jakiś
cel, choćby dla zobaczenia go, dla zamienienia z nim jednego
spojrzenia. Dlaczego więc prześlizgnęła się po nim wzrokiem z taką
lodowatą obojętnością? A może.. nie widziała go wcale?
Teraz już Wielohradzki nie był nawet pewnym czy hrabianka
dostrzegła go wśród tłumu.
— Jeśli mnie zaraz nie odnalazła, czemuż nie szukała
wzrokiem? czemuż nie chciała mnie szukać? — Wzruszył ramionami i
zaczął iść szybciej, stukając o asfalt obcasami.
— Niech ją tam! — zakonkludował — skończę tę głupią
awanturę, zaczyna mi to jeść zdrowie i spokój odbiera... Nie mogę
pracować... Od wczoraj czytam cztery kartki „Wołodyjowskiego” i w
żaden sposób nie mogę wymyślić jakiejś szykownéj figury do
kotyliona u Orzeckich.
I pełen najlepszych zamiarów dodał, wyciągając szyję, i
jakby wietrząc w powietrzu projekt owej „figury”:
„Zajmijmy się czemś seryo... dosyć tych głupstw bez
sensu...”
Dochodził do domu i, spostrzegłszy to, zwolnił kroku. Myśl o
zobaczeniu matki i Teci, o wejściu do téj ciemnéj nory, która
nazywała się „jego pokojem” — stała mu się poniekąd przykrą.
Wychodził pełen dobrego humoru i w doskonałem usposobieniu; teraz
nie miał odwagi wnieść swych nagle osowiałych nerwów w tę ubogą
ciszę, przerywaną jedynie turkotem maszyny i zgrzytem nożyczek.
— Przejdę się jeszcze... — pomyślał, kierując, się ku
ogrodowi Jezuickiemu.
Lecz nagle z bramy kamienicy wysunęła się jakaś ciemno
ubrana kobieta.
Była bardzo brzydka i nad czołem jéj sterczała duża czarna
grzywka, która formowała po nad jéj oczyma rodzaj daszka z czarnéj
ceraty.
Była ubrana w granatowy wełniany kostyum i kapelusz z
piórem. Małe oczy latały przenikliwie wśród żółtéj cery twarzy.
Ujrzawszy Wielohradzkiego, zbliżyła się szybko.
— Pan Wielohradzki? — spytała.
Tadeusz stanął i uchylił kapelusza,
— Tak... — odparł zdziwiony.
— Jestem panna służąca hrabianki Dobrojowskiéj...
Wielohradzki nałożył kapelusz, lecz serce mu zaczęło kołatać
tak szybko, iż musiał aż usta otworzyć dla nabrania oddechu.
— Hrabianka kazała pana prosić, aby pan dziś był w teatrze!
Ukłoniła się i szybko przyciskając łokcie do bioder,
uciekła.
Ani na chwilę nie przebiegła przez umysł Wielohradzkiego
myśl: nie pójść! Pełen nadziei wbiegł do bramy, wdrapał się na
schody, cały zajęty myślą wydostania od „mamusi” trzech guldenów,
potrzebnych na bilet i wynajęcie lornetki. Radośnie, wesoło
zadzwonił i, wpadłszy do pokoju, od progu zawołał:
— Mamusiu złota! jedyna! królowo! herbaty, bo Tadzio idzie
do teatru!
Wielohradzka, szyjąca przy oknie, szybko podniosła głowę.
Wiedziała, że gdy syn jéj zaczyna mówić o sobie w trzeciéj osobie,
jest w doskonałym humorze i nerwy jego (o które tak bardzo się
lękała) są najzupełniéj uspokojone.
Żwawo więc powstała od stołu i, biegnąc do kuchni, zawołała:
— Samowar gotów!... odgrzeję tylko pierożki!
Tadeusz pobiegł do swego pokoju i zaczął myć się, czesać,
perfumować. Zamyślił się długo nad pudełkami, w których leżały
krawaty.
Wreszcie zawołał:
— Mamuchno!... chodź tu na chwileczkę!
Wielohradzka, trzymając w ręku patelnię, na którą wrzuciła
już kawałek masła, weszła szybko do pokoju.
— O co ci chodzi? — spytała.
— Nie wiem sam, jaki krawat włożyć do teatru... czy ten w
ciapeczki? czy ten w podkówki? Jak mamcia myśli?
Wielohradzka postawiła patelnię na krześle i włożyła na nos
binokle.
— Ja radzę ci w ciapeczki — wyrzekła — w podkowy strasznie
obnoszone i teraz byle kto rzeczy sportowych się czepia!...
— Mameczka ma racyę! — zadecydował Tadeusz — trzeba będzie
krawat w podkowy darować stróżowi!...
I zaczął się ubierać, wciągać kamizelkę, lecz teraz
Wielohradzka nie odchodziła, tylko przez binokle przyglądała się z
upodobaniem synowi.
— wiész, Tadziu!... — wyrzekła nareszcie — zdaje mi się, że
ty tego roku jeszcze urosłeś... Przerastasz mnie teraz o głowę, a
przecież ja nie ułomek!
Prostowała się z pewną butą — blada, a mimo to bardzo ładna
w tém obramowaniu siwych włosów. Szalone przywiązanie, jakie miała
do swego jedynaka, zdobiło jéj rysy, a zwłaszcza wyraz ust,
prześliczną i żywą młodością.
Tadzio nadstawił swą głowę wytartą wodą kolońską.
— Niech mamuś pocałuje swego urwisa — prosi dziecinnym
głosikiem.
Wielohradzka kilkakrotnie, gorąco, szczerze ucałowała głowę
syna.
— Ach! ty pieszczochu! — wymówiła z lekkiem wzruszeniém w
głosie.
Nagle zasyczało coś w kuchni.
— Jezu! coś się przypala!
Wielohradzka wybiegła z pokoju z szumem fałd swego
szlafroka.
Teraz — Tadeusz był gotów.
Wonny, czysty, uśmiechnięty, wyglądał jak lalka wycięta z
żurnalu.
Oglądając paznogcie, wszedł do pokoju matki, która szybko
nakrywała stół obrusem i ustawiała na nim przybory do herbaty.
— Ja pomogę!... — odezwał się Tadeusz.
— Nie! nie! — zaoponowała matka — możesz sobie powalać
mankiety, a zresztą to babska robota!...
On,
bon prince, uśmiechając się, usiadł do stołu. Zgarnął
łyżeczką kożuszek z garnuszka ze śmietanką i połknął go jednym
haustem.
Poczem obejrzał się dokoła.
— Gdzież to Tecia?
— Głowa ją boli... — odparła Wielohradzka. — Pozwoliłam jéj
chodzić na majowe nabożeństwo. Dziś wróciła z oczyma
zaczerwienionemi i prosiła, aby jéj pozwolić odejść do domu.
Tadeusz smarował ostrożnie cieniuchną kromeczkę chleba grubą
powłoką masła,
— Jak ją mamcia jutro zobaczy — wyrzekł — to niech mamcia
jéj powie, że dlatego się jéj dziś nie ukłoniłem na ulicy, ponieważ
jéj nie poznałem... Dopiero, kiedy przeszła, domyśliłem się, że to
ona.
Teraz, kiedy on był zadowolniony, pragnął, aby inni byli
także zadowolnieni.
— Dobrze! — odparła Wielohradzka — choć to dziwne... nie
poznać Teci...
— Mamcia wie, że mam wzrok krótki.
— Prawda!...
Westchnęła i podsunęła mu cały talerz odgrzewanych pierogów.
— Jedz... pierożki odgrzewane... wiem, że je lubisz!...
— Naturalnie!
Zabrał się do jedzenia, popijając herbatą.
Nagle Wielohradzka spytała:
— Znasz kanoniczkę Martel?
— Znam.
— To szkoda!
— Dlaczego? Czy chciała dać mamie robotę?
— Tak!... przez babkę Teci...
Wielohradzki podniósł szybko głowę.
— Niechże mamcia nie bierze!... — zawołał niespokojnie. —
Kanoniczkę spotykam bardzo często, bywa na wszystkich wieczorach...
Wielohradzka uspokoiła go łagodnym gestem.
— Nie bój się... skoro tylko znasz tę panią, możesz być
przekonany, iż nie przyjmę od niéj roboty.
Umilkła na chwilę, poczem dodała:
— A jednak szkoda... podobno dobrze płaci...
— Mieszczanki także dobrze płacą! — podjął Tadeusz żywo — a
mając pomiędzy niémi klijentki, nie może mi mamcia zaszkodzić!...
Zjadł pierogi, otarł usta, zagryzł ciastkiem i powstał z
krzesła.
— Idę, a skoro wrócę, opowiem mamci, co grali i jak panie na
scenie były ubrane!... — wyrzekł, biorąc kapelusz.
Wielohradzka, przez chwilę zafrasowana, uśmiechnęła się
wesoło.
— Może tam będzie jaki oryginalny szlafrok; uważaj dobrze...
to mi go późniéj narysujesz!
— Dobrze!...
Wziął ją za rękę i pocałował z przymileniem.
— A na bilet da mamuś Tadziowi? — zapytał.
Wielohradzka bez wahania sięgnęła ręką do kieszeni.
— Ileż ci trzeba?
— Trzy guldeny!...
— Aż tyle?
— Muszę iść na balkon pierwszego piętra... tam wszyscy z
namiestnictwa chodzą... nie mogę bywać w krzesłach...
Podała mu z pośpiechem żądane pieniądze, tak była rada
widzieć go w tym dobrym humorze, który rozjaśniał jéj smutne
mieszkanie ciepłym, wiosennym promieniém.
Odprowadziła go na schody.
— Zapalę wieczorem lampkę i postawię na schodach — wyrzekła,
opierając się o poręcz — zawsze się boję, skoro powracasz tak późno
i możesz się poślizgnąć!
On, już na niższém piętrze, podniósł głowę z uśmiechem.
— Mam zapałki!... — wyrzekł.
— Pewnie w pudełku!... — troszczyła się znów Wielohradzka —
tyle razy cię prosiłam, ażebyś nosił w tym metalowym futeraliku,
który ci kupiłam. Jeszcze kiedy zapalą się w twéj kieszeni, a to
fosfor... siarka... niech Bóg broni!...
Lecz on już zbiegał ze schodów.
— Nie bój się, mamuś... do widzenia!... — wołał, posyłając
jéj pocałunki.
----------
Z trudnością dostał
Wielohradzki bilet do teatru. Dnia tego bowiem była wielka uczta
artystyczna dla publiczności lwowskiéj, jedna z tych uczt, które
pozostaną pomnikowemi w repertuarze sceny skarbkowskiéj.
Przybyło do Lwowa dwunastu studentów hiszpańskich, „
Estudiantina”, ma chère! — jak mówiły damy, ciesząc się,
iż posłyszą prawdziwy brzęk mandolin i zobaczą krucze włosy synów
Andaluzyi. Mandoliny te brzęczeć miały w antraktach „jakiejś”
sztuki! Ach, Boże! o sztukę tu nie szło... ale Estudiantina!
prawdziwa Estudiantina!...
I pełno było w lożach gwaru, szelestu i śmiechu. Wachlarze
powiewały, bo ten majowy karnawał przedwyścigowy upalny był i
gorący, jak nigdy.
Gdy Wielohradzki wszedł na balkon pierwszego piętra,
wszystkie miejsca oprócz kilku lóż parterowych i pierwszego piętra
zajęte były przez publiczność. Kurtyna podniosła się powoli i
ukazał się w jamie sceny kartonowy ogród z nadzwyczajnemi, bo
rozpiętemi na siatkach dębami, łatanemi kawałkamipłótna. Na scenie
stało dwanaście krzeseł giętych, pustych.
Wielohradzki przecisnął się do swego miejsca i zajął je,
cokolwiek oszołomiony gorącem, zaduchem i oślepiającym blaskiem
gazu, który bił płomieniami z brudnych kloszów, umieszczonych tuż
przed poręczą balkonu. Usiadłszy, starał się odzyskać równowagę,
gdy usłyszał nagle nosowy, nizki głos:
— Dobry wieczór!
Obok niego siedział Kafthan, urzędnik z namiestnictwa,
rozrosły, silny mężczyzna, trzymający się pochyło, mówiący wolno,
przeważnie rzeczownikami, i służący za pośmiewisko „panom z
kasyna”.
Wielohradzki przywitał się z nim dość ozięble. Ogarnęła go
złość, iż wypadek dał mu miejsce obok Kafthana. Bał się, aby „ci
panowie” nie pomyśleli, iż on jest „dobrze” z Kafthanem.
Śmieszności lękał się jak ognia. Zdawało mu się, iż samo sąsiedztwo
Kafthana już na niego szyderstwo sprowadza. A widział ich
dokładnie, rzucali się w oczy natychmiast każdemu wchodzącemu do
sali teatralnéj. Mieli swoją własną lożę kasynową, tak zwaną
„końską”, i siedzieli w niéj teraz dwoma rzędami, poddając pod
światło gazu swe jasne twarze i nieposzlakowanéj białości bieliznę.
Wbrew zapewnieniom niektórych powieściopisa-rzy nie była to
rasa skarlała ani nędzna. Owszem — twarze tych ludzi były
regularnę, doskonale odżywione, ciała wybornie rozwinięte i
utrzymane. Przeważnie rasa była szykowna, wielkopańska, trochę
czasem mieszaniną parweniuszów lub ormian zepsuta. Gdzieniegdzie
migały wielkie orle nosy lub duże kościste ręce, lecz przeważnie
głowy były dziwnie kształtne i harmonijne — niektóre nawet
zadziwiająco piękne, ramiona szerokie, ręce ważkie i ładnie
pielęgnowane.
W pierwszym zaraz rzędzie, jak mumia, nagle do życia
powołana, siedział Melunio Orlicki, wyczerniony, wyróżowany, w
podwatowanym na ramionach
smockingu, z różą świeżą w ustach. Siedział, mrugając
oczyma, sztywny i wyprostowany pomiędzy tymi młodymi, którzy śmiali
się zdaleka urodą, białością cery i zdrowiem. Wyglądał pomiędzy
nimi jak plama atramentu. Lecz „końska loża” nie mogła istnieć bez
Melunia. Stary kawaler zajmował to miejsce od lat tylu. Chwilami
zdawało się, że umrze na tem krześle, na którem jego twardy skielet
wysiedział już jamę grobową.
Wielohradzki odwrócił się od Kafthana i z niepokojem ujrzał,
iż krzesło obok niego pozostało niezajęte. Kto je zajmie?
Wielohradzki rzadko bywał w teatrze, ale zawsze dbał, aby
być dobrze „otoczonym”. Tymczasem dziś rozkaz Muszki zmusił go do
wzięcia niemal ostatniego biletu, jaki w kasie pozostał. Z
najwyższém rozdrażnieniem dostrzegł, iż zbliża się do niezajętego
miejsca drugi urzędnik z namiestnictwa, Wojsa, młody Ormianin,
parweniusz, trzymany zdaleka przez „tych panów” i nie należący do
kasyna.
Wojsa, nizki krępy brunet, z twarzą wesołéj papugi, wsiadł,
kiwając niedbale głową Wielohradzkiemu. I on widocznie nie rad był
z sąsiedztwa Kafthana i Wielohradzkiego, gdyż wszyscy na tem
targowisku próżności pogardzali jedni drugimi, pnąc się
rozpaczliwie na szczeble, które w ich przekonaniu otyłe „wyżéj” w
ustrój u społecznym postawione były.