Więcej nas łączy niż dzieli - Tina Beckett - ebook

Więcej nas łączy niż dzieli ebook

Beckett Tina

3,0

Opis

Jessie przyjeżdża do sennego miasteczka w Sierra Nevadzie, by podjąć pracę w lecznicy weterynaryjnej. Ma nadzieję w miejscowych górach znaleźć ukojenie po traumatycznym okresie w życiu. Jej spokój burzy Cabe, ratownik górski, który przyjeżdża do kliniki ze swoim rannym psem. Jessie fascynuje jego praca, nagle w jej życiu zaczyna się wiele dziać. Cabe wprowadza ją w tajniki wspinaczki, organizują wykłady na temat adopcji zwierząt, pokaz akcji ratunkowej. Zbliżają się do siebie, ale po pierwszej wspólnej nocy Cabe jej unika. Ma za sobą trudny rozwód i uważa, że nie potrafi wytrwać w związku. Jessie próbuje go przekonać, że miłości zawsze należy dać drugą szansę...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 146

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (2 oceny)
0
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
2323aga

Dobrze spędzony czas

Dobrze się czyta
00

Popularność




Tina Beckett

Więcej nas łączy niż dzieli

Tłumaczenie:

Iza Kwiatkowska

Rozdział pierwszy

Cabe McBride tylko na moment odwrócił głowę i zerknął na kępę zarośli przy górskiej ścieżce.

Wąski kręty szlak należał do bardzo zdradliwych, mimo że znajdowali się dużo poniżej linii śniegu zalegającego niemal przez cały rok w tej części Sierra Nevady.

W takich akcjach ratunkowych zawsze towarzyszył mu Wiarus, bo gdy poszukiwali zaginionych, nos tego psa tropiącego był nieoceniony.

Wpadł na trop akurat w tej okolicy, gdzie według Sandry Meridian po raz ostatni widziano jej męża. Obawiała się, że po niedawnym zwolnieniu z pracy zamierzał odebrać sobie życie.

Cabe odwrócił się, by sprawdzić, czy pies nadal węszy, ale nigdzie go nie zobaczył. Zagwizdał, aby go przywołać, ale bez odzewu. Nie usłyszał szczekania sygnalizującego, że pies znalazł zaginionego mężczyznę.

Dwaj inni ochotnicy, członkowie pogotowia ratunkowego lokalnej ekipy Search and Rescue, przeszukiwali inne granie. W akcji uczestniczyli też jeszcze trzej ratownicy medyczni, jego kumple ze studiów, oraz dwóch policjantów.

– Macie coś? – rzucił do mikrofonu.

Pierwszy odezwał się Bradley Sentenna:

– Nic. A wy?

– Nada – odparł Doug Trapper, brodacz o wielkim sercu podobny do Grizzly’ego Adamsa.

– Wiarus coś chyba zwęszył, ale nie mogę się go dowołać. Bądźcie w gotowości.

– Rozumiem.

Wyłączył mikrofon, po czym zawołał:

– Wiarus, do nogi!

Do jego uszu dobiegł słaby odgłos dobiegający z miejsca jakieś dziesięć metrów poniżej ścieżki.

W głowie Cabe’a zabrzmiał sygnał ostrzegawczy. Do tej pory pies był posłuszny zawsze, odkąd jako szczeniaka Cabe wziął go ze schroniska.

Szybko się okazało, że ma dar odnajdowania różnych rzeczy, z ludźmi włącznie. I tak oto został jego partnerem w zespole ratunkowym.

Gdy nieco zszedł ze ścieżki, w zaroślach dostrzegł jakiś skulony kształt. Oraz parę butów. Nie ruszały się…

Kurde! Włączył mikrofon.

– Znalazłem coś! Chodźcie tutaj!

Koledzy nie zadawali pytań.

Cabe rozgarnął gałęzie w nadziei, że się pomylił.

– Nie ruszaj się! Mam broń!

Czyżby ten człowiek postrzelił Wiarusa?

Mimo że serce mało nie wyskoczyło mu z piersi, zapytał ze stoickim spokojem:

– Jest pan ranny?

– Nie. Jeszcze nie. Ale proszę, nie podchodź bliżej.

„Jeszcze nie”?

Desperacki ton głosu mężczyzny kazał Cabe’owi podejść bliżej. Powinien powiadomić stróżów prawa, że ten człowiek jest uzbrojony, ale w takiej chwili mogłoby to doprowadzić do niepożądanych dla obu stron konsekwencji. Zwłaszcza jeżeli żona tego mężczyzny miała rację.

Nauczony przez psychologów w wojsku i w trakcie szkolenia dla ratowników, postanowił najpierw ocenić sytuację.

– Szukam swojego psa. Może go pan widział?

– Chyba… chyba przeleciał tędy…

Spadł?

Dopiero po chwili dotarł do niego sens słów mężczyzny, który stał na krawędzi uskoku. Facet usłyszał ich, zanim podjął decyzję, że się rzuci w przepaść?

Zrobiło mu się niedobrze na myśl o zakrwawionym i połamanym Wiarusie.

Cabe, weź się w garść.

– Chyba spadł. – Mężczyzna się wyprostował.

Był w garniturze i pod krawatem. Ani śladu broni. Co za ulga. Spocona, upaprana błotem twarz i potargane włosy… Zbierał się na odwagę?

Kolegom i stróżom prawa dotarcie tutaj zajmie co najmniej dwadzieścia minut. Czy sam jeden byłby w stanie w ostatniej chwili złapać tego człowieka, gdyby ten się zdecydował rzucić w przepaść? Wątpliwe.

Potrzebuje więcej czasu. Trzeba skierować myśli tego człowieka w innym kierunku.

– Gdzie?

– Tam. Biegł do mnie, ale w pewnej chwili nagle stracił grunt pod nogami i zniknął. – Mężczyzna spojrzał mu w oczy. – Ja go… nie zepchnąłem. Nigdy bym nie skrzywdził zwierzaka.

Jasne. Tylko siebie.

Kurde, jeżeli Wiarus naprawdę spadł, to trzeba działać. Jednak najpierw lepiej poznać zamiary tego desperata.

– Gdzie broń?

– Nie mam. Po prostu chciałem być sam.

Cabe uwierzył mu na słowo.

– Nie wiem, co tu pan robi, ale w tej chwili muszę ratować psa. Jest pan na tyle przytomny, żeby mi pomóc?

– Chyba tak. – Mężczyzna wydawał się zaskoczony. Nie tak wyobrażał sobie zakończenie tego dnia. Może to dobrze.

– Mam linę i sprzęt wspinaczkowy. Jeżeli on tam jest, będę potrzebował kogoś, kto będzie wypuszczał linę. Potrafi pan?

Mężczyzna przytaknął.

Cabe przyjrzał mu się uważniej.

– Randolf Meridian? – zapytał.

– Skąd pan wie?

– Pana żona bardzo się o pana martwi. Wezwała ekipę ratunkową.

– Szkoda. Byłoby lepiej, gdybym…

– A to dlaczego?

Randolf Meridian wzruszył ramionami.

– Jest inteligentna, odnosi sukcesy, a jej papa powiedział mi niedawno, że jego córka zasługuje na kogoś więcej niż zwykły makler giełdowy. I chyba miał rację.

– Nie miał! – warknął Cabe. – Żona pana kocha.

Kurde. Czy przekazać mu tę informację, czy nie? Jednak facet musi się dowiedzieć, że zada cierpienie nie tylko żonie, jeśli zrobi to, co zamierza.

– Żona miała dzisiaj panu powiedzieć, że spodziewa się dziecka. Upiekła nawet tort.

Zaciskając powieki, Randolf przyłożył dłonie do skroni.

– O mój Boże, dziecko? Ja nie nadaję się na ojca.

– Nadaje się pan. A poza tym każde dziecko powinno wiedzieć, kto jest jego ojcem.

Mężczyzna potrząsnął głową.

– Jak już powiedziałem, będzie im beze mnie lepiej.

Naprawdę mi się to wymknęło? – zadał sobie pytanie Cabe, zły na siebie. Słyszał te słowa przez całe dzieciństwo. Tę bez końca powtarzaną litanię. Aż pewnego dnia się skończyła. Na dobre.

– Naprawdę pan chce, żeby pana dziecko dowiedziało się, że jego ojciec targnął się na życie? Że nie zasłużyło na to, żeby chociaż spróbował być ojcem? Myślę, że i pana żona, i dziecko zasługują na więcej.

Gdzieś tam na dole leży Wiarus. Ale dopóki Cabe tego nie wyjaśni, wątpliwe, by facet na coś się przydał. Może nawet uciec, gdy Cabe spuści się na linie.

Czuł, że gdyby teraz przez radio skontaktował się z policją, straciłby szansę na uratowanie psa.

– Chyba tak. Nie wiem… Nie mogę pozbierać myśli.

– Zdaję sobie sprawę, że to trudne, ale niech pan nie podejmuje decyzji, która byłaby nieodwołalna. Nie znalazłbym się na tej górze, gdyby żona miała pana za nic. Jej naprawdę na panu zależy. Zadzwoni pan do niej?

Randolf z rezygnacją kiwnął głową.

– Tak – powiedział.

Przyjrzawszy mu się, Cabe uznał, że nie kłamie. Należy przypieczętować tę umowę.

– Okej. Później będzie czas na zastanawianie się. Teraz musi mi pan pomóc uratować psa. Znalazł się tu, żeby mi pomóc pana odnaleźć. Zrobi pan to samo dla niego?

Randolf znów przytaknął.

– Tak. Chyba nawet wiem, gdzie upadł. Słyszałem ten charakterystyczny odgłos.

– Cenna uwaga. Niech się pan nie oddala, dobra?

Cabe spojrzał poza krawędź, ale niewiele zobaczył.

– Jest pan pewien, że spadł tutaj?

– Tak. Co mam zrobić?

Sięgnąwszy po sprzęt, Cabe przymocował jeden z krążków do pobliskiego drzewa, przełożył przez niego linę, po czym karabinkiem podczepił ją do swojej uprzęży wspinaczkowej.

– Zjadę na dół i się rozejrzę, a pan niech pomału wypuszcza linę. Może pan to zrobić?

Wspinając się z powrotem, nie będzie mógł skorzystać z ręcznego zacisku, bo na rękach będzie miał psa.

– Tak.

– Liczę na pana.

– Wiem.

Odetchnął głęboko, po czym zaczął powoli schodzić.

Niemal natychmiast do jego uszu dobiegło ciche skomlenie. Wiarus żyje. Jeszcze.

Idę po ciebie, druhu.

Podniósł wzrok na Randolfa.

– Z pomocą idą tutaj moi kumple, ale zanim dotrą, niech pan wykonuje moje polecenia.

– Kumple z policji?

– Nie, ale dwóch policjantów u podnóża tej góry czeka na informacje. Obawiają się o pana bezpieczeństwo, nic więcej.

– Zdaje się, że moja żona zaalarmowała całkiem spore siły.

– Coś to powinno panu mówić.

– Fakt. – Randolf spojrzał Cabe’owi w oczy. – Naprawdę spodziewa się dziecka? – Zabrzmiało to, jakby podjął ważną decyzję. Oby słuszną.

– Naprawdę. Wypuszczaj linę, okej?

Randolf przytaknął.

Cabe miał nadzieję, że pies nie doznał śmiertelnych obrażeń. Poczuł, że lina trzyma. Na razie. Randolf asekurował go zgodnie z instrukcją.

Wydawało mu się, że trwa to wieczność, chociaż w rzeczywistości były to minuty.

Dotarł do półki, pod którą ziała przepaść. Czy wystarczy liny, żeby zszedł niżej? Jeżeli wiarus nie leży tutaj…

– Wiarus, gdzie jesteś?

Skomlenie dochodziło zza kępy krzaków.

– Randolf! Przesunę się teraz w prawo. Poluzuj linę.

– Tak jest! – odkrzyknął Randolf zdecydowanym tonem. To dobry znak.

– Idę po ciebie, Wiarus.

Znowu skomlenie. Dobrze, że żyje.

Adoptował Wiarusa pięć lat temu po tym, jak odszedł z wojska. Nazwał go w uznaniu męstwa ludzi, których ratował na polu bitwy. Odważny i wierny szczeniak przypominał mu o żołnierzach, którym pomagał przez dziesięć lat swojej służby.

– Wiarus, jestem blisko. – Dostrzegł kłak rudej sierści. Jeszcze jeden krok i ujrzał psa.

Na jego widok Wiarus energicznie zamachał ogonem.

– Jestem. – Przykucnąwszy, od razu zorientował się, w czym problem. Pies nadział się udem na ostry koniec złamanej gałęzi.

Chciał się podnieść na widok swojego pana, ale z piskiem opadł na kamienie.

– Leżeć! – Cabe zmusił się, by zabrzmiało to zdecydowanie, żeby pies się nie ruszał i nie doznał większych obrażeń. – Mam go! – zawołał. – Możesz poluźnić linę?

W tej samej chwili usłyszał głos Douga:

– Cabe, jestem tu! Powiedz, czego ci trzeba.

– Wiarus nadział się na gałąź. Muszę ją przyciąć.

– Jasne. Daj znać, jak będziesz gotowy.

– Oczywiście. Randolf, musisz pomóc Dougowi.

– Rozumiem.

Przyjrzał się psu uważnie. Niewielkie plamy krwi wskazywały, że nie zostało rozerwane żadne ważne naczynie krwionośne. Ale anatomia psa to nie to samo co anatomia człowieka.

Kombinerkami, które miał na wyposażeniu, musiał odciąć część gałęzi jak najbliżej rany.

– Spokojnie, zaraz cię oswobodzimy, ale to będzie cholernie bolało.

Wiarus machnął ogonem, jakby wszystko rozumiał.

– Leżeć! – Na takie hasło był nauczony nieruchomieć. Ale też nigdy dotąd nie był ranny.

Jeżeli go ugryzie, to trudno. Nie zostawi go.

Przyciął gałąź. Teraz należało zdjąć psa z kikuta tej gałęzi. Cabe bał się przyciąć ją pod zwierzakiem.

– Teraz będzie bolało jeszcze bardziej.

Wsunął dłonie pod udo psa.

– Raz, dwa, trzy!

Wiarus zawył z bólu.

Cabe oparł go na kolanie. Od razu poczuł na nodze ciepło. To wypływ krwi, ale nie pulsujący, co by sugerowało przebicie tętnicy.

Odetchnął z ulgą i pobieżnie zbadał Wiarusa. Na szczęście nie stwierdził żadnych złamań.

– Oswobodziłem go! – zawołał. – Ale musicie nas wciągnąć, bo nie mam wolnej ręki.

– Nie ma sprawy. Jest nas trzech. Damy radę.

To znaczy, że dołączył do nich także Brad.

Cabe nie miał innego wyjścia, jak ułożyć sobie pięćdziesięciokilogramowego psa na kolanach, osłaniając go własnym ciałem.

Wytrzymałość liny była obliczona dla dwóch dorosłych osób, więc powinno się to udać.

Gdy Wiarus spojrzał mu w oczy, Cabe był bliski łez.

– Dobry piesek. Wspaniały. – Ale to nie koniec bólu. – Okej, wciągajcie nas! – zawołał.

Obijał się o występy skalne, słyszał, jak rozdziera się jego ubranie, ale był gotowy cierpieć, byle uratować Wiarusa.

Cholera, walnął barkiem w coś tak mocno, że aż zobaczył gwiazdy, ale nie upuścił psa.

Dziesięć minut później kilka par ramion wyciągnęło ich na twardy grunt.

Spojrzawszy na niego, Brad aż się skrzywił.

Cabe przyjął to z uśmiechem.

– Nieważne.

– Co z nim?

– Żyje, ale muszę zawieźć go do weterynarza. Dzięki za pomoc.

Cabe był tak obolały, że nie mógł się ruszyć, ale kiedy popatrzył na Wiarusa, w jego spojrzeniu wyczytał wielki spokój.

– Randolf pomoże nam znieść psa na dół – oznajmił Brad.

Obok niego stał Doug z telefonem przy uchu. Rozmawiał z policjantami albo z żoną Randolfa.

Brad rozłożył na ziemi koc ratunkowy.

– Powinien wytrzymać. Zniesiemy go na dół jak na noszach.

Cabe patrzył, jak koledzy wraz z Randolfem ostrożnie kładą psa na płachcie.

– Możesz się podnieść? – zapytał Doug, podając mu rękę.

– Tak. – Cabe spojrzał na Randolfa. – Czeka cię rozmowa ze stróżami prawa. Doug albo Brad pomogą ci ich znaleźć. Obiecaj, że niczego nie będziesz ukrywał i że porozumiesz się z żoną.

– Chcą mnie aresztować?

– Jak już powiedziałem, bardziej zależy im na twoim dobrostanie. Pomogą ci znaleźć kogoś, z kim będziesz mógł porozmawiać. Zrób to, koniecznie. Nie dla mnie, nie dla psa, ale dla żony i waszego dziecka, a przede wszystkim dla siebie.

– Tak zrobię. Obiecuję.

Cabe podał mu swoją wizytówkę.

– To jest mój numer. Zadzwoń do mnie za parę dni, żeby opowiedzieć, jak sprawy się mają. Jeżeli nie zadzwonisz, spodziewaj się mojej wizyty.

Randolf uniósł obie dłonie.

– Zdaję sobie sprawę, że to było głupie. Byłem w rozpaczy, bo zwolnili mnie akurat wtedy, kiedy zdecydowaliśmy się na kupno domu.

Cabe doskonale go rozumiał, bo kiedy umierał jego ojciec, targały nim emocje, na które nigdy by sobie nie pozwolił. Na szczęście Randolf się nie upił, dzięki czemu myślał jasno i był w stanie zacząć panować nad swoim życiem. Zapewne może liczyć na pomoc, sądząc po przerażeniu w głosie jego żony.

Oby udało się im przez to przejść.

– Jasne. Drugi raz tego nie rób.

Randolf pokiwał głową.

– Jak pozwolicie, to pomogę wam znieść go na dół. I tam porozmawiam z policją. Ale najpierw zadzwonię do żony.

– To najlepsze, co dzisiaj usłyszałem.

Otrzepując dłonie z ziemi, Jessie wybiegła z ogródka, gdy usłyszała pierwszy sygnał telefonu. To był jej pierwszy nagły przypadek jako weterynarza w tej okolicy. I oczywiście dzieje się to w sobotę, kiedy jej jedyna pomocnica pojechała na ryby.

Odchodząc na emeryturę, Doc Humphrey poinformował ją, że do Kliniki Weterynaryjnej Santa Medina czasami przywożone są zwierzaki, które doznały obrażeń podczas buszowania po górzystej zalesionej okolicy.

Jednak tym razem nie był to psiak pieszczoszek turysty, a pies ratownika górskiego. Zwierzę podczas akcji ratunkowej spadło z dużej wysokości i doznało poważnych obrażeń.

Na szczęście Doc Humphrey przekazał jej także swój domek znajdujący się na tej samej posesji, a sam przeprowadził się do córki mieszkającej w stanie Idaho. Zdiagnozowano u niego początki choroby Parkinsona, więc w pośpiechu szukał następcy, a ona również jak najszybciej chciała się wynieść z San Francisco.

Już byli w drodze, więc umyła ręce, włożyła fartuch, po czym zaczęła przygotowywać salę do zabiegu.

Kurczę, oby temu ratownikowi nie zrobiło się niedobrze, kiedy mu przyjdzie jej pomagać. Jej były w takich okolicznościach się nie sprawdził.

Przewróciła oczami. Przecież ten facet z psem to ratownik medyczny, a nie gracz w bejsbola, jak jej były chłopak, który niczego tak bardzo się nie obawiał jak tego, że nadweręży sobie bark.

Kwadrans później samochód zatrzymał się przed lecznicą.

Zaparło jej dech w piersi na widok mężczyzny niosącego masywne cielsko wyglądające na psa świętego Huberta. Ratownik miał potargane włosy, zakrzepniętą krew na prawej skroni i krwawiący policzek.

Bez szwów się nie obejdzie.

– Co się stało?

– Spadł ze sporej wysokości na złamany konar, który przebił mu tylną łapę – wysapał mężczyzna, prawdopodobnie też z obrażeniami ciała.

Czyżby on także zaliczył upadek?

– Cabe, kurde, daj mi go zanieść – odezwał się idący za nim kolega. – Ledwie utrzymujesz równowagę.

– Nic mi nie jest. Trzymam go.

Jessie wskazała im drogę do sali zabiegowej.

Cabe ostrożnie położył psa na stole.

Osłuchując go, Jessie przemawiała do niego półgłosem. Zdążyła już się przekonać, że słowa są bez znaczenia, najważniejszy jest ton głosu. A ten może być kojący albo wywoływać strach.

Gdy pies uniósł łeb, podsunęła mu dłoń do powąchania.

– Dobry piesek. Zobaczmy, gdzie cię boli.

Zwierzę bezwładnie opuściło łeb. Ewidentnie jest wyczerpane. Tak samo jak zapewne jego pan.

– Czyj to pies?

– Mój. Wabi się Wiarus.

Zamrugała. Dziwaczne imię. Ale i jego właściciel jest nietuzinkowy.

– A jak ty się czujesz?

– Dobrze. Nim się zajmij – poprosił.

Przejmował się losem swego zwierzaka. Jak każdy właściciel rannego psa.

– Dzięki, Doug – zwrócił się do kolegi. – Ja już sobie poradzę. Wracaj do rodziny.

– Pomogę ci odwieźć go do domu. Jest cholernie ciężki.

– Nic z tego – wtrąciła Jessie. – Lepiej, żeby na noc został tutaj.

Zabrzmiało to dość dziwnie.

– Wiarus, oczywiście – uściśliła. – Nie powinien się ruszać, a już dochodzi szósta. Chyba że chcesz, żeby kolega pomógł mi przy oględzinach. Niestety, dzisiaj jestem sama…

– On naprawdę wygląda koszmarnie. Już mu to mówiłem kilkanaście razy, ale Cabe jest bardziej uparty niż osioł. – Rysy Douga nieco złagodniały. – To psisko jest dla niego wszystkim.

Jessie zauważyła, że Cabe obrzuca kolegę morderczym spojrzeniem.

– Doug, nic mi nie dolega. Wracaj do domu.

– Okej, już znikam, ale daj mi później znać, co z nim.

– Obiecuję.

Gdy Doug wyszedł, poczuła na sobie spojrzenie niebieskich oczu Cabe’a.

– Powiedz, co mam robić.

Piętnaście minut później podała Wiarusowi miejscowe znieczulenie, by oczyścić ranę oraz go prześwietlić, aby sprawdzić, czy nie ma złamań.

Zaskoczyło ją, jak Cabe sprawnie sobie radzi ze wszystkim, o co go poprosi, łącznie z obcinaniem końcówek nici, gdy zakładała szwy.

– Jesteś ratownikiem medycznym?

– Tak. Wcześniej byłem w wojsku. Po opuszczeniu służby trafiłem do schroniska dla zwierząt, a reszta to… przeszłość. – Uśmiechnął się, spoglądając na psa.

– Aha… – Stało się jasne, skąd takie imię dla psa. – I dlatego nie mdlejesz podczas krwawych zabiegów.

– Rzeczywiście sporo widziałem. Ale z Wiarusem to pierwszy raz.

– Moim zdaniem wyjdzie z tego. Pęknięte żebro z czasem się zagoi. Żadne ważne naczynia nie zostały przerwane, co graniczy z cudem, zważywszy, w którym miejscu nadział się na gałąź. Normalnie zalecamy nie ruszać czegoś takiego, żeby nie…

– Ale ta gałąź wyrastała z krzaka, a on się na nią wbił. Nie dałbym rady dostać się pod niego, żeby ją przeciąć. A potem musieliśmy znieść go na dół.

Nagle rany na twarzy Cabe’a nabrały sensu.

– Ty go trzymałeś, a oni cię wciągali?

– Nas obu – uściślił.

Gdy ich spojrzenia się spotkały, z trudem przeniosła wzrok na psa. Opatrzyła obydwie rany Wiarusa, wzmacniając na wygolonej skórze opatrunki plastrem.

– Przenieśmy go do boksu i pozwólmy mu się wybudzić. Podałam mu środek przeciwbólowy. Umieścimy go w boksie, żeby spokojnie mógł dojść do siebie. Poczuje się lepiej, kiedy środek przeciwbólowy zacznie działać.

Pospiesznie wyścieliła boks miękkim kocem, gdy nagle zdała sobie sprawę, że nie uda się im przenieść psa przez drzwi bez zadawania bólu.

– Chyba jednak lepiej będzie ułożyć go w ambulatorium, gdzie byliśmy wcześniej. Tam będzie mu wygodniej.

Ledwie to powiedziała, Cabe wziął psa na ręce, jakby ten nic nie ważył. Zadrżała, choć nie rozumiała, dlaczego. Facet okazał się odporny na wszystko, niezależnie od okoliczności. Nawet na emocje.

W drugim pomieszczeniu ułożył Wiarusa na posłaniu, obok którego Jessie postawiła miskę z wodą.

– Lepiej nie dawać mu nic do jedzenia, dopóki nie będzie pewności, że druga narkoza nie będzie mu potrzebna.

Cabe ściągnął brwi.

– Kiedy będziemy to wiedzieli?

– Za godzinę, dwie.

– Jeśli można, to zostanę przy nim. Ty nie musisz. Mogę zamknąć lecznicę, jak wyjdziesz.

Wzięła głęboki wdech.

– Nie miałam zamiaru zostawiać go samego. Ale najpierw sam wskocz na stół, żebym mogła się przyjrzeć twojemu policzkowi. Muszę tylko trochę ten stół obniżyć.

– Policzek jest w porządku. Ale byłbym wdzięczny, gdybyś dała mi coś na ból głowy.

– Mam tylko advil.

Czy napięcie zawsze będzie się w niej pojawiało, ilekroć ktoś poprosi o środek przeciwbólowy? Pewnie tak.

– Policzek nie wygląda dobrze i to nie była prośba. Jeżeli chcesz z nim zostać… – Zawiesiła głos.

Zrozumiał, o co jej chodzi.

– Wytrzyma mój ciężar? – zapytał, gdy oszacował stół wzrokiem.

– Tak – odparła z uśmiechem.

Facet mierzył blisko metr dziewięćdziesiąt i nie wyglądał na chudzielca. Z dumą uprzytomniła sobie, że zauważyła to dopiero teraz, a nie w chwili, gdy pojawił się w drzwiach lecznicy. Więc nie zaprzepaści tego sukcesu, pożerając go teraz wzrokiem.

Nie uszło jej uwadze, że się skrzywił, kiedy układał się na stole.

– Jesteś pewien, że nie powinieneś pojechać na prześwietlenie?

– Jestem tego pewien. Jestem tylko trochę poobijany. – Popatrzył nas psa, który odsypiał swoją przygodę. – Na pewno powinien tu zostać? Jesteśmy nierozłączni od… od bardzo dawna.

– Przepraszam, ale lepiej bym się czuła, gdyby tu został, żebym miała na niego oko.

– Chcesz tu spędzić noc? – zdziwił się.

– Taki mam plan. Na zapleczu mam miejsce do spania.

Nasączyła gazik środkiem dezynfekującym.

– To będzie trochę szczypało. – Delikatnie przemywała ranę na policzku. – Trzeba założyć szwy – skonstatowała po chwili.

– Okej.

Jej ręka z gazikiem znieruchomiała.

– Jednak pojedziesz do szpitala?

– Nie możesz ty tego zrobić?

– Jestem weterynarzem.

Wzniósł oczy do nieba.

– Jeżeli oddałem w ręce pani doktor Wiarusa, to nie mam nic przeciwko temu, żeby pani doktor założyła kilka szwów mnie. Jeżeli się nie zgodzisz, a masz jakieś igły albo klej, to sam się tym zajmę.

Czy on żartuje? No ale był ratownikiem w wojsku, więc pewnie korzystał z tego, co pod ręką.

– Zamknę ją plastrami ściągającymi, ale może zostać nieładna szrama.

Uśmiechnął się.

– Nie pierwsza w moim życiu.

Okropny facet.

Nie tylko z powodu tego, co powiedział, ale i dlatego, że zaczęła się zastanawiać, gdzie ukryte są te inne blizny.

Zdezynfekowała powierzchowne zadrapania na jego skroni.

– Teraz głowa.

Gdy wsunęła mu palce we włosy, by wymacać ewentualne urazy lub guzy, cofnął się nerwowo.

– Myślę, że nic mi nie jest. Pójdę sobie, jak tylko zaszyjesz mi policzek.

Zawahał się.

– Na pewno nie mogę przenocować w lecznicy, żebyś mogła pójść do domu do… tego kogoś, kto tam czeka na ciebie?

Wykluczone.

– Ten ktoś to papuga o imieniu Gamoń. Mieszkam tuż obok. Pójdę ją nakarmić, ale zajmie mi to pięć minut.

Przed wyprowadzką z San Francisco jej suczka, Chloe, odeszła z powodu raka. Miała ją od początku szkoły średniej, więc odczuła to jako większą stratę niż zerwanie z Jasonem, jej wieloletnim chłopakiem.

Była wściekła, gdy odkryła, że Jason w jakiś sposób zdobył klucze do jej szafki z lekami. W końcu zdała sobie sprawę, dlaczego leki przeciwbólowe dla Chloe znikały szybciej, niż to przewidziała.

Jason po prostu je wykradał.

Na początku temu zaprzeczał. Tłumaczył, że z powodu bólu barku nie chciał iść do lekarza. Nie uwierzyła mu. Ani w to, że znalazł te klucze na ziemi przy jej samochodzie i miał zamiar jej je zwrócić.

Gdyby dostał się do lecznicy, w której pracowała, i wykradał leki… byłaby skończona.

Nie, już nikomu nie zaufa tak jak Jasonowi. I na pewno się nie zgodzi, by ktoś nocował w jej lecznicy.

– Gamoń? Nie pies i nie kot?

– Już nie.

Przyjrzał się jej badawczo.

– Przepraszam.

Zalała ją fala emocji. Przez dłuższą chwilę nie było jej stać na więcej niż wzruszenie ramion. Przez aferę z Jasonem nawet nie miała czasu na żałobę po ukochanej Chloe.

Odłożyła wacik oraz środek dezynfekujący, po czym sięgnęła do przegródki z różnymi plastrami, skąd wyjęła plaster ściągający. Z innej przegródki wyjęła blister z ibuprofenem.

Wprawnym ruchem przykleiła plaster ściągający na policzek, po czym odsunęła się, by ocenić efekt.

– Pilnuj, żeby nie wdała się infekcja. I zaszczep się przeciwko tężcowi. – Z niewielkiej lodówki wyjęła butelkę z wodą i podała mu ją wraz z tabletkami.

– Dzięki. – Zsunął się ze stołu. – To wszystko?

– Tak. Chyba skończyliśmy. Proszę, wracaj do domu. Myślę, że Wiarus będzie spał do rana, a ty wyglądasz na wykończonego. Zadzwonię, gdyby coś się zmieniło.

– Na pewno?

– Na pewno.

Poczuła cień ulgi na myśl, że Cabe zaraz wyjdzie z lecznicy, bo coś ją w nim peszyło. Nie bardzo rozumiała swoje reakcje.

Dziwne, bo Jason był niesamowicie atrakcyjny, miał ciało biegacza i wspaniałe poczucie humoru. Za to Cabe… było w nim coś mrocznego.

Sprawiał wrażenie bardziej zamkniętego w sobie, jakby za tymi jego niebieskimi oczami krył się milion tajemnic.

Był ratownikiem w wojsku. Czy po takich doświadczeniach można nie mieć mrocznej strony? Albo tajemnic?

Cabe poklepał się teraz po kieszeni kamizelki wspinaczkowej.

– Portfel został w samochodzie. Pójdę po niego.

– Pogadamy jutro, jak przyjedziesz po Wiarusa.

– Na pewno? – Zwracając się do niej, strącił na podłogę smycz.

– Na pewno.

Gdy pochylił się po jaskrawozieloną taśmę, z jej ust wyrwał się stłumiony pisk.

Ponieważ z jednej strony ta część dżinsów, która powinna osłaniać pośladki, była rozdarta i obnażała połowę pupy. A te mięśnie…

Kurczę, przestań patrzeć, odwróć wzrok.

Odkaszlnęła, spoglądając na ścianę ponad jego głową.

Rozdział drugi

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Tytuł oryginału: The Vet, the Pup and the Paramedic

Pierwsze wydanie: Harlequin Medical Romance, 2023

Redaktor serii: Ewa Godycka

© 2022 by Tina Beckett

© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2024

Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin i Harlequin Medical są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.

HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 34A

www.harpercollins.pl

ISBN: 978-83-8342-541-2

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek