Widmo przy ulicy Kanonia, Tom 2. Kryminały przedwojennej Warszawy - Walery Przyborowski - ebook

Widmo przy ulicy Kanonia, Tom 2. Kryminały przedwojennej Warszawy ebook

Walery Przyborowski

0,0

Opis

Dwóch robotników znajduje w kanale przy ulicy Kanonia nieprzytomną kobietę, ciężko ranioną nożem. W obawie przed policją postanawiają w tajemnicy zabrać ją do domu, gdzie wyleczy ją student medycyny. Tożsamość kobiety pozostaje zagadką, wiadomo jedynie, że pochodzi ona z bogatej rodziny. Jednocześnie jeden z robotników twierdzi, że widział tajemniczą postać wychodzącą z kanału. Razem ze studentem postanawiają na własną rękę zbadać dokładnie kanały przy ulicy Kanonia, by samodzielnie schwytać mordercę. Kierowani żądzą przygody i sławy, we trzech schodzą do kanałów, nie zdając sobie sprawy, że narażają się na ogromne niebezpieczeństwo... Czy uda im się rozwiązać tajemnice podziemi? Czy uda się zdemaskować przestępcę, zanim popełni on kolejną zbrodnię? I czy odnaleziona kobieta pomoże w wyjaśnieniu zagadki?

To unikalna powieść i największy zbiór gwary warszawskiej z końca XIX w. Zapraszamy! Polecamy również ”Upiór podziemi”, ”Tajemnica czerwonej skrzyni” i inne powieści serii Kryminały przedwojennej Warszawy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 273

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Walery Przyborowski

WIDMO PRZY ULICY KANONIA TOM 2

XX

Julek Dąbrowski z katarynką, wypożyczoną od Władka Szczerbatego, został zaprowadzony do cyrkułu policyjnego za awanturę uliczną z panem Kozłowskim, który koniecznie chciał, by mu grano mazurka. Na szczęście nic nie był winien i nie lękał się odpowiedzialności, ale komisarza w tym czasie nie było i musiał czekać na jego przybycie.

To go martwiło, gdyż tracił drogi czas, przez który wygrywając skoczne walce lub polki po dziedzińcach kamienic, mógł zarobić kilka groszy. Wieczorem przecież trzeba było zapłacić Władkowi Szczerbatemu pół rubla, a i dla siebie i dla Orci mieć choć złotówkę na kolację. Przypomniała mu się teraz Orcia, którą tam, na Bugaju, zostawił samą z tym, pięknie ubranym, Władkiem Szczerbatym.

Julek siedział w pierwszej izbie, nieco brudnej i zapylonej. Podłoga w niej, wydeptana przez setki nóg codziennie, miała liczne góry i doły, a sęki sterczały na niej, o które wielu przechodzących się potykało. Ponieważ na ulicach było błoto, więc i tutaj nanoszono go mnóstwo, rozdeptano i zrobiono jakąś grząską, śliską masę, która narażała stąpających po niej na złamanie karku. Wzdłuż ścian, pełnych plam niezdecydowanych, stały ławy drewniane, na czarno malowane.

Na ławach za to widać było najrozmaitszych i najdziwaczniejszych ludzi siedzących, leżących, skulonych. Zdawałoby się, że tu zebrała się cała nędza wielkiego miasta i wszystkie jego występki. Obok Julka, który oparł głowę na rękach, a łokcie na kolanach i siedział smutny i zapatrzony na stojącą obok niego na ziemi katarynkę, drzemała jakaś dziewczyna. Nogi, obute w trzewiki na wysokich korkach, wyciągnęła przed siebie, ukazując brudne pończochy, na pół przykryte suknią różowej jasnej barwy, mocno wykrochmaloną, ale jeszcze mocniej pomiętą i suto falbanami przystrojoną. Dziewczyna na pół leżała, oparta plecami o poręcz ławy, z głową w tył przechyloną spała, oddychając głośno. Chustka jej spadła i włosy duże, jasne, miękkie, niegodziwie rozczochrane, rozwiązały się i rozlewały na poręcz, jak złocista kaskada, po której ślizgały się miękkie, ciemne blaski dnia marcowego. Twarz młoda, niepozbawiona pewnego wdzięku, była opuchła, podrapana i oczy podbite.

Z drugiej strony Julka drżał, tuląc się w łachmany, jakiś biedak i dzikimi, na pół obłąkanymi oczami, rzucał spojrzenie z ukosa na śmiejących się wesoło rewirowych. Dalej spał snem słodkim, leżąc na ławie, pan Kozłowski, przyczyna główna pobytu Julka tutaj. Połamany i zabłocony cylinder spadł mu na ziemię i leżał tak, jak szczątek lepszej niegdyś przeszłości. Prócz Kozłowskiego było jeszcze kilka innych osób, kobiet i mężczyzn, drzemiących, nieruchomych, z obojętnością nędzy i znużenia życiem oczekujących na swój los. Ruch w pokoju był ogromny, co chwila ktoś wchodził i wychodził, mnóstwo interesantów przebiegało, dążąc do dalszych izb, gdzie były biura. Panował tu szmer licznych głosów, spośród których od czasu do czasu wydobywał się jakiś wyraz lub zdanie pojedyncze.

Atmosfera była duszna i zepsuta. Każdy wnosił ze sobą trochę błota i trochę wilgoci ulicznej. Z łachmanów, z nędznego ubrania siedzących na ławie, w cieple izby, wydobywała się para niezdrowa i cuchnąca, która leniwie wzbijała się ku górze i tam pod sufitem białą płachtą się zwieszała. Częste otwieranie drzwi powodowało lekki przeciąg powietrza, którego jednak za mało było, by mogło odświeżyć tę zgęszczoną atmosferę i rozpędzić te wyziewy nędzy i zepsucia, jakie drżały tutaj, roiły się i rozwijały tysiącem miazmatów.

Julek na wszystko to był obojętny. On znał przecież doskonale te izby cyrkułowe i ich woń charakterystyczną. Tyle lat tu przesiedział, pisząc meldunki, awizacje i protokoły. Wszystko to nie było dlań nowością i nic go nie obchodziło. Siedział nieruchomy, z głową wspartą na rękach, zapatrzony na srebrzyste inkrustacje katarynki, w których przeglądał się chmurny dzień marcowy, i myślał o Orci.

Serce jego podnosiło głuchy bunt; miłość i zazdrość owładała nim na wspomnienie, że jego młoda i piękna żona, z którą tak niedawno się pobrał i którą kochał namiętnie, jest w mieszkaniu mężczyzny, sama jedna i bezbronna. Władek Szczerbaty w ogólności nie podobał mu się; nie wierzył ani w jego bezinteresowność, ani w udaną chęć dopomagania biednym i nieszczęśliwym, ani w jego pobożność na koniec. Wszak wchodząc, widział kobietę jakąś, siedzącą na kolanach Władka, który przy tym śpiewał starą pieśń nabożną o nikczemnościach wszystkich rzeczy ludzkich. W tym człowieku wszystko było fałszem i udaniem. Miał rudą brodę, a wiadomo, że ludzie rudzi są zawsze fałszywi. A przy tym Orcia… on ją znał doskonale, tę śliczną, młodą kobietę o palących oczach, on wiedział, że jest trochę lekkomyślna i zalotna, że pragnie bogactw, użycia, że nędza jest złym doradcą. Bóg wie, co się tam dziać może teraz na Bugaju, podczas gdy on, Julek, siedzi tu w brudnej izbie cyrkułowej i czeka.

Na tę myśl cała krew mu uderzyła do twarzy i zrobiło mu się gorąco. Powietrze ciężkie, wilgotne tej izby, dusiło go. Zerwał się tak gwałtownie z ławy, na której siedział, że ta zachwiała się, co zresztą nie było trudne, gdyż nie miała jednej nogi. Dziewczyna z rozczochraną głową i różową suknią, obudziła się i wlepiła w niego z wyrazem zdziwienia swe duże, zamglone i na pół nieprzytomne oczy. Popatrzała przez chwilę na Julka, który stał, obcierając rękawem pot kroplisty z czoła i twarzy, potem obejrzała się raz jeszcze i znów przymknęła oczy.

A Julek wciąż stał i spoglądał na katarynkę i drzwi, jak gdyby wahał się, co mu czynić wypada. Miał szczerą ochotę rzucić wszystko, uciec stąd i polecieć jak strzała tam, na Bugaj, do domu, w którym mieszka Władek Szczerbaty, a u którego znajduje się w tej chwili jego Orcia. Ale był strasznie głodny; od wczoraj wieczora nic w ustach nie miał, a i wczoraj zjadł tylko jedną bułkę „mularkę” i popił wodą. Walka, jaką toczył ze sobą, silne wzruszenie, pot, który mu wystąpił na czoło, osłabiły go do reszty. Z osłabieniem ciała nastąpiło i osłabienie energii. Owładnęło nim zniechęcenie. Padł na ławę znowu tak silnie, że aż głowa rozczochranej dziewczyny, wsparta o poręcz podskoczyła.

To ją rozgniewało. Otworzyła znów oczy i, patrząc na Julka, mruknęła głosem chrapliwym:

– Bodajeś skiśniał!

Ale on nie zważał na to; siedział teraz nieruchomy, bez woli, apatyczny i znużony głęboko. Oczy mu się kleiły; choćby się świat walił, choćby pękały wszystkie w nim wiązania, on by się nie ruszył. Tak mu dobrze było siedzieć na twardej ławie w zduszonym, zepsutym powietrzu i o niczym nie myśleć. Od czasu do czasu tylko przesuwała mu się przed znękaną wyobraźnią wdzięczna postać Orci, ale powoli nikła, rozpływała się w mgle jakiejś nieprzejrzanej i gasła. Był już teraz nieczuły na wszystko; znużenie fizyczne owładnęło nim zupełnie i sam nie wiedział, kiedy usnął.

Obudziło go silne szarpnięcie i głos gruby i rozkazujący, aby szedł do komisarza.

Zerwał się na równe nogi, przetarł oczy kułakiem, obejrzał się dokoła, jakby sobie przypominał, gdzie się znajduje i powlókł się do dalszych pokoi biura policyjnego. Współcześnie zbudzono Kozłowskiego, który nie otrzeźwiał jeszcze i począł płakać, przypomniawszy sobie swe dzieciątka na Powązkach, swą dymisję i swą córkę Aurelkę. Zataczał się szkaradnie, łamał rozpaczliwie ręce i ze swą twarzą smutną, wzrokiem zamglonym i bezmyślnym, włosami wzburzonymi na głowie na pół nagiej, wyglądał śmiesznie i strasznie zarazem.

Z trudnością przedostał się przez próg w drzwiach, prowadzących do drugiego pokoju i tutaj nagle ni stąd, ni zowąd zatrzymał się i, podnosząc rękę i przytupując sobie nogą, począł śpiewać. Ale poplątały mu się wiersze i nuta. Jego biedny, zmęczony mózg nie był w stanie zapamiętać zwrotek. Mieszały mu się różne śpiewki.

Znaleziono się na koniec przed komisarzem. Julek z łatwością się obronił i wykazał swą niewinność. Szedł spokojnie z katarynką, kiedy ten pan go zaczepił i chciał, żeby mu grał mazura.

– Ja bym mu zagrał mazura, czemu nie! Ale cóż?… ja dziś dopiero pierwszy raz chodzę z katarynką i nie wiem, jak się z nią obchodzić i jak wyszukać w niej mazura. Mnie wszystko jedno, co grać, bylebym zarobił.

Uwolniono go na koniec zupełnie. Wrócił do pierwszej izby, gdzie wciąż drzemała złotowłosa dziewczyna w różowej sukni. Jej głowa przechyliła się teraz zupełnie za poręcz, ręce zwisły po bokach, wydatne piersi jeszcze wydatniejszymi się zrobiły i spała, chrapiąc głośno.

Jakiś mały chłopiec, obdarty jak nieszczęście, zbiedzony straszliwie, tuląc się w łachmany i co chwila ruszając plecami, stał przed nią z długą słomką w ręku i chytrymi, podejrzliwymi oczyma rzucał znienacka na rewirowych, czy go nie widzą.

Widocznie zamierzał słomkę wsunąć w nos śpiącej, gdy nadszedł Julek i począł katarynkę wkładać na plecy. Ale był mocno osłabiony, głód straszliwy mu dokuczał i nie mógł sobie dać rady.

Chłopak patrzał na niego z ukosa, obrzucał go podejrzliwym wzrokiem, wreszcie rzekł głosem cienkim:

– Panie kataryniarz, ja panu pomogę.

I, nie czekając na odpowiedź, wyciągnął czarne, chude ręce jak szkielety i począł wraz z Julkiem podnosić katarynkę na ławę. Z trudnością im się to udało i na koniec narzędzie to znalazło się na plecach improwizowanego grajka. Nasunął czapkę na oczy i, chwiejąc się z osłabienia na nogach, wyszedł.

Na ulicy błoto było ogromne i odwilż zupełna. Rynsztokami biegła woda brudna i z dachów się lało. Było już południe i ruch znaczny.

Julek obejrzał się dokoła, skierował się ku ulicy Mostowej i począł wolno iść pod górę. Formalnie ustawał, słabł, jeść mu się chciało i zapomniał teraz o wszystkim, o Orci, o Władku Szczerbatym, a tylko myślał, skąd by wziąć można kilka groszy i kupić sobie choć kawałek chleba.

Przechodził właśnie koło sklepu rzeźnika. W oknie na półmiskach ułożone były w zwojach pięknych soczyste kiełbasy i kiszki, salceson błyszczał różnobarwną swoją zawartością, serdelki gromadnie świeciły tłustą swoją skórą. Julek zatrzymał się i patrzał na to, najwspanialsze dla niego widowisko. O! Cóżby on dał za to, żeby mógł zjeść choć kawałek kiszki.

Nagle usłyszał koło siebie głos piskliwy:

– Panie kataryniarz!

Obrócił się żwawo i ujrzał koło siebie tego samego chłopca, który mu w cyrkule dopomógł włożyć katarynkę na plecy.

Chłopak stał, nerwowo ruszał plecami i wyciągał chudą swą rękę, spoglądając z ukosa, podejrzliwie, jak pies, którego przed chwilą obito, na Julka.

– Czego chcesz? – spytał ten ostatni.

– Jak to, czegój? Przeciem panu podawał katarynkę. Grosik daj, panie, jeść mi się chce.

Tulił się w swe łachmany, spod krótkich, obszarpanych spodni wyglądały mu nagie, chude przeraźliwie, nożyny, obute jedna w podarty trzewik, druga w kalosz gumowy. Od zimna siny był na twarzy i brudny straszliwie.

– Jeść ci się chce! – zaśmiał się Julek. – I mnie się jeść chce. Jeszczem dziś nic nie zarobił.

– Taaak? – przeciągnął chłopak. – Bo to widzi pan, dałem nura z cyrkułu, bo, co ja tam będę robił? Ciepło, bo ciepło, ale ja to wolę na ulicy.

Oglądał się trwożliwie dokoła i mówił:

– Chodźmy, panie na Stare Miasto, tam są przekupki i można jaki ochłap dostać. Są też panny w tym domu, wie pan? Na rogu, une słuchają muzyki i płacą dobrze. Chce pan ze mną pójść? O! Ja też umiem skakać i my se dobrze razem zarobimy.

– Chodźmy! – odezwał się na to Julek i ruszył dalej.

Ten dzieciak budził w nim litość, a zarazem jakąś nadzieję. Z małych, chytrych i podejrzliwych oczu patrzał mu spryt i złośliwość.

– Za cóż cię wzięli do cyrkułu? – spytał chłopca.

– Za co? Za to, żem spał w piwnicy na Bugaju. Bo to, widzi pan, ja se sypiam zawsze na Pradze albo na Woli, ale że to daleko i deszcz też padał wczoraj, to mi się nie chciało iść. Znaleźli mnie dziś rano, stróż mnie wybił i do cyrkułu zaprowadził. Ale ja mu tego nie daruję, małpa zielona!

– To ty nie masz ojca ani matki?

– A nie mam.

– Z czegóż żyjesz?

– Jak to z czegój? Żyję sobie… rozmaicie.

– Jak się nazywasz?

– Czy ja wiem? Nazywają mnie ta Franek…

– To imię, a nazwisko?

– Ja ta żadnego przezwiska nie mam.

Julek już nie pytał więcej. W duszy podnosiło mu się jakieś smutne, bolesne uczucie nad ludzką nędzą i nad ludzką dolą.

XXI

Posuwali się wolno i ciężko pod górę ulicą Mostową. Julek męczył się niesłychanie, pot kroplisty mu ściekał z czoła, choć zimno było i co jakiś czas musiał się zatrzymywać, opierał się o ścianę i odpoczywał. Po krótkim milczeniu, rozpoczął znów rozmowę z Frankiem.

– To ty zawsze sypiasz na Woli albo na Pradze?

– Tak.

– I gdziesz ty tam sypiasz? Masz jakie mieszkanie?

– Hi! hi! hi! mieszkanie! – zaśmiał się Franek. – Gdzieby ja tam miał mieszkanie? Z czegójż bym płacił komorne? Człek i tak z głodu zdycha, a nie dopiero mieszkanie.

– Więc gdzież się mieścisz?

– Ej, a pan ma mieszkanie?

– Niby mam…

– Bo to, widzi pan, jeżeli pan nie ma, to pan chodź do mnie. Ja se sypiam jak hrabia. Pan widział kiedy wiatrak, niby taki młyn, co ma śmigi, wiatr se dmie i miele zboże aż miło?

– Widziałem.

– No, to ja se w takich niby wiatrakach sypiam. Tam je dużo worków z mąką i bez mąki. To ja się kładę na worku z mąką i śpię jak na pierzynie, a drugim workiem niby na ten przykład się nakrywam i ciepło mi. A szczury? Ej, co tam szczury, to furda, a ja se fetnie śpię, jak król.

– I pozwalają ci spać w wiatraku?

– Niby któż?

– A właściciel wiatraka.

– Niby gospodarz, młynarz?

– Ehe.

– Ej, co ma pozwalać. Un ta nic nie wie. Jakby mnie zdybał, to by mi lanie sprawił, ale ja tyż nie głupi. Czasem… widzi pan… bo to różnie bywa. Jak nie można w wiatraku, to se idę na kolej. Pan wie? Na kolej. Tam stoją wagony, dużo wagonów. Tam lepiej spać, bo to miękko na aksamicie. Ale tam szelmy pilnują, żeby ich cholira! Niby to im człowiek ugryzie aksamitu, żeby ich nagła śmierć! I to jeno przez zimę. W lecie, panie, to bal. Idę se na Saską Kiępę, do parku na Pragę, i tam se śpię jak hrabia, ale w zimie, to trzeba dachu szukać. Nijak nie można bez dachu. Biada, panie, i basta!

– A czymże ty żyjesz?

– Rozmaicie to ta bywa. Czasem, panie, gałgany zbieram, czasem buchnę co, jak się zdarzy. Niedawno tom się do pajacy najął i na dywanie na głowie chodził, bo ja to potrafię. Ale cóż kedy uni biją. Tom jednemu łba nadarł i uciekłem. Co mi tam! Żeby jeno ciepło było, to człek se wtedy pan…

Przyszli na ulicę Freta. Franek, wskazując na jeden z domów, rzekł:

– Chodźmy tam, panie. Tam je dużo kucharek i państwo też je i panien w magazynie kupa. Niech jeno kużda po trzygroszniaku da, będziemy mieli za co kupić sobie kadryla u Maciejowej na Starym Mieście. Jazda, panie, bo mnie po brzuchu strasznie coś mruczy.

Dygotał z zimna, otulał się szczelnie i plecami ciągle ruszał. Nie czekając na odpowiedź Julka, skierował się ku wskazanemu domowi, dużej, starej, dwupiętrowej kamienicy.

Na ciasnym i brudnym podwórku, Julek ustawił na koźle swą katarynkę i zaczął grać jakąś polkę. Muzyka, wśród wzniesionych wysoko murów, rozbrzmiewała głośno, napełniała sobą cały dziedziniec. Polka w katarynce podrygiwała jakimś tonem skoczno-żałośliwym i powoli poczęła wywabiać ku sobie mieszkańców domu.

Tu i ówdzie lufciki się otwierały i wychylały się głowy przeważnie kobiece. Na dole też w oknie, przy którym siedział rząd panien zajętych szyciem, główki poczęły się zwracać ku grajkom. Wtedy Franek, widząc, że cały dom ma na nich skierowaną uwagę, nasunął zasmoloną swą czapkę na bakier, podparł się pod boki z fantazją i zaczął w takt muzyki przytupywać i swym piskliwym, dziecięcym głosem wykrzykiwać:

– Hu! ha!

To się podobało powszechnie, rozległy się śmiechy, coraz więcej głów w oknach ukazywać się poczęło, nawet z ulicy wchodzili na podwórze przechodnie. Zaraz też posypały się trojaki, czwórki, nawet sześciogroszówki. Jedna z panien z magazynu cisnęła owiniętą w papier dużą dziesiątkę miedzianą.

Franek zbierał to wszystko, małe oczka mu się świeciły, kłaniał się z gracją i coraz gwałtowniej podrygiwał i wciąż krzyczał piskliwie:

– Hu! ha!

Łachmany na nim się trzęsły, spadł mu z nogi, za duży na jego stopy chude, kalosz, on na to nie zważał, bo deszcz miedziaków spadał na niego, jak niegdyś deszcz złoty na boską Dianę.

Nawet stróż się ukazał, podparł się pod boki i śmiał się bezmyślnie:

– To ci pajac dopiro! – mruczał.

Ale wszystko ma swój koniec. Franek się zmęczył i przestał podskakiwać, kucharki się pochowały, stróż ziewnął głośno i pociągnął do swej nory, panny w magazynie zajęły się swą robotą i deszcz miedziany ustał.

Zabrali się więc i wyszli na ulicę. Tu przede wszystkim obliczyli swe skarby.

– Pięćdziesiąt trzy grosze! Jak Stwórcę kocham! – wołał rozpromieniony Franek. – To ci, panie, frajda. No, jazda na Stare Miasto do Maciejowej. Dwa kadryle, to dwanaście groszy, dwie sznapy dziesięć groszy, dwa papirusy cztery grosze, to razem dwadzieścia sześć groszy. Użyjemy se jak hrabiowie.

Apatyczny, zestrachany, znużony Julek, dał sobą powodować temu dziecku, które jednak miało za sobą całe straszne doświadczenie nędzy. Pośpieszył więc za Frankiem na Stare Miasto i tam zjedli przysmażanej czarnej kiełbasy, zwanej kadrylem. W szynku napili się wódki i zapalili papierosy. Franek miał minę dumną i śmiał się teraz i kontent był bardzo.

Julek też odżył nieco. Siedząc w szynku i paląc papierosa, nagle przypomniał sobie Orcię. Znów podniosło w nim bunt serce, znów owładnął nim niepokój dziki i zazdrość gwałtowna.

Zerwał się i chciał lecieć na Bugaj, ale powstrzymał go głos Franka:

– Panie – spytał – czy to pana katarynka?

– Nie, nie moja.

– A! to pan wynajął.

Słowa te przypomniały Julkowi, że jeszcze nie zebrał potrzebnej sumy na zapłacenie Władkowi Szczerbatemu. Po wydatkach na śniadanie, zostało mu zaledwie dwadzieścia kilka groszy, do pół rubla zatem brakowało jeszcze dużo, a tu już było po południu i noc za parę godzin zapadnie. Ostygł więc nagle w swej gwałtowności.

– Głupstwo! – mówił do siebie. – Co może się tam stać Orci? Po co będę latał i czas tracił? Nad wieczorem, nim noc zapadnie, wrócę na Bugaj i zabiorę Orcię. Czego ja się boję? Ja zawsze jestem taki głupi! Władek Szczerbaty przecie jest pobożny człowiek. Seledynek mnie upewniał i zresztą, żeby tam na noc została, to co innego, ale w dzień! Głupstwo! Trzeba na chleb pracować, a nie durzyć sobie głowy. Orcia mnie kocha, Orcia jest porządną kobietą.

Zarzucił więc katarynkę na plecy i puścił się z nieodstępnym Frankiem na dalszą wędrówkę. Przeszli na Podwale i powodziło im się bardzo dobrze. Franek wszędzie skakał, kłaniał się z gracją, wykrzykiwał: hu! ha! a nawet na głowie chodził. Miedziaki się też sypały jak grad. Gdy poczęło się ściemniać, obliczyli swą kasę. Mieli pięć złotych groszy osiemnaście. Franek nie posiadał się z radości.

Ale Julek był coraz chmurniejszy i coraz mniej mówił. Z zapadającym mrokiem, gdy jeszcze latarń nie zapalono i wielkie cienie włóczyć się poczęły po ulicach, w duszy Julka zrywać się poczęła szalona i niszcząca burza. Ponura, blada twarz zazdrości niepohamowanej, wiła się przed jego oczyma, paliła mu serce i mózg. Nie był już panem siebie, a choć Franek go zachęcał, żeby, korzystając z nocy, która ukrywa ich łachmany, puścili się w bogatszą część miasta i tam przed jakąś cukiernią lub restauracją zagrali, nie chciał o tym słuchać. Zawrócili więc na Bugaj. Szli śpiesznie i w milczeniu. Pod wieczór wiatr się zerwał i wył wśród starych murów jak potępieniec, szarpał łachmanami Franka i lekkim surducikiem Julka. Franek dygotał z zimna i gadał, że dobrze by się było napić „oczyszczonej”, ale Julek nie zważał na to. Jego paliła gorączka, straszna gorączka namiętności.

Szedł szybko, jakby go gnała jakaś siła i nie uważał na to, że wiatr smagał go bez litości i miotał połami jego surduciny piaskowego koloru. Zimno coraz większe i ostrzejsze się robiło, a jemu było gorąco, twarz czerwona i krople potu po niej spływały. Jego duże, piwne oczy świeciły jakimś blaskiem złowrogim i gorączkowym.

Na koniec przyszli na Bugaj. Wiatr tu hulał swobodnie i cisza była wielka. Na ulicy rzadko można było spotkać przechodnia. Latarnie smutnie się paliły i miotane wiatrem rzucały drżące, chwiejące się światło na błoto uliczne i domy ubogie.

Za Julkiem szedł jak cień Franek i nic się nie odzywał. Przerażało go milczenie towarzysza, którym dotąd rządził.

W sieni domu, w którym mieszkał Władek Szczerbaty, nie spotkali nikogo. Maleńka latarka zawieszona u pułapu, źle oświecała ten korytarz długi i ciemny. Cicho tu było zupełnie. Skądś tylko, spoza jakichś drzwi rozlegał się monotonny głos matki usypiającej małe dziecko:

– A aa! kotki dwa, szare, bure, obydwa!

Ten dwuwiersz powtarzał się ciągle, mimo to dziecko nie usypiało, ale co jakiś czas rozlegał się płacz krzykliwy.

Julek zbliżył się do drzwi, prowadzących do mieszkania Władka Szczerbatego i, oddychając ciężko i głośno, począł nasłuchiwać. Ale teraz panowało tam milczenie. Władek nie śpiewał wcale pieśni nabożnej. Już Julek kładł rękę na klamce, gdy nagle się wstrzymał i przez chwilę stał nieruchomy, jakby się namyślał. Oczy mu się przy tym tak świeciły jak u wilka.

Nagle odsunął się od drzwi i stąpając jak można najciszej, wyszedł na podwórze. Był to plac duży, mający w głębi jakieś zabudowania. W drugim oknie mieszkania Władka świeciło się i czerwona płachta, mająca niby naśladować firankę wisiała tam. Od okna tego padał mętny blask na podwórze i na błoto grząskie, leżące na ziemi. Julek postąpił parę kroków i zatrzymał się, widocznie wahał się, potem zwrócił się do swego towarzysza i rzekł:

– Franek!

– Co?

– Spróbuj no, czy nie obaczysz przez okno, co się tam w izbie dzieje.

– Czemu nie!

Jednym skokiem znalazł się przy szybie, wdrapał się trochę na ścianę i przez uchyloną nieco firankę, zajrzał do wnętrza.

Widowisko musiało być ciekawe, bo patrzał dość długo, po czym zeskoczył na ziemię zręcznie i cicho i zbliżył się do drżącego teraz febrycznie Julka.

– No, co? Któż tam jest?

– A cóż, jest ci jakiś pan z brodą, jakaś poduszka mu siedzi na kolanach, całują się i ściskają, i jedzą kiełbasę, szynkę, ser, piwo sobie piją, aż miło.

– Siedzi mu na kolanach, całują się? – syknął Julek, nachylając się do chłopca i chwytając go za ramię tak silnie, że ten aż jęknął:

– Panie kataryniarz… co pan robi? Mówię, że się całują. I co komu do tego? Niby to poduszki nie są od tego, żeby je całować!

Mówiąc to, wyszczerzył zęby i śmiał się śmiechem przedwcześnie zepsutego dziecka. Małe, chytre oczka, wlepił w Julka z pewną obawą, a ten na pół nieprzytomny pytał gwałtownie:

– Jak wygląda ta kobieta, młoda?

– Juści, że młoda, czy ja ta wiem. Obacz pan sam.

Julek puścił chłopca, odetchnął ciężko, przetarł ręką czoło i w jednej chwili powziął postanowienie.

Szybko i sprawnie zdjął z pleców katarynkę i zbliżył się do okna. Wspiąwszy się na palcach, mógł przez to samo miejsce, co i Franek, dostrzec wszystko, co się we wnętrzu dzieje.

Tak! To była jego Orcia. Na stole paliła się lampa i oświecała ucztę suto zastawioną. Były bułki, serdelki, kiełbasa, ser, wódka w butelce do połowy wypróżnionej, szklanki pełne piwa. Na krześle przy stole siedział w swym szlafroku Władek Szczerbaty, w czerwonej czapeczce na głowie, różnymi paciorkami wyszywanej, zadowolony, dumny, z policzkami rubinowymi i świecącymi się, jakby je kto sadłem wysmarował. Od blasku lampy ryża jego broda gorzała jakby płomieniem. Na kolanach u niego siedziała Orcia, śliczna jak zawsze, różowa, o błyszczących oczach, uśmiechnięta, rozpromieniona i w chwili właśnie, gdy Julek zajrzał przez szybę, poczęła całować Władka.

Julek, ujrzawszy to, jęknął jakimś strasznym, nieludzkim głosem. Całym ciałem rzucił się na okno, które z trzaskiem, z brzękiem szyb lecących, wypadło i mąż-mściciel znalazł się na stole wśród butelek, które potrącone przez niego pozlatywały z łoskotem.

Pierwsza Orcia go spostrzegła. Zbladła jak płótno i z krzykiem zeskoczyła z kolan kochanka, wyciągając przed siebie białe ręce, jakby jakieś widmo odpychała od siebie.

Julek był straszny. Wpadając zatrzymał w ręku drewnianą podstawę pod katarynkę, sprzęt ciężki i okuty. Z dziką wściekłością podniósł tę straszną broń i spuścił ją z siłą na głowę kobiety.

Ta krzyknęła przeraźliwie, ręce podniosła do góry, krew ją oblała i padła jak długa. Władek, który na razie nie mógł się zorientować, co to znaczy, teraz spostrzegł niebezpieczeństwo i w jednej chwili wsunął się pod stół.

A Julek stał wciąż straszny, dziki, z krwawym narzędziem w ręku, nieprzytomny.

Wiatr, wpadając gwałtownie przez wybite okno, zgasił lampę i zrobiło się ciemno i cicho, jak w grobie.

Nagle za nieruchomym i nieprzytomnym Julkiem, ozwie się piskliwy głos:

– Panie kataryniarz, dymajmy!

Był to Franek, który począł ciągnąć Julka za połę surduta. Ten chwilowo natężoną energię utracił zupełnie. Dał się sprowadzić ze stołu i z okna.

– Ostudziłeś pan tę poduszkę? Hę, co? Śwarnieś ją pan ostudził. Ale tera nogi za pas. Nie przez sień, bo tera już ludzie latają, ale tędy. Tu je parkan, ja to znam i zaraz będziemy nad Wisłą, a potem, jazda na Pragę!

I ciągnąc za sobą bezwładnego Julka, zniknął z nim w ciemnościach nocy.

XXII

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Walery Przyborowski

Walery Przyborowski, pseudonim Zygmunt Lucjan Sulima (27 listopada 1845 – 13 marca 1913) – pisarz, historyk, brał udział w powstaniu styczniowym. Urodził się Domaszowicach koło Kielc, zmarł w Warszawie. Pochodził z ziemiańskiej rodziny o narodowych tradycjach.

Chodził do gimnazjum w Radomiu, jednak w wieku osiemnastu lat uciekł ze szkoły, żeby wziąć udział w powstaniu styczniowym. Walczył w oddziale Langiewicza. Po upadku powstania przez kilka miesięcy był więziony przez władze carskie.

Później studiował na wydziale filozoficzno-historycznym w Szkole Głównej w Warszawie. Podczas studiów rozpoczął pracę dziennikarską. Współpracował z wieloma czasopismami, między innymi z „Przeglądem Tygodniowym”, redagował też pismo „Chwila” w latach 1885-1886, gdzie przedstawiał program ugody z caratem, co nie było zbyt dobrze odbierane przez czytelników.

Po 1900 uczył historii w gimnazjum w Radomiu, gdzie był lubiany przez uczniów.

Jako pisarz debiutował w 1869 powieścią Hinda. Początkowo pisał powieści romansowe i kryminalne, np. Na mogile (1873), Czerwona skrzynia (1877). Opublikował też wiele powieści historycznych dla młodzieży np. Bitwa pod Raszynem (1881), Szwalożer Stach (1900), Szwedzi w Warszawie (1901), Upiory (1902), Noc styczniowa (1913), Rycerz bez skazy i trwogi (1913). Właśnie powieści historyczno-przygodowe, publikowane często pod pseudonimem Zygmunt Lucjan Sulima, przyniosły mu dużą popularność.

Jako historyk napisał książkę dla młodzieży Dzieje Polski do 1772 (1879) oraz kilka prac dotyczących powstania styczniowego, w którym się specjalizował.

Powieści Przyborowskiego nie przetrwały próby czasu, zresztą sam autor bardziej uważał się za historyka niż pisarza i do tej dziedziny swojej twórczości przykładał większą wagę. Niemniej jednak powieści kryminalne warte są przypomnienia. Wiele z nich nie zostało dotychczas wydanych w formie książkowej – publikowane były w odcinkach w gazetach małopolskich, pod koniec XIX w. Jedną z najtrudniej dostępnych w oryginale powieści jest wydane książkowo w 1891 r. Widmo na Kanonii.

Polecamy również

KLASYKI POLSKIE KRYMINAŁY

Kryminały przedwojennej Warszawy

Tom 1.

Marek Romański

, Mord na Placu Trzech Krzyży.

Tom 2.

Stanisław Antoni Wotowski

, Demon wyścigów. Powieść sensacyjna zza kulis życia Warszawy.

Tom 3.

Stanisław Antoni Wotowski

, Tajemniczy wróg przy Alejach Ujazdowskich.

Tom 4.

Stanisław Antoni Wotowski

, Upiorny dom w Pobereżu.

Tom 5.

Marek Romański

, W walce z Arsène Lupin.

Tom 6.

Marek Romański

, Mister X.

Tom 7.

Marek Romański

, Pająk.

Tom 8. pierwsza część.

Marek Romański

, Złote sidła.

Tom 8. druga część.

Marek Romański

, Defraudacja, druga część.

Tom 9. pierwsza i druga część.

Walery Przyborowski

, Widmo przy ulicy Kanonia.

Tom 10.

Antoni Hram

, Upiór warszawskich podziemi

Tom 11.

Kazimierz Laskowski

, Agent policyjny w Warszawie.

Tom 12.

Walery Przyborowski

, Tajemnica czerwonej skrzyni.

Tom 13.

Marek Romański

, Warszawski prokurator Garda.

Szpiedzy i agenci

Tom 1. Marek Romański, Miss o szkarłatnym spojrzeniu.

Tom 2. Marek Romański, Szpieg z Falklandów.

Tom 3. Marek Romański, Tajemnica kanału La Manche.

Tom 4. Marek Romański, Znak zapytania.

Tom 5, pierwsza część. Marek Romański, Serca szpiegów.

Tom 5, druga część. Marek Romański, Salwa o świcie.

Detektyw Piotr Vulpius

Tom 1. Marek Romański, Tajemnica małżeństwa Forster.

Tom 2. Marek Romański, Zycie i śmierć Branda.

Inspektor Bernard Żbik

Adam Nasielski

Tom 1, Alibi

Tom 2. Opera śmierci

Tom 3. Człowiek z Kimberley

Tom 4. Dom tajemnic w Wilanowie

Tom 5. Grobowiec Ozyrysa

Tom 6. Skok w otchłań

Tom 7. Puama E

Tom 8. As Pik

Tom 9. Koralowy sztylet i inne opowiadania

Najciekawsze kryminały PRL

Tom 1.

Tadeusz Starostecki

, Plan Wilka

Tom 2.

Zuzanna Śliwa

, Bardzo niecierpliwy morderca 

Tom 3.

Janusz Faber

, Ślady prowadzą w noc

Tom 4.

Kazimierz Kłoś

, Listy przyniosły śmierć

Tom 5.

Janusz Roy

, Czarny koń zabija nocą

Tom 6.

Zuzanna Śliwa

, Teodozja i cień zabójcy

Tom 7.

Jerzy Żukowski

, Martwy punkt

Tom 8.

Jerzy Marian Mech

, Szyfr zbrodni

Tom 9.

G.R Tarnawa

, Zakręt samobójców

Tom 10.

I. Cuculescu (pseud.)/Iwona Szynik

, Trucizna działa

Klasyka angielskiego kryminału

Edgar Wallace

Tom 1. Tajemnica szpilki

Tom 2. Czerwony Krąg

Tom 3. Bractwo Wielkiej Żaby

Tom 4. Szajka Zgrozy

Tom 5. Kwadratowy szmaragd

Tom 6. Numer Szósty

Tom 7. Spłacony dług

Tom 8. Łowca głów

Detektyw Asbjørn Krag

Sven Elvestad

Tom 1. Człowiek z niebieskim szalem

Tom 2. Czarna Gwiazda

Tom 3. Tajemnica torpedy

Tom 4. Pokój zmarłego

NOWE POLSKIE KRYMINAŁY

Kryminały Warszawskie

Wojciech Kulawski

Tom 1. Lista sześciu. 

Tom 2. Między udręką miłości a rozkoszą nienawiści.

Tom 3. Zamknięci

Tom 4. Poza granicą szaleństwa

Komisarz Ireneusz Waróg

Stefan Górawski

Tom 1. Sekret włoskiego orzecha

Tom 2. W cieniu włoskiego orzecha

Kapitan Jan Jedyna

Igor Frender

Tom 1. Człowiek Jatka - Mroczna twarz dwulicowa

Tom 2. Mordercza proteza

Tim Mayer

Wojciech Kulawski

Tom 1. Syryjska legenda

Tom 2. Meksykańska hekatomba

www.lindco.se

e-mail: [email protected]

lindcopl (facebook & instagram)

Tytuł oryginału:

Walery Przyborowski

Widmo przy ulicy Kanonia, Tom 2

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Lind&Co.

Wydanie I powojenne, 2017. Oparto na wydaniu z 1891 r.

Oryginał udostępnił Robert Dębski

Wspołpraca: Wydawnictwo CM, Warszawa

Projekt okładki: Studio Karandasz

Zdjęcia na okładce:    Artur Bogacki,  Dima Aslanian / Adobe Stock

Copyright © dla tej edycji: Wydawnictwo Lind & Co, Stockholm, 2021

ISBN 978-91-8019-141-8

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek