W tych szacownych murach - Marie O’Regan, Paul Kane, M.L. Rio, Olivie Blake - ebook
NOWOŚĆ

56 osób interesuje się tą książką

Opis

Urzekający i mroczny zbiór opowiadań napisany przez mistrzów gatunku Dark Academia (wśród nich Olivie Balke i M.L. Rio!). Mimo że charakteryzują się one podobną estetyką, każda z historii tworzy unikalny świat skrywający własne tajemnice. Bez względu na to, czy jesteś już wytrawnym znawcą i miłośnikiem nurtu Dark Academia, czy też dopiero zaczynasz swoją przygodę z jego mrocznymi klimatami, historie zebrane w tej antologii pozwolą ci zatracić się w intrygujących, niepokojących i rozpalających wyobraźnię światach prywatnych szkół i kampusów.

Droga studentko, drogi studencie! Właśnie zaczyna się rekrutacja!

Przeczytajcie, jak rozpustnego wykładowcę dosięga zemsta, poznajcie mroczną prawdę o zaginionym profesorze i przekonajcie się, jak zdradzona kochanka może odpłacić pięknym za nadobne podczas seansu spirytystycznego. A to zaledwie początek! Mamy tu jeszcze obrazoburczy romans, który przeradza się w obsesję, dwoje studentów odkrywających sekrety naukowca samotnika, okropności, do jakich dochodziło na mało znanym wydziale i krwawy rytuał inicjacyjny…

Dwanaście historii, dwanaście tajemnic, dwanaście mrocznych opowieści znakomitych autorów: Olivie Blake, M.L. Rio, David Bell, Susie Yang, Layne Fargo, J.T. Ellison, James Tate Hill, Kelly Andrew, Phoebe Wynne, Kate Weinberg, Helen Grant, Tori Bovalino. Całość zebrali i zredagowali Marie O’Regan oraz Paul Kane.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 373

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (8 ocen)
1
4
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału In These Hallowed Halls

First published in 2023 by Titan BooksA division of Titan Publishing Group Ltd.144 Southwark Street, London SE1 OUPtitanbooks.com

Wprowadzenie © Marie O’Regan i Paul Kane; Tysiąc okrętów © Kate Weinberg; Pytia © Olivie Blake; Urlop naukowy © James Tate Hill; Pies i królik © Kelly Andrew; Dom X © J.T. Ellison;Okrutne następstwa © Layne Fargo; Cztery pogrzeby © David Bell; Niepoznawalne rozkosze © Susie Yang; Weekend u Bertie © M.L. Rio;Profesor ontografii © Helen Grant; Fobos © Tori Bovalino; Grając © Phoebe Wynne

All rights reserved

Przekład Patrycja Zarawska: Wprowadzenie, Urlop naukowy, Pies i królik, Dom X, Okrutne następstwa, Cztery pogrzeby, Fobos, O autorach, O redaktorach

Jerzy Wołk-Łaniewski: Pytia, Niepoznawalne rozkosze, Profesor ontografii

Dariusz Żukowski: Tysiąc okrętów, Weekend u Bertie, Grając

RedakcjaJoanna Rozmus, Katarzyna Zegadło-Gałecka, Piotr Mocniak

KorektaPracownia 12A

Skład Martyna Potoczny

Produkcja Tomasz Brzozowski

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2024Wszelkie prawa zastrzeżone.

ISBN 978-83-67710-59-6

StoryLight, imprint Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

x.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

tiktok.com/insignis_media (@insignis_media)

Wprowadzenie

Marie O’Regan oraz Paul Kane

Dark Academia.

Jakie skojarzenia przywołują u ciebie te słowa? Tajemnicza, niepokojąca sceneria rozmaitych uczelni? Studenci, a czasami nauczyciele akademiccy narażeni na niebezpieczeństwa? Morderstwo? Magia? Duchy? Zakurzone księgi w starych bibliotekach? Tajemne stowarzyszenia, kulty i pradawne rytuały? Wszystko to, a może nic z tych rzeczy?

Jeśli dopiero wkraczasz na grunt tego typu literatury, W tych szacownych murach będzie dla ciebie idealnym miejscem do rozpoczęcia przygody. A jeżeli już jesteś fanem, sądzimy, że pokochasz opowiadania zamieszczone w tym zbiorze! W ciągu ostatnich kilku lat fenomen Dark Academii dosłownie eksplodował. Zjawisko podsycają media społecznościowe i kluby czytelnicze działające na platformach takich jak Tumblr czy Instagram, w których ludzie dyskutują o klasyce prozy i o nurcie gotyckim. Rozwinęło się to w podkulturę na własnych prawach, jeszcze większą popularność zyskując podczas pandemii i lockdownów – powiedzmy sobie szczerze, w tamtym czasie nie było zbyt wiele więcej do roboty poza oglądaniem filmów i czytaniem książek.

Tytuły takie jak Tajemna historia Donny Tartt, seria o Harrym Potterze oraz klasyka w rodzaju Portretu Doriana Graya Oscara Wilde’a czy opowieści o duchach M.R. Jamesa przygotowały grunt pod rozwój nurtu Dark Academia i były jego inspiracją, podobnie jak cieszące się popularnością filmy: Love Story, Stowarzyszenie Umarłych Poetów czySzkoła uwodzenia; nie wspominając już o nieco młodszych serialach, jak Księga czarownic (oparta na wspaniałych powieściach autorstwa Deborah Harkness), Seria niefortunnych zdarzeń czyGambit królowej – wszystkie one przyczyniły się do podsycenia tego płomienia.

Możesz więc sobie wyobrazić naszą radość, kiedy zostaliśmy poproszeni o opiekę redakcyjną nad tą antologią i zebranie kilku z najlepszych przykładów tego podgatunku literatury. Olivie Blake, autorka cyklu The Atlas, w swoim opowiadaniu Pytia przedstawia jakże aktualną i wyjątkową analizę społeczną zakorzenioną w naszych czasach, ale nawiązującą do przeszłości. M.L. Rio (autorka A jeśli jesteśmy złoczyńcami) w Weekendzie u Bertie przypomina o pułapkach i potencjalnych korzyściach związanych z tym, że znajdziemy się we właściwym czasie w niewłaściwym miejscu (a może należałoby powiedzieć: we właściwym miejscu w niewłaściwym czasie?).

J.T. Ellison, autorka takich powieści jak Good Girls Lie czyHer Dark Lies, oraz Tori Bovalino, która napisała The Devil Makes Three i Not Good for Maidens, pokazują naprawdę ciemne oblicze Dark Academii odpowiednio w opowiadaniach Dom X i Fobos. Z kolei Helen Grant (Ghost i Too Near the Dead), Layne Fargo (Temper i They Never Learn) oraz Kelly Andrew (TheWhispering Dark) wprowadzają czytelnika w niepokojącą osobliwość tej tematyki w utworach: Profesor ontografii, Okrutne następstwa orazPies i królik.

Kate Weinberg i James Tate Hill w opowiadaniach Tysiąc okrętów i Urlopnaukowy odsyłają do świata swych poprzednich książek (The Truants orazBlind Man’s Buff i Academy Gothic). David Bell, autor między innymi powieści Kill All Your Darlings i The Finalists, prezentuje skłaniającą do myślenia opowieść Cztery pogrzeby, która zostanie z czytelnikiem długo po zakończeniu lektury, podobnie jak opowiadanie Grając autorstwa Phoebe Wynne (Madam, The Ruins) z jego intrygującymi spostrzeżeniami. A do tego Susie Yang (White Ivy) i jej rozmyślania nad związkami, sekretami i pragnieniami zatytułowane Niepoznawalne rozkosze.

Znakomity zespół autorów piszących na najwyższym poziomie pokazuje pełen przekrój tematów i moc tego, co potrafi Dark Academia. Usiądź więc wygodnie w swoim ulubionym miejscu do czytania z ulubionym trunkiem, najlepiej w otoczeniu książek, i pozwól, by rozpoczęła się lekcja!

Marie O’Regan i Paul Kane

luty 2023

Tysiąc okrętów

Kate Weinberg

Z miejsca przy oknie rozciągał się doskonały widok na dziedziniec college’u. W tej chwili, skąpany w porannym blasku późnej jesieni, wyglądał wprost nierealnie pięknie. Kamienne płytki lśniły po nocnym deszczu, wysoka kolumna zegara słonecznego pośrodku placu rzucała wąski cień na okolony bluszczem łuk wejścia do portierni, a słońce odbite od miodowych ścian wapiennych budynków skąpało wszystko złotą poświatą.

Lorna ponownie związała poły śliskiego jedwabnego szlafroka (który, jako że należał do niego, był za długi i workowaty w ramionach), otuliła nim gołe nogi, po czym oparła się plecami o fałdy zasłony. Słyszała pogłos jego kroków na klatce schodowej. Zaraz dotrze do ciężkich drzwi wychodzących na dziedziniec, a ona usłyszy trzask, gdy się zamkną… A oto i on: przemierza rozległy plac długim, energicznym krokiem, szal w kolorze burgunda, który dostał od niej na urodziny, powiewa mu za plecami, ciemne włosy unoszą się przy każdym stąpnięciu.

Przyglądała się, jak przystaje, by postawić kołnierz czarnego płaszcza – może z powodu chłodu, a może taki miał kaprys. Ten płaszcz, a także pojedynczy kolczyk, obcisłe czarne dżinsy i sportowe buty składały się na jego styl. Żadna fajka, tweed czy sztruksowe marynarki z łatami na łokciach nie interesowały czterdziestoletniego, przystojnego doktora Chrisa Chase’a (przezywanego przez większość studentów „Buziaczkiem”, choć po ostatnim incydencie w jednym z uczelnianych pism wydrukowano artykuł z nagłówkiem określającym go mianem „Doktor Śmierć”).

Nawet widziany z lotu ptaka emanował pewnością siebie. Nic w jego posturze nie wskazywało na to, że oto nastał dzień sądu, że ważą się właśnie jego kariera oraz reputacja. „O nic się nie martwię”, powiedział i nachylił się, by pocałować ją na do widzenia, roztaczając zapach pasty do zębów i płynu po goleniu. Zacisnęła usta, zawstydzona swoim nieświeżym porannym oddechem i śladami wypitego wieczorem czerwonego wina na zębach. „Nic na mnie nie mają poza jakąś złośliwą plotką i absurdalnymi oskarżeniami zrozpaczonych rodziców. Biją do złej tarczy. Gdyby te stare pryki widziały to, co ja teraz widzę – składał drobne pocałunki między jej piersiami, a potem na szyi – to by mnie wylały, wpadły w kryzys egzystencjalny, a potem porzuciły żony i pracę.”

W tych okolicznościach seks był bez wątpienia lepszy, pomyślała Lorna. Miała wrażenie, jakby zaczęli ze sobą sypiać dziesięć dni, a nie dziesięć miesięcy temu. Po wczorajszej porażce obudzili się wczesnym rankiem (nigdy nie spali długo w jego gabinecie, miał tam w końcu tylko pojedynczą sofę) i leżąc obok siebie, ponownie przeanalizowali, co Chris powinien powiedzieć radzie. Że wcale nie wywierał presji – wręcz przeciwnie – na tego biednego, młodego człowieka, który, chociaż odznaczał się wielkim talentem, ewidentnie zabrał się do czegoś, co go przerosło, i ewidentnie miał problemy towarzyskie. Że stanowczo zaprzecza pogłoskom, jakoby wskutek jego postępowania ów wrażliwy młodzieniec czuł się na jego zajęciach bezwartościowy i nieprzystosowany. To przecież właśnie on, Chris, namawiał go do poszukiwania fachowej pomocy oraz zaproponował, by zrobił sobie dowolnie długą przerwę od studiów i czytał tylko dla przyjemności. Każdy college prowadzi własną politykę, powie tym starym prykom. Chciałby wręcz zauważyć, że college dobrze postąpi, jeśli poza wsparciem dla rodziny tego nieszczęsnego młodego człowieka oraz zadbaniem o ogólniejszą kwestię zdrowia psychicznego studentów mniej będzie się skupiać na mitach narosłych wokół jego własnych metod pedagogicznych, a bardziej na partykularnych interesach w łonie samej kadry wydziału, zadając sobie pytanie, kto może zyskać na skandalu wokół wykładowcy, który przez minione sześć lat rok po roku poprowadził więcej licencjatów obronionych na najwyższą ocenę niż ktokolwiek inny w dziejach uczelni.

Kiedy trenował swoją przemowę, Lorna usiadła na nim okrakiem i spytała, co się stanie w najgorszym wypadku, to znaczy jeśli uznają, że w jakiś sposób przyczynił się do samobójstwa tego chłopaka. Czy zrobi się z tego sprawa kryminalna – poczuła jak pod nią twardnieje – a jeśli tak, czy mogą ją powiązać z tym, co przytrafiło się tamtemu studentowi przed czterema laty? Gdy uniósł się lekko, żeby przyciągnąć Lornę do siebie, i wpił się palcami w jej ramiona, podnieciła się jego gwałtownością, której nie zaznała tak intensywnie, odkąd pieprzyli się po raz pierwszy.

Teraz, siedząc w fotelu przy oknie, zsunęła prawą dłonią lewy rękaw szlafroka i ostrożnie dotknęła jednego z siniaków. Był jasnofioletowy, purpurowy, a do końca dnia pociemnieje i nabierze ochrowego odcienia. Często miała takie ślady na ciele po seksie. Czy naprawdę to lubiła, tę jego brutalność – raz miała wrażenie, że pęknie jej żebro – czy może prowokowała go, bo podobało jej się, gdy tracił nad sobą kontrolę, oddawał władzę, stawał się kimś zupełnie innym od wszechmocnej postaci, za jaką starał się uchodzić podczas seminariów i wykładów? Od czasu do czasu zastanawiała się nad tym niezobowiązująco. Jak gdyby odpowiedź była interesująca, ale nie mogła wpłynąć na jej życiowe decyzje.

Po drugiej stronie dziedzińca Chris przystanął, by porozmawiać z jakąś dziewczyną o długich, ciemnych włosach. Zatrzymał się kilka kroków od wejścia do portierni, po przekątnej od miejsca, skąd Lorna na niego patrzyła. W sezonie zwykle kwitły tam róże. Nachyliła się, by lepiej widzieć, ale jeszcze zanim rozpoznała dziewczynę, już się domyśliła. Alicia Evans. Pierwszy rok anglistyki. Rok akademicki zaczął się ledwie trzy tygodnie temu, a ona już zasłynęła urodą w całym college’u: śniada i kształtna, w dżinsach biodrówkach obwieszonych bezużytecznymi łańcuszkami, w czerwonych cygańskich bluzkach o zbyt głębokich dekoltach jak na tę porę roku.

Lorna, studentka drugiego roku, już to wcześniej widziała: nagłe wzmożone zainteresowanie nowo przybyłymi, szybkie oceny, kategoryzacje i wreszcie ustalenie hierarchii według pewnego skomplikowanego równania. Uroda, inteligencja (uroda plus inteligencja punktowały najwyżej, następnie uroda, a sama inteligencja bywała raczej obiektem zainteresowania niż władzy seksualnej), a na koniec ta niesprecyzowana, mająca własną specyficzną wartość cecha, coś jak humor, prezencja czy charyzma, której nie dało się tak łatwo zaklasyfikować, a która sprawiała, że ludzie do ciebie lgnęli i zabiegali o twoją uwagę.

Jeszcze chwilę wcześniej Lorna zamierzała iść pod prysznic i zaaplikować sobie luksusową dawkę żeli i mydeł. Teraz tkwiła przy oknie i ich obserwowała, a jej oddech osadzał na szybie mgiełkę pary. Przypomniała sobie, jak po raz pierwszy poszła skorzystać z łazienki podczas seminarium, zanim zaczął się ich romans. Zaskoczył ją widok wielkiego, sięgającego podłogi lustra naprzeciw prysznica, które sprawiało prowokacyjne wrażenie, a potem otworzyła szafkę łazienkową i myszkowała w jego rzeczach. Kiedy dwa tygodnie później kochali się po raz pierwszy, Chris wsparł się ręką o kafelki, a ona oplotła go udami i w tym właśnie lustrze oglądała jego pracujące jak tłok pośladki, własne naprężone łydki oraz wodę spływającą między jego łopatkami.

Chris postawił torbę na bruku. Oparł się swobodnie o ścianę, jakby planował dłuższą pogawędkę. Co on robił? Do domu dziekana, gdzie miało się odbyć przesłuchanie, było piętnaście minut szybkim krokiem. Co takiego pilnego, do diabła, mogła chcieć z nim omówić Alicia po trzech tygodniach od rozpoczęcia zajęć? Albo on z nią? Lorna znów poczuła siniak nad łokciem i go nacisnęła. Dziesięć sekund, dwadzieścia. Nadusiła mocniej, ból promieniował na całe ramię. Jakieś trzy minuty później – przestała liczyć, by skupić się na bólu – Chris podniósł torbę i lekko pochylony do przodu, w takiej samej pozycji, w jakiej wszedł na ich pierwsze grupowe seminarium, podjął swój energiczny marsz.

– Vilia miretur vulgus. Czy ktoś mi powie, co to znaczy? I co to mówi o charakterze Shakespeare’a? O tym, jakim był człowiekiem?

Doktor Chase siedział w skórzanym fotelu obok biurka, kołysząc pióro między palcami.

Nie odezwało się żadne spośród sześciorga studentów siedzących po turecku na dywanie pod oknem. Wpatrywali się nerwowo w tytułową stronę poematu narracyjnego Wenus i Adonis , który mieli przeczytać przed seminarium. Większość z nich, w tym Lorna, zrobiło kilka stron notatek, przeczytało każdy przypis i przejrzało całe tomy krytyki literackiej. Nikt się jednak nie przejął kwiecistą dedykacją umieszczoną przed poematem. Po godzinie zajęć Lorna – początkowo zafascynowana doktorem tak jak reszta grupy – zaczęła odczuwać do niego antypatię. Odpowiedzi słuchał w chłodnym skupieniu, jakby nic nie mogło go zaskoczyć ani zrobić na nim wrażenia. „Nie jesteście bystrzy. No, może trochę. Jesteście bystrzy, ale nie oryginalni” – zdawała się komunikować każda z jego oschłych pochwał. Do samej siebie także czuła niechęć za to, jak bardzo chciała mu zaimponować i z jakim zacięciem wysilała teraz mózg, by odkopać szkolną łacinę i uliczny włoski, którego trochę podłapała, pracując przez rok na Sycylii jako kelnerka. Miałaby przesrane, gdyby uniosła rękę jak jakaś ósmoklasistka, dlatego zaczęła od chrząknięcia, które głośno wybrzmiało w panującej ciszy.

– Vulgus, jak mi się wydaje, znaczy „pospolity lud” – powiedziała powoli. – A miretur… zgaduję, ale to chyba jakaś forma czasownika „podziwiać”.

Spojrzenie spokojnych, zimnych oczu zwróciło się na nią i doktor niemal niezauważalnie skinął głową.

– A vilia, pani Clay? – zapytał. – Proszę nam powiedzieć, co znaczy vilia. A zarazem co młody Will Shakespeare sobie myślał, gdy stwierdził, że właśnie ten cytat z Miłostek Owidiusza powinien się pojawić na pierwszej stronie jego pierwszego wydanego dzieła.

Lorna wytrzymała jego spojrzenie, czując, że się rumieni. Przez moment miała wrażenie, jakby leżała na stole operacyjnym pod bezlitosnym światłem jaskrawej lampy, a chirurg badał ją niczym zbiór ruchomych części.

– Szkoda… – mruknął i odwrócił wzrok. Następnie powiedział do grupy: – Vilia znaczy „śmieci”. A zatem „pospolity lud”, jak to podręcznikowo ujęła pani Clay, choć sam wolałbym powiedzieć „tłuszcza” albo „masa”… „Tłuszcza podziwia śmieci”. Dlaczego waszym zdaniem trzydziestoletni Shakespeare napisał coś takiego swojemu patronowi?

Chłopak o włosach do ramion, okrągłej twarzy i zadartym nosie podniósł rękę.

– Z fałszywej skromności?

Chris Chase ledwie zaszczycił go spojrzeniem.

– Ktoś inny? Nikt? Rozczarowujecie mnie.

Znów spojrzał na Lornę.

Wzruszyła ramionami.

– Zdjęła go trema przed publikacją?

Uśmiechnął się niespodziewanie.

– Bliżej. Od samego początku wyczuwamy w nim cynizm, może nawet mizantropię. Intelektualne i moralne zadufanie. Shakespeare słynie jako wielki humanista, geniusz empatii, który rozumie dolę zwykłego człowieka co najmniej równie dobrze jak wykształconego arystokraty. Ale może powinniśmy zakwestionować tę deifikację jego osoby. – Doktor Chase odchylił się w fotelu, oparł kostkę stopy na kolanie i zaczął się bawić sznurówkami sportowego buta. – Może wielki dramaturg starannie spreparował własną pisarską maskę? Może przypominał znakomitego, ale cynicznego twórcę w rodzaju tych z dzisiejszego Hollywood, którzy dobrze wiedzą, jak konstruować poruszające pejzaże emocjonalne, choć sami pozostają na nie obojętni? Krótko mówiąc, wyrzućmy do kosza wszystkie założenia na temat Shakespeare’a. Wyzbądźmy się wszelkich sentymentów i podejdźmy do tego tekstu jak do każdego innego.

– I co sądzisz? – spytał Lornę chłopak z włosami do ramion, gdy po zajęciach szli schodami na dół.

– Kupa bzdur – odparła, zaskoczona żarliwością we własnym głosie. – Atencyjne głupoty, niby takie w kontrze. Nie rozumiem, czemu wszyscy tak się rozpływają nad jego zajęciami.

Mimo to w następnych dniach wciąż przypominała sobie chłodne, oceniające spojrzenie doktora. W stołówce przyłapała się na tym, że mimowolnie zerka ku stołowi kadry, licząc, że może go zauważy.

Tydzień później, kiedy siedziała w barze i czekała na koleżankę, zagaiło do niej trzech studentów anglistyki z trzeciego roku, każdy pod krawatem, z cofniętą żuchwą i mocno nażelowanymi włosami.

– Masz ochotę na drinka? Ponoć jesteś nową ulubienicą Buziaczka.

– Małe szanse – odpowiedziała natychmiast. – To znaczy drinka chętnie, ale co do… doktora Chase’a…

– Obawiam się, że to prawda – wtrącił drugi, z żuchwą jeszcze mniej wydatną niż u pozostałych. Miał duże, lekko wyłupiaste oczy, a nad nimi kosmyk starannie utrefionych blond włosów. – Jesteś jego nową Heleną Trojańską.

Pokręciła głową.

– To absurdalne.

– Wybiera sobie kogoś co roku. A ty zapunktowałaś nawet wyżej niż ta rok temu. Powiedział nam: „Miejcie oko na Lornę Clay”. Tysiąc okrętów. Nie ma głupich.

Lorna spuściła nogi z parapetu, trafiając bosymi stopami w chłodny grzejnik, i popatrzyła na okrągły dywan, gdzie siedzieli tamtego dnia, zanim seminaria grupowe zmieniły się w indywidualne. Wtedy, na samym początku studiów, nie wiedziała, jakie to niezwykłe, kazać studentom siadać na podłodze. Być może podobało mu się, że uczniowie gromadzą się u jego stóp. Czuł się jak współczesny Sokrates dzielący się wiedzą. Znów spojrzała przez okno na opustoszały już dziedziniec.

Zwykle wychodziła z gabinetu jako pierwsza, więc teraz dziwnie się czuła, będąc w nim sama.

Prysznic nie dał jej przyjemności, jakiej oczekiwała. Może w końcu zaczynała się denerwować perspektywą przesłuchania i tym, co go tam spotka, a może ogarniały ją podejrzenia albo paranoja na punkcie Alicii Evans – w każdym razie nagle poczuła zaniepokojenie, jakby zbliżał się jakiś przełom. Dopiero gdy przed zaparowanym lustrem czesała mokre włosy i zauważyła nożyczki wciąż leżące na skraju umywalki, spojrzała w dół do kosza na śmieci i pomyślała o minionej nocy.

Obudziła się w ciemności, gdy poczuła, że ją dotyka.

Była rozespana, ale on w kilka chwil ustawił ją w pozycji, którą lubiła najmniej, i wszedł w nią od tyłu, kładąc jej dłoń na plecach. Podskakiwała w rytm jego ruchów z twarzą kilka centymetrów od poduszki. Nagle wśród jego stęknięć wyraźnie usłyszała mechaniczny trzask i szum silniczka.

Nie zareagowała aż do chwili, gdy doszedł. Być może jej obecny niepokój wzmagało wspomnienie tamtej sytuacji. Pozwoliła, by szczytował, choć jej własne pożądanie wyłączyło się, jakby ktoś nagle wyrwał wtyczkę z gniazdka. Później spytała go, co to był za dźwięk. W półmroku uśmiechnął się z zakłopotaniem i podniósł z podłogi obok łóżka aparat fotograficzny, polaroid.

– Wyglądałaś tak seksownie. Myślałem, że to cię jeszcze podkręci – odparł. Wydawał się zawstydzony, kiedy włączyła światło, by przyjrzeć się zdjęciu, temu upokarzającemu kadrowi. – Poniosło mnie. Powinienem był spytać.

– To prawda – powiedziała Lorna, zabierając zdjęcie, i pomyślała, że „poniosło mnie” raczej nie dotyczy sytuacji, kiedy przed seksem specjalnie kładzie się pod ręką aparat.

Kiedy zasnął, nie mogła się uspokoić. Wstała, wzięła nożyczki z jego biurka, poszła do łazienki i w chłodnym świetle żarówki pocięła zdjęcie na małe kawałeczki, które wsypała do kosza jak konfetti. A teraz wycierała się i ubierała, patrząc, jak para znika z lustra. Na biurku Chris jak zawsze miał bałagan. Sterty prac, jedne ocenione, inne nie. Wydruki. Książki. Gdzieś na tym blacie była praca Alicii Evans, pierwsza, którą mu wręczyła. Zastanawiała się, czy ją także zaprosi do gabinetu, żeby omówić tekst.

– Czy wiesz, dlaczego cię poprosiłem? – spytał doktor Chase.

Wtedy też była późna jesień, zimny, mglisty dzień. W zeszłym roku nie było żadnego babiego lata.

Lorna wzruszyła ramionami, wciąż najeżona po poprzednim seminarium, chociaż teraz zachowywał się całkiem inaczej. Siedział z podciągniętymi rękawami bluzy i zmierzwionymi włosami, jak gdyby zrzucił maskę, którą przed paroma tygodniami przybrał na czas zajęć, i odczuwał ulgę aktora za kulisami.

– Pewnie dlatego, że moja praca jest bardzo dobra albo bardzo zła – odparła.

Zaśmiał się.

– Sensowny domysł. Ale w gruncie rzeczy ani jedno, ani drugie. – Nachylił się. – To, co ci zaproponuję, może ci się nie spodobać. Wszystko zależy od ciebie.

Lorna wpatrywała się w niego. Czy on zamierza zaproponować jej seks? Poznała jego reputację i może nawet czuła, że coś ich do siebie ciągnie… Ale to byłoby tak boleśnie bezpośrednie.

– Argumentacja w twojej pracy – powiedział, podnosząc kartki z jej esejem – jest trochę chaotyczna i niejasna. Mało zdyscyplinowana. Ale… – zawahał się – jest w niej też coś wyjątkowego. Coś takiego, że gdy ją czytałem, aż usiadłem prosto w fotelu. Widać, że nie zapożyczałaś cudzych idei. Że napisał to ktoś, kto myśli na swój własny sposób i wynajduje połączenia faktów, które innym nie przychodzą do głowy. Poczułem się nawet… cóż, powiem ci… – uśmiechnął się, stukając kartkami o brzeg biurka – odrobinę zazdrosny.

Mrugnęła, niepewna, co powiedzieć. Rzecz jasna jego słowa brzmiały bardzo pochlebnie. Jeśli trzecioroczniacy w barze się nie mylili, doktor Chase szukał nowego romansu. Wiedziała, że ma żonę, która pracuje na innej uczelni, że jest uważany za kobieciarza i że miewa romanse, na co wskazywało jego przezwisko. Ale wyczuła też, że mówi szczerze.

Na sposób interpretacji sonetów wpadła w środku nocy, niemal we śnie. Wydał jej się tak jasny i oczywisty, że chociaż już napisała pracę, którą zamierzała oddać następnego dnia, nie spała do wczesnych godzin porannych, tworząc nową wersję, a gdy kończyła, wokół krawędzi rolety okiennej różowiał już świt.

– Wielu ludzi twierdzi, że po okresie bardzo wytężonej pracy potrzebnej, żeby dostać się na ten uniwersytet, warto trochę wyluzować i przez trzy kolejne lata skupić się raczej na przygotowywaniu się do życia. Chodzić na dodatkowe zajęcia. Spotykać z ludźmi. Odnaleźć siebie. – Przesunął dłonią po włosach. – Ale jeśli chcesz iść na całość, wytężać mózg do granic możliwości, znaleźć się w pierwszej dziesiątce… Mogę ci w tym pomóc. – Uśmiechnął się i położył jej pracę między nimi niczym tekst umowy. – I nie mówię o łamaniu żadnych zasad.

Lorna zważyła wszystkie za i przeciw. Dziwny, perwersyjny pociąg, który do niego czuła. Jej priorytety. To, jak mógł jej pomóc i na czym miałaby polegać wymiana. Spojrzała na jego lewą dłoń spoczywającą na kolanie. Rozsunięte, mocne palce, wąską złotą obrączkę. Potem uniosła wzrok i popatrzyła mu prosto w oczy.

– A kto twierdzi, że w łamaniu zasad jest coś złego?

Przejrzała stertę papierów na biurku. Nie szukała niczego konkretnego, lecz ten dziwny niepokój, to mrowienie, jak wtedy, gdy budzisz się ze snu, wiedząc, że zdarzyło się coś złego, tylko nie potrafisz sobie przypomnieć co, podsyciło w niej ochotę, by zadziałać, złamać reguły. Przeglądanie jego rzeczy było zakazane, bardzo strzegł swojej pracy.

W większości leżały tam eseje, niektóre ocenione, inne nie. Przesuwała wzrokiem po zadrukowanych stronach, szukając jego komentarzy. Małe ptaszki oznaczające, że jakiś fragment mu się spodobał, uwagi na marginesie: „rozwiń”, „wyjaśnij”, „przemyśl to!”. Podsumowania na końcu – nijakie albo wnikliwe. Poczuła krótką falę satysfakcji, gdy znalazła pracę Alicii Evans i przeczytała ocenę: „4+. Zbyt wiele parafraz cudzych idei. Przyjrzyj się uważnie tekstowi źródłowemu i dojdź do własnych wniosków”.

Może nie był tak niestały, jak podejrzewała. Może to jej nie należało ufać.

Jeszcze więcej wydruków prac studentów pierwszego roku z jej własnego konwersatorium. Chryste, ale on się musi nudzić, prowadząc co roku te same zajęcia. Nic dziwnego, że szuka wrażeń gdzie indziej. Znalazła stronę ze swojej własnej rozprawki o sonetach i gdy zaczęła czytać, ogarnęła ją przyjemność obcowania z tym płynnym wywodem i świeżym pomysłem.

Podczas kolejnego spotkania pomógł jej poprawić tekst. Omawiając go, wypili butelkę czerwonego wina i zaczęli kolejną. Ujął jej ideę w słowa i rozpracowywali ją, oszołomieni alkoholem i inspirującymi refleksjami, aż Lorna przepisała cały esej, dzięki czemu nadal był jej, tylko lepszy. Tamtej nocy skończyli w łóżku.

A teraz, prawie rok później, praca leżała na jego biurku.

Dopiero gdy zaczęła szukać następnej strony, próbując rozpoznać ją po sposobie formatowania tekstu, zdała sobie sprawę, że coś jest nie tak. Wyglądał inaczej. Miał większe marginesy. Przypisy wykonano malutką, fachową czcionką, jakiej sama nigdy nie używała.

Wilgotniejącymi dłońmi przegrzebywała papiery, aż znalazła pasującą stronę tytułową. A także spis treści zawierający dwanaście esejów różnych autorów, w tym, pod numerem 11:

Masochizm pożądania. Ucieczka od „ja” w Sonetach Shakespeare’a, Dr Christopher Chase

Jej praca. A co najwyżej ich wspólna. Na samym dole tkwił liścik mówiący, że korektę szpaltową należy zatwierdzić do 22 października.

Czyli ponad tydzień temu.

Aparat fotograficzny nadal był przy łóżku, tam, gdzie go zostawiła ostatniej nocy. Podniosła drugie, leżące obok zdjęcie, spojrzała na nie i wsunęła do tylnej kieszeni dżinsów. Po raz ostatni rozejrzała się po pokoju, po czym zostawiła klucz na biurku – na własnej pracy – i wyszła, zatrzaskując za sobą drzwi.

Okrążyła dziedziniec, mijając czubek cienia rzucanego przez kolumnę zegara słonecznego, który tymczasem przesunął się odrobinę po kamiennych płytkach.

W portierni spytała, czy znajdzie się jakaś koperta.

– Właściwie to nie powinienem – odparł Greg zza okienka, trochę nachmurzony. Należał do tych pyzatych, brzuchatych facetów w późnym wieku średnim, których, jeśli zmrużyć oczy, można by sobie wyobrazić w roli siedmiolatków z kieszeniami wypchanymi garściami kradzionych słodyczy. – Ale niech będzie – dokończył, wręczając jej brązową kopertę z podwójnym zamknięciem. – W drodze wyjątku.

– Którą przegródkę ma dziekan? – spytała Lorna.

– Tę tutaj – powiedział Greg. – Albo sam mu to mogę przekazać. Po lunchu mamy spotkanie.

– Naprawdę pan może? – zapytała, spoglądając na zdjęcie. – Super.

Zrobiła je w nocy po zniszczeniu poprzedniego. Gdy wróciła z łazienki, Chris chrapał cicho, śpiąc snem zaspokojonego mężczyzny. Położyła się przy nim, nasunęła sobie jego lewą rękę na pierś, uniosła aparat tak wysoko, jak zdołała, i nacisnęła przycisk. Nawet błysk flesza go nie obudził.

Nieźle wyszło w tych ciemnościach, pomyślała teraz, stojąc w portierni. Chrisa nie dało się z nikim pomylić. Jej zresztą też nie, ale tym się nie przejmowała. Jej nie wyrzucą. Mało tego, będą się przed nią płaszczyć. Zrobią wszystko, czego sobie zażyczy, żeby tylko nikomu o niczym nie powiedziała.

Ostrożnie wsunęła zdjęcie do koperty, zakleiła ją, a na odwrocie napisała swoje imię i nazwisko oraz numer telefonu.

Następnie posłała Gregowi wielki uśmiech i podała mu kopertę.

– To naprawdę miło z pana strony. Byłoby wspaniale, gdyby dziekan dostał to jeszcze dzisiaj.

A potem przemaszerowała pod arkadami i wyszła na ulicę, miedziane liście grubą warstwą pokrywały chodnik.

OD AUTORKI

To opowiadanie jest prequelem mojej powieści The Truants (Wagarowicze). Relacjonuje pewne formacyjne wydarzenie z życia Lorny Clay, wykładowczyni anglistyki, która inspiruje grupkę studentów na pierwszym roku studiów na brytyjskiej uczelni, lecz także budzi w nich niebezpieczną obsesję. W opowiadaniu Tysiąc okrętów Lorna sama jest jeszcze studentką. Myślę o tym tekście jak o historii jej początków, historii, która ukazuje jej niebywały talent, stosunek do prawdy, seksu i władzy oraz zamiłowanie do łamania zasad.

Pytia

albo Panny Apokalipsy: Proroctwo i obsesja w technomantycznych kręgach delfickich elit

Olivie Blake

Pytanie: Pani Thorn…

Odpowiedź: Pani doktor Thorn.

P: Oczywiście, pani doktor Thorn, proszę mi wybaczyć. Nazywam się Lucas Girard i jestem adwokatem z kancelarii Selden, Merriman i Girard. Reprezentuję pozwanego. To zeznanie pod przysięgą, w ramach którego będę zadawał pani pytania, pani zaś musi odpowiadać na nie zgodnie z prawdą. Co prawda nie ma tu sędziego, ale jest to oficjalna procedura prawna i obowiązuje panią ten sam prawny obowiązek mówienia prawdy, całej prawdy i tylko prawdy. Czy jest to dla pani zrozumiałe?

O: Tak jest.

P: Doskonale. Proszę się nie niepokoić. To nie jest dochodzenie kryminalne. Nikomu się tu nie wymierza kary. Po prostu chcielibyśmy zrozumieć okoliczności, w jakich została pani zaangażowana w wydarzenia z 15 stycznia. I proszę pamiętać, że będzie pani miała sposobność przeczytać złożone zeznanie i poprawić wszelkie omyłki, nim zostanie ono przedłożone sądowi.

O: Nie przewiduję żadnych omyłek, mimo to dziękuję.

P: Pani doktor, informuję panią o tym w ramach standardowej procedury. Czy możemy zaczynać?

O: Tak.

P: Doskonale. Proszę podać do protokołu swoje imię i nazwisko, wiek oraz zawód.

O: Doktor Tai Thorn. Mam dwadzieścia dziewięć lat i jestem psychologiem klinicznym.

P: Od jak dawna prowadzi pani praktykę psychiatryczną?

O: Nie prowadzę.

P: Słucham?

O: Nie prowadzę praktyki psychiatrycznej. W chwili przybycia do Delf dopiero co obroniłam doktorat z psychologii.

P: Rozumiem. Od jak dawna miała pani doktorat, gdy otrzymała pani zaproszenie na wydział Delfickiego Instytutu Technomancji?

O: Od trzech miesięcy. I ściśle rzecz ujmując, nie należałam do kadry wydziału – przysługiwały mi wydziałowe przywileje, nigdy jednak nie prowadziłam żadnych zajęć. Nie jestem technomantką, tylko normikiem.

P: Rozumiem, dziękuję za wyjaśnienie. Czy Delfy często zatrudniają psychologów dla swoich studentów?

O: Nie. Delfy… nie są dla ludzi takich jak ja. Czy też, jak zakładam, pan. Z początku zaskoczyło mnie, że wynajęli prawnika. Oczywiście, gdy dłużej się nad tym zastanowiłam, zrozumiałam, że ma to głęboki sens. Ale w pierwszej chwili założyłam, że to wszystko ma charakter bardzo, wie pan, skryty.

P: Zapewniam panią, że jestem nad wyraz dyskretny.

O: Ha. Jasne. No cóż.

P: Jak zatem trafiła pani do Delf? Skoro zazwyczaj nie potrzebują psychologów.

O: To oni mnie znaleźli. Czy będziecie też rozmawiać z doktor Ellen Leith?

P: W tej chwilii, pani doktor, nie mogę ujawnić tych informacji.

O: Chcę tylko zwrócić uwagę na fakt, że nie jestem tu jedyną anomalią. Ellen specjalizuje się w literaturze historycznej i pojawiła się tego samego dnia co ja.

P: Pani doktor, jeśli nie ma pani nic przeciwko, byśmy wrócili do tematu pani, to przyznam, że osoba, która zdobyła tytuł zaledwie trzy miesiące wcześniej może się wydawać stosunkowo… niedoświadczona.

O: Oj, tak, zdecydowanie. Ellen w swojej dziedzinie doszła na sam szczyt, więc to, że ją zaproszono, mogłam zrozumieć. No, powiedzmy. Ale jeśli chodzi o mnie, to już od pierwszego dnia panowało przekonanie, że nie miałam prawa się tam znaleźć, co wiele osób przy licznych okazjach jasno dawało mi do zrozumienia.

P: Czy obecnie ma pani jakieś podejrzenia co do natury decyzji o pani zatrudnieniu?

O: Czy z punktu widzenia prawa tak można? Chodzi mi o to pytanie. Bo, wie pan, mam wrażenie, jakby mi pan coś sugerował.

P: To nie jest proces, pani doktor, a jedynie rozpytanie w celu ustalenia pewnych faktów. Chciałbym po prostu wiedzieć, w jakim celu, jeżeli nie dla świadczenia usług psychiatrycznych, zaproszono panią do Delf.

O: A, to żadna tajemnica.

P: Tak?

O: Tak. To akurat zajebiście, kurwa – przepraszam, czy wolno mi przeklinać? Tak czy siak, chciałam powiedzieć, że to naprawdę proste. Posłali po mnie, bo musieli.

P: A to dlaczego?

O: Zdaje pan sobie sprawę, że Delfy nie bez powodu nazwano na pamiątkę wyroczni delfickiej, prawda? To na dobrą sprawę kult, który funkcjonuje wokół magicznego superkomputera, który skonstruowali, aby przepowiadać przyszłość.

P: Co oznacza…?

O: Co oznacza, że to, co się przydarzyło Serenie Li – bo domyślam się, że z tego powodu tu teraz jesteśmy – jest skutkiem porażającego zbiorowego urojenia. Całych wieków samoumacniającego się przesądu. Zna pan zdanie Einsteina, że „nauka bez religii jest ułomna, religia bez nauki jest ślepa”?

P: Owszem, kiedyś słyszałem.

O: Wobec braku prawdziwej wiary – takiej, co popycha ludzi do czynienia dobra albo przynajmniej do odczuwania bojaźni – Delfy miały Pytię. Gdyby Pytia powiedziała każdemu z tej zgrai technomantów, że ma połknąć truciznę, to co do jednego by ją połknęli. Gdyby Pytia kazała im spalić wszystko doszczętnie, toby to zrobili. Gdyby Pytia orzekła, że no dobrze, Sereno Li, ale pora umierać…

P: Wróćmy jednak do tego, jak panią wezwali.

O: Pan mnie nie słucha? Zatrudnili mnie w Delfach, bo tak im kazała Pytia.

P: I to wszystko?

O: Owszem. To wszystko.

Delfy rekrutują wyłącznie spośród najlepszych uniwersytetów na świecie, co zakrawa na ironię, skoro żaden z delfickich technomantów z natury nigdy nie trafia na uniwersytet. Ze wszystkich osób, które spotkałam podczas tych sześciu miesięcy w Delfach, dyplomy uczelni miałyśmy tylko Ellen i ja. No i Laurence. Ale Laurence był pod bardzo wieloma względami nietypowy.

Tak czy owak, z tego, co wiem, Delfijczycy zazwyczaj pozostają stłumieni przez okres studiów – najczęściej są studentami Oksfordu, Harvardu bądź MIT, zdarza się też Zurych, Monachium oraz garstka uniwersytetów z Chin, Singapuru i Hongkongu. Warto zaznaczyć, że moje imię w zanglicyzowanej formie brzmi na wskroś angielsko. W bezpośrednim kontakcie o wiele częściej mylnie brano mnie za kogoś z grona studentów z zagranicy, mimo że miałam przecież szczęście chodzić do jednej z tych szkół. Studiowałam na dużym, postępowym uniwersytecie publicznym w Los Angeles, co dla niektórych stanowiło prawdziwą plamę na mojej reputacji. Przede wszystkim dla Archambaulta, ale niekiedy również dla Laurence’a. Pytii, rzecz jasna, to nie przeszkadzało.

Kolejny paradoks polega na tym, że pomimo istnej obsesji na punkcie technologii, tudzież – ściślej rzecz ujmując – przyszłości, Delfy niesamowicie powoli dostosowują się do zachodzących zmian. Na etapie studiów ich członkowie zwykli pozostawać stłumieni, ponieważ aż do pierwszej dekady nowego tysiąclecia większość technomantów nie byłaby w stanie odkryć własnych zdolności bez dostępu do zasobów, jakie posiadały jedynie największe uniwersytety. Dziś byle berbeć bez problemu radzi sobie z obsługą iPada. No więc rozumiesz. Mam wrażenie, że w całym tym procesie dałoby się to i owo udoskonalić. Albo i nie. To naprawdę nie jest moja działka. Tak czy inaczej, większość studentów na początku szkolenia z technomancji ma dwadzieścia jeden czy dwadzieścia dwa lata, a pod koniec bliżej im do trzydziestki. Rzecz jasna, to, że je ukończą, wcale jeszcze nie oznacza, że odchodzą.

Gdybym miała podsumować ich kampus jednym słowem, to chyba powiedziałabym, że jest sielankowy. Choć nie, raczej majestatyczny. Znajduje się daleko, naprawdę daleko na północy, gdzie ludzie są dość nieprzyjemni – to po prostu ich sposób na przetrwanie. Purytański charakter Nowej Anglii jest w nich naprawdę głęboko zakorzeniony, co w moim odczuciu wiąże się z surowością tamtejszych zim. W zimowe miesiące kampus wygląda niesamowicie pięknie, trochę jak cudowne, nieprzystępne i zimne kobiety. Aczkolwiek ja sama zawsze już będę nosić utrwalony w pamięci obraz tego, co zobaczyłam, gdy po raz pierwszy ujrzałam Delfy – uczelnianą idyllę z gotyckimi wieżyczkami i zielenią pnączy, szelest jesiennego listowia poruszanego podmuchami przyjemnie ciepłego wiatru. Jak sobie wyobrażam, kampus Delf jest dostatecznie okazały, by sprawić, że taki dobrze zapowiadający się technomanta przymknie oko na wstrząsające nim niespokojne fale małostkowych rywalizacji i nużących skandali, na dyskretne bankiety wiecznie zakochanej w sobie gromadki, zażywającej w mikrodawkach anglofilię i Adderall, aby tylko cokolwiek poczuć. W dniu, kiedy tam się zjawiłam, Delfy miały już na koncie świeży zgon, acz nie można powiedzieć, by na pierwszy rzut oka dawało się odczuć rozkładającą instytucję zgniliznę. Wieżyczki mogą rzucać cień, lecz bluszcz w dalszym ciągu wije się tak samo.

W tym miejscu uprzedzę, że nie mam w sobie ani krztyny technomancji. Nie dysponuję choćby ułamkiem umiejętności, jakie posiadała Serena Li, a moja biegłość i wiedza wyraźnie ograniczają się do poziomu wymaganego, bym radziła sobie z własnym laptopem. Nie jestem wcale pewna, czy byłabym w stanie poprowadzić teslę, która, o ile wiem, jest w zasadzie jednym wielkim komputerem. Od zawsze miałam w sobie coś w rodzaju błędu, dlatego właśnie specjalizuję się w kognitywnej terapii behawioralnej. Badam ludzi, a nie maszyny.

Lecz dla Pytii zrobiłam wyjątek.

Z mojej perspektywy technomacja polega na połączeniu języka programowania, no wiesz, systemu dwójkowego i tak dalej, z jakimś bardziej tajemniczym urokiem. Przyglądanie się temu było niczym śledzenie przyrządzania eliksiru – widzisz, jak iskierka magii, eteru czy czegoś w tym rodzaju spada na sam kod niczym miód z otwartej rany. Ze szczególnym wdziękiem swe umiejętności prezentowały Olimpijki. Pisały kod w Pythonie, co jakiś czas przystając jednak, by wprowadzić runę (o ile wiem, pochodzenia greckiego, bo co jak co, ale o estetykę to w Delfach dbają), z której następnie wyczarowywały kolejną rzekę kodu, tak jakby otwierały jakieś drzwi, jakiś skarbiec czy coś. Patrzyło się na to z zafascynowaniem, lecz widać było, jakie musi to być wyczerpujące dla technomantki, która zostawiała w tym procesie cząstkę samej siebie. Z czasem zdałam sobie sprawę, jakie to było proste, ot, podpalenie myśli i krwi, by wytworzyć jakąś pierwotną iskrę wrażliwości. Zdaje się, że w mniej kontrowersyjny sposób określa się to inteligencją. Mam jednak sprzeczne uczucia, więc nazwijmy to życiem.

Wszyscy technomanci mają tatuaże – u Laurence’a zauważyłam je od razu, bo chodził z podwiniętymi rękawami i cały czas się czymś ekscytował, przy czym najczęściej chodziło o mnie – lecz Olimpijki miały ich więcej. Zwłaszcza u Sereny runy sięgały aż do bicepsa, snuły się strumykami drobnych hieroglifów, które świeciły, gdy stukała w klawiaturę. W miejscach publicznych zakrywała ramiona. Co ciekawe, słyszałam, że to samo robiła studentka, która zmarła rok wcześniej, choć domyślam się, że z odmiennych powodów.

Pewnej nocy, kiedy trzeci czy czwarty raz oznajmiłam Laurence’owi, że nie powinniśmy się już spotykać, powiedział mi, że Pytia w tej czy innej postaci istnieje od ponad dwustu lat, począwszy od wojny o niepodległość. Tak się składa, że Nową Akademię – jeśli nie wspominałam, akademia działa w ramach Delf, której zadaniem jest utrzymanie Pytii, że tak powiem, przy życiu, choć to akurat kontrowersyjne określenie, zważywszy na okoliczności – tak czy siak, Nową Akademię założyli ci sami Ojcowie Założyciele, którzy napisali Deklarację Niepodległości i posiadali niewolników (jedno z drugim się nie łączy, po prostu lubię wspominać o tym obok siebie). Założyciele Delf byli też deistami, co z punktu widzenia teologii jest trochę jakby wymówką. Choć odnoszę wrażenie, że wiara w boga, który pomimo swej wszechmocy postanawia powstrzymać się od ingerencji, pozwala zrozumieć, jak Delfy pogodziły się ze świadomością, że bycie wybrańcem i bycie dupkiem bynajmniej się wzajemnie nie wykluczają, zaś nadużywanie wspomnianej wszechmocy nie oznacza dla takiego kogoś istotnego potępienia. (Pytia zdawała się szczególnie zaniepokojona naturą grzechu, lecz wytłumaczyłam jej, że w prawdziwym życiu rzadko kiedy zdarza się, by kogoś trafił grom z jasnego nieba czy też by zamieniono go w słup soli. Chłopaki to chłopaki, a w konsekwencji faceci to faceci).

Tak czy inaczej, dopiero w okolicy pierwszej wojny światowej Delfy stały się na dobrą sprawę tym, czym są obecnie. Domyślam się, że zapotrzebowanie na kryptografię z perspektywy taktyki militarnej jest czymś relatywnie dobrze znanym, tak więc u progu drugiej wojny światowej algorytm zwany Pytią skupiał już wokół siebie całe grono technomantów specjalizujących się wyłącznie w jego obsłudze. Lecz dopiero gdzieś w latach sześćdziesiątych Pytia naprawdę stała się Pytią, czyli, jak rozumiem, czymś na kształt prekursorki internetu. Ma się rozumieć, nie naszego internetu, który służy przede wszystkim temu, by śledzić nasze nawyki i skłaniać nas do kupowania określonych produktów, lecz internetu, którego zadaniem była znajomość rzeczy dla samej tylko wiedzy. Jeśli się nad tym zastanowić, to jest właśnie sedno tej sprawy. Technomancja, czyli składnik magiczny (kryptografia to po prostu podzbiór technomancji poświęcony konkretnie zagadkom) jest niemalże jak nekromancja. Tyle tylko, że zamiast wskrzeszać umarłych, wskrzeszasz coś z niczego. A następnie uczysz to coś wiedzy.

Niewiele jest w Delfach kobiet. W ciągu pięciu sekund od poznania Archambaulta zrozumiałam, dlaczego. Profesorowie i personel byli w większości w podeszłym wieku, do tego grupka pracowników w młodszym wieku średnim (takich jak Benedict Masson, z którym studenci byli po imieniu, co w mojej profesjonalnej ocenie powinno zapalać lampkę alarmową), którzy mieli przydawać placówce nieco żywotności. Kiedy na miejscu zjawiłyśmy się Ellen i ja, grono kobiet na kampusie uległo tym samym podwojeniu. Z pozostałymi dwiema nie miałam na co dzień bliższego kontaktu – mieszkały w budynku wydziałowym, podczas gdy Ellen i ja otrzymałyśmy tymczasowe lokale w przyjemniejszym gmachu studenckim, gdzie kwaterowali technomanci z piątego i szóstego roku. Mieszkała tam garstka studentek, które całkiem nieźle sobie radziły. Niektóre z nich dały wręcz radę przejść cały program. Na ostatnim roku w Delfach uczyły się Elodie Hall, Nora Kaur i jedna, której imię ciągle wypadało mi z głowy. Wcześniej były jeszcze dwie inne, z których jedna zmarła w tajemniczych okolicznościach, druga zaś mniej tajemniczo dała nogę.

No i była Serena Li, najlepsza z nich. I najgorsza. Ale o Serenie już wiesz.

P: A zatem sprowadzono panią do pomocy przy Pytii, zgadza się?

O: Sprowadzono mnie, ponieważ Pytia po mnie posłała, lecz z początku wcale nie do pomocy. Kiedy przybyłam, Laurence w skrajnie, irytująco wręcz bezpośredni sposób dał mi do zrozumienia, że absolutnie niczego nie dadzą mi robić bez ścisłego nadzoru.

P: Laurence?

O: Aj, przepraszam, Laurence Newland, czyli… Można chyba powiedzieć, że wykładowca? Nie, chyba raczej asystent wykładowcy. Nie wydaje mi się, by należał do kadry wydziałowej.

P: Ach, tak. Laurence Newland.

O: To lista podejrzanych czy po prostu zestawienie dramatis personae?

P: Słucham?

O: To, na co pan właśnie spojrzał, szukając nazwiska Laurence’a. Czy to lista podejrzanych?

P: Jak już wspominałem, pani doktor Thorn, to nie jest proces. Choć gwoli doprecyzowania pani relacji zaznaczę, że Laurence Newland jest studentem. Figuruje obecnie na liście studentów Delf.

O: Aha. Czyli miałam rację.

P: Hm?

O: Nigdy już nie opuści Delf. Co, szczerze mówiąc, wydaje mi się fantastyczne. To znaczy jest to pojebane, ale też i fantastyczne. Wyzwalające uczucie. Tak czy siak, mówiliśmy o Pytii, prawda? Nie poznałam jej tak od razu. Zdaje się, że pierwszeństwo wzięła wiedza fachowa Ellen. Przepraszam, chciałam powiedzieć – doktor Leith.

P: Jaką pani zdaniem wiedzę posiadała doktor Leith? W kontekście Pytii.

O: Boże, żeby to wytłumaczyć, musiałabym wytłumaczyć samą Pytię.

P: No to śmiało.

O: Nie, pan mnie źle zrozumiał – ja nie mogę wytłumaczyć Pytii. To… To taki magiczny superkomputer, jakby to powiedział laik. Opracowano ją, by wykreślała trendy społeczno-polityczne, wychwytywała problemy, a w razie wykrycia czegoś podejrzanego – podnosiła alarm. Chodziło o to, by spostrzegła, jeśli Korea Północna postanowi odpalić rakietę balistyczną lub jeśli Rosja zdecyduje się na rozwiązanie siłowe. I Pytia rzeczywiście to zauważała! Nawet kiedy cała sytuacja się pogmatwała, wciąż naprawdę dobrze wywiązywała ze swoich obowiązków, czego nie mogę powiedzieć o większości Delf.

P: I pani zdaniem wiedza ekspercka doktor Leith była niezbędna, aby…?

O: Pytia szwankowała. Miała… No, nie był to wirus. Bo gdyby Pytia miała wirusa… Właśnie to im tłumaczyła Ellen. Znaczy doktor Leith. Tak czy siak, Pytia nie działała najlepiej.

P: To znaczy?

O: Cały czas przepowiadała apokalipsy. Nie było dnia, by nie wróżyła, że jakoś do kolacji nastąpi koniec świata. Można się domyślić, że z początku wprowadzało to niezły chaos.

P: A wprowadzało?

O: Nie wiem, nie było mnie tam. Tak mi opowiadał Laurence. Ale najwyraźniej wszyscy w Delfach byli gotowi uwierzyć, że niebo runie im na głowę, bo tak zapowiedziała Pytia. Mówiłam, że całe Delfy regulują według niej zegarki? Jak fanatyczni wyznawcy jakiegoś kultu. A przez miniony rok tyle rzeczy poszło nie tak, jak z tym romansem i samobójstwem…

P: Jak mniemam, odnosi się pani do zgonu Lydii Liang?

O: Cóż, jeśli tak to mam nazywać z punktu widzenia prawa, to tak.

P: Oskarżenia o niewłaściwe zachowania seksualne, do których, jak przypuszczam, właśnie pani nawiązuje, to uczelniana pogłoska, która z czasem okazała się nieuzasadniona. Zaś feralny zgon panny Lang był skutkiem wypadku, czego zdaje się, jest pani świadoma.

O: Tak, oczywiście, jak śmierć Sereny Li. Dwie studentki w ciągu dwóch lat, ale to pewnie żaden błąd w systemie, prawda? Proszę nie zaprzeczać, wiem, że pan nie może. Tak czy owak, sęk w tym, że na dobrą sprawę nie można za to winić Delf. Za to poczucie, że o wszystkim przesądziło fatum, a nie po prostu toksyczna atmosfera. No, ale, przepraszam, na czym to ja stanęłam?

P: Że Pytia szwankowała.

O: Właśnie, więc Archambault ściągnął Ellen, bo Ellen specjalizuje się w demonach.

P: Słucham?

O: W którym miejscu się pan zgubił?

P: Gdzieś przy demonach. Czy przypadkiem nie mówiła pani, że wydział w Delfach ma w znacznej mierze charakter ateistyczny?

O: Och, ma się rozumieć, ale to jednak nie są normalne nerdy, Luke. Mogę panu mówić Luke?

P: Jasne.

O: Super. To nie są po prostu zwykli naukowcy, Luke, mamy tu do czynienia z magią. Oni wierzą w to, co niewysłowione. Są święcie przekonani, że wszechświat wie o ich istnieniu i że to ich indywidualnie obdarzył mocą stwarzania samego życia. To od nich wywodzą się dzieje Pytii. I to Pytia jest dla nich religią. Szczerze mówiąc, to totalnie pojebane, i mówię to jako specjalistka od zdrowia psychicznego. Nie było zbyt wiele czasu, aby wgryźć się w ten aspekt sprawy, no bo po prostu nie ma kiedy wprowadzać takich zmian u samych podstaw. A ludzie zwykli zapominać, że łyżka dziegciu potrafi zepsuć beczkę miodu. Ale liczy się przede wszystkim to, że Ellen Leith to czołowa badaczka starogreckich tekstów poświęconych demonom, toteż z miejsca po nią posłali.

P: Mówi pani, że uznali, że Pytia ma… wirusa?

O: Mówię, że uznali, że Pytię opętał demon, ale tak, w gruncie rzeczy to chcę właśnie powiedzieć. Nigdzie nie byli w stanie wykryć błędu, zaś Laurence był przekonany, że skoro oni, wszechmocni, nie potrafią znaleźć błędu w projekcie Pytii, to znaczy, że takowego błędu nie ma. Uznali więc, że musi chodzić o coś gorszego. Nie jestem pewna, czy kwestię demona traktowali dosłownie, ale owszem, bez wątpienia doszukiwali się działań mściwych duchów. Po części ze strachu. Nigdy by tego tak naprawdę nie przyznali, ale myśl, że Pytię mogłaby gnębić jakaś choroba, jako jedyna napawała ich prawdziwym przerażeniem – czymś najbardziej zbliżonym do bogobojnego, przenikającego duszę lęku, jakiego poza tym w żadnym razie nie byliby w stanie zaznać na skalę instytucjonalną. O to chodzi z tą całą wszechmocą, prawda? Ot, zgraja bogów stworzycieli, którzy tworzą i unicestwiają imperia. I kogo to obchodzi, czy przy okazji jacyś ludzie ucierpią, czy przy okazji zdruzgocze się im serca? Mściwego gniewu nie zbywało, lecz Pytia, gdy działała prawidłowo, warta była mnóstwo pieniędzy – i stąd ten strach, ponieważ mogła ocalić świat. Ale też i przynieść jego kres. A zatem tak, ten fragment o imperiach nadal znajduje zastosowanie.

W każdym razie, jak już mówiłam, przez pierwszych kilka tygodni nie miałam okazji poznać Pytii, bo Archambault mnie nie cierpiał i nie dopuszczał, bym się do niej zbliżała, chyba że po to, by spełnić jakieś jej życzenie. Naprawdę nie wiem, co jego zdaniem miałabym jej zrobić. No bo w tym momencie, jak na superkomputer, nie byłaby wcale warta kradzieży. Wiele razy miała rację, ale w pozostałych przypadkach zupełnie ich dezorientowała. Dzień w dzień zapowiadała rozlew krwi, śmierć, mrok, zarazę… coraz trudniej było oddzielać, co jest prawdziwe, a co nie. Sprowadzili nawet księdza.

P: Księdza?

O: Księdza, rabina, imama… może kogoś jeszcze. Delfy nie za dobrze się orientowały, co jest, a co nie jest apokalipsą. Dajmy na to, ile potrzeba szarańczy żeby mówić o pladze? Ilu pierworodnych musi umrzeć, by się to liczyło? Trzeba przyznać, że granice nie są zbyt jasno wytyczone.

P: W porządku, czyli aby rozwiązać problem z Pytią, ściągnęli profesor literatury specjalizującą się w demonach, iluś duchownych oraz panią.

O: No, tak.

P: Bo o panią poprosiła Pytia.

O: Ano.

P: Trochę to… dziwne.

O: To samo powiedział Laurence.

Żeby było jasne. Przespałam się z Laurence’em wyłącznie z nudów. Nie dlatego, że tak mi kazała Pytia. RIP dla Delf but I’m different. Haha. Sorki. To taki żart z netu. A zresztą Pytia ostrzegła mnie, że z dziewięćdziesięciu siedmiu i trzech dziesiątych procenta scenariuszy, które przeanalizowała, wynikało, że Laurence pozostanie w Delfach, gdzie, jak już mówiłam, panowała bardzo niegościnna dla mnie atmosfera, zważywszy na to, że wszyscy uważali samą moją obecność za większe zagrożenie aniżeli którykolwiek z faktów, o których ich informowałam. Tej przestrogi od Pytii nie traktuję w charakterze przepowiedni. Bo, tak szczerze, już to wiedziałam.

Pytia wygłaszała nie tylko przepowiednie, ale i swoje opinie. Delfy co prawda nie traktowały ich jako opinii, ale chyba jasno dałam już do zrozumienia, że Delfy generalnie mało co ogarniały. Swoją drogą, takie są skutki przycinania środków na kulturę i sztukę. W rezultacie masz mnóstwo zdolnych inżynierów, którzy nie łapią, gdy magiczny superkomputer zaczyna sarkastycznie cytować Hamleta.

Laurence był kimś na kształt ogarniacza Pytii. Można by powiedzieć, że wnosił sporo magii i nie za dużo rozsądku. Do tego, jak na kogoś, kto mówił „sukinkot” czy „o mamusiu” w momentach, gdy ja sięgnęłabym po „ożeż kurwa ja pierdolę!”, był imponująco wybuchowy. Kiedy tylko się odzywał, bardzo wyraźnie pobrzmiewał w nim skurwysyn. Nie był przystojny. Już raczej elegancki, ale może tylko mi się tak teraz zdaje, a był po prostu wysoki.

Za to Pytia była przepiękna. Z nazwą się zbytnio nie wysilili – Pytia, kapłanka, przebywała w Sali Wyroczni, wyjątkowo imponującej nawet jak na standardy Delf. Z zewnątrz budynek wyglądał dość konwencjonalnie, ot, przewidywalny gmach z czerwonej cegły z arkadami i filarami oplecionymi bluszczem – tyle tylko, że po zewnętrznej obiegało go coś na kształt balustrady, przez co przypominał bardziej rezydencję ziemską aniżeli budynek uniwersytecki. Wnętrze wyłożone było jaskrawymi, kosztownymi kafelkami w stylu włoskim, być może weneckimi. Z iście katedralnych sufitów zwieszały się żyrandole. Kolejne łuki i arkady. Wyglądało to mniej więcej tak, jak można sobie wyobrazić bibliotekę skrywającą magiczną wyrocznię, tyle tylko, że wtedy należałoby zejść niżej, a wokół zrobiłoby się chłodniej, kolory nabrałyby nasycenia i pociemniały, trochę jak przemierzać Piekło Dantego czy też kasyno w Las Vegas, ściany zamykały się wokół ciebie, prowadząc cię niczym w lejku, aż człowiek zapominał, jaka jest pogoda, pora dnia i co tak właściwie zamierzał uczynić ze swoim życiem, zanim się tu zjawił. No i stopniowo robiło się coraz mroczniej. Ruch zamierał. W końcu dało się słyszeć warkot Pytii, niczym ciche pochrapywanie z grobu.

Jeśli miałabym ją do czegoś porównać, to może do akweduktów w Kordobie. Chłodny kamień, długi rząd kolumn, pradawna historia i bezkresny mrok. W rzeczywistości były tam światła i w ogóle, ale mówię tu o poczuciu bycia w jej pobliżu. Tak, koniec końców było to po prostu pomieszczenie pełne sprzętu, ale przebywanie przy niej nastrajało kontemplacyjnie, miało w sobie coś z sacrum. Zdaję sobie sprawę, że wygaduję mnóstwo bzdur, ale naprawdę można było poczuć, jakby się było w pokoju z Bogiem.

Laurence przyłapał mnie, kiedy pierwszy raz rozmawiałam z Pytią. Nie do końca zdawałam sobie sprawę, że to robię. Zeszłam tam, bo byłam ciekawa i ponieważ Ellen powiedziała mi, że jest niemal przekonana, iż nie mamy tu do czynienia z żadnym demonem, ale jest tylko profesorką literatury, więc nie może być stuprocentowo pewna (powinni byli spytać księdza, zażartowała, ale obydwie wiedziałyśmy, że niewiele by to pomogło, bo już próbowali). No i sama nie wiem, chyba po prostu miałam już dość czekania. A Pytia pozwoliła mi obejść zabezpieczenia. Bo zakładam, że to się właśnie stało. Tak, za pierwszym razem to Pytia musiała mnie wpuścić. Potem robił to Laurence. I jeden znamienny raz Serena Li. Ale za pierwszym razem wpuściła mnie sama Pytia.