W królestwie Monszatana. GMO, gluten i szczepionki - Marcin Rotkiewicz - ebook

W królestwie Monszatana. GMO, gluten i szczepionki ebook

Marcin Rotkiewicz

4,4

Opis

„Genetyczne mutanty”, „niezniszczalne superchwasty”, „rakotwórcze pestycydy”, „szczepionki wywołujące autyzm”, „uzależniający gluten”. Podobne nagłówki od lat straszą nas z pierwszych stron gazet. Gdzie leży prawda? Czy genetycznie zmodyfikowane rośliny, szczepionki i gluten faktycznie są takie straszne, jak je malują ekoaktywiści, politycy i celebryci? I czy firmy zajmujące się produkcją GMO – z niesławnym Monsanto na czele – naprawdę zagrażają współczesnemu rolnictwu?

Dziennikarz naukowy Marcin Rotkiewicz, niczym w średniowiecznym bestiariuszu, zbiera sumę współczesnych strachów związanych z rozwojem nauki. Nie banalizując potencjalnych zagrożeń, klarownie i wciągająco wyjaśnia, kto posługuje się rzetelnymi argumentami, a kto zarabia na rozsiewaniu paniki.

W drugim wydaniu książki autor poprawił i zaktualizował niektóre informacje, a część rozdziałów rozbudował i uzupełnił. Poruszył temat rakotwórczości glifosatu, poszerzył historię firmy Monsanto, opisał nowe techniki hodowli roślin, czyli między innymi metodę edycji genomów CRISPR/Cas, za którą w 2020 roku przyznano Nagrodę Nobla. Zupełnie nową sprawą, która trafiła na karty książki, jest atak dezinformacyjny Rosji skierowany w zagadnienia dotyczące GMO i szczepionek.

Wszystko to sprawiło, że drugie wydanie jest o około jedną czwartą obszerniejsze od pierwszego. Dzięki temu może okazać się interesujące nie tylko dla nowych Czytelników, ale również tych, którzy już znają pierwszą edycję W królestwie Monszatana.

„Zebranie w jednej książce mitów dotyczących biotechnologii to doskonały pomysł. Marcin Rotkiewicz pokazuje ciekawy obraz współczesnego rolnictwa i działalności organizacji walczących z GMO. Lektura obowiązkowa dla każdego miłośnika rzetelnej nauki i medycyny.” Jan Stradowski, „Focus”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 474

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (109 ocen)
59
40
7
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kri100fair

Nie oderwiesz się od lektury

co za wiedza, powala i otwiera
00
TBekierek

Nie oderwiesz się od lektury

Lektura obowiązkowa by nie dać się zwariować oszołomom-wiele ważnych informacji dotyczących GMO które dedemonizuja cały szum wokół. Polecam bardzo
00
AStrach

Dobrze spędzony czas

Ciekawa i wciągająca lektura.
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Dawid Ryski

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Copyright © by Marcin Rotkiewicz, 2017

Opieka redakcyjna Łukasz Najder

Redakcja Anastazja Oleśkiewicz

Korekta Sylwia Paszyna / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-542-7

Wstęp do drugiego wydania

Od ukazania się W królestwie Monszatana mija właśnie pięć lat. W spokojnych czasach byłby to pewnie zbyt krótki okres, by coś istotnego się zmieniło. Ale historia dosłownie galopuje na naszych oczach – doświadczamy niestety rozkwitu populizmów zagrażających demokracji; zaatakował nas wirus SARS-CoV-2 i świat dopiero wychodzi z paraliżującej go pandemii. Dlatego w nowym wydaniu mojej książki postanowiłem rozbudować rozdział poświęcony szczepionkom. Kiedy zaś piszę te słowa, za wschodnią granicą Polski toczy się krwawa wojna – Rosja, realizując szalone imperialne ambicje swojego przywódcy, zaatakowała pokojowo nastawioną Ukrainę. Co z tego wyniknie dla świata, jeszcze nie wiadomo.

W obliczu tego wszystkiego tematyka GMO zeszła na drugi plan, aczkolwiek przez pięć ostatnich lat i tu sporo się działo – na przykład z rynku znikła firma Monsanto, czyli tytułowy Monszatan, którego wykupił koncern Bayer. Czego więc Czytelnicy mogą się spodziewać po drugim wydaniu książki? Oczywiście drobnych poprawek i aktualizacji, ale przede wszystkim znacznej rozbudowy i uzupełnienia niektórych wątków. Jak już wspomniałem, zmienił się rozdział o szczepionkach, również uzupełniony o kwestię pandemii COVID-19. Pojawił się też temat rzekomej rakotwórczości glifosatu, co było głośną sprawą w ostatnich latach. Rozbudowałem także opowieść o historii firmy Monsanto, między innymi o bardzo mało znany wątek pracujących dla niej dwóch naukowców – jednego polskiego pochodzenia, który ogromnie przyczynił się do zmiany kierunku rozwoju firmy, oraz drugiego badacza, przybyłego z Polski, który dołożył cegiełkę do osiągnięć amerykańskiego koncernu na polu biotechnologii. Zmianie uległ również rozdział o roślinach GMO w Afryce i w Azji, gdyż dzieją się tam naprawdę fascynujące rzeczy. Nie mogło też zabraknąć wątku nowych technik hodowli roślin, czyli między innymi metody edycji genomów CRISPR/Cas, za którą w 2020 roku dwie uczone otrzymały Nagrodę Nobla. Opisałem też ciekawy przypadek „najgłupszej ustawy świata” dotyczącej roślin GMO, która niestety wyszła z polskiego parlamentu. Jak również nieznaną historię próby porwania przez ekoaktywistów pierwszego sklonowanego ssaka, czyli owieczki Dolly. Kiedy zaś dodawałem wątek internetowego ataku dezinformacyjnego Rosji na GMO i szczepionki, w Ukrainie nie toczyła się jeszcze wojna, ale w jej obliczu kwestia ta zyskała nowy i niepokojący kontekst.

Wszystko to sprawiło, że książka rozrosła się o mniej więcej jedną czwartą swojej pierwotnej objętości. Mam nadzieję, że dzięki temu drugie wydanie okaże się interesujące nie tylko dla nowych Czytelników, ale również tych, którzy zechcieli – za co im ogromnie dziękuję – sięgnąć po pierwszą edycję W królestwie Monszatana.

Wstępw którym oglądamy wielką katastrofę z wysokości dziesięciu tysięcy metrów

Wiele razy przelatywałem samolotem (w roli pasażera) nad Europą. Sporo tych podróży odbywało się z Warszawy w kierunku zachodnim, czasami z odbiciem na północ lub południe. Zanim wsiądę do samolotu, staram się wcześniej zarezerwować przez internet miejsce przy oknie. I prawdę mówiąc, nie bardzo wiem po co. Przy czystym niebie widoki na europejskich trasach są na ogół dość monotonne: miasta w postaci małych plam, niewielkie kępki lasów i dominujące wszędzie szachownice pól uprawnych.

A jednak zdarzyło się, że obrazy te wywołały u mnie coś w rodzaju olśnienia. Chodzi mi o uczucie, gdy nagle w czymś pozornie nieciekawym zaczynamy dostrzegać coś bardzo istotnego, unaoczniającego jakieś skomplikowane zjawisko. Zaczynamy lepiej rozumieć otaczającą rzeczywistość, puzzle składają się w klarowny obraz. I od takiego właśnie „olśnienia” chciałbym rozpocząć tę książkę.

Tego dnia – chyba lecąc nad Niemcami – znów patrzyłem na ową monotonną szachownicę pól i nagle zdałem sobie sprawę, co tak naprawdę mam przed oczami. Że dopiero z wysokości około dziesięciu kilometrów dostrzegam gigantyczną, przerażającą wręcz skalę zniszczeń naturalnego środowiska, która ukryta jest za pozornie sielskimi obrazami. Rolnictwo na ogół kojarzy nam się z bliskością natury – uprawianiem roślin czy krowami skubiącymi soczystą trawę na zielonej łące. Czymś, co stoi na antypodach brudnego i trującego przemysłu. Trudno o większy kontrast niż obraz dymiących kominów elektrowni czy fabryk zestawionych ze złotymi łanami zbóż lub polami pięknych słoneczników.

Nic bardziej mylnego. Ulegamy złudzeniu, bo rolnictwo – z punktu widzenia dzikiej natury – stanowi jedną z najbardziej niszczycielskich aktywności człowieka. Jest bowiem bezwzględnym starciem z bakteriami, grzybami (i nie mam tu na myśli na przykład polnych pieczarek, ale znacznie mniejszych przedstawicieli tego biologicznego królestwa, czyli pleśnie), owadami, a przede wszystkim z roślinami. Rolnika interesuje przede wszystkim to, aby na jego polu rosła wyłącznie ta roślina, którą zasiał lub posadził. Niemal cała reszta jest wrogiem przeznaczonym do zniszczenia: zatrucia, wyrwania czy spalenia. O ile lasy i dzikie łąki tętnią różnorakim życiem, o tyle pola uprawne to niemal pustynie z punktu widzenia różnorodności biologicznej. I dlatego rolnictwo jest tak dewastujące dla środowiska naturalnego. Jeśli doda się do tego pestycydy – chemiczne środki ochrony roślin, którymi farmerzy walczą z owadami, chwastami czy grzybami – oraz nawozy sztuczne spływające do rzek, a nimi do mórz, powstaje dość niepokojący obraz.

Rolnictwo dramatycznie zmieniło życie na naszej planecie, wliczając w to oczywiście nas samych. Z istot egzystujących przez dziesiątki tysięcy lat w dość egalitarnych i niewielkich grupach zbieracko-łowieckich zmieniliśmy się w członków wielomilionowych i zhierarchizowanych społeczeństw. W dużej mierze właśnie dzięki uprawie pól, sadów i hodowli zwierząt. Ale coś za coś. „Szlachetny dzikus” harmonijnie powiązany z otaczającą przyrodą i innymi ludźmi to mit. Sympatyczny, aczkolwiek nieprawdziwy. Życie plemion zbieracko-łowieckich wypełnione było i jest (tam gdzie one nadal egzystują, na przykład w amazońskiej dżungli) przemocą, czyli walką między grupami. I ciągłym zabieganiem o energię dostarczaną w postaci jedzenia. Na początku był głód to tytuł książki profesora Marka Konarzewskiego, biologa i popularyzatora nauki, świetnie puentujący sytuację człowieka w stanie natury. Rolnictwo zaczęło wyzwalać nas właśnie od głodu, a jego rozwój w ostatnich stuleciach spowodował, że po raz pierwszy w historii ludzkości zdobycie pożywienia (w całkiem sporej części świata) ogranicza się do krótkiej wizyty w pobliskim sklepie. To radykalna zmiana, której już chyba nie dostrzegamy i nie doceniamy.

Ceną za uwolnienie od zbieractwa i łowiectwa była kumulacja dóbr prowadząca do powstania nierówności społecznych. A także zniszczenie środowiska naturalnego na niespotykaną w dziejach naszego gatunku skalę. Staliśmy się największymi destruktorami bioróżnorodności. Na świecie żyje dziś około czterystu tysięcy gatunków roślin, z których potencjalnie nadawałoby się do jedzenia jakieś trzysta tysięcy. Ale my zapewniamy przestrzeń i możliwości rozwoju zaledwie około dwustu gatunkom, spośród których największe znaczenie ma tylko piętnaście gatunków dostarczających 95 procent kalorii spożywanych w postaci żywności na całym świecie (a same pszenica, kukurydza i ryż dają nam 65 procent kalorii)1. Między innymi kosztem tętniących różnorodnym życiem lasów tropikalnych, w tym słynnej amazońskiej dżungli.

Oczywiście ocena rolnictwa zależy od wyznawanego światopoglądu. Ja z przekonania jestem miłośnikiem dzikiej natury, nazwałbym się nawet ekologiem (choć nie lubię używania tego słowa w takim kontekście, co jeszcze wyjaśnię na kartach niniejszej książki), lecz równocześnie nie chciałbym żyć w jaskini, tak jak nasi przodkowie, i każdego dnia walczyć o byt. Dlatego bliskie mi są wysiłki na rzecz ochrony środowiska, zrównoważonego rozwoju i z takiej perspektywy pisałem tę książkę. Konsekwencją tego jest mój stosunek do rolnictwa. Wiem, że pozwala mi ono wygodnie egzystować, niemniej uważam, iż należy energicznie wspierać metody zmniejszania jego negatywnego wpływu na środowisko.

Ten moment to najwyższa pora, by wyjaśnić Czytelnikom, jaki właściwie związek mają powyższe rozważania z genetycznie zmodyfikowanymi roślinami, czyli tak zwanym GMO[1], którym przede wszystkim poświęcam niniejszą książkę. Otóż biotechnologia, w tym inżynieria genetyczna, ma szanse uczynić rolnictwo bardziej przyjaznym dla środowiska. Domyślam się, że zdanie to niektórych Czytelników mocno zdziwiło – czy wręcz oburzyło, bo rośliny GMO[2] dość powszechnie uchodzą za coś niebezpiecznego dla zdrowia człowieka i natury. To nieprawda, a nawet więcej: jedno z największych i najbardziej rozpowszechnionych kłamstw ostatnich dekad. Między innymi dlatego postanowiłem napisać tę książkę.

Będzie to opowieść o czymś trudnym do zrozumienia, lecz przez to fascynującym, czyli o powodach odrzucenia – głównie przez Europę, ale i wielu ludzi na innych kontynentach – genetycznie zmodyfikowanych roślin. O ataku na nowoczesną rolniczą biotechnologię, który przypuścili działacze organizacji deklarujących bezkompromisową obronę środowiska naturalnego. O przestraszonej i niemającej pojęcia o istocie sporu opinii publicznej. O nieodpowiedzialnych mediach i krótkowzrocznych politykach, dla których sondaże nastrojów wyznaczają horyzont myślenia i działania. O naukowcach i hochsztaplerach oraz o przemyśle i wielkich pieniądzach. Będzie to również opowieść o biedzie i śmierci ludzi z powodu poznawczego lenistwa i ideologicznego zacietrzewienia sytych mieszkańców Zachodu. Zamierzam przybliżyć Czytelnikom jedną z najbardziej intrygujących i smutnych historii naszych czasów. Historii, która się jeszcze nie zakończyła, a jej finał może być albo dobry, albo zły.

Na kwestii GMO jednak tej opowieści nie zakończę, gdyż chcę również pokazać, jak analogiczne mechanizmy rządzą innymi współczesnymi zjawiskami: antyglutenową i antyszczepionkową paniką.

Ta książka jest też swego rodzaju podsumowaniem mojej ponaddwudziestoletniej pracy jako dziennikarza naukowego. W jej trakcie zawsze starałem się przedstawiać rzetelną wiedzę, by na podstawie faktów, a nie mitów, Czytelnicy mogli wyrobić sobie własne zdanie na różne tematy. Dlatego mam nadzieję, że w czasach, kiedy – jak się to teraz mówi – zaczynają dominować postprawda i „fakty alternatywne”, taka książka okaże się szczególnie przydatna.

Rozdział 1w którym spotykamy amerykańskiego proroka i niemieckiego anarchistę

Mieli zasłonięte materiałem twarze lub nosili maski i dlatego przypominali wyglądem pospolitych bandytów. Ponadto wkładali damskie ubrania lub przebierali się tak, by uniemożliwić rozpoznanie, kim są. Ich uzbrojenie stanowiły młoty kowalskie, siekiery, piki, a czasami również broń palna. Luddyści, bo tak nazywano tych ludzi, byli buntownikami w drugiej dekadzie XIX wieku w Anglii. Próbowali odwrócić bieg dziejów, czyli zatrzymać ówczesną rewolucję przemysłową: ich celem stały się przede wszystkim maszyny tkackie, które z zaciekłością rozwalali, gdyż zabierały im pracę, radykalnie zmieniały dotychczasowy styl życia i niszczyły rzemiosło, przekształcając je w masową produkcję.

Ten bunt, stosunkowo szybko stłumiony przez ówczesne władze, z biegiem czasu zyskał romantyczną otoczkę niczym postać Robin Hooda (luddyści również działali między innymi w Nottingham). Miał bowiem mitycznego przywódcę, niejakiego Neda Ludda (choć nie ma pewności, czy ktoś taki istniał), zwanego również Generałem Luddem czy wręcz Królem Luddem. I kusił niemal filozoficznym przesłaniem wymierzonym w bezwzględne i coraz szybsze zmiany technologiczne. Dlatego znalazł naśladowców w postaci współczesnych neoluddystów sprzeciwiających się innowacjom. Co więcej, w ostatnich dekadach zyskał bardzo na popularności, gdyż oburzenie dziewiętnastowiecznych rzemieślników zastąpiła irytacja konsumentów z końca XX wieku domagających się na przykład „naturalnej i lokalnie wytwarzanej żywności”, a więc również wolnej od zmodyfikowanych genetycznie roślin.

Dotąd wydawało się, że nikt nie ma takiej mocy, by zastopować innowacje i zatrzymać postęp technologiczny. A jednak, w przeciwieństwie do luddystów sprzed dwóch stuleci ich następcom udało się skutecznie opóźnić, a w niektórych rejonach świata nawet zastopować rozwój jednej z technologii – biotechnologii rolniczej wykorzystującej narzędzia inżynierii genetycznej. Za ten bezprecedensowy i niewątpliwie spektakularny „sukces” w ogromnym stopniu odpowiada pewna międzynarodowa organizacja: Greenpeace.

Przez długi czas bardzo trudno mi było zrozumieć te działania. Jeśli bowiem spojrzeć wyłącznie z racjonalnych pozycji na decyzję Greenpeace’u o podjęciu walki z biotechnologią, dającą szansę na ograniczenie negatywnych dla środowiska naturalnego skutków rolnictwa, wydawało się to wręcz skrajnie absurdalne. Dlatego czytając publikacje tej organizacji, wnikliwie analizowałem przedstawiane przez nią argumenty. Jednak im dłużej to robiłem, tym bardziej niezrozumiała wydawała mi się jej postawa, a szczególnie niejasne były powody, dla których podjęła taką decyzję. W pewnym momencie, a konkretnie na początku 2012 roku, postanowiłem więc zaczerpnąć informacji u samego źródła i zaproponowałem spotkanie ówczesnemu szefowi polskiego oddziału Greenpeace’u, panu Maciejowi Muskatowi. Chciałem się dowiedzieć, z jakich dokładnie przyczyn pod koniec lat dziewięćdziesiątych minionego wieku jego organizacja stanęła do bezpardonowej walki z GMO. Co dokładnie pchnęło ją do tej decyzji, jakie argumenty przeważyły? Czy zasięgano opinii naukowców, a jeśli tak, to kogo?

Organizację Greenpeace założyli we wczesnych latach siedemdziesiątych XX wieku w Kanadzie pacyfiści protestujący przeciwko testom broni jądrowej. Później jej działalność znacznie się rozszerzyła, zarówno tematycznie – między innymi walczono z połowami wielorybów, toksycznymi odpadami oraz energetyką jądrową – jak i terytorialnie. Greenpeace stawał się powoli globalną instytucją z bardzo dużym budżetem (w ostatnich latach wynoszącym około dwustu trzydziestu milionów euro rocznie), którą wspiera datkami ponad trzy miliony ludzi i dla której pracuje ponad trzydzieści sześć tysięcy wolontariuszy na całym świecie. Nadrzędnym celem ich działania, przynajmniej na poziomie deklaracji, jest obrona środowiska naturalnego. Stąd też określa się Greenpeace, choć według mnie błędnie i myląco[3], mianem organizacji „ekologicznej”, a jej aktywistów „ekologami”.

A wracając do mojego spotkania z szefem polskiego Greenpeace’u: gdy zadałem mu pytanie o same początki walki z GMO i źródło tak negatywnego nastawienia do tej technologii, nie potrafił na nie jasno odpowiedzieć. Wspomniał tylko ogólnikowo o dokumencie wysłanym przed laty przez naukowców do jego organizacji. Dopiero po naszej rozmowie otrzymałem z Greenpeace’u e-mail z krótką informacją, że mniej więcej dwadzieścia lat wcześniej kilkoro naukowców, w tym genetyk Pierre-Henri Gouyon i botanik Jean-Marie Pelt, wystosowało apel do Ecoropy (europejskiej organizacji ekologistycznej), w którym zwracało uwagę na niebezpieczeństwa związane z uwalnianiem GMO do środowiska naturalnego. „Ten list sprawił, że Greenpeace, który współpracował z Ecoropą, rozpoczął kampanię na rzecz wyeliminowania GMO z użycia w środowisku naturalnym” – informowano mnie w e-mailu. Skoro tak – kontynuowałem korespondencję – to czy mógłbym ów dokument otrzymać? Odpowiedź ówczesnej koordynatorki kampanii „Stop GMO” Greenpeace’u była zaskakująca: „Nie wiem, gdzie można znaleźć ten list. Proponuję kontakt z wymienionymi naukowcami”. Jak to?! Nie ma w archiwach dokumentu, który spowodował, że Greenpeace rozpoczął jedną ze swoich największych akcji, w dodatku kosztującą co najmniej osiemdziesiąt cztery miliony euro?[4]

No cóż – pomyślałem – może polski oddział organizacji niewiele na ten temat wie (choć samo w sobie było to intrygujące), ale międzynarodowa centrala z pewnością dysponuje owym listem. Odpowiedź nadesłana przez rzeczniczkę Greenpeace’u z Amsterdamu (tam mieści się główna siedziba) okazała się nie mniej zagadkowa: nie posiadają tego dokumentu i sugerują, żebym skontaktował się bezpośrednio z Ecoropą… Tak też zrobiłem. Na moje pytanie odpowiedziała sama szefowa organizacji Christine von Weizsäcker: nie udało jej się znaleźć apelu naukowców w sprawie GMO w archiwach, nikt nie słyszał o tym dokumencie, a w ogóle to mógł on zostać wysłany przez ówczesny francuski oddział Ecoropy, a dziś lokalne struktury albo już nie działają, albo się usamodzielniły. Ostatnim tropem pozostawali więc dwaj, wymienieni z nazwiska przez polski Greenpeace, francuscy naukowcy: Pierre-Henri Gouyon i Jean-Marie Pelt. Ale na moje e-maile nie doczekałem się z ich strony żadnej odpowiedzi (później zaś, w 2015 roku, Pelt zmarł).

W tamtym momencie wiedziałem więc tylko tyle, że Greenpeace rozpoczął swoją wielką akcję na podstawie apelu (ale nie wiadomo, co dokładnie w nim było) wystosowanego (być może) z jakiegoś lokalnego oddziału mało znanej organizacji Ecoropa i podpisanego przez bliżej nieokreśloną grupę naukowców, spośród których tylko dwa nazwiska są dziś znane. Dopiero pisząc tę książkę, odkryłem, że całą tę historię można potraktować jako jedną z wielu manipulacji Greenpeace’u w sprawie GMO. Choć nie kwestionuję tego, że jacyś naukowcy wysłali kiedyś jakiś list do organizacji Ecoropa, a stamtąd trafił on do Greenpeace’u. Jednak ów dokument nie miał większego (a być może nawet żadnego) znaczenia przy podejmowaniu decyzji o rozpoczęciu wojny z GMO. Jak zatem było naprawdę?

Genetyczna Kasandra

„Wie pan, gdzie narodził się ruch sprzeciwu wobec GMO? W moim biurze” – stwierdził buńczucznie Amerykanin Jeremy Rifkin podczas rozmowy z europejskim serwisem internetowym euractiv.com, do której doszło w 2015 roku1. Nie były to czcze przechwałki. To rzeczywiście Rifkin dał ruchom anty-GMO, przede wszystkim Greenpeace’owi, ich credo oraz całą uzasadniającą je antybiotechnologiczną ideologię. I do dziś ma on ogromny wpływ na organizacje ekoaktywistów.

Urodził się w 1945 roku w stolicy stanu Kolorado, Denver. Jeszcze w trakcie studiów – ukończył Uniwersytet Pensylwanii, gdzie uzyskał licencjat z ekonomii, oraz Uniwersytet Tufts, w którym obronił pracę magisterską ze stosunków międzynarodowych – postanowił zostać zawodowym aktywistą. Jak po latach wspominał, myśl o działalności społecznej zakiełkowała w jego głowie dość niespodziewanie w 1967 roku, gdy pewnego dnia przechodził obok grupy studentów protestujących przeciw wojnie w Wietnamie, których zaatakowała grupa członków uczelnianej drużyny futbolu amerykańskiego. Zrozumiał wówczas, że nie może ich ani całej tej tragicznej sprawy zaangażowania USA w krwawy konflikt w dalekiej Azji zostawić. Już następnego dnia zorganizował na uczelni wiec poświęcony wolności słowa, a niedługo później stał się jednym z czołowych działaczy ruchów pacyfistycznych w Stanach Zjednoczonych.

Rifkin miał sporą charyzmę, niespożytą energię, świetną umiejętność autoprezentacji i wielką potrzebę bycia w centrum różnych wydarzeń oraz skupiania na sobie uwagi. Dlatego wojna w Wietnamie z czasem okazała się zbyt wąskim problemem, a przede wszystkim zmierzała ku końcowi. Włączył się więc w organizowanie skrajnie lewicowych (przynajmniej jak na standardy amerykańskie) ruchów społeczno-politycznych, które miały radykalnie zmienić Amerykę2. W 1973 roku zorganizował protest przeciwko koncernom naftowym. Akcja odbyła się w Bostonie w dwusetną rocznicę słynnej „herbatki bostońskiej”, czyli wyrzucania do morza transportu herbaty, który przypłynął do portu na pokładzie brytyjskich statków. Był to wyraz sprzeciwu wobec polityki Londynu i dowód rosnącego poczucia niezależności ówczesnej zamorskiej kolonii. W 1973 roku, zamiast herbaty, w wodach bostońskiej zatoki wylądowały puste beczki po ropie. Stany Zjednoczone znajdowały się wówczas na początku potężnego kryzysu naftowego[5].

To właśnie w tamtym czasie Rifkin zwrócił też uwagę na burzliwą dyskusję toczącą się wokół zastosowań inżynierii genetycznej. W 1971 roku amerykańskiemu biochemikowi Paulowi Bergowi udało się uzyskać pierwszą tak zwaną rekombinowaną (czyli zmienioną nowymi narzędziami inżynierii genetycznej) cząsteczkę DNA. Połączył on materiał genetyczny małpiego wirusa SV40 z DNA bakteriofaga (czyli wirusa atakującego bakterie) o nazwie lambda. Kolejnym krokiem miało być wkomponowanie tak powstałego „hybrydowego” wirusa do DNA bakterii Escherichia coli (żyjącej między innymi w naszych jelitach). Jednak Berg tego nie zrobił, bojąc się nieprzewidzianych, a potencjalnie bardzo groźnych konsekwencji eksperymentu, na które zwracali uwagę współpracownicy naukowca, przede wszystkim doktorantka Janet Mertz[6]. Ich poważne obawy budziło to, że wirus SV40 potrafi wywoływać nowotwory u gryzoni oraz w pewnych szczególnych warunkach laboratoryjnych powodować rakowacenie ludzkich komórek hodowanych in vitro. Co by się zatem stało, gdyby z laboratorium, niechcący, wydostała się tak zmodyfikowana genetycznie bakteria? Czy mielibyśmy epidemię nowotworów?

Dlatego Berg napisał list otwarty do naukowców na całym świecie, który został opublikowany pod koniec lipca 1974 roku w tygodniku „Science”. Ostrzegał w nim przed potencjalnymi niebezpieczeństwami doświadczeń polegających na kopiowaniu genów z jednych organizmów do drugich. I postulował wprowadzenie moratorium na tego typu eksperymenty do czasu zakończenia szerszej dyskusji w gronie specjalistów (i nie tylko). Choć nie wszyscy zgadzali się z Bergiem, jego apel poskutkował i w laboratoriach przestrzegano dobrowolnego moratorium. Był to pierwszy taki przypadek w historii nauki.

Rok później Berg wraz z innymi uczonymi zorganizował w miejscowości Asilomar w Kalifornii spotkanie stu czterdziestu naukowców (w tym sześćdziesięciu z dwunastu krajów oprócz USA) oraz lekarzy, prawników i szesnastu dziennikarzy. W owym zaszczytnym gronie znaleźli się też dwaj wybitni polscy genetycy: profesorowie Piotr Węgleński i Wacław Gajewski (związani z Uniwersytetem Warszawskim oraz z Instytutem Biochemii i Biofizyki Polskiej Akademii Nauk w Warszawie).

Profesor Węgleński opowiedział mi o tym wydarzeniu w wywiadzie dla „Polityki”3:

Przez kilka dni roztrząsaliśmy wszelkie możliwe scenariusze: co się może stać złego i dobrego dzięki metodom inżynierii genetycznej? Wśród uczonych wyczuwalny był lęk, że oto otwieramy puszkę Pandory, z której nie wiadomo co wyskoczy. A jeśli będziemy mogli modyfikować wszystko, to w pewnym momencie zaczniemy modyfikować również człowieka. Jednak obawy głównie dotyczyły zastosowań inżynierii genetycznej w celach militarnych, na przykład w postaci broni z superzjadliwych wirusów czy bakterii. Dużą rolę odegrał w tych dyskusjach James Watson, laureat Nagrody Nobla i współodkrywca – w 1953 roku – budowy cząsteczki DNA, czyli słynnej podwójnej helisy. Mówił zebranym, że jest doradcą rządu USA do spraw broni biologicznej i gdyby miał prawo zdradzić, co znajduje się w magazynach wojskowych, to uczeni nie przejmowaliby się wydumanymi niebezpieczeństwami inżynierii genetycznej. „Mamy tyle różnego rodzaju świństw, że każdego człowieka na tej planecie można by za ich pomocą zabić na osiem różnych sposobów jednocześnie. Rosjanie posiadają to samo albo i dwa razy więcej” – przekonywał.

Na konferencji ustalono, że doświadczenia polegające na modyfikacji DNA za pomocą metod inżynierii genetycznej mogą być prowadzone z zachowaniem odpowiednich środków ostrożności. Jeżeli na przykład ktoś pracuje dziś nad genami wirusa HIV, to musi to robić w najwyższej klasie zabezpieczeń. Jeżeli zaś ktoś eksperymentuje z bakteriami, do których wprowadzono gen odpowiadający za produkcję ludzkiej insuliny, to wystarczy pierwsza klasa. Czyli praktycznie rzecz biorąc – normalne laboratorium biologiczne, bo ani bakteria, ani gen insuliny nie stanowią zagrożenia. Dziś wszystkie kraje, gdzie nauka jest rozwinięta, stosują się do tych zasad. Natomiast proste doświadczenia z inżynierii genetycznej, między innymi we Francji, wykonują uczniowie już w szkołach średnich, a w Polsce studenci biologii na wszystkich uniwersytetach. Polegają one na przykład na wprowadzaniu do bakterii genu pochodzącego od robaczka świętojańskiego. I dzięki temu hodowla mikrobów pięknie świeci4.

Ale konkluzje konferencji w Asilomar miały nie tylko wymiar praktyczny w postaci listy zaleceń, jak powinno się prowadzić eksperymenty z wykorzystaniem rekombinowanego DNA. Stały się również impulsem dla sformułowania etycznych zasad, którymi do dziś kierują się badacze wykorzystujący inżynierię genetyczną5. Dzięki zaś obecnym w Asilomar dziennikarzom z przebiegiem debaty naukowców mogła się zapoznać opinia publiczna. Przy czym niektóre późniejsze publikacje podsycały lęki. Magazyn „Rolling Stone” informował, że biolodzy molekularni zdają sobie sprawę, iż znaleźli się w sytuacji, w jakiej byli fizycy w latach poprzedzających skonstruowanie bomby atomowej. W 1976 roku w „The New York Times Magazine” profesor Liebe Cavalieri, biochemik z Uniwersytetu Cornella, sugerował w swoim artykule zatytułowanym New Strains of Life – or Death [Nowe odmiany życia – lub śmierci], że zmodyfikowane DNA może przypadkowo wywołać epidemię nowotworów. Wielu naukowców szybko zdementowało te spekulacje, nazywając je szalonymi lub wymysłem autora, ale tekst wywołał poruszenie. W Kongresie odbyły się przesłuchania mające ustalić, czy rząd nie powinien nałożyć ostrych restrykcji na badania z użyciem inżynierii genetycznej. W tym samym czasie burmistrz Cambridge (ale tego leżącego w amerykańskim stanie Massachusetts) Alfred Vellucci publicznie wyrażał zaniepokojenie, czy genetycznie zmodyfikowane bakterie nie wydostaną się z laboratoriów Uniwersytetu Harvarda, znajdującego się w miasteczku6. Vellucci zdobywał w ten sposób kapitał polityczny, przewodząc tak zwanym zwykłym ludziom. Dlatego przez kilkanaście miesięcy zabiegał także o całkowity zakaz klonowania DNA na terenie Cambridge. Postanowił zostać również tropicielem prawdy i demaskować na użytek opinii publicznej najrozmaitsze naukowe szachrajstwa. W 1977 roku skierował do przewodniczącego National Academy of Sciences (czyli Narodowej Akademii Nauk Stanów Zjednoczonych) następujący list:

W dzisiejszym wydaniu „Boston Herald American” znalazłem dwie wzmianki, które bardzo mnie zaintrygowały. W hrabstwie Dover (stan Massachusetts) zaobserwowano „dziwne stworzenie z pomarańczowymi oczyma”, natomiast w Hollis (stan New Hempshire) mężczyzna i jego dwóch synów napotkali „owłosionego dwuipółmetrowej długości stwora”. Zwracam się do Pańskiej wielce szanownej instytucji z bardzo uprzejmym, acz stanowczym żądaniem zbadania owych doniesień. Mam nadzieję, że nie będzie stanowiło żadnej trudności sprawdzenie, czy owe stwory – jeśli istnieją – mają cokolwiek wspólnego z eksperymentami nad rekombinowaniem DNA, które mają miejsce na obszarze Nowej Anglii7.

Informacje te docierały do Jeremy’ego Rifkina, który w pewnym momencie uznał, że oto na jego oczach dzieje się coś ogromnie niebezpiecznego – człowiek zaczyna manipulować DNA organizmów żywych, w tym swoim własnym, co kojarzyło mu się z eugeniką, obiecującą wyhodowanie kiedyś zdrowszej i mądrzejszej ludzkości. Już w 1977 roku opublikował książkę zatytułowaną Who Should Play God? (co można przetłumaczyć: „Kto powinien bawić się w Boga?”), w której przypuścił ostry atak na inżynierię genetyczną. Twierdził między innymi, że „zabawa genami” może skończyć się dla ludzkości równie koszmarnie jak nuklearny holokaust spowodowany wojną jądrową. Dlatego najważniejsze pytanie, na które musimy sobie odpowiedzieć, brzmi: czy zachowamy nasz i inne gatunki, czy też będziemy je masowo przebudowywać dzięki inżynierii genetycznej? W kilku miejscach książki pisał też o mającej pojawić się kiedyś na rynku żywności zmodyfikowanej genetycznie, twierdząc między innymi, że naukowcy z koncernu General Electric już eksperymentują z tabletką pozwalającą ludziom jeść i trawić siano podobnie do krów. Ma być ona w pierwszej kolejności przeznaczona dla osób otrzymujących pomoc społeczną, jako alternatywa bonów na tradycyjną żywność.

W kolejnej książce na temat biotechnologii[7], zatytułowanej Algeny i wydanej w 1983 roku, Rifkin nawiązał do dawnej przednaukowej dziedziny wiedzy – alchemii (ang. alchemy). Jej zwolennicy wierzyli między innymi w to, że każdy metal da się odpowiednimi zabiegami przekształcić w szlachetne złoto. Podobnie współcześni naukowcy zdaniem Rifkina traktują materiał genetyczny organizmów jak plastyczną masę, którą można dowolnie lepić i mieszać, by uzyskiwać coraz doskonalsze – z punktu widzenia człowieka – stworzenia (stąd tytuł książki: Algeny). DNA, białka, komórki i całe organizmy mają się stać w przyszłości trybikami w nowych biologicznych maszynach konstruowanych zgodnie z potrzebami człowieka. Jeśli dziś inżynieria genetyczna zajmuje się bakteriami, to jutro stworzy nowy rodzaj psa, a niedługo później nowego człowieka. Zdaniem Rifkina nie powinno się na to pozwolić, gdyż w ten sposób ludzie nieodwracalnie i na gorsze zmienią świat, być może nawet doprowadzając do apokalipsy.

Na kartach Algeny skrytykował również mocno teorię ewolucji Karola Darwina, która według niego była wytworem kapitalizmu ery przemysłowej, a nie teorią naukową. Profesor Stephen Jay Gould, znany zoolog i geolog z Uniwersytetu Harvarda oraz świetny popularyzator nauki (jego książki zostały przetłumaczone między innymi na język polski) o lewicowych poglądach, w recenzji Algeny zamieszczonej w 1985 roku na łamach „Discover”8 nie zostawił na tej książce suchej nitki. Uznał ją bowiem za sprawnie napisany traktat będący jednak antyintelektualną propagandą udającą naukę. „Chyba nigdy nie czytałem tak tandetnej książki, która byłaby reklamowana jako poważna wypowiedź znanego intelektualisty” – pisał Gould.

Stawia on tezom Rifkina pięć głównych zarzutów. Po pierwsze, autor Algeny spiera się na jej kartach nie z prawdziwą teorią ewolucji, ale z jej wręcz absurdalną karykaturą, uciekając się między innymi do używania argumentów kreacjonistów walczących zaciekle z darwinizmem. Na przykład: żywe komórki są zdaniem Rifkina zbyt skomplikowane, by mogły wyewoluować przez przypadek, gdyż prawdopodobieństwo takiego zdarzenia miałoby być znikome. Sugeruje również, że w ogóle darwinizm jest pseudonaukowy. Co więcej, w swoich atakach na ewolucję Rifkin – co Gould zauważa z pewnym rozbawieniem – posługuje się także teorią punktualizmu (według której gatunki powstają bardzo szybko, a później nie ulegają już gwałtownym przemianom) autorstwa… Goulda, ale znów w jakiejś zupełnie karykaturalnej formie.

Zarzut numer dwa: Rifkin nie rozumie tego, ani czym jest nauka, ani jak działa. Ciągle na przykład myli fakty z teoriami. Po trzecie, amerykański aktywista nie szanuje zasad uczciwej debaty, gdyż zniekształca i trywializuje argumenty przeciwników po to, żeby swoje wątpliwe twierdzenia przedstawić w różowym świetle. Pisze na przykład, że ewolucjoniści nie mają pojęcia o drzewie rodowym koni, powołując się na wystawę w Amerykańskim Muzeum Historii Naturalnej, która odbyła się w… 1905 roku. Szczątki przodków koni ułożono na niej według wielkości kości, a nie według ich genealogii. „Racja, Jeremy, to była bardzo kiepska wystawa, ale mógłbyś przeczytać książkę Horses George’a Gaylorda Simpsona, żeby przekonać się, co wiemy na temat ewolucji tych zwierząt” – pisze Gould. Podaje również przykłady rzekomego obalenia przez Rifkina tez adwersarzy, których ci nigdy nie formułowali, albo takich, które sami dawno już porzucili.

Zarzut czwarty: Rifkin ignoruje elementarne zasady porządnej pracy naukowej, między innymi cytując stare, nieaktualne źródła lub czerpiąc informacje z drugiej ręki, na przykład z antyewolucyjnych traktatów pisanych przez kreacjonistów. „Nie widzę dowodów na to, by Rifkin większość dzieł Darwina przeczytał w oryginale. Nie ma też pojęcia o najważniejszych pracach na temat darwinizmu napisanych przez współczesnych historyków” – podkreśla Gould.

Po piąte, książka Algeny pełna jest śmiesznych i prostych błędów. Rifkin opisuje na przykład, jakie to liczne zwierzęta zobaczył Darwin po wylądowaniu na wyspach Galapagos w czasie słynnej wyprawy dookoła świata na pokładzie okrętu HMS Beagle. Wymieniając kondory, sępy, węże, nietoperze wampiry i jaguary, autor Algeny daje dowód, że nie ma bladego pojęcia o tym archipelagu. Poza wężami żadne z tych zwierząt na nim nie występowało.

Poglądy Rifkina – podsumowuje Gould – nie są ani lewicowe, ani prawicowe. To romantyzm w swojej najbardziej niebezpiecznej, antyintelektualnej formie. Książka Algeny przynależy do „podłego antynaukowego towarzystwa”, a argumenty przeciwko inżynierii genetycznej są równie trafne jak nawoływania do zakazania używania maszyn drukarskich, gdyż można na nich powielać Mein Kampf. My, naukowcy, „respektujemy integralność natury, panie Rifkin. Ale pańskim argumentom brak uczciwości. I nad tym ubolewamy” – kończy swój tekst profesor Stephen Jay Gould.

Miażdżące recenzje nie powstrzymały jednak Rifkina przed wydaniem w 1998 roku trzeciej – i jak dotąd ostatniej – publikacji poświęconej inżynierii genetycznej: The Biotech Century. Harnessing the Gene and Remaking the World [Wiek Biotechnologii. Wykorzystywanie genów i przekonstruowywanie świata]. Amerykanin pisał w niej między innymi, że w XXI wieku nastąpi groźne połączenie technologii komputerowych z biotechnologią. Zarazy, głód i rozprzestrzenianie się nowych rodzajów chorób na świecie może się okazać ostatnią częścią scenariusza pisanego dla Wieku Biotechnologii – przestrzegał na jej kartach.

Ten bezpardonowy atak Rifkina na inżynierię genetyczną i teorię ewolucji może na pierwszy rzut oka dziwić. Dlaczego lewicowy aktywista posiadający wykształcenie w dziedzinie stosunków międzynarodowych nagle zajmuje się skomplikowanymi kwestiami dotyczącymi biologii? Jeśli jednak przyjrzymy się temu, co od lat siedemdziesiątych XX wieku robi i pisze Amerykanin, sprawa ta staje się mniej zagadkowa. Otóż Rifkin prezentuje się swoim czytelnikom i słuchaczom jako człowiek renesansu, znający się na mnóstwie bardzo skomplikowanych i ważnych dla ludzkości spraw. Od 1973 do 2014 roku wydał w sumie aż dwadzieścia dwie książki, co daje średnio jedną publikację na dwa lata (później jednak mocno zwolnił, bo do 2022 roku ukazała się tylko jedna). Ich rozstrzał tematyczny jest ogromny: od kwestii społeczno-politycznych po ekonomiczne, naukowe i technologiczne. Na przykład w 2002 roku Rifkin ogłosił rychłe nadejście „ery wodoru”, czyli powstania sieci małych lokalnych elektrowni, w których paliwem będzie właśnie ten pierwiastek pozyskiwany z wody. Ziemię miałaby w związku z tym opleść „wodorowa pajęczyna”, energetyczny odpowiednik internetu. Tyle że wizja ta przy ówczesnym (i obecnym) stanie nauki oraz techniki była i nadal pozostaje pobożnym życzeniem. Jak to kiedyś celnie podsumował na łamach „Polityki” Edwin Bendyk, „Jeremy Rifkin […] słynie bardziej z intelektualnych prowokacji niż intelektualnej ścisłości”9. Znacznie ostrzej potraktował Amerykanina na łamach polskiego „Newsweeka” mieszkający w USA publicysta Andrzej Lubowski w tekście zatytułowanym Jeremy Rifkin. Mistrz globalnej bredni:

O tym, że Rifkin nie jest naukowcem, lecz aktywistą, który lekceważy elementarne pryncypia analizy, wiadomo w Ameryce od ponad 20 lat. Jedną z jego książek dziennik „Los Angeles Times” określił jako notoryczne brednie, a inni recenzenci jako bezwstydną mieszankę dezinformacji i błędów logicznych10.

Rifkin jest zatem kimś w rodzaju współczesnego proroka, dla którego własne wizje i mocne przekonania są istotniejsze niż fakty, dane naukowe czy logika. Jednak to go wcale nie dyskredytuje w oczach wielu ludzi. Swoją charyzmą, energią i elokwencją Rifkin potrafi skutecznie uwodzić dziennikarzy, słuchaczy na wykładach, a szczególnie młodych studentów. I polityków, bo – jak podaje na swojej stronie internetowej – był doradcą między innymi niemieckiej kanclerz Angeli Merkel, francuskiego prezydenta Nicolasa Sarkozy’ego i w ogóle Unii Europejskiej, której miał pomóc naszkicować w 2007 roku plan „trzeciej rewolucji przemysłowej” (taki też tytuł nosi jego książka wydana w 2011 roku).

Credo aktywisty

W poglądach Rifkina na biotechnologię wybija się na pierwszy plan jego głęboka wiara, że pomiędzy poszczególnymi gatunkami roślin, zwierząt, bakterii czy grzybów istnieją bardzo wyraźne i nieprzekraczalne (bez ingerencji człowieka) granice wyznaczone przez samą naturę. Inżynieria genetyczna, znosząc je, okazuje się najbardziej niebezpieczną technologią w historii ludzkości, łamiącą etyczne kanony naszej cywilizacji. Nie można bowiem łączyć pomidora z rybą czy przenosić genów człowieka do łososia albo pobierać ich z bakterii i wstawiać do kukurydzy. Nawet jeśli da nam to krótkoterminowe zyski w rolnictwie lub w produkcji leków, to w dłuższej perspektywie doprowadzi do zmniejszenia genetycznej różnorodności. Staniemy się „monokulturą”, w której będzie się uprawiać wyłącznie wykreowane ręką człowieka rośliny, co jest przeciwieństwem zrównoważonego biologicznie świata. W ten sposób Ziemię całkowicie opanują zmodyfikowane genetycznie organizmy. Takie jak na przykład łosoś z ludzkimi genami powodującymi jego szybszy wzrost, za sprawą których z naturalnego środowiska wyparte zostaną naturalne łososie.

Ale nie tylko w tym tkwi problem. Wpuszczenie do środowiska tworów takich jak owa zmodyfikowana ryba jest działaniem nieodwracalnym, gdyż są to organizmy żywe, które się rozprzestrzeniają i mnożą, powielając swoje DNA. Krzyżowanie się z naturalnymi łososiami doprowadzi do ich „zanieczyszczenia” zmienionym przez człowieka materiałem genetycznym. Dlatego modyfikacje genetyczne to „najcięższe przestępstwo przeciw godności i integralności świata organizmów żywych”.

Według Rifkina istnieje zatem coś takiego jak wręcz święta „integralność gatunków”, czyli ich fundamentalne i naturalne prawo do istnienia jako grupy oddzielnych, konkretnych istot. Każde stworzenie żywe posiada podstawową tożsamość jako członek konkretnego gatunku11 – przekonuje Amerykanin.

I chociaż przez tysiąclecia udomawialiśmy organizmy, hodując je i krzyżując, to zawsze byliśmy ograniczeni właśnie owymi naturalnymi barierami pomiędzy gatunkami. Poprzez klasyczną hodowlę nie da się bowiem skrzyżować osła z jabłkiem, dlatego czegoś takiego nie widzieliśmy przez dziesięć tysięcy lat historii rolnictwa. Dziś zaś nie ma już żadnych biologicznych ograniczeń przed ingerencją w „genetyczny plan” gatunków. Co więcej, kiedyś podstawową jednostką biologiczną był organizm, a teraz stał się nią gen, który na dodatek widziany jest wyłącznie jako fragment zwykłej cząsteczki chemicznej (DNA). To według Rifkina nieuprawniony redukcjonizm. Organizmy żywe nie są już bowiem postrzegane na przykład jako ptaki czy pszczoły, tylko „paczki” genów12. W dodatku drenowane przez człowieka. Życie staje się wyłącznie kodem do odczytania, nie ma miejsca na kwestie jego świętości i wyjątkowości.

Dlatego ceną za lepsze zboża czy leczenie chorób genetycznych okaże się ludzka dusza. W tym nowym świecie stwarzanie nie będzie już czymś świętym. Życie człowieka straci niezbywalną wartość. Wszelka kreacja wymknie się wyższym prawom i moralności. „W świecie bioinżynierii nie jesteśmy odpowiedzialni za cokolwiek poza nami samymi, jesteśmy bowiem królestwem, mocą, chwałą, na wieki wieków” – pisze Rifkin w książce Algeny.

Drugi bardzo istotny element jego „antybiotechnologicznego credo” to niepewność i zagrożenia. Oprócz „genetycznego zanieczyszczenia” umieszczenie genu pochodzącego od niespokrewnionego organizmu jest zdaniem Rifkina jak wprowadzenie obcego gatunku do lokalnego środowiska. Innymi słowy – GMO będzie się zachowywało jak gatunki inwazyjne (na przykład króliki przywiezione do Australii czy tak zwany barszcz Sosnowskiego sprowadzony z Kaukazu między innymi do Polski). Grozi to destabilizacją ustanowionych przez miliony lat relacji między organizmami żyjącymi w morzach i oceanach. Zatem nawet zmiana jednego genu może mieć wielką moc sprawczą.

Niepewność związana z inżynierią genetyczną dotyczy również zdrowia konsumentów żywności GMO. Będą oni narażeni na spożywanie bezprecedensowych kombinacji genów: melona zawierającego geny bakterii i wirusów, ziemniaków z genami kurczaka, pomidorów z genami flądry lub tytoniu, ryb i świń z genami człowieka. A geny, które dotąd nie znajdowały się w żywności, mogą powodować alergie.

I trzecia kwestia: patentowanie. Chciwe korporacje tworzące GMO zapragną objąć prawem własności intelektualnej geny i całe organizmy (w 1980 roku Sąd Najwyższy USA podjął decyzję, że organizmy GMO podlegają ochronie patentowej). A życia patentować nie wolno, gdyż jest ono własnością wszystkich ludzi.

Podsumowując: według Rifkina biotechnologia to zagrożenie, jakiego do tej pory nie znała ludzkość. Dalszy rozwój tej dziedziny będzie oznaczał przekazanie ogromnej władzy nad życiem w ręce naukowców, wobec których Amerykanin przejawia głęboką nieufność. Nabrał jej, jak sam wspomina w jednej z rozmów z dziennikarzami, po wizycie w byłym obozie koncentracyjnym w Dachau, dokąd pojechał pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku i gdzie zrozumiał, że naziści mordowali ludzi w sposób obojętny, racjonalny i naukowy. „Holokaust reprezentuje ciemną stronę nowoczesności” – stwierdził w 1989 roku na łamach „Time’a”13. Rifkin prezentował się również jako krytyk racjonalizmu – podczas wystąpień często brał na cel czterech najbardziej nielubianych przez siebie filozofów: Francisa Bacona (uważanego za jednego ze współtwórców metodologii naukowej), Kartezjusza, Izaaka Newtona i Johna Locke’a. Oskarżał ich bowiem o zredukowanie systemu wartości w nauce do jedynego „bóstwa”: efektywności.

Dlatego Rifkin wrzuca naukowców do jednego worka z szefami koncernów i politykami, którzy zaślepieni krótkoterminowymi zyskami oraz posiadaną władzą nad naturą będą znieczuleni na długoterminowe fatalne konsekwencje wprowadzania nowych technologii. Ludzie nauki mają też samolubny interes – własne badania i osiągnięcia pozwalające piąć się w hierarchii – w przedmiotowym widzeniu przyrody i niedostrzeganiu niezbywalnej wartości, jaką są odrębne gatunki biologiczne. System etyczny wyznawany przez biologów molekularnych i genetyków jest wadliwy, jak również odległy od tego, w co wierzy – zdaniem Rifkina – amerykańska (i nie tylko) opinia publiczna. Naukowcy nie mogą więc być arbitrami w sporach, czy dana technologia jest potrzebna i jakie ryzyko ze sobą niesie. „To tylko technicy, a nie bogowie” – stwierdził na łamach „Time’a”.

Artykułowi temu redakcja amerykańskiego tygodnika nadała tytuł „Człowiek najbardziej znienawidzony przez naukę”. Z pewnością przesadny, ale równocześnie trudno zaprzeczyć obopólnej niechęci na linii naukowcy – Rifkin, która z czasem tylko narastała. Badacze czuli się obrażani jego agresywnymi tezami, tym bardziej że to przecież oni sami – nieprzymuszani przez nikogo – nałożyli w połowie lat siedemdziesiątych embargo na eksperymenty z użyciem inżynierii genetycznej i rozpoczęli poważną dyskusję, w dodatku całkowicie jawną dla opinii publicznej. Jak stwierdził genetyk i biolog molekularny William French Anderson, również na łamach wspomnianej publikacji w „Timie”, Rifkin podczas prywatnej rozmowy potrafił się niemal we wszystkim zgadzać. Ale gdy wchodził w rolę aktywisty, robił wszystko, by zwrócić uwagę na swoje poglądy.

Niemiecki łącznik

W 1986 roku doszło w Waszyngtonie do przypadkowego spotkania, które miało się okazać jednym z kluczowych wydarzeń w wojnie wypowiedzianej przez Rifkina biotechnologii i genetycznie zmodyfikowanym organizmom. Do stolicy USA przyleciał Benedikt Härlin, członek Parlamentu Europejskiego z ramienia niemieckiej partii Zielonych14. Celem jego wizyty było przedyskutowanie z działaczami amerykańskiej lewicy programów dotyczących opieki społecznej. Härlin nie zamieszkał w hotelu, tylko skorzystał z zaproszenia kilkorga aktywistów wynajmujących wspólnie dom w centrum Waszyngtonu. Jedną z tych osób była Linda Bullard, która zaczęła opowiadać gościowi z Niemiec o potężnej dziedzinie nauki: biotechnologii, a przede wszystkim o narzędziach inżynierii genetycznej pozwalających dowolnie manipulować DNA. Skąd takie zainteresowania Bullard? Jej szefem był wówczas Jeremy Rifkin.

Härlin bardzo zainteresował się opowieściami Amerykanki. Ona zaś zasugerowała mu, by porozmawiał z samym Rifkinem. Niedługo później doszło do spotkania, w trakcie którego Amerykanin wyłożył swoje antybiotechnologiczne credo wraz z katastroficznymi przewidywaniami końca biologicznego świata, jaki znamy. Härlin był pod wielkim wrażeniem i tego, co usłyszał, i charyzmy Rifkina. „Pamiętam, że najbardziej poruszyła mnie kwestia zupełnie nowego i sztucznego sposobu modyfikowania oraz tworzenia żywych organizmów” – wspominał trzynaście lat później w rozmowie z dziennikiem „The Wall Street Journal”15. Spotkanie z Rifkinem zmieniło życie Niemca. Wracając z Waszyngtonu do Brukseli, miał jasność, czemu należy teraz poświęcić całą energię: walce z GMO.

Młodszy o dwanaście lat od Rifkina (urodził się w 1957 roku) Härlin to człowiek o burzliwym życiorysie. Pod koniec lat siedemdziesiątych XX wieku zaangażował się w skrajnie lewicowy ruch złożony głównie z ludzi, którzy ściągnęli do Berlina Zachodniego – wówczas enklawy o specjalnym statusie na terytorium komunistycznej Niemieckiej Republiki Demokratycznej (NRD) – by uciec przed obowiązkową w Niemczech Zachodnich (RFN) służbą wojskową, lub po prostu szukających przygody w gorących czasach buntu młodego pokolenia. Na ogół trafiali oni do dzielnicy Kreuzberg, gdzie stało sporo opuszczonych domów, i zajmowali je bez zgody właścicieli. Takie budynki ogłaszano „strefami wyzwolonymi”, a na ich murach pojawiały się marksistowskie hasła o walce klas. Zrewoltowani młodzi ludzie toczyli bitwy z policją, która próbowała ich stamtąd usunąć siłą.

Härlin w pewnym momencie dołączył do grupy wydającej pismo „Radikal”, publikujące między innymi odezwy Komórek Rewolucyjnych, przedstawiających się jako podziemna organizacja anarchistyczna. W 1982 roku nawoływało ono do gwałtownych protestów (które zmieniły się w uliczne walki z policją) przeciwko wizycie ówczesnego amerykańskiego prezydenta Ronalda Reagana. Władze odpowiedziały zamknięciem redakcji i aresztowaniem jej członków, w tym Benedikta Härlina, który trafił do aresztu w czerwcu 1983 roku. Następnie sąd skazał go na dwa i pół roku więzienia za wspieranie działalności terrorystycznej.

Środowiska lewicowe w Niemczech Zachodnich rozpoczęły natychmiast akcję solidarności z aresztowanymi osobami z kręgu „Radikal”. Tworząca się wówczas niemiecka partia Zielonych wpisała Härlina na swoją listę kandydatów do Parlamentu Europejskiego, z której został w maju 1984 roku wybrany eurodeputowanym. To zaś zwolniło go z więzienia. Jak później wspominał, opuszczał je, pozostawiając w celi również radykalny marksizm. Härlin postanowił od tej pory całkowicie zaangażować się w działalność parlamentarną na rzecz ochrony środowiska.

Po spotkaniu z Rifkinem w 1986 roku zgromadził wokół siebie niewielką grupę aktywistów występującą pod nazwą Gene Ethics Network, której zadaniem było rozpowszechnianie informacji na temat niebezpieczeństw nowoczesnej biotechnologii. Stał się też w Parlamencie Europejskim najgłośniejszym jej krytykiem, próbując doprowadzić do – przynajmniej czasowego – zakazu wprowadzania do środowiska jakichkolwiek organizmów powstałych z użyciem narzędzi inżynierii genetycznej. Bezskutecznie.

W 1990 roku opuścił więc Parlament i wrócił do Niemiec, by rok później dołączyć do organizacji Greenpeace. Na razie walczył tylko z toksycznymi odpadami chemicznymi zanieczyszczającymi środowisko oraz z pestycydami stosowanymi w rolnictwie. Ale kiedy w połowie lat dziewięćdziesiątych dowiedział się, że Unia Europejska zezwoliła na import pierwszej partii genetycznie zmodyfikowanej soi odpornej na herbicyd Roundup (glifosat) i kukurydzy Bt potrafiącej, dzięki produkcji pewnej bakteryjnej toksyny, samodzielnie bronić się przed szkodnikami (ziarno nie było przeznaczone na zasiew, tylko do produkcji żywności i pasz), postanowił mocno uderzyć w biotechnologię. Najpierw musiał jednak przekonać do tego szefów Greenpeace’u, co wcale nie było łatwe – organizacja przeżywała wówczas kryzys spowodowany między innymi malejącym dopływem funduszy i przemęczeniem walką na kilku frontach. Dlatego kierownictwo sceptycznie odnosiło się do pomysłów rozpoczynania nowej kampanii. Ponadto niektóre organizacje ekoaktywistów w Europie[8] widziały w biotechnologii szansę na zmniejszenie zużycia pestycydów, zwalczanych przecież przez Härlina i Greenpeace. Przykładem takiej rośliny GMO była wspomniana już kukurydza Bt, do której skopiowano pewien gen pochodzący od bakterii. Dzięki temu sama wytwarzała białko trujące dla niektórych atakujących ją owadów, ale całkowicie bezpieczne dla ludzi. To zaś mogło oznaczać redukcję oprysków środkami owadobójczymi.

Mimo to Härlin nie dawał za wygraną, gorąco przekonując Greenpeace do tez Rifkina przestrzegających przed nadciągającą katastrofą ekologiczną i niedopuszczalnym manipulowaniem żywymi organizmami. „Inżynieria genetyczna będzie dominująca w wielu obszarach, którymi się zajmujemy: w globalnym ociepleniu, wyrębie lasów czy pestycydach” – argumentował. I dodawał: to wojna, którą możemy teraz wygrać, gdyż rozwój biotechnologii rolniczej znajduje się na tak wczesnym etapie, że da się go jeszcze zastopować16.

Jesienią 1996 roku kierownictwo Greenpeace’u w końcu dało się przekonać i postawiło Härlina na czele kampanii przeciwko inżynierii genetycznej w rolnictwie, oddelegowując wyłącznie do niej kilkunastu doświadczonych aktywistów. Nie była to decyzja opierająca się na dogłębnych analizach zagrożenia dla środowiska ze strony biotechnologii, konsultowana z ekspertami z różnych dziedzin nauki. Wiele wskazuje na to, że najważniejszą rolę odegrało poczucie misji i zapał jednego człowieka: Benedikta Härlina. Osoby bez wyższego wykształcenia[9] i specjalistycznej wiedzy z dziedziny biotechnologii, biologii i rolnictwa. Za to głęboko wierzącej w credo Jeremy’ego Rifkina. I zahartowanej w walce z lat osiemdziesiątych, więc dobrze wiedzącej, jak organizuje się głośne i ostre protesty. A zatem idealnej do poprowadzenia wielkiej wojny z biotechnologią.

Rozdział 2w którym atomowi ogrodnicy hodują jajka z niespodzianką

Starcie Jeremy’ego Rifkina i jego ucznia Benedikta Härlina z nauką oraz z firmami wprowadzającymi na rynek pierwsze organizmy zmodyfikowane genetycznie to jedno z najbardziej fascynujących wydarzeń końca XX wieku. Ale zanim o nim opowiem, winien jestem Czytelnikom zderzenie dramatycznie brzmiących oskarżeń Rifkina pod adresem biotechnologii z faktami. Chciałbym w tym rozdziale odpowiedzieć na pytanie o to, czy narzędzia inżynierii genetycznej rzeczywiście są czymś absolutnie wyjątkowym, dającym możliwość tworzenia organizmów nienaturalnych, gdyż zupełnie nowych – a w dodatku groźnych dla przyrody. I czy biotechnologia radykalnie zmienia rolnictwo? W tym celu musimy się cofnąć do samych początków agrarnej działalności człowieka. Większość z nas bowiem nie zdaje sobie sprawy z tego, jak powstała żywność, którą dziś zjadamy. A przede wszystkim z tego, że zadawanie pytania: „modyfikować genetycznie rośliny czy nie?”, okazuje się o co najmniej dziesięć tysięcy lat spóźnione[10].

Starożytne GMO

Wspomniałem już we wstępie, że obraz rolnictwa, który dziś mamy w głowach – bo w przeważającej części jesteśmy mieszkańcami miast – prezentuje się dość sielankowo. Oto farmerzy od bardzo wielu pokoleń uprawiają swoje pola, siejąc, a później zbierając plony. Niewielką część ziarna czy sadzonek zostawiają na następny rok, a resztę sprzedają. Wprawdzie konie zostały zastąpione przez traktory, w oborach pojawiły się dojarki, są też dostępne nawozy sztuczne i pestycydy[11] (ich jednak można próbować nie stosować, na przykład usuwając chwasty ręcznie czy mechanicznie), lecz poza tym od setek czy nawet tysięcy lat zasadniczo niewiele się w rolnictwie zmieniło. Starożytni Rzymianie, rycerze spod Grunwaldu czy żołnierze na frontach II wojny światowej jedli chleb wypiekany z tej samej zmielonej pszenicy lub żyta, które dziś kupujemy w sklepach. Dopiero w ostatnich dwóch dekadach inżynieria genetyczna brutalnie wkroczyła na nasze stoły. Człowiek zaczął bowiem zmieniać prawdziwą „esencję” żywych istot – ich materiał genetyczny.

Profesor Paweł Golik, genetyk z Uniwersytetu Warszawskiego, podczas swoich wykładów wyświetla slajd ze zdjęciem dwóch psów. Są to fotografie wielkiego doga niemieckiego (którego waga sięga nawet dziewięćdziesięciu kilogramów) stojącego obok malutkiego yorkshire terriera (o maksymalnej wadze nieco ponad trzech kilogramów). Trudno o większy kontrast między psami, choć obydwie rasy należą do tego samego gatunku psa domowego (Canis lupus familiaris). On z kolei – jak wskazują badania genetyczne – pochodzi od wilka szarego (Canis lupus).

Tyle że to „pochodzenie” nie oznacza powstania nowego gatunku w drodze działania naturalnie przebiegających procesów darwinowskiej ewolucji, tylko jest rezultatem udomowienia wilka. A polegało ono na selekcji osobników pod kątem pożądanych cech behawioralnych (między innymi przywiązania do ludzi i łagodności wobec nich), a później nastąpiło zmienianie wyglądu psów również dzięki selekcji i krzyżówkom. Po tysiącach lat (udomowienie wilka nastąpiło prawdopodobnie około czterdziestu tysięcy lat temu) doczekaliśmy się ras z wyglądu i zachowania nawet nieprzypominających swojego dzikiego przodka. Zmiany te to nic innego jak rezultat modyfikacji genetycznych. Bardzo dużych. Do tego stopnia – jak mówił na owym wykładzie profesor Golik – że współczesny naukowiec wyposażony w najnowocześniejsze narzędzia inżynierii genetycznej nie byłby w stanie ich dokonać. Czyli przemienić wilka, manipulując jego DNA, w malutkiego terriera.

Wspominam to wystąpienie profesora Golika dlatego, że w rolnictwie działo się coś bardzo podobnego, a nawet znacznie więcej. O ile bowiem hodowcy psów posługiwali się dwiema technikami: selekcją i krzyżowaniem, o tyle hodowcy roślin jeszcze przed pojawieniem się inżynierii genetycznej sięgali po rozmaite metody ingerencji w DNA. Skutek tego jest taki, że warzywa, owoce czy zboża zjadane przez nas na co dzień nie występują w naturze. Nie są również podobne do swoich dzikich protoplastów. Jedyna naturalna żywność spożywana przez współczesnego człowieka to dziczyzna i runo leśne (na przykład grzyby czy rosnące w lasach jagody). Wszystko poza tym zostało zmodyfikowane genetycznie już bardzo dawno temu.

Cofnijmy się zatem w czasie. Rolnictwo najprawdopodobniej narodziło się około dziesięciu tysięcy lat przed naszą erą na terenach tak zwanego Żyznego Półksiężyca (lub inaczej Złotego Rogu), czyli pasa urodzajnych ziem układających się w kształt przypominający półksiężyc i ciągnących się od Egiptu przez Palestynę do Mezopotamii. To właśnie tam ludzie rozpoczęli uprawę pierwszych zbóż, a dokładnie trzech gatunków pszenicy. Pochodziły one od dziko rosnących, blisko spokrewnionych ze sobą i niekiedy naturalnie krzyżujących się traw.

Pierwszą uprawianą celowo przez człowieka rośliną była zapewne pszenica samopsza (Triticum monococcum). Niedługo później ludzie zaczęli wysiewać również płaskurkę (Triticum turgidum), od której pochodzi między innymi jej udomowiona wersja w postaci odmian pszenicy durum używanych dziś do produkcji makaronów. Z czasem samopszę i płaskurkę zaczęła wypierać pszenica zwyczajna (Triticum aestivum), powstała z połączenia materiału genetycznego trzech różnych gatunków traw. To właśnie z jej ziaren wypieka się dziś większość chleba na świecie. Podbiła ona światowe uprawy: 95 procent zasiewów pszenicy to setki odmian[12] właśnie Triticum aestivum. Na drugim miejscu znajdują się różne odmiany pszenicy durum (prawie 5 procent)1.

Różne gatunki dzikiej pszenicy musiały stosunkowo szybko przejść proces udomowienia oznaczający zmiany genetyczne. Choćby taką: kłosy dzikich traw robią się w odpowiednim czasie stosunkowo delikatne, dzięki czemu, gdy powieje nawet lekki wiatr, szybko rozrzuca ziarna po ziemi. Ponadto nie kiełkują one w glebie w tym samym czasie (zdarza się, że nawet w odstępie roku) – dzięki temu zwiększają się szanse rośliny, że przynajmniej część jej ziaren trafi na odpowiednie warunki pogodowe (dobrą kombinację opadów, słońca i temperatury). To zaś oznacza ewolucyjny sukces, którym jest powielenie własnych genów.

Coś takiego nie było jednak zgodne z interesem pierwszych rolników. Obserwowali oni wysiewane rośliny i selekcjonowali je pod kątem pożądanych cech – na przykład do uprawiania wybierali tylko te kłosy, w których dojrzałe ziarna trzymały się najdłużej. Stąd, między innymi w udomowionej pszenicy, ziarno nie wysypuje się łatwo, tylko „czeka” na żniwiarza. Trudno powiedzieć, jak długo trwało uzyskanie wszystkich kłosów o takiej cesze; może nawet tysiąc lat.

Taka zmiana genetyczna była bardzo niekorzystna dla pszenicy, ale – jak zauważył biolog Jared Diamond w swojej słynnej książce Strzelby, zarazki, maszyny – pierwsi rolnicy zaczęli odwracać kierunek wyznaczony przez darwinowski dobór naturalny o sto osiemdziesiąt stopni2. Niekorzystne mutacje genetyczne roślin (na przykład te odpowiadające za późniejsze wysypywanie się ziarna z kłosa) teraz – wyłącznie dzięki człowiekowi – zaczęły gwarantować wygraną w ewolucyjnym wyścigu. Bo nasi przodkowie takie mutanty uprawiali i chronili. Inne zaś zmiany genetyczne, zapewniające sukces w naturalnych warunkach, okazywały się zabójcze, gdyż szybko eliminował je człowiek. Kolejny przykład tego typu cechy to łatwiejsze oddzielanie się ziarna od plew. W naturalnych warunkach zmniejsza ono ochronę nasiona i znajdującego się w nim roślinnego zarodka, ale człowiekowi ułatwiało dostanie się do cennego ziarna3.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy końcowe

Wstęp

1 M. Qaim, Genetically Modified Crops and Agricultural Development, New York 2016.

Rozdział 1

1 F. Simon, Jeremy Rifkin. ‘Number Two Cause of Global Warming Emissions? Animal Husbandry’, 26.11.2015, euractiv.com, bit.ly/3y0cWhc, dostęp: 1.03.2022.

2 R. Bailey, Fear and Loathing of Biotech’s Bright Future, „Reason” 1985, vol. 17, no. 6, s. 21–30.

3 M. Rotkiewicz, Dylematy inżyniera genetycznego, „Polityka. Niezbędnik Inteligenta. Co mamy w genach” 2014, nr 2, s. 24–29.

4 Tamże.

5 Rafał, Ważą się losy nowej technologii modyfikowania genów, 2.12.2015, wordpress.com, bit.ly/3Kqj7h5, dostęp: 1.03.2022.

6 R. Bailey, Fear and Loathing…, dz. cyt.

7 J. Watson, A. Berry, K. Davies, DNA. Historia rewolucji genetycznej, przekład zbiorowy, Stare Groszki 2018, s. 114.

8 S. J. Gould, On the Origin of Specious Critics, „Discover” 1985, no. 34, s. 34–42.

9 E. Bendyk, Rewolucja czy utopia [w:] J. Żakowski, Era wodoru, „Polityka” 2005, nr 30, s. 71.

10 A. Lubowski, Jeremy Rifkin. Mistrz globalnej bredni, newsweek.pl, bit.ly/37uHY5I, dostęp: 1.03.2022.

11 P. S. Naik, Biotechnology Through the Eyes of an Opponent. The Resistance of Activist Jeremy Rifkin, „Virginia Journal of Law and Technology” 2000, vol. 5, no. 5, s. 1522–1687.

12Interview with Jeremy Rifkin. Fears of a Brave New World, „The UNESCO Courier”, wrzesień 1998.

13 D. Thompson, The Most Hated Man in Science. Jeremy Rifkin, „Time” 1989, no. 23, s. 102–104.

14 D. Charles, Lords of the Harvest. Biotech, Big Money, and the Future of Food, New York 2001 (książka w pliku mobi).

15 S. Stecklow, Germination. How a U. S. Gadfly and a Green Activist Started a Food Fight, „The Wall Street Journal”, 30 listopada 1999.

16 D. Charles, Lords of the Harvest, dz. cyt.

Rozdział 2

1 F. J. P. H. Brouns i in., Does Wheat Make Us Fat and Sick?, „Journal of Cereal Science” 2013, vol. 58, no. 2, s. 209–215.

2 J. Diamond, Strzelby, zarazki, maszyny. Losy ludzkich społeczeństw, przeł. M. Konarzewski, Warszawa 2000, s. 77–136.

3 N. V. Fedoroff, N. M. Brown, Mendel in the Kitchen. A Scientist’s View of Genetically Modified Foods, Oxford 2004.

Przypisy

[1]GMO to skrót od genetically modified organism, czyli organizm zmodyfikowany genetycznie. Nazwa ta odnosi się nie tylko do roślin, ale do wszelkich organizmów żywych zmienionych metodami inżynierii genetycznej, a więc również bakterii, grzybów czy zwierząt. Jednak w mediach często skrót GMO występuje wyłącznie w kontekście żywności, a konkretnie jadalnych i uprawianych przez rolników roślin zmodyfikowanych genetycznie.

[2] Poprawniejszą nazwą byłyby „rośliny GM”, czyli rośliny zmodyfikowane genetycznie za pomocą narzędzi inżynierii genetycznej, ale zdecydowałem się używać w książce określenia „rośliny GMO” ze względu na większą rozpoznawalność skrótu GMO.

[3] Ekologia to poważna nauka, której przedmiotem badań są (w dużym skrócie) oddziaływania pomiędzy organizmami a ich środowiskiem oraz wzajemnie między istotami żywymi. A ekolodzy to naukowcy specjalizujący się w ekologii. Dlatego nie należy mylić tych pojęć z ekologizmem, czyli z aktywnością społeczno-polityczną, ani z ekoaktywistami, a więc działaczami na rzecz ochrony środowiska, często niemającymi naukowego wykształcenia (i niekiedy głoszącymi tezy sprzeczne z wiedzą naukową), za to zatroskanymi stanem przyrody oraz chcącymi bronić dzikiej natury przed działalnością człowieka.

[4] Greenpeace International w swoich publikowanych co roku sprawozdaniach finansowych informuje, na jakie cele wydaje pieniądze. Łatwo więc policzyć – co też zrobiłem – ile do tej pory centrala organizacji przeznaczała na walkę z GMO.

[5] Kryzys został spowodowany przez gwałtowny wzrost cen ropy naftowej na światowych rynkach, wynikający z embarga państw zrzeszonych w Organizacji Krajów Eksportujących Ropę Naftową (Organization of the Petroleum Exporting Countries, OPEC) zastosowanego wobec Stanów Zjednoczonych po wybuchu wojny izraelsko-arabskiej w 1973 roku, w której USA opowiedziały się po stronie Izraela.

[6] W innym źródle znalazłem z kolei informację, że Berga przekonywał również Robert Pollack z Cold Spring Harbor Laboratory, który mówił mu przez telefon, że znajdujemy się „w sytuacji przed Hiroszimą” (M. Lynas, Seeds of Science. How We Got It Wrong on GMOs, London 2018, książka w pliku mobi).

[7] Czym jest biotechnologia? W przyjętej w 1992 roku na Szczycie Ziemi w Rio de Janeiro konwencji o różnorodności biologicznej ONZ biotechnologię zdefiniowano jako „zastosowanie technologiczne, które używa systemów biologicznych, organizmów żywych lub ich składników, żeby wytwarzać lub modyfikować produkty lub procesy w określonym zastosowaniu w celu wytwarzania dóbr lub usług”. Nie brzmi to najlepiej, ale da się ująć znacznie prościej [jak zrobili to Neil Campbell i Jane Reece, autorzy cenionego amerykańskiego podręcznika akademickiego pod tytułem Biologia, przetłumaczonego również na język polski (przekład zbiorowy, Poznań 2012)]: „Biotechnologia to wszystkie manipulacje dokonywane na organizmach lub ich elementach, prowadzące do wytworzenia użytecznych produktów”. Dziś przyjął się w literaturze podział biotechnologii na „kolory”. Zielona to badania i zastosowania w obszarze rolnictwa. Czerwona dotyczy medycyny, farmacji, diagnostyki i weterynarii (ocenia się, że dzięki biotechnologii będzie w najbliższych latach powstawać ponad połowa wszystkich produkowanych na świecie leków). Natomiast biała obejmuje prace eksperymentalne i zastosowania w produkcji przemysłowej (np. biopaliwa, detergenty, enzymy potrzebne do wytwarzania serów) oraz ochronie środowiska (np. oczyszczanie ścieków za pomocą bakterii). Niektórzy wyróżniają jeszcze kolor niebieski, jako obszar zastosowań biotechnologii w środowisku wodnym (rzeki, morza czy jeziora), oraz fioletowy, czyli zagadnienia społeczne, prawne, filozoficzne i etyczne.

[8] Poza Niemcami, gdzie genetyka w niektórych środowiskach źle kojarzyła się z czasami nazistowskimi, kiedy propagowano czystość rasową. W latach 1985–1986 radykalna grupa feministek Rote Zora dokonała kilku ataków bombowych również na ośrodki naukowe związane z genetyką, między innymi na Instytut Genetyki Człowieka będący częścią Uniwersytetu w Münsterze.

[9] W latach 1974–1977 studiował w Tybindze i Berlinie Zachodnim filozofię, psychologię oraz socjologię, ale żadnego z tych kierunków nie ukończył.

[10] To stwierdzenie zapożyczyłem od profesora Pawła Golika z Uniwersytetu Warszawskiego, a padło ono podczas jednego z jego świetnych wykładów na temat GMO. Można to wystąpienie obejrzeć w serwisie YouTube: youtube.com, bit.ly/37yc5JH, dostęp: 1.03.2022.

[11] Słowem „pestycydy” będę określał w książce wszystkie środki ochrony roślin, czyli służące do zwalczania chwastów, owadów i innych organizmów atakujących rośliny uprawne.

[12] Nie należy mylić odmian roślin uzyskanych przez człowieka i wykorzystywanych w rolnictwie (o trwałych i określonych cechach lub kombinacji jakichś cech – na przykład koloru i kształtu kwiatów lub owoców) z gatunkami biologicznymi. Gatunek w systematyce organizmów jest podstawową jednostką formalną organizacji świata ożywionego i jednocześnie najniższą z podstawowych kategorii systematycznych stosowanych w hierarchicznej strukturze klasyfikacji biologicznej. Odmiana do tej klasyfikacji nie należy.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2022

Wydanie II rozszerzone