Utopay. Przyszłość wystawia rachunek -  - ebook

Utopay. Przyszłość wystawia rachunek ebook

4,1

Opis

Pieniądz napędza świat. Pieniądz nim rządzi. Pieniądz rządzi nami. Pobudza zmysły. Uzależnia. Ale jest niezbędny do życia. Daje wolność, radość, bezpieczeństwo. Choć sprowadza wojny i prowadzi do zbrodni. Stoi za najwspanialszymi dziełami ludzkości. Jednak zdarza się, że odczłowiecza. Tak było wczoraj. Tak jest dzisiaj. A jak będzie jutro?

Najlepsi polscy pisarze i pisarki w antologii futurystycznych opowiadań o pieniądzach.Materialnych, wirtualnych, na kontach ludzi lub ich awatarów, kontrolowanych przez bankierów albo sztuczną inteligencję, inwestującą w nieistniejącą realnie sztukę, naukę, biznes. Wizja przyszłości i jej walut wykreowanaprzez mistrzynie i mistrzów słowa: Daniela Odiję, Zygmunta Miłoszewskiego, Jakuba Żulczyka, Jacka Dukaja, Andrzeja Pilipiuka, Łukasza Orbitowskiego, Wojciecha Chmielarza, Wojciecha Miłoszewskiego, Grzegorza Kasdepke, Grażynę Plebanek, Wojciecha Kuczoka, Radka Raka, Anny Rozenberg, Bartosza Szczygielskiego, Anny Cieplak, Barbary Sadurskiej, Wojciecha Chamier-Gliszczyńskiego, Miłosza Horodyskiego, Mateusza Pakuły, Wita Szostaka, Dominiki Słowik, Pauliny Hendel, Cezarego Zbierzchowskiego, Michała Protasiuka, Magdaleny Salik. Każdy tekst przedstawia autorską wizję artysty na temat finansowej przyszłości. W podróży towarzyszy czytelnikom Wojciech Stefaniec - grafik i plakacista posiadający władzę absolutną nad pędzlem i ołówkiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 584

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (31 ocen)
13
9
8
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lkoprowski8

Dobrze spędzony czas

Sporo ciekaw lych opowiadań
00
mironiasty

Całkiem niezła

Podejrzewałem że poziom opowiadań bedzie nierówny. I się nie zawiodlem ;) Ale liczyłem że te najlepsze będą jednak ciekawsze.
00
embartek1

Z braku laku…

gdybym kupił fizycznie lub cyfrowo, poważnie żałowałbym wydanych $. Zdecydowana większość opowiadań stworzonych niczym przez początkujących wannabe pisarzy z Wattpad. przebrnąłem już przez ok 75%, zastanawiam się czy nie porzucić, ale cały czas się łudzę, że będzie jednak coś dobrego.
00
Kredka_73

Całkiem niezła

Bardzo lubię antologie. Fantastykę troszkę mniej. Ale mogę spokojnie polecić tą książkę.
00
Wiszczu

Dobrze spędzony czas

Opowiadania jedne lepsze inne gorsze. Ale ogólnie na plus.
00

Popularność




Drogocenna/y Czytelniczko/ku

Drogo­cenna/y Czy­tel­niczko/ku1

Piszę do Cie­bie z nie­da­le­kiej przy­szło­ści, co nie zna­czy, że wiem coś wię­cej i lepiej. Mam jed­nak inną per­spek­tywę. Znam już dwa­dzie­ścia sześć opo­wia­dań, które zna­la­zły się w niniej­szej anto­lo­gii. Ty je dopiero prze­czy­tasz. Szcze­rze Ci tego zazdrosz­czę, cze­kają Cię bowiem bez­cenna zabawa i ogromny kapi­tał prze­my­śleń. Zapew­niam też, że zasko­cze­nie będzie nie­jed­no­krotne, co sta­nowi sku­teczną wycenę war­to­ścio­wej sztuki.

Pisarki i pisa­rze tu zgro­ma­dzeni należą do grona zna­nych i nagra­dza­nych arty­stów słowa dru­ko­wa­nego, wyda­wa­nego i roz­po­wszech­nia­nego. Nie star­czy­łoby tu miej­sca na wymie­nia­nie ich osią­gnięć. Dość powie­dzieć, że są wśród nich lau­re­aci wielu pre­sti­żo­wych nagród lite­rac­kich.

Talent jest nie­po­li­czalny, lecz w odnie­sie­niu do tych twór­ców o jego war­to­ści sta­no­wią dzieła, które dotąd napi­sali – róż­no­rodne gatun­kowo, począw­szy od lite­ra­tury oby­cza­jo­wej, przez kry­mi­nał, po sze­roko pojętą lite­ra­turę fan­ta­styczną i dzie­cięcą. Umie­jęt­ność snu­cia opo­wie­ści przez tych ludzi w prze­li­cze­niu na zapi­sane słowa zna­cząco prze­kra­cza śred­nią kra­jową brutto, a w nie­któ­rych przy­pad­kach nawet netto. Zazwy­czaj tematy do zapi­sy­wa­nia wynaj­do­wali sobie sami. Tym razem temat zna­lazł ich. Ci wybrańcy for­tuny dostali zada­nie, by stwo­rzyć opo­wia­da­nia futu­ry­styczne, w któ­rych podejmą wątek przy­szłej waluty. Mieli się zasta­no­wić, jak pie­niądz przy­szło­ści będzie wpły­wał na czło­wieka, jaki będzie i czy w ogóle będzie. Mieli prze­my­śleć zja­wi­sko cze­ka­ją­cych nas płat­no­ści.

Skąd pomysł? Z życia, naj­ta­niej powie­dzieć. Wystar­czy się rozej­rzeć i roz­wa­żyć, jak pła­cono kie­dyś, a jak płaci się dziś. Dawno temu wymie­nia­li­śmy się towa­rami. Za pie­nią­dze słu­żyły różne kamie­nie, kora­liki, pióra, muszle, sól, futra, tka­niny, cukier, orze­chy koko­sowe, zwie­rzęta, miedź, sre­bro, złoto, a nawet par­me­zan. Gdy zaczę­li­śmy bić monety, niczym lokaty o wyso­kim opro­cen­to­wa­niu roz­ro­sły się mia­sta i pań­stwa. Wraz z dru­ko­wa­niem pie­nią­dza papie­ro­wego wzro­sła rola ban­ków. I pew­nie na­dal byśmy wiro­wali wśród monet i bank­no­tów, gdyby nie rewo­lu­cja tech­no­lo­giczna, jaką przy­niósł inter­net. Wraz z roz­wo­jem inter­netu nastą­piła rewo­lu­cja płat­ni­cza. I nie cho­dzi tu tylko o wir­tu­alne konta ban­kowe, pla­sti­kowe karty płat­ni­cze czy pła­ce­nie zbli­że­niowe smart­fo­nem, lecz także o powsta­nie kryp­to­wa­lut i sys­te­mów Block­chain, które – jeśli pomi­nąć wszel­kie detale ich dzia­ła­nia – spra­wiają, że pie­niądz prze­staje być mate­rialny, doty­kalny. Staje się wir­tu­alną kopal­nią, z któ­rej wyko­pu­jesz bogac­two, i pła­cisz klu­czem będą­cym cyfro­wym kodem.

Jakie to ma zna­cze­nie dla naszego życia? Wszak można powie­dzieć, jak już wie­lo­krot­nie mówiono, że pie­niądz rzą­dzi świa­tem – żądza pie­niądza prze­cież się nie zmie­niła. I dodać: pie­niądz rzą­dzi ludźmi, skoro ludźmi han­dlo­wano i na­dal się han­dluje, a wielu jest takich, co za pie­niądze sprze­da­dzą swoją god­ność. Wresz­cie można rzu­cić w twarz nie­do­wiar­kom i tym wie­rzą­cym, że pie­niądz to młody-stary bóg, do któ­rego modlimy się o bogac­twa wcale nie duchowe.

Kto się z tym nie zga­dza, niech pierw­szy rzuci pie­nią­dzem!

No tak, tylko jakim pie­nią­dzem, skoro coraz mniej monet i bank­no­tów, a coraz wię­cej cyfe­rek zapi­sa­nych w wir­tu­al­nej rze­czy­wi­sto­ści? Trudno rzu­cić w kogoś walutą cyfrową. Kto nie wie­rzy, niech spró­buje. Żarty jed­nak na bok.

Bo, Dro­go­cenna/y Czy­tel­niczko/ku, w kon­tek­ście tre­ści, które za chwilę prze­czy­tasz, wszystko, co dotąd było o pie­nią­dzach, jest już histo­rią. Wszak trzy­masz w rękach opo­wie­ści futu­ry­styczne! A to zna­czy, że wizje w nich przed­sta­wione wykro­czą poza Twoje dotych­cza­sowe doświad­cze­nie świata i czło­wieka oraz otwo­rzą nowe wyobra­że­nia o dzia­ła­niu pie­nią­dza. Być może po ich prze­czy­ta­niu zaczniesz zada­wać sobie pyta­nia w rodzaju:

Czy rze­czy­wi­ście będziemy pła­cić krwią, i to dosłow­nie? A może naszymi kar­tami płat­ni­czymi będą zwie­rzęta? Czy ener­gia odzy­skana z duszy to wystar­cza­jący kapi­tał, by otrzy­mać kre­dyt na życie? Jaką war­tość będą miały dobre uczynki? Co się sta­nie, gdy znikną wszyst­kie pie­nią­dze?

Albo:

Jaką walutę należy uzbie­rać, by napi­sać powieść, w dodatku surowo ocen­zu­ro­waną? Dziecko jako prze­licz­nik sta­tusu spo­łecz­nego? Warzywa jako pie­nią­dze? A może będziemy pła­cić fik­cyj­nymi pie­niędzmi stwo­rzo­nymi wyłącz­nie po to, by wzbu­dzały poczu­cie zamoż­no­ści?

Jak będą dzia­łać rdze­nie tele­por­tów, vir­tu­kasa, bithajs, dig­dongi, jed­nostki, glo­bale, kcale, ksy­dany? Kim będą odkle­jeńcy, hiper­sen­so­ryki, ante­chy, Kujon, Cyber­syn, Sanny? Czym będą ZEW, CUDD, GaX, Bank Dotyku, Prawda Emo­cjo­nalna, Sto­wa­rzy­szone Lokal­no­ści, formy, wysy­sa­cze czasu, edu­budki czy gar­ga­mele?

Czy można będzie kupić czas? Czy wytwo­rzona przez nas sztuczna inte­li­gen­cja będzie miała poczu­cie czasu i czy obu­dzi się w niej wola życia? Wresz­cie czy w ogóle będzie ist­niało coś takiego, czego nie będzie można kupić albo sprze­dać?

Podobne wąt­pli­wo­ści i prze­wi­dy­wa­nia spra­wiły, że księga, którą trzy­masz w swo­ich rękach, została obda­rzona tytu­łem UTO­PAY. W swo­bod­nym, nie­zo­bo­wią­zu­ją­cym prze­kła­dzie słowo to można rozu­mieć jako „uto­pijne płat­no­ści”. Wska­zuje na to przed­ro­stek „uto-” i rdzeń „-pay”, który, jak pew­nie wiesz, w tłu­ma­cze­niu z angiel­skiego zna­czy „pła­cić”. Zresztą wystar­czy zer­k­nąć na UTO­PAY, zoba­czyć kształt liter i prze­czy­tać gło­śno, by usły­szeć „uto­pej” lub „juto­pej” – angli­cyzm wywo­łu­jący wizu­alne i fone­tyczne sko­ja­rze­nia ze sło­wem „uto­pia”. Co prawda uto­pia to marze­nie o ide­al­nym ustroju poli­tycz­nym, pań­stwie czy miej­scu, ale można je też odczy­tać ogól­niej – jako gdy­ba­nie o świe­cie, któ­rego jesz­cze nie znamy.

Bo czy nie jest tak, że tylko przy­szłość nas łączy? W obli­czu nie­zna­nego podziały zni­kają. O tym, co ma się zda­rzyć, wszy­scy wiemy tyle co nic. Dane czer­piemy z teraź­niej­szo­ści, która prócz krót­kich, rado­snych epi­zo­dów wspól­noty dzieli nas czę­ściej niż rza­dziej – trudno okre­ślić aktu­alną liczbę kon­flik­tów na świe­cie. Teraź­niej­szość jest zbyt nie­uchwytna, by łączyła. Ledwo się staje, już prze­mija.

Nasze domnie­ma­nia o przy­szło­ści możemy też wywo­dzić z wie­dzy histo­rycz­nej, prze­szło­ści. Ale prze­szłość rów­nież dzieli. Jak bar­dzo odmienne są rela­cje świad­ków wczo­raj­szego zda­rze­nia, a co dopiero powie­dzieć o inter­pre­ta­cjach wyda­rzeń sprzed lat czy wie­ków? Każdy ma inne spoj­rze­nie na histo­rię. Prze­szłość jest nie­spraw­dzalna, łatwo nią mani­pu­lo­wać. Można wykra­jać z niej to, co komu pasuje.

Zdaje się więc, że tylko przy­szłość łączy, nawet jeśli każdy ma odmienne jej wyobra­że­nia. Dla­czego łączy? Bo nie­znana. Każdy z nas myli się w jej prze­wi­dy­wa­niach. Wykra­cza bowiem poza ludzką wyobraź­nię. Ale wciąż pró­bu­jemy ją nazy­wać. Jako nie­spraw­dzalna w rów­nym stop­niu nie­po­koi i wywo­łuje nadzieję. Łączy nas cie­ka­wo­ścią tego, co będzie, i snu­ciem domy­słów, jak może być.

Niniej­szą anto­lo­gię opo­wia­dań futu­ry­stycz­nych spaja jesz­cze jedno. Dwa­dzie­ścia sześć ilu­stra­cji i okładka autor­stwa Woj­cie­cha Ste­fańca, który jest jed­nym z naj­lep­szych współ­cze­snych rysow­ni­ków komik­so­wych. Wizyj­ność jego obra­zów należy osza­co­wać według wła­snej wewnętrz­nej waluty. Zapew­niam jed­nak, że te ilu­stra­cje zarówno sta­no­wią sub­telny komen­tarz, jak i są wizu­al­nym posze­rze­niem futu­ry­stycz­nych docie­kań zawar­tych w tek­stach.

Dwa­dzie­ścia sześć wizji przy­szło­ści powią­za­nej z pie­nią­dzem. Aż dwa­dzie­ścia sześć opo­wie­ści ni­gdy wcze­śniej nie­czy­ta­nych. Do tego dzie­siątki pre­mie­ro­wych ilu­stra­cji! Dro­go­cenna/y Czy­tel­niczko/ku, czy zda­rzyło Ci się kie­dy­kol­wiek trzy­mać w rękach tak obszerne i róż­no­rodne kom­pen­dium wyobra­żeń tego, co być może nas czeka? Prze­licz sobie w myślach. A jeśli nie masz pew­no­ści co do swo­ich rachub, prze­stań się zadrę­czać. Po pro­stu prze­wróć stronę i roz­pocz­nij przy­godę wio­dącą ku prze­bo­ga­tym lądom słowa i obrazu.

Wielu war­to­ścio­wych wra­żeń życzy Ci VIRTUKA5JER.D4NIEL.OD1JA

Pierwocina

Pier­wo­cina

Jacek Dukaj

1.

Usły­szaw­szy, że jej ciąża potrwa ćwierć wieku, prze­ra­ziła się.

– Trzeba było nie zada­wać się z bogami.

Na śnie­żą­cym ekra­nie ener­dow­skiego ultra­so­no­grafu nie­wiele jesz­cze dało się doj­rzeć. Pora­dzili jej wró­cić za osiem lat, gdy wej­dzie w drugi try­mestr. Roz­wią­za­nie miało nastą­pić późną wio­sną lub latem dwa tysiące czter­na­stego roku. Będzie się już zbli­żała do pięć­dzie­siątki, czy naprawdę dobrze wszystko prze­my­ślała?

– Jest taki dok­tor Żyd pod Wie­liczką, z nie­jed­nej wyskro­bał nie­biań­skie nasie­nie.

Anna bar­dzo powoli zapi­nała pasek dżin­sów. Brzuch miała pła­ski, twardy, brzuch pły­waczki albo zapa­śniczki. Przez pierw­szy try­mestr ciąża pozo­sta­nie nie­wi­doczna i pod­czas gdy dziecko nie­śmier­tel­nego będzie wra­stało w jej orga­nizm, mie­sza­jąc krwio­biegi nieba i ziemi, Anna roz­kwit­nie wśród ludzi niczym kwiat mię­dzy chwa­stami.

– Chło­piec czy dziew­czynka?

– Och, za wcze­śnie na płeć, za wcze­śnie na gatu­nek.

Lęk ustę­po­wał nara­sta­ją­cej eks­cy­ta­cji wyzwa­niem, poczu­ciu nie­od­wra­cal­nej życio­wej prze­miany: nic już nie będzie takie samo. Wybór nale­żał do niej. Nie wie­działa, czego się spo­dzie­wać, i ogrom tej tajem­nicy pra­wie odbie­rał jej dech.

Dopiero za trzy lata mieli prze­gło­so­wać ustawę prze­ciwko abor­cji ludzi i bogów. Wkrótce po zaprzy­się­że­niu rządu Mazo­wiec­kiego Anna obro­niła magi­sterkę z teo­rii teatru. PKB wyno­sił 82,2 miliarda USD, prze­ciętne wyna­gro­dze­nie – 206 758 zło­tych, infla­cja – 639 pro­cent, dolar kosz­to­wał 6500 zło­tych, a euro nazy­wało się ECU, nie ist­niało w postaci fizycz­nej i kupo­wano je za 7622 złote.

2.

W 1936 roku Vere Gor­don Childe opu­bli­ko­wał książkę, która miała osta­tecz­nie wyja­śnić, skąd wzięli się bogo­wie. Man Makes Him­self nie pozo­sta­wiała wąt­pli­wo­ści: zaczęło się od rewo­lu­cji neo­li­tycz­nej. Wtedy to ludzie poczęli się zbie­rać w więk­sze grupy, orga­ni­zo­wać się dla uprawy ziemi i hodowli zwie­rząt. Porzu­cali swe oby­czaje noma­dyczne i osie­dlali się w miej­scach słod­kiej wody i żyznej gleby. Tam udo­ma­wiali dzi­kie bestie, lepili garnki, obra­biali drewno. I rodziło się coraz wię­cej dzieci, które trzeba było wyży­wić z coraz inten­syw­niej­szego rol­nic­twa. Rosły pira­midy spo­łeczne, a wraz z nimi – język, kul­tura i jej mate­rialne obrazy. Albo­wiem zaczęli także budo­wać domy, spi­chle­rze i świą­ty­nie, i tam odda­wali bogom cześć.

Wycho­wały się na tym poko­le­nia naukow­ców, wykwi­tły stąd urze­ka­jące ide­olo­gie i poli­tyki. Childe był mark­si­stą, wszę­dzie wokół sie­bie widział rezul­taty rewo­lu­cji indu­strial­nej: pro­duk­cja i tech­no­lo­gia deter­mi­no­wały mu warunki życia, a warunki życia deter­mi­no­wały zacho­wa­nia i prze­ko­na­nia.

Lecz pod koniec dwu­dzie­stego wieku owe oczy­wi­sto­ści antro­po­lo­gii i arche­olo­gii zaczęły się odwra­cać. W Göbekli Tepe, w Wadi Fay­nan, w Nevali Çori i na innych tere­nach wyko­pa­lisk odkry­wano ośrodki kultu pocho­dzące jesz­cze sprzed epoki neo­li­tycz­nej: nie­kiedy bar­dzo roz­wi­nięte archi­tek­tury z sym­bo­liką zdra­dza­jącą bogate sys­temy wie­rzeń, a bez wąt­pie­nia sta­no­wiące twory kul­tur łowiecko-zbie­rac­kich – miej­sca ich spo­tkań, piel­grzy­mek, cele­bra­cji.

I dziś wiemy, że to wokół nich i ich rytu­ałów, że to na sile tam­tych wie­rzeń jęły się orga­ni­zo­wać spo­łecz­no­ści, zapusz­czać fun­da­menty osady, i tam zaczęto upra­wiać rolę.

To nie rol­nic­two, mia­sta, han­del i pie­nią­dze zro­biły bogów – to bogo­wie zro­bili cywi­li­za­cję i pie­nią­dze.

3.

Prze­szedł był przez aka­de­mik jak bart­nik przez pasiekę. Zza cien­kich mem­bran ścian i drzwi dobie­gał szum dziew­czę­cego pod­nie­ce­nia, brzę­cze­nie psz­cze­lich skrzy­de­łek. Anna zapa­mię­tała jego obli­cze lśniące mio­dem, kiedy wyjadł już ją do syta, i wyli­zał do czy­sta, i wychłep­tał słod­ko­ści jej wszyst­kie – jego obli­cze ocio­sane żądzą hura­ga­nową, jak spa­dał na nią raz za razem z wyso­ko­ści unie­sie­nia boskiego. Gwałt czy nie gwałt – bóg posiadł kobietę. Do końca życia będzie Anna tęsk­nić za tym uczu­ciem.

Żądza boga znie­czu­liła ją na afekty męż­czyzn. Cóż ich igiełki tępe wobec ciosu gromu! Zna­la­zła pracę w pod­miej­skiej fir­mie spro­wa­dza­ją­cej z Zachodu uży­waną odzież, tam nie mieli jej za złe dyplomu huma­ni­stycz­nego, mogła sekre­ta­rzyć i buchal­te­rzyć. Klienci i dostawcy ema­blo­wali ją z wąsatą sub­tel­no­ścią. Zako­chała się nam panna Anna, że od rana tak pro­mie­nieje! Nie­kiedy miała wra­że­nie, że wybuch­nie, jeśli naprawdę się nie wypro­mie­niuje.

Zapi­sała się na strzel­nicę. Huk i zapach pro­chu, odkop­nię­cia twar­dego metalu – dopiero to odpo­wia­dało tem­pe­ra­tu­rze jej krwi, ryt­mowi jej tętna podwój­nego.

Nie zda­wała sobie sprawy, ale musiało być coś w spo­so­bie, w jaki zabi­jała tar­cze i kukły. Tutaj gro­mo­władni roz­po­zna­wali się po tech­ni­kach piesz­czoty cyn­gla.

Instruk­tor, oto­czyw­szy Annę musku­lar­nymi ramio­nami, gdy ukła­dał jej ręce i kor­pus do pozy strze­lec­kiej, opo­wia­dał pół­gło­sem mito­gra­fie współ­strzel­ców.

– Ten tam – dyrek­tor na spry­wa­ty­zo­wa­nej fabryce pły­tek cera­micz­nych. Ten – daw­niej major ube, teraz kan­tory i lom­bardy. Tam – sekre­tarz kawu Par­tii, rada nad­zor­cza banku. Tam­ten – syn amba­sa­dora, pośred­nic­two ze Wscho­dem. A ci, o! – siła mia­sta, tuzin dziu­pli i amfa hur­tem.

Był to ich sport, ich szpan i ryt, i komu­nia mocy. Na strzel­nicy nic nie mówili; potem, przy wyj­ściu i na par­kingu, wymie­niali się nume­rami tele­fo­nów i adre­sami knajp. Anna – Daniel, Daniel – Anna. Anna – Bruno, Bruno – Anna. Anna – Arnold, Arnold – Anna. Roz­po­znali się po melo­dii gromu.

Arnold Makler zasy­piał z głową zło­żoną na jej brzu­chu, nasłu­chu­jąc poru­szeń płodu. Śred­nie kro­czące i oscy­la­cje sto­cha­styczne prze­pły­wały jej pod skórą. Języ­kiem cie­płym wiódł od pępka wykresy świe­cowe, for­ma­cja odwró­co­nego trój­kąta wska­zy­wała zawsze trój­kąt Anny.

– Elek­trim – dwa­dzie­ścia sie­dem dwa­dzie­ścia. Jutrzenka – sześć­dzie­siąt sześć. Soko­łów – dwa dzie­więć­dzie­siąt trzy.

Z począt­kiem dru­giego try­me­stru deno­mi­na­cja ścięła bowiem z waluty kraju cztery zera. 1 stycz­nia 1997 roku wyszły z użytku stare zło­tówki.

4.

Myślimy falami. Myśli, wra­że­nia, świat – prze­pły­wają przez nas.

Iskra po iskrze, neu­ron po neu­ronie, tu roz­bły­śnie, tu zaga­śnie, tam roz­bły­śnie trzy­kroć – tak rośnie napię­cie elek­tryczne, aż prze­leje się przez próg poten­cjału i rów­ni­nami, wąwo­zami, kory­tami mózgu popły­nie lawina sygna­łów myślo­wych. Tysiące, miliony takich lawin prze­ta­czają się w każ­dej sekun­dzie w łoży­sku mojej i two­jej świa­do­mo­ści.

Ich prze­bieg różni się czę­sto­tli­wo­ścią. I roz­po­zna­li­śmy te czę­sto­tli­wo­ści, i odtąd mówimy o falach alfa, falach beta, gamma, delta, theta, mu.

Każde wra­że­nie – każda infor­ma­cja ze świata, każde tchnie­nie ducha pod kopułą czaszki – pły­nie na jakiejś fali. Na początku są chaos i przy­pad­kowe wyła­do­wa­nia burzowe w ciem­no­ści. Świat, to zna­czy obraz świata, wyła­nia się dopiero w har­mo­nii.

Raz stwo­rzony może się on wszakże w każ­dej chwili obsu­nąć z powro­tem w pier­wotną otchłań bez­ładu. Pro­wa­dzone za pomocą EEG bada­nia poka­zują, że aktyw­ność fal mózgo­wych wprost wpływa na samo postrze­ga­nie rze­czy­wi­sto­ści: roz­bły­ski świa­tła emi­to­wane pod­czas mini­mów fal alfa i theta pozo­stają dla bada­nych cał­ko­wi­cie nie­wi­doczne. A gdy roz­przę­gają się fale gamma w poszcze­gól­nych rejo­nach kory, mózg niby widzi wyraz na papie­rze, lecz go nie odczyta. Świa­do­mość wymaga zestro­je­nia wielu fal; świa­do­mość w isto­cie jest tym zestro­je­niem.

Nie powinno więc dzi­wić, że fale mózgowe cho­rych na schi­zo­fre­nię róż­nią się od fal ludzi zdro­wych: albo nie roz­cho­dzą się wystar­cza­jąco sze­roko i głę­boko, albo nie zestro­iły się ze sobą wystar­cza­jąco ści­śle. Wadliwe fale gamma w hipo­kam­pie pro­wa­dzą do „nie­moż­no­ści jasnego odróż­nie­nia myśli for­mo­wa­nych w gło­wie (na przy­kład wspo­mnień i fan­ta­zji) od bodź­ców pocho­dzą­cych ze świata zewnętrz­nego”.

Roz­stroić nam pływy sko­ja­rzeń i per­cep­cji, a two­rzymy z przed­mio­tów myśli – byty rze­czy­wi­ste.

Ist­nieją tech­niki celo­wego wpły­wa­nia na taniec fal mózgo­wych. Naj­star­sze i naj­efek­tyw­niej­sze wywo­dzą się z prak­tyk sza­ma­ni­stycz­nych i rytu­ałów przy­wo­ły­wa­nia bogów. Narzę­dziami są tu dźwięk i świa­tło; dźwięk jest lep­szy. Pierw­sze ich naukowe bada­nia prze­pro­wa­dził w latach trzy­dzie­stych XX wieku Wil­liam Grey Wal­ter. W 1961 roku Brion Gysin wyna­lazł Dre­ama­chine, „pierw­sze dzieło sztuki do oglą­da­nia z zamknię­tymi oczyma”. W roku 1973 Gerald Oster opu­bli­ko­wał w „Scien­ti­fic Ame­ri­can” pio­nier­ską pracę o tak zwa­nych dźwię­kach róż­ni­co­wych – binau­ral beats. Zaob­ser­wo­wane w 1839 roku przez Hein­ri­cha Wil­helma Dove’a powstają one jako róż­nica w wyso­ko­ści dźwię­ków wle­wa­nych w lewe i w prawe ucho. Roz­stro­je­nie tych czę­sto­tli­wo­ści – sły­szane jako „dźwięk, któ­rego nie ma” – wpływa następ­nie na fale mózgowe, pozwa­la­jąc pro­gra­mo­wać sny, wpro­wa­dzać czło­wieka w trans, wytrą­cać zeń świa­do­mość ciała, kon­tro­lo­wać wra­że­nia bólu.

Nie znamy wszyst­kich metod ani kon­se­kwen­cji desyn­chro­ni­za­cji. Wiemy jed­nak: roz­trza­skaj rze­czy­wi­stość – bogom znacz­nie łatwiej wejść do świata mate­rii.

5.

W dru­gim try­me­strze, za pano­wa­nia Alek­san­dra Różo­wego, pół­bóg nie­na­ro­dzony stał się dla Anny praw­dziwą uciąż­li­wo­ścią i brze­mie­niem.

Nie dało się już ukryć stanu nie­biań­skiego, nasie­nie nie­śmier­telne na dobre zako­rze­niło się w śmier­tel­nym ciele i płód real­niał z nie­ludzką zaja­dło­ścią, brzuch rósł i rósł.

– Rozu­mie pani, ja bar­dzo chęt­nie, ja tu pierw­szy femi­ni­sta, niech pani sama roz­pyta, ale, na litość, z eta­tami obcią­żo­nymi pięt­na­sto­let­nim urlo­pem macie­rzyń­skim pój­dziemy na dno z całą firmą, zanim zdąży pani wysy­la­bi­zo­wać „rów­no­upraw­nie­nie”!

Prze­pły­nęły przez Annę wszyst­kie para­doksy i para­noje Trze­ciej Erpe; doświad­czyła na sobie wszyst­kich zmian ustaw i prze­mian oby­czaju. Zwal­niali ją z powodu ciąży. Zatrud­niali ją z powodu ciąży. Z powodu ciąży przy­słu­gi­wał jej zasi­łek po zwol­nie­niu; kwa­li­fi­ko­wała się do ulg i pre­fe­ren­cji. ZOZ-y, Kasy Cho­rych, ZUS-y i ene­fzety prze­kła­dały ją z kar­to­teki do kar­to­teki.

– Taa, teraz wszyst­kie jeste­ście samotne matki, teraz wam tak wygod­nie. Nagle ojco­wie znik­nęli z powierzchni ziemi. Gdzie ten pani chłop?

– Znik­nął z powierzchni ziemi.

Opusz­czali ją ludzcy kochan­ko­wie, odda­lały się dotyk i czu­łość ludz­kiego ciała, coraz bar­dziej obce, coraz dla niej dziw­niej­sze. Czy to sku­tek tak oczy­wi­stej ciąży, czy obraz ducha cza­sów? Zauwa­żyła to któ­re­goś dnia, gdy współ­pa­sa­żer wzdry­gnął się, poma­ga­jąc jej wysiąść z tram­waju. Dotknię­cie obcego czło­wieka nie jest już odru­chem, odwrot­nie – wymaga prze­zwy­cię­że­nia głę­bo­kiego odru­chu osob­no­ści.

Tym­cza­sem balast nasto­let­niego płodu stał się tak wielki, że Anna zaczęła mówić w licz­bie mno­giej: my idziemy, my jemy, my oglą­damy tele­wi­zję. Był to jesz­cze czas, gdy oglą­dało się tele­wi­zję.

Nadej­ście bogów Europy przy­jęła bez wiel­kich emo­cji, bez gorącz­ko­wych nadziei. Jedne godła i flagi zastę­po­wały inne godła i flagi. Po bul­wa­rach i knaj­pach wałę­sało się teraz wię­cej obco­ję­zycz­nej chu­li­ga­ne­rii. Pociągi sta­wały się mniej obrzy­dliwe; w nie­któ­rych kobieta w ciąży mogła nawet sko­rzy­stać z toa­lety. Odno­wione sta­rówki wylud­niły się pod zim­nymi szyl­dami ban­ków i towa­rzystw ubez­pie­cze­nio­wych. Znik­nęły budki tele­fo­niczne; zastą­piły je ban­ko­maty. Nosiła w torebce trzy karty płat­ni­cze, każda pokryta sobie wła­ści­wymi zaklę­ciami i runami. Pie­niądz wyma­gał już prze­cho­wy­wa­nia w gło­wie cyfro­wych inkan­ta­cji – co czło­wiek, to PIN. Anna zasta­na­wiała się, czy jej pół­bóg wyj­dzie na świat, zanim także nie­na­ro­dzo­nym poza­kła­dają konta i karty. Ustawa z dnia 7 stycz­nia 1993 roku sta­no­wiła, iż nasci­tu­rus ma zdol­ność prawną, może dzie­dzi­czyć i posia­dać pie­nią­dze – pod warun­kiem, iż uro­dzi się żywy. Nawet jeśli zmarłby sekundę po naro­dzi­nach.

Anna Matka Polka – brzu­chata, nie­zgrabna, ocię­żała, spo­wol­niona i wyosob­niona – czuła się, jakby piła z innego źró­dła czasu, jakby żyła na jedy­nej nie­ru­cho­mej wyspie obmy­wa­nej z obu stron przez wzbu­rzony nurt rzeki, która, prze­ła­maw­szy tamę, musi w tym wyle­wie wypu­ścić cały nagro­ma­dzony deka­dami nad­miar wód i szlamu. Poja­wiły się sto­iska i sklepy z ubra­niami dla kobiet w ciąży; poja­wiły się mody cią­żowe i szkoły rodze­nia, i joga dla cię­żar­nych, i tablo­idowa moda na dzie­cio­bój­stwa.

Nie­spo­dzie­wa­nie naszła ją kon­trola z opieki spo­łecz­nej.

– Sorry, mie­li­śmy donos, że han­dluje pani nowo­rod­kami: zawsze w ciąży, a bez dzieci.

Zało­żyła sobie konto na Face­bo­oku, sta­tus związku: eter­nity. Była zwią­zana przy­mie­rzem krwi, przy­mie­rzem nieba z zie­mią. Co by się stało, gdyby tego dziecka nie uro­dziła? Face­bo­okowi zna­jomi przy­sy­łali jej zdję­cia szo­pek i sta­je­nek z całego świata, ze wszyst­kich kul­tur i kon­ty­nen­tów. Bogo­wie przy­cho­dzą na świat co roku, tak obraca się koło dzie­jów.

Tuż przed heka­tombą Wall Street, zanim popły­nęła info­stra­dami świata krew gieł­do­wych byków i bóstw Zachodu, Anna opa­no­wała wresz­cie pod­sta­wową umie­jęt­ność czło­wieka XXI wieku: umie­jęt­ność życia na kre­dyt, życia za pie­niądz, któ­rego nie ma. Jak miliony Pola­ków utrzy­my­wała się z mie­siąca na mie­siąc, pomimo że wyda­wała wię­cej, niż zara­biała, pomimo że nie zara­biała w ogóle. Ni­gdy bez­pieczna w dostatku, i ni­gdy nie­do­tknięta praw­dzi­wym ubó­stwem, zawi­sła w owym prze­dziw­nym limbo per­ma­nent­nej tym­cza­so­wo­ści. „Jakoś prze­żyję”. I jakoś prze­ży­wała.

Była to sztuka wiel­ko­miej­skich wiecz­nych mło­dzień­ców i wyra­cho­wa­nych bogów Pół­nocy. W ich kra­jach, koleb­kach bez­oso­bo­wej opie­kuń­czo­ści, piękni blon­dyni o zim­nych ser­cach żyją wygod­nie, wyzbyci ambi­cji i żądz. Bogo­wie Połu­dnia przy­nie­śli zaś ze sobą nowo­żytne kulty znie­wo­leń zmy­sło­wych; ich domeną był inter­net, wielka Świą­ty­nia Porno, które jest jedyną szczerą reli­gią dzieci roz­stro­jo­nego świata. Naj­głę­biej, do kości, w kraj i w ludzi wgryźli się dzięki żer­twie smo­leń­skiej bogo­wie Wschodu, upusz­cza­jąc powolne potoki czar­nej krwi.

Bo był to już trzeci try­mestr, try­mestr walki wewnętrz­nej i bole­snych kopa­nin, kiedy miała wra­że­nie, że dziecko roze­rwie jej brzuch od środka. Z każ­dym dniem i nocą nie­prze­spaną moc­niej czuła, jak młody bóg wyrywa się na świat, i że to jest świat mło­dych bogów, ich bez­li­to­snego wdzięku, smo­czej dosko­na­ło­ści i cyfro­wej mło­do­ści, która nie bie­rze jeń­ców i nie prze­ba­cza, trwa wojna, zapach krwi unosi się w powie­trzu – bądź gotów na walkę od pierw­szego odde­chu, nie cze­kaj ataku wroga, uderz wcze­śniej.

– Syn.

6.

A więc pie­niądz nie jest rze­czą ludzką, pie­niądz jest eido­sem boga.

Sta­ro­żytne monety zdo­bią podo­bi­zny bóstw, są to pie­czę­cie nie­wi­dzial­nego wyci­skane na mate­rii codzien­nego życia: odbi­cia Ateny, Kory, Hera­klesa, Zeusa, Apolla, Hadesa. Przej­ście nastą­piło za sprawą Alek­san­dra Wiel­kiego. Za któ­rego życia jego monety pie­czę­to­wały świat Zeu­sem i Hera­kle­sem. Lecz uszedł­szy z życia, prze­niósł się Alek­san­der w oczach współ­cze­snych do rzędu bogów, toteż rychło poja­wiły się srebrne tetra­drachmy z podo­bi­zną samego Mace­doń­czyka. Następni władcy nie cze­kali już wszakże pośmiert­nej deifi­ka­cji – ubó­stwiali się za życia.

Nikt zdrowy na umy­śle nie oddaje czci pie­nią­dzu. Lecz posłu­gi­wa­nie się pie­nią­dzem – jego wymiany, licze­nie, gro­ma­dze­nie, myśle­nie o nim, pra­gnie­nie, opo­wia­da­nie świata języ­kiem pie­nią­dza – jest prak­tyczną metodą czcze­nia tego, co pie­niądz jedy­nie przed­sta­wia w mate­rii.

Czym różni się prze­mo­dle­nie setki zdro­wa­siek na drew­nia­nym różańcu od prze­li­cze­nia setki bilan­sów han­dlo­wych na drew­nia­nym liczy­dle? Powta­rzane rytu­ały men­talne for­mują mózg i obraz rze­czy­wi­sto­ści kształ­to­wany w mózgu.

Bit­coin i jemu podobne, już cał­ko­wi­cie poza­ma­te­rialne waluty fiat oparte na kodach cyfro­wych i sil­nej kryp­to­gra­fii oby­wają się bez men­nic i port­mo­ne­tek. Nie ma już czego ująć w palce, nie modlimy się na różań­cach. Życie duchowe Zachodu reali­zuje się teraz w prak­ty­kach prze­ni­ka­ją­cych nie­mal wszyst­kie aktyw­no­ści świec­kie, od sportu, przez seks i pracę, do gier kom­pu­te­ro­wych.

Ide­ałem i prak­tycz­nym celem kryp­to­ban­kie­rów jest takie roz­my­cie i zwir­tu­ali­zo­wa­nie pie­nią­dza, że trans­ak­cje i płat­no­ści odby­wać się będą w ułamku sekundy i już bez żad­nych fizycz­nych czyn­no­ści, bez anga­żo­wa­nia mate­rii – myśl równa się pie­nią­dzu, pie­niądz równa się myśli, i cała rze­czy­wi­stość mie­ści się w nich bez straty.

W maju 2014 roku jeden bit­coin kosz­to­wał 1350 zło­tych.

7.

Poród cią­gnął się przez osiem dni; ósmego dnia roz­kro­ili Annę niczym zgniłą kuro­pa­twę. Dziecko krzy­czało od pierw­szego wde­chu, pękały ekrany moni­to­rów i tłoki strzy­ka­wek.

Nie dali jej synka do piersi, bali się, że ją pokąsa. Miał piękne, ostre ząbki i ugryzł pie­lę­gniarkę w dłoń, a potem z zamknię­tymi oczkami ssał jej krew.

W szpi­tal­nej łazience Anna długo nie potra­fiła się zdo­być na spoj­rze­nie w lustro. Fałdy skóry na pustym brzu­chu zwi­sały gadzio, przy­kryte opa­trun­kiem szwy po cesarce upodob­niły ją do fute­rału zasu­wa­nego zam­kiem bły­ska­wicz­nym. To ciało wypeł­niło swą funk­cję i teraz nie ma już żad­nego prak­tycz­nego celu.

Sta­nąw­szy potem nad szpi­tal­nym łóżecz­kiem synka, zała­mała się nie­spo­dzia­nie pod zale­wem uczuć nie do nazwa­nia. Musnęła opusz­kiem palca czer­wony pysz­czek nowo­rodka i zakrztu­siła się histe­rycz­nym śmie­chem-pła­czem. Pie­lę­gniarki odpro­wa­dziły ją do pokoju i dały środki na uspo­ko­je­nie.

Pierw­szy tydzień prze­pły­nęła w mil­czą­cym otę­pie­niu. Potem stop­niowo wydo­by­wała się na powierzch­nię. Nie­mowlę jej potrze­bo­wało – to był wystar­cza­jący powód, żeby wsta­wać z łóżka, ubie­rać się, jeść, pić, żyć. Uczyła się groź­nej cie­le­sno­ści jej synka – był ciężki, gorący, meta­licz­nie suchy.

Beci­kowe wyno­siło tysiąc zło­tych. Miała dla malu­cha przy­go­to­wane łóżeczko i nosi­dełko, i wózek z komisu. Nie stać jej było na opie­kunkę; kupiła baby moni­tor o zasięgu dwóch prze­cznic i nosiła w uchu słu­chawkę odbior­nika.

Gdy tylko ucichł jego oddech, rzu­ciła zakupy i pobie­gła ze sklepu pod blo­kiem do miesz­ka­nia.

Nie dotarła do sypialni, już na scho­dach szu­miało jej w gło­wie – w progu jadalni sta­nęła jak wmu­ro­wana.

Roz­party przy stole, w gar­ni­tu­rze Erme­ne­gildo Zegny, pod kra­wa­tem jedwab­nym i z zegar­kiem Tag Heu­era, jej bóg odbek­nął gło­śno. Jesz­cze mu twarz lśniła od wysiłku gry­zie­nia i prze­żu­wa­nia, jesz­cze stópka i paluszki różowe wysta­wały mu spo­mię­dzy zębów. Gładko ogo­lony i zacze­sany bry­lan­ty­nowo od wyso­kiego czoła, spo­cił się jed­nak i poczer­wie­niał.

Wielką białą chustką otarł wargi.

– Dzię­kuję.

Nara­sta­jący szum pra­wie tam Annę unie­ru­cho­mił; osu­nęła się na odrzwia. Gdy bóg ją mijał, zdo­łała tylko zacze­pić go za rękaw, uchwy­cić mię­dzy dwa palce koka­inowo biały man­kiet jego koszuli ze spinką z logo nie­śmier­tel­nej kor­po­ra­cji.

– Ile nas wzią­łeś? – szep­nęła. – Ilu ci ich trzeba?

Naje­dzony, był w dobrym humo­rze. Pogła­skał Annę po twa­rzy wyma­ni­kiu­ro­waną dło­nią. Odru­chowo wtu­liła się w woń tysiąc­do­la­ro­wej wody koloń­skiej. Uśmiech­nął się do niej wyro­zu­miale. Pomy­ślała o wszyst­kich tych new­sach o nowo­rod­kach znaj­do­wa­nych w becz­kach, na wysy­pi­skach, w lodów­kach, nowo­rod­kach nieznaj­do­wa­nych. Coś za coś – nie da się osią­gnąć rów­no­wagi, nie odej­mu­jąc z jed­nej z szal.

Bóg wycho­dzi, szum gaśnie, zapada cisza, i po raz pierw­szy od ćwierć­wie­cza Anna pozo­staje sama w kraju śmier­tel­ni­ków. Znik­nął ów roz­dź­więk, klin wbity mię­dzy nią i świat; strona prawa równa się stro­nie lewej.

Uprząt­nąw­szy ostat­nie ślady ofiary, może wresz­cie wyjść na mia­sto, nie myśląc o niczym i nikim poza sobą. Powie­dzą, że była w szoku; czuje się, jakby szok wła­śnie dopiero zaczy­nał z niej scho­dzić. Jest maj 2014 roku. Na festyn rocz­ni­cowy ulice i place ude­ko­ro­wano balo­ni­kami biało-czer­wo­nymi i błę­kit­nymi. Pogoda jest sło­neczna, ludzie uśmiech­nięci, samo­chody błysz­czące, psy dobrze odży­wione. Anna ma bli­sko pięć­dzie­siąt lat, już pra­wie nie jest kobietą, już pra­wie nie cie­le­śnieje. Ubiera się nie po to, by do ciała wabić, lecz po to, by oddzie­lać ciało od ciała.

Przy­pa­truje się mat­kom z małymi dziećmi. Te matki także uro­dziły się już w nowym świe­cie. Nie mają do nich przy­stępu bogo­wie czasu roz­stroju; one nie czują, nie sły­szą żad­nego zgrzytu.

PKB wynosi pra­wie 500 miliar­dów USD, prze­ciętne wyna­gro­dze­nie – 3521 zło­tych, dolar jest po trzy złote, a euro – po cztery. Przez gale­rie han­dlowe i hiper­mar­kety prze­pły­wają tłumy, pozo­sta­wia­jąc w kasach elek­tro­nicz­nych zapłatę nie­wi­dzial­nych cyfr, w nie­wi­dzial­nych reje­strach bytów nie­ludz­kich i nie­śmier­tel­nych. Na kar­tach kre­dy­to­wych i ekra­nach tele­fo­nów migo­czą godła ban­ków i bóstw, cała rze­czy­wi­stość się w nich mie­ści.

Zew

Zew

Pau­lina Hen­del

Wszystko zaczęło się od jed­nego teo­re­tycz­nie pro­stego pyta­nia: „Ile waży dusza?”.

W całej histo­rii ludz­ko­ści na pewno nie­raz się nad tym zasta­na­wia­li­śmy, ale dopiero sto­sun­kowo nie­dawno zyska­li­śmy środki i moż­li­wo­ści, by na nie odpo­wie­dzieć. Mówią, że grupka stu­den­tów z USA nie miała pomy­słu na pro­jekt na zali­cze­nie roku i po pijaku uznali, że zwa­że­nie ludz­kiej duszy zagwa­ran­tuje im nie tylko naj­wyż­szą ocenę, lecz także dobrą pracę po stu­diach. Na początku wszy­scy pod­cho­dzili do ich poczy­nań z przy­mru­że­niem oka. W końcu nie byli pierw­szymi śmiał­kami, któ­rzy pod­jęli się takiego wyzwa­nia. Jed­nak żaden z poprzed­nich eks­pe­ry­men­tów nie miał nauko­wej war­to­ści, a gdy stu­denci udo­wod­nili, że mogą to zro­bić, a ich metody naukowe będą nie­pod­wa­żalne, w każ­dym kraju, bez względu na wyzna­waną tam reli­gię, zawrzało jak w ulu.

Nie­któ­rzy krzy­czeli, że to nie­etyczne. Inni ze wzru­sze­niem ramion komen­to­wali, że to się nie uda, bo skoro czło­wiek nie ma duszy, to nie można jej zwa­żyć. Ale wszy­scy tak naprawdę wstrzy­my­wali oddech w ocze­ki­wa­niu na wyniki eks­pe­ry­mentu. A te z kolei zatrzę­sły posa­dami całego świata. Stu­den­tów odsu­nięto od dal­szych badań i do pracy zabrały się naj­tęż­sze głowy z każ­dego zaka­marka naszego globu.

Wynik był taki sam: sie­dem­na­ście i pół grama. Zawsze sie­dem­na­ście i pół grama. Nie­ważne, czy ważono duszę sta­ruszki, mło­dej kobiety, oty­łego męż­czy­zny czy dziecka. Nie­ważne, jakie metody badaw­cze sto­so­wano – za każ­dym razem wycho­dziło sie­dem­na­ście i pół grama.

To, co nastą­piło póź­niej, było niczym lawina. Nie, raczej pożar, który ogar­nął cały świat. Ludzie masowo powra­cali do wiary, od któ­rej tak chęt­nie się odwró­cili. Prze­po­wia­dano koniec świata… I w całym tym zamę­cie ktoś inny zadał sobie pyta­nie: „Skoro można zwa­żyć duszę, to może uda się ją pochwy­cić?”.

– Do jasnej cho­lery! Patrz, głu­pia sta­ru­cho, co robisz!!!

Drgną­łem, wyrwany z moich roz­my­ślań o prze­szło­ści, i zaczą­łem się roz­glą­dać za źró­dłem wrza­sków.

– Już wycie­ram, pro­szę patrzeć, nie ma nawet śladu – drobna, zgar­biona sta­ruszka pocie­rała brudną szmatą tors wku­rzo­nego, czer­wo­nego na twa­rzy Vin­centa.

– Idź mi stąd! – ode­pchnął ją. – I nie myśl, że zapłacę za tę kawę! Pra­wie wszystko wyla­łaś, tępa dzido! – upił łyk z papie­ro­wego kubka, a ja zało­żył­bym się, że był on wypeł­niony co naj­mniej do połowy.

Sta­ruszka wzru­szyła ramio­nami, chwy­ciła swój wózek za rączki i pchnęła go dalej. Kilka osób sto­ją­cych w kolejce pokrę­ciło gło­wami. Nie mieli czym zapła­cić.

– Dzień dobry, pani Maju – ski­ną­łem jej głową.

– Dzień dobry, panie Kaziku – uśmiech­nęła się cie­pło. – To, co zwy­kle?

– Popro­szę – zer­k­ną­łem jesz­cze na Vin­centa popi­ja­ją­cego kawę.

– Fir­mowa kurtka – maru­dził dalej. – Ta durna baba powinna mi za nią zapła­cić! Prze­cież to się nie doczy­ści!

– Niech pani się nim nie przej­muje – pocie­szy­łem, kiedy sta­ruszka nale­wała kawy. – Daję głowę, że dostał tę kurtkę z darów.

– Róż­nych ludzi spo­ty­kam w kolejce – wes­tchnęła, poda­jąc mi kubek. – Zresztą pan naj­le­piej wie. Tacy jak on są naj­gorsi – pochy­liła się w moją stronę. – Zacią­gnie kre­dyt ener­ge­tyczny, zacznie sza­stać ener­gią i myśli, że zła­pał samego Boga za nogi.

– Myśli pani, że znów stoi po kre­dyt? – zdzi­wi­łem się. Prze­cież widzia­łem go w kolejce naj­da­lej trzy mie­siące temu.

– Na pewno nie po spłatę – mruk­nęła. – Sły­sza­łam – rozej­rzała się, jakby w oba­wie, że ktoś nas pod­słu­chuje – że ma już sto dwa­dzie­ścia sie­dem lat.

– Co?!

– Ciszej! – syk­nęła. – Ostat­nim razem, gdy tu stał, opo­wia­dał o jakimś lukra­tyw­nym biz­ne­sie, który przy­nie­sie mu miliony. No ale jak tak na niego popa­trzeć, to chyba jesz­cze ich nie zaro­bił.

Oboje zer­k­nę­li­śmy na Vin­centa, który wszem wobec chwa­lił się nowym zegar­kiem bio­me­trycz­nym od ZEW-u. Zupeł­nie jakby nie wie­dział, że to zwy­kła smycz, tylko o dale­kim zasięgu.

– Jak­bym miał taki dług, to też bym już się chyba niczym nie przej­mo­wał – wes­tchną­łem. – To ile będzie za kawę? – zaczą­łem kle­pać się po kie­szeni.

– Dwa waty – pani Maja wysu­nęła w moją stronę licz­nik. Przy­ło­ży­łem do niego ener­gon i pocze­ka­łem na sygnał dźwię­kowy.

Sta­ruszka pchnęła wózek z kawą dalej, wzdłuż kolejki cią­gną­cej się na kilo­metr.

Usia­dłem na moim roz­kła­da­nym fotelu i znów spró­bo­wa­łem pogrą­żyć się w roz­wa­ża­niach, jak bada­nia nad ludzką duszą prze­or­ga­ni­zo­wały świat na nowo. Tech­nika ruszyła z kopyta do przodu, ale wbrew wszel­kim ocze­ki­wa­niom na­dal nie mamy lata­ją­cych samo­cho­dów, zaś ktoś taki jak ja – facet bez jed­nej ręki – co trzy mie­siące musi odstać swoje w tej prze­klę­tej kolejce. Cza­sem trwa to pół­tora dnia, cza­sem dwa i zawsze mnie zasta­na­wia, dla­czego tak długo. Zupeł­nie jakby ludzie z ZEW-u chcieli udo­wod­nić swoją wyż­szość.

Usły­sza­łem za ple­cami sze­lest. Odwró­ci­łem się do mło­dego chło­paka, który wła­śnie wysta­wił zaspaną twarz spod para­sola.

– Prze­stało padać – wes­tchnął.

– Nie na długo – brodą wska­za­łem ciemne chmury kłę­biące się nad wiel­kim szkla­nym budyn­kiem Zakładu Ener­gii Wyso­kich. – Następ­nym razem weź cie­plej­sze i nie­prze­ma­ka­jące ubra­nia.

– Nie będzie następ­nego razu – zapew­nił z uśmie­chem.

– Oj, zapew­niam cię, że będzie. To jest gor­sze niż uza­leż­nie­nie.

– Ja chcę tylko kre­dyt na miesz­ka­nie. Jestem świeżo po ślu­bie – wyjął z kie­szeni tele­fon i na pęk­nię­tym ekra­nie poka­zał mi zdję­cie swoje i panny mło­dej przed ołta­rzem. – Tra­fiła się oka­zja na piękne małe miesz­kanko, ale wie pan, jak to jest – potarł o sie­bie zmar­z­nięte dło­nie.

– Wiem, wiem – wes­tchną­łem, obra­ca­jąc mój fotel w jego stronę. – Znam takie histo­rie. Stoję tu co trzy mie­siące i poznaję mnó­stwo ludzi.

– Naprawdę? Co trzy? – zdzi­wił się chło­pak. – Ale chyba nie po…? – zawa­hał się.

– Nie, nie po kre­dyt – rzu­ci­łem szcze­rze. – Żeby mi pod­bili zaświad­cze­nie, że na­dal mogę pobie­rać rentę – klep­ną­łem się po kiku­cie lewego ramie­nia. – Jakby mi, kurwa, ta ręka miała odro­snąć! Prze­pra­szam za wyra­że­nie, ale to wszystko cią­gnie się już od tylu lat, że szlag mnie tra­fia. I żadne poda­nia ani pisma nic nie dają.

– A nie chciał pan pro­tezy? – zain­te­re­so­wał się chło­pak. – Prze­cież teraz są takie refun­da­cje… A bio­me­cha­niczne ramię jest chyba nawet lep­sze od praw­dzi­wego.

– A pew­nie, że bym chciał! – prych­ną­łem. – Ale się nie kwa­li­fi­kuję.

– Jak to? – uniósł brwi.

– Wyobraź sobie, że pra­co­wa­łem kie­dyś dla ZEW-u. Mon­to­wa­łem licz­niki w boga­tych dziel­ni­cach.

– Naprawdę? – w oczach chło­paka poja­wił się sza­cu­nek. Jakby sama praca w tam­tym miej­scu czy­niła mnie kimś lep­szym, bo cho­ciaż otar­łem się o luk­sus. I to jest wła­śnie jedna z bolą­czek obec­nych cza­sów – klasa śred­nia zupeł­nie znik­nęła, zaś dystans mię­dzy bied­nymi a boga­tymi znacz­nie się powięk­szył.

– Ale mniej­sza z tym – pod­ją­łem. – To był wypa­dek przy pracy. Ewi­dent­nie zawi­nił prze­sta­rzały sprzęt, bo prze­cież cią­gle szu­kają, na czym mogą przy­ciąć…

– Z wyjąt­kiem swo­jej sie­dziby – wtrą­cił chło­pak.

Obaj zer­k­nę­li­śmy na góru­jący nad nami budy­nek. Dzieło archi­tek­to­niczne, szkło i metal zespo­jone w inspi­ru­jącą całość – tak przed kilku laty pisali o tym two­rze w gaze­tach elek­tro­nicz­nych.

– No i tak mnie pie­prz­nęło, że musieli ampu­to­wać mi całą rękę – cią­gną­łem. – Byłem ubez­pie­czony i wszystko, ale wiesz, jak to jest. Led­wie udało mi się wywal­czyć tę prze­klętą rentę. A o bio­me­cha­nicz­nych ramio­nach mogę zapo­mnieć. Gdy­bym był młody, może by mi takie fund­nęli. Był­bym lep­szym pra­cow­ni­kiem. Ale po co kupo­wać coś tak dro­giego dla kole­sia, który zaraz przej­dzie na eme­ry­turę, co?

– To pech – przy­znał chło­pak. – Współ­czuję panu.

– Kazik jestem – poda­łem mu rękę.

– Mieszko – uści­snął ją.

Prze­sta­wi­łem tro­chę fotel. Po desz­czu wszę­dzie wokół zro­biło się błoto, i to takie paskud­nego typu – kle­jące się do wszyst­kiego, wcią­ga­jące buty i nogi krze­seł.

– Ale wra­ca­jąc do cie­bie – zagad­ną­łem. Roz­mowy były jedną z nie­wielu roz­ry­wek w kolejce. – Nawet jeśli uda ci się nie zacią­gnąć kolej­nego kre­dytu ener­ge­tycz­nego, i tak będziesz musiał jesz­cze swoje tu odstać.

– No tak, wiem, żeby spła­cić pierw­szy kre­dyt, ale to jest chyba coś zupeł­nie innego – stwier­dził Mieszko.

– Tro­chę tak – przy­zna­łem i powio­dłem wzro­kiem po kolejce zakrę­ca­ją­cej przed nami. – O, widzisz tamtą sta­ruszkę na tym wiel­kim roz­kła­da­nym fotelu?

– Tę w nie­bie­skiej pele­ry­nie prze­ciw­desz­czo­wej?

Ski­ną­łem głową.

– Pani Jes­sika spłaca kre­dyt po mężu. Biedna kobie­cina przez całe życie led­wie wią­zała koniec z koń­cem przy mężu hazar­dzi­ście, a po jego śmierci oka­zało się, że facet naza­cią­gał mnó­stwo dłu­gów i zosta­wił ją w, za prze­pro­sze­niem, czar­nej dupie.

– Nie mogli z niego ścią­gnąć tego długu? – chło­pak zmarsz­czył brwi.

– Nie, bo widzisz, facet, pie­przony ego­ista, powie­sił się w lesie.

Mieszko pokrę­cił głową z nie­do­wie­rza­niem. Coś takiego było naprawdę świń­stwem ze strony męża Jes­siki. Pew­nie facet bał się, że ZEW przej­mie jego duszę i będzie ją wypom­po­wy­wał w nie­skoń­czo­ność.

Wła­śnie, bo po tym, jak tylko ludzie zdo­łali pochwy­cić ludzką duszę, przy­szła pora na kolejne pyta­nie: „Jak ją wyko­rzy­stać?”.

Szybko się oka­zało, że można uwię­zić duszę w trum­nie ze spe­cjal­nego two­rzywa. A jesz­cze szyb­ciej, że ludzka dusza ma tyle ener­gii, że może zasi­lić cał­kiem spory budy­nek. Było to chyba naj­więk­sze odkry­cie po kry­zy­sie ener­ge­tycz­nym lat dwu­dzie­stych dwu­dzie­stego pierw­szego wieku. Ponoć to dopiero były nie­cie­kawe czasy. Pan­de­mia i liczne wojny nad­wy­rę­żyły świa­tową gospo­darkę, poja­wił się kry­zys zdro­wotny i grzew­czy. Ludzie padali jak muchy, wszystko pogrą­żało się w ruinie. A to był dopiero począ­tek. Paliwa kopalne się po pro­stu wyczer­pały. Nastał wielki głód, zapo­wia­dało się na trze­cią wojnę świa­tową… I, o iro­nio, dopiero czer­pa­nie ener­gii z duszy oca­liło ludz­kość. Wszystko ruszyło w zdwo­jo­nym tem­pie. To było niczym rewo­lu­cja prze­my­słowa. Powstał Zakład Ener­gii Wyso­kich, który w ciągu pięć­dzie­się­ciu lat prze­jął nie­mal cał­ko­witą kon­trolę nad ludźmi. Z chwilą, gdy odrzu­ci­li­śmy papie­rowe i wir­tu­alne pie­nią­dze, a walutą stała się ener­gia, świat się zmie­nił bez­pow­rot­nie. Ener­gią pła­cimy za wszystko. Za kawę i bułki w skle­pie, za ubra­nia. To ona napę­dza nasze samo­chody, ogrzewa i oświe­tla miesz­ka­nia. Ener­gony – okrą­głe urzą­dze­nia, nie więk­sze niż pod­stawka pod szklankę – stały się naszymi port­fe­lami.

ZEW ma wła­dzę nad naszym życiem i, co gor­sza, nad naszą śmier­cią. Ludzie – tacy jak Mieszko czy Vin­cent – z chwilą zacią­gnię­cia kre­dytu otrzy­mują zega­rek bio­me­tryczny, ale taki z naprawdę wyso­kiej półki, który przez cały czas moni­to­ruje ich funk­cje życiowe. Za zdję­cie go z nad­garstka dostaje się karę. I nie cho­dzi o to, że kto­kol­wiek dba o ich zdro­wie. O nie, ZEW-owi nie zależy na tym, żeby żyli długo. Oni mają umrzeć we wła­ści­wym miej­scu. Gdy tylko zega­rek prze­każe do cen­trali infor­ma­cję, że stan zdro­wia kre­dy­to­biorcy jest zagra­ża­jący życiu, deli­kwent od razu ląduje w ZEW-owskim hospi­cjum, aby zszedł z tego świata w odpo­wied­nich warun­kach, a leka­rze zdo­łali pochwy­cić jego duszę. Dusza ta zostaje prze­wie­ziona do elek­trowni, umiesz­czona w spe­cjal­nej kap­sule i pom­puje się z niej ener­gię. Dla­tego ZEW tak chęt­nie przy­znaje kre­dyt ludziom sta­rym lub scho­ro­wa­nym, a samo zacią­gnię­cie go nie jest takie trudne. Trzeba oczy­wi­ście odstać swoje w kolejce, zło­żyć mnó­stwo pod­pi­sów na ster­cie papie­rów, a na ener­go­nie poja­wia się nowa, znacz­nie wyż­sza liczba watów, która wystar­czy na kupno samo­chodu czy remont miesz­ka­nia. Jeśli czło­wiek nie spłaci kre­dytu za życia, ZEW przej­muje jego duszę po śmierci i czer­pie z niej ener­gię przez tyle lat, na ile opiewa umowa kre­dytowa. Z takiego Vin­centa będą wypom­po­wy­wać przez sto dwa­dzie­ścia sie­dem lat. Dla­tego dostał taki wypa­siony zega­rek bio­me­tryczny, żeby mogli go dobrze dopil­no­wać. Po spła­cie długu jego dusza zosta­nie uwol­niona, a co dalej się z nią sta­nie, nikt nie wie. Wie­rzymy, że pój­dzie do nieba czy gdzie indziej jest jej pisane. Wie­rzymy, że nie zosta­nie ska­zana na wieczne potę­pie­nie za to, że została tak wyko­rzy­stana.

Oczy­wi­ście czer­pa­nie z dusz ma wielu prze­ciw­ni­ków. Reli­gijni fana­tycy prze­ko­nują, że taka dusza ni­gdy nie trafi do zaświa­tów. Inni mówią, że pochwy­cona dusza cierpi katu­sze i to jest jej pie­kło na ziemi. Albo że jeśli jest zużyta, nie może odro­dzić się w innym ciele, a ludzie prze­kre­ślili wła­śnie moż­li­wość swo­jej rein­kar­na­cji. Jest naprawdę mnó­stwo teo­rii na temat tego, co dzieje się z naszymi duszami po śmierci. Do mnie jakoś żadna z nich nie tra­fia. A mimo to ni­gdy nie wzią­łem kre­dytu ener­ge­tycz­nego. Ani ja, ani moja żona. Nawet syna i córkę przed tym prze­strze­gam, choć już są doro­śli. Nie­raz było u nas kru­cho, tem­pe­ra­tura w miesz­ka­niu spa­dała do ośmiu stopni Cel­sju­sza, sie­dzie­li­śmy w ciem­no­ściach przez dłu­gie tygo­dnie i jedli­śmy dosłow­nie ochłapy, ale żadne z nas nie odwa­żyło się wziąć kre­dytu.

– Mogę o coś zapy­tać? – ode­zwał się cicho Mieszko.

– Pytaj, jeśli wiem, to odpo­wiem.

– Skoro pra­co­wał pan dla ZEW-u, widział pan trumnę ener­ge­tyczną? – zagad­nął. – Ale taką praw­dziwą, bo mówią, że te, które nam poka­zują, to ściema…

Uśmiech­ną­łem się pod nosem. To było czę­ste pyta­nie zada­wane przez tych, któ­rzy pierw­szy raz stali po kre­dyt. Chcieli wie­dzieć, w jakich warun­kach będzie prze­trzy­my­wana ich dusza po śmierci, jeśli nie spłacą długu za życia.

– Masz rację, poka­zowa trumna to ściema – odpar­łem. – To chyba ma dzia­łać na ludzką psy­chikę. Wiesz, zoba­czysz taką dużą, wygodną trumnę z prze­źro­czy­stym wie­kiem i spodem obi­tym bia­łym jedwa­biem. Nor­mal­nie można by w niej spać przez całą wiecz­ność.

– Moja żona, jak tylko zoba­czyła tę poduszkę z koron­kami, stwier­dziła, że to prze­gię­cie. Że dusza na pewno nie potrze­buje poduszki i że praw­dziwa trumna ener­ge­tyczna musi wyglą­dać ina­czej – dodał chło­pak.

– Trumny ener­ge­tyczne są dużo mniej­sze. O takie – roz­ło­ży­łem dło­nie na odle­głość około czter­dzie­stu cen­ty­me­trów. – Są sze­ścienne, bo to naj­ła­twiej­szy do uzy­ska­nia kształt ze sfery. Wiesz – stopu irydu, pla­tyny i dia­bli wie­dzą czego jesz­cze. I nie są prze­źro­czy­ste. Dioda na wieku wska­zuje, czy trumna jest pusta, czy w środku znaj­duje się dusza. No i jest pod­łą­czona pod mnó­stwo kabli i rur.

Mieszko w zamy­śle­niu kiwał głową. Pew­nie wyobra­żał sobie sie­bie samego w takiej trum­nie.

– A… a widział pan kie­dyś… praw­dziwą duszę? – zapy­tał. – Ja niby widzia­łem w pro­gra­mach ZEW-u, ale wie pan, na ekra­nie na pewno wygląda zupeł­nie ina­czej niż w rze­czy­wi­sto­ści.

Powoli poki­wa­łem głową, przy­wo­łu­jąc wspo­mnie­nia.

– Raz, zupeł­nie przy­pad­kiem, tra­fi­łem do ekipy napra­wia­ją­cej trumny ener­ge­tyczne – powie­dzia­łem, zamy­ka­jąc oczy. – To było parę­na­ście lat temu, wtedy, kiedy były te strajki i nie było komu ogar­niać całego sprzętu…

– I pan nie straj­ko­wał? – Mieszko zro­bił wiel­kie oczy, a ja prych­ną­łem pod nosem.

Kie­dyś bar­dzo się tego wsty­dzi­łem, ale teraz, z per­spek­tywy lat, mia­łem to w głę­bo­kim powa­ża­niu.

– Chłop­cze – wes­tchną­łem – nie straj­ku­jesz, kiedy twoje dzieci mają po kilka lat i są głodne. A ty nie czu­jesz głodu, bo pęka ci serce. Idziesz wtedy rado­śnie do pracy i bie­rzesz każdą fuchę, jaką dają, szcze­gól­nie tę, za którą lepiej płacą.

– Rozu­miem – rzu­cił ugo­dowo Mieszko. Ale ja zało­żył­bym się o drugą rękę, że nie rozu­miał. On głowę miał jesz­cze prze­peł­nioną nie­re­al­nymi wizjami rów­no­ści na świe­cie. – To jak ta dusza wyglą­dała? – drą­żył.

– Była piękna – odpar­łem, przy­my­ka­jąc oczy. Już nie sta­łem na zabło­co­nym placu przed ZEW-em. Zna­la­złem się w budynku, w któ­rym pozy­skuje się ener­gię, a przede mną stał prze­no­śny – dla­tego prze­źro­czy­sty – pojem­nik z duszą w środku. – Nie miała kształtu, a mie­niła się wszyst­kimi kolo­rami tęczy. Poru­szała się leni­wie niczym opa­li­zu­jąca mgła. Błysz­czała lekko. I choć nie miała oczu, dał­bym głowę, że mnie widziała. Że mnie sły­szała i dosko­nale wie­działa, gdzie jest i z jakiego powodu. Dla­tego ni­gdy nie wzią­łem kre­dytu. Ta istota nie była już czło­wie­kiem, powinna być wolna, a nie wię­ziona w pudle.

Pokrę­ci­łem głową, wra­ca­jąc do teraź­niej­szo­ści. Zaczy­nało zmierz­chać, a gdy tylko słońce skryło się za hory­zon­tem, zro­biło się chłod­niej. Zarzu­ci­łem na plecy kurtkę i zer­k­ną­łem na mojego nowego kolegę. Minę miał nie­tęgą, a wzrok zamglony.

– Jesteś młody – pocie­szy­łem. – Będziesz miał całe życie na spłatę kre­dytu.

– Uhm – burk­nął Mieszko.

– Ale nie zamie­rzasz brać cza­sem kre­dytu poko­le­nio­wego?

Chło­pak otrzą­snął się z zamy­śle­nia.

– Co? Nie, chyba nie – odparł.

– Patrz tam – wska­za­łem męż­czy­znę w kolejce kil­ka­dzie­siąt metrów za nami. – Ile dał­byś mu lat?

– Nie wiem. Sie­dem­dzie­siąt?

– Antoni ma dopiero pięć­dzie­siątkę na karku.

– Nie­moż­liwe! – sap­nął Mieszko, obser­wu­jąc go.

– Jego ojciec zacią­gnął kre­dyt poko­le­niowy – wyja­śni­łem. – Wiesz, ten na bar­dzo dobrych warun­kach, znacz­nie bar­dziej opła­calny… Ale jeśli zgi­niesz w jakiś nie­prze­wi­dziany spo­sób i ZEW nie dosta­nie two­jej duszy, to twoje dzieci nie mogą zrzec się ani spadku po tobie, ani two­ich zobo­wią­zań. Ojciec Anto­niego zgi­nął w wypadku samo­cho­do­wym, kiedy chło­pak miał zale­d­wie dzie­sięć lat. Jego matka usi­ło­wała spła­cić kre­dyt, żeby jak naj­mniej długu prze­szło na syna. To ją wykoń­czyło, a teraz on co pół roku stoi w kolejce, żeby oddać to, czego sam nie wziął.

– Para­noja jakaś! – sap­nął Mieszko.

– Kre­dyt poko­le­niowy doty­czy dzieci nie­ślub­nych oraz tych jesz­cze nie­na­ro­dzo­nych, więc… – zawie­si­łem głos.

– Nie, nie, cze­goś takiego nie zro­bię – zarze­kał się chło­pak. – Ale jakim cudem ojciec Anto­niego mógł zgi­nąć w wypadku samo­cho­do­wym? Prze­cież…

– Taaa, samo­chody są teraz takie nie­za­wodne – mruk­ną­łem. – W tam­tych cza­sach jeź­dziły już na ener­gony, ale wtedy można było jesz­cze nimi kie­ro­wać.

– To dopiero bar­ba­rzyń­stwo! Prze­cież ludzie byli tacy nie­roz­ważni. Wsia­dali za kółko po pijaku, jak byli bar­dzo zmę­czeni albo za sta­rzy, żeby wyka­zać się wystar­cza­ją­cym reflek­sem!

– Tak wyglą­dała wol­ność – wzru­szy­łem ramio­nami. – Ale wła­śnie taki kie­rowca zabił ojca Anto­niego. Zasnął za kie­row­nicą i prze­ga­pił czer­wone świa­tło.

Lubi­łem być kie­rowcą i zabie­rać dzie­ciaki na wycieczki. Teraz samo­chody w pew­nym sen­sie stra­ciły dla mnie swój urok. Wsia­dasz, przy­kła­dasz ener­gon do sta­cyjki i na ekra­nie wkle­pu­jesz miej­sce doce­lowe, a auto samo cię tam zawozi i par­kuje. Nie ma wypad­ków, nie ma nawet stłu­czek.

Usły­sza­łem skrzy­pie­nie kół wózka. To pani Maja znów robiła rundkę wzdłuż kolejki.

– Kawę, pano­wie? – zagad­nęła. – Mam też świeże bułki. Dopiero ode­bra­łam z pie­karni.

– A zasza­leję i popro­szę o dwie droż­dżówki – uśmiech­ną­łem się.

– To będą trzy waty – sta­ruszka podała mi pach­nące wypieki i wycią­gnęła w moją stronę licz­nik, a ja przy­ło­ży­łem do niego ener­gon. – A widzie­li­ście, jaka Jes­sika jest dziś szczę­śliwa? – zmie­niła temat.

Zer­k­ną­łem w stronę sta­ruszki sie­dzą­cej w kolejce przed nami.

– Rze­czy­wi­ście zdaje się pro­mie­nieć – przy­zna­łem.

– Mówi, że tym razem spłaci cały kre­dyt. I wresz­cie będzie wolna.

– To dobrze, miło będzie już ni­gdy jej nie spo­tkać w kolejce – stwier­dzi­łem.

Wie­dzia­łem, że Jes­sika jest bar­dzo reli­gijna i przez lata odma­wiała sobie dosłow­nie wszyst­kiego, żeby tylko spła­cić kre­dyt po mężu i uwol­nić wła­sną duszę od zobo­wią­zań.

– Coś jesz­cze, panie Kaziu? To mój ostatni obchód na dziś – sta­ruszka unio­sła wzrok na ciem­nie­jące niebo. – Znów zbiera się na deszcz.

– Nie, dzię­kuję, kochana pani. Do jutra.

Kobieta się poże­gnała i pchnęła wózek dalej. Tak naprawdę mia­łem jesz­cze w ple­caku kanapki zro­bione przez żonę, ale zawsze kupo­wa­łem coś od tej sta­ruszki, bo wie­dzia­łem, że tak jak każdy z nas ma histo­rię do opo­wie­dze­nia i wcale nie jest ona zakoń­czona happy endem.

– Trzy­maj – poda­łem jedną bułkę Miesz­kowi.

– Nie trzeba – zająk­nął się.

– Zawrzemy umowę – powie­dzia­łem z wycią­gniętą w jego stronę ręką. – Ja pomogę ci w tej kolejce, a ty pomo­żesz komuś, jak będziesz stał tu następ­nym razem. Ale jest jeden waru­nek. Sta­niesz tu tylko raz. Żeby spła­cić kre­dyt.

Chło­pak uśmiech­nął się i ski­nął głową.

– Umowa stoi – wgryzł się w droż­dżówkę.

Zro­biło się ciemno. Nad naszymi gło­wami z gło­śnym trza­skiem włą­czyło się oświe­tle­nie wiel­kiego bil­l­bo­ardu. Obraz przed­sta­wiał reklamę hospi­cjum ZEW-u. Była na nim uśmiech­nięta sta­ruszka leżąca na szpi­tal­nym łóżku, w śnież­no­bia­łej pościeli. Tuż przy niej stały jej rado­sne wnuki. Jakby było z czego się cie­szyć, że bab­cia wylą­do­wała w hospi­cjum. Na dole zaś znaj­do­wało się logo hospi­cjum – zie­lona roślinka obej­mo­wana przez dło­nie i jesz­cze ten tekst: Trosz­czymy się o każ­dego. Aku­rat! Zawsze, gdy widzia­łem ten prze­klęty bil­l­bo­ard – taki jasny, czy­sty i przed­sta­wia­jący szczę­śli­wych ludzi – szlag mnie tra­fiał. Nie tak wyglą­dały hospi­cja ZEW-u. To były zwy­kłe umie­ral­nie, w któ­rych pil­no­wano, żeby czło­wiek zszedł w spe­cjal­nej trum­nie i można było pochwy­cić jego duszę. A to zna­czyło, że ktoś znaj­du­jący się na samej kra­wę­dzi życia był przez tygo­dnie, a cza­sem nawet mie­siące zamknięty w tym prze­klętym pudle. Miał pod­łą­czony cew­nik i był kar­miony przez sondę, a wszy­scy wokół tylko cze­kali, aż umrze.

Przed­sio­nek pie­kła – tak to kie­dyś okre­śliła moja żona, kiedy zamknęli tam jej daleką ciotkę. Kobie­cina wzięła bar­dzo duży kre­dyt na stu­dia dzieci. Oczy­wi­ście dzie­ciaki skoń­czyły szkoły, wyszły na ludzi i cał­kiem nie­źle zara­biały, ale zawsze zna­la­zły jakąś wymówkę, żeby nie pomóc matce w spła­cie – a to miesz­ka­nie trzeba kupić, a to wnuki się uro­dziły, a to pry­watne przed­szkole dużo kosz­tuje. No i kiedy kobie­cina pod­upa­dła na zdro­wiu, wylą­do­wała w hospi­cjum. Dwa­dzie­ścia osób w pokoju, smród spo­co­nych ciał i ludz­kich wydzie­lin, duszący zapach środ­ków czy­sto­ści, ludzie przy­kuci do łóżek, wciąż fasze­ro­wani lekami. To był kosz­mar. Ale co tydzień odwie­dza­li­śmy ciotkę, bo jej wła­sne dzieci o niej zapo­mniały. A gdy ode­szła… cóż, poczu­łem wielką ulgę, że już ni­gdy nie będę musiał tam cho­dzić.

Pod­nio­słem się z fotela, kilka razy zgią­łem nogi w kola­nach, roz­pro­sto­wa­łem ramię. Z każ­dym rokiem coraz trud­niej było mi cze­kać w tej kolejce. Pęcherz też już nie ten.

– Popil­nuj mojego miej­sca – rzu­ci­łem do Mieszka, rusza­jąc w stronę rządka obskur­nych toa­let.

W dro­dze powrot­nej zaś prze­sze­dłem się wzdłuż kolejki, zaga­du­jąc zna­jo­mych.

– Jak tam, pani Jes­siko? – zacze­pi­łem sta­ruszkę. – Sły­sza­łem, że to ostatni raz?

– Wresz­cie! – sap­nęła ura­do­wana kobie­cina. – Tyle lat wyrze­czeń! Tyle lat odej­mo­wa­nia sobie od ust! Oszczę­dza­nia na lekach! Dziś spłacę ostat­nią ratę i wresz­cie będę wolna.

– Gra­tu­la­cje – uści­sną­łem jej lodo­watą dłoń. Naprawdę cie­szy­łem się jej szczę­ściem.

Wtem sta­ruszka zaczęła szyb­ciej oddy­chać. Przy­ło­żyła rękę do klatki pier­sio­wej. Jej oczy się powięk­szyły.

– W porządku? – zanie­po­ko­iłem się. – Co się dzieje?

Kobieta potrze­bo­wała kilku sekund, żeby dojść do sie­bie.

– Wszystko dobrze – zamru­gała. – Chyba obiad mi zaszko­dził.

– Jeśli mogę jakoś pomóc…

– Wszystko w porządku – zapew­niła tro­chę oschle.

Poże­gna­łem się więc i odsze­dłem. Jes­sika zawsze wyda­wała mi się osobą nie do zdar­cia, ale tym razem była blada, miała cie­nie pod oczami… Może źle spała z emo­cji?

Wró­ci­łem na swoje miej­sce i roz­sia­dłem się w fotelu. Wycią­gną­łem ter­mos z her­batą.

– Jak to jest pra­co­wać na Wzgó­rzu? – zagad­nął Mieszko.

– Co? – potrzą­sną­łem głową, upiw­szy łyk cie­płego, słod­kiego napoju.

– No w boga­tych dziel­ni­cach. Byłem tam kilka razy, ale patrzyli na mnie, jak­bym zaraz miał ich okraść albo zara­zić pchłami – chło­pak prych­nął gło­śno. – No i taki jeden ochro­niarz zaczął łazić za mną i łaził tak długo, aż po pro­stu odsze­dłem.

Biedni rzadko bywali na Wzgó­rzu, bo i nie mieli tam czego szu­kać, jeśli tam nie pra­co­wali. Wszystko tam było przed­ro­żone. Za kawę trzeba było zapła­cić ze dwa­dzie­ścia watów. No i co z tego, że była lep­sza niż ta lura od pani Mai? Kto zapłaci dwa­dzie­ścia watów za kawę?! To samo było z jedze­niem i ubra­niami. Cza­sami naprawdę dzi­wiło mnie, jak bar­dzo ludzie ze Wzgó­rza mar­no­tra­wili ener­gię. No ale prze­cież mieli jej pod dostat­kiem.

– Zawsze mnie szo­ko­wało, jak jasno jest tam w nocy – cią­gnął Mieszko.

– Nawet z daleka jasność Wzgó­rza bije po oczach – przy­zna­łem.

Oświe­tle­nie bil­l­bo­ardu nad nami zatrzesz­czało, ale nie zga­sło. Gdyby nie ta prze­klęta reklama, sta­li­by­śmy w zupeł­nych ciem­no­ściach. W ciem­no­ściach i bło­cie. A przed nami w deli­kat­nej poświa­cie góro­wało szklano-meta­lowe mon­strum budynku ZEW-u. Znaj­do­wa­li­śmy się na pery­fe­riach mia­sta, a wła­dze gminy, wciąż szu­ka­jąc oszczęd­no­ści, uznały, że nie ma co mar­no­wać świa­tła na takich jak my.

– Wiesz, że oni mają w domach tylko jeden, góra dwa licz­niki? – zagad­ną­łem. To zawsze było cie­kawą aneg­dotką.

– Bogaci? Ale jak to? – zdzi­wił się Mieszko.

W miesz­ka­niach bie­doty dosłow­nie każdy sprzęt miał licz­nik: tele­wi­zor, piec od cen­tral­nego ogrze­wa­nia, skrzynka oświe­tle­niowa, kuchenka, lodówka, czę­sto nawet czaj­nik. Tak ZEW zabez­pie­cza się przed tymi, któ­rzy żyją dosłow­nie z dnia na dzień. Weźmy na przy­kład takiego robot­nika z fabryki. Dostaje swoją dniówkę, liczba watów na ener­go­nie jest ciut wyż­sza niż rano, więc kupuje za nie coś do jedze­nia, cza­sem flaszkę, a póź­niej wraca do domu i musi wybrać, czy tego dnia będzie oglą­dał tele­wi­zję, czy żona namówi go na uru­cho­mie­nie zmy­warki, a może oszczę­dzą na ogrze­wa­niu lub świe­tle.

Nam nie­raz zda­rzało się odpa­lać ogrze­wa­nie tylko na pół gwizdka, podob­nie jak świa­tło. Gdyby nie zmiany kli­ma­tyczne i to, że teraz Pol­ska znaj­do­wała się w cie­plej­szej stre­fie, mogłoby być kiep­sko. Na szczę­ście zimą tem­pe­ra­tura pra­wie ni­gdy już nie spa­dała poni­żej zera, a latem mogli­śmy hodo­wać nawet cytrusy.

– A więc bogaci mają tylko jeden licz­nik na cały dom – pod­ją­łem. – Raz na tydzień czy dwa przy­kła­dają do niego ener­gon i ładują tyle watów, żeby wystar­czyło dosłow­nie na wszystko, nawet na pod­grza­nie wody w base­nie.

– Wody w base­nie… – powtó­rzył głu­cho Mieszko. – Po co grzać wodę w base­nie?

– Żeby ci dup­sko nie zmar­zło, jak chcesz się wyką­pać zimą.

Chło­pak pokrę­cił głową. Dla takich jak my to wszystko było trudne do wyobra­że­nia.

– A, no i w swo­ich domach mają tem­pe­ra­turę co naj­mniej dwa­dzie­ścia stopni Cel­sju­sza – doda­łem.

– Jaja se pan robi!

Pokrę­ci­łem głową. W bied­nych dziel­ni­cach nawet osiem­na­ście było mar­no­traw­stwem.

Naraz dostrze­głem jakieś poru­sze­nie z przodu. Wsta­łem zacie­ka­wiony.

– Cho­lera! – rzu­ci­łem i pobie­głem w stronę zamie­sza­nia.

Jes­sika leżała na ziemi, ktoś usi­ło­wał ją cucić, kle­piąc ją po policz­kach.

– Wezwę pogo­to­wie! – jakaś kobieta wycią­gnęła z kie­szeni tele­fon.

– Pani Jes­siko! Pani Jes­siko! – wołali ludzie.

Sta­ruszka oddy­chała bar­dzo szybko i płytko. Zda­wała się jesz­cze bled­sza niż pół godziny temu.

– Ma ktoś wodę?! – rzu­ci­łem w stronę gapiów i przy­klęk­ną­łem przed nie­przy­tomną.

Ktoś podał mi butelkę. Spró­bo­wa­łem zwil­żyć usta kobiety. Jej całe ubra­nie było już uwa­lane bło­tem.

Wtem sta­ruszka unio­sła powieki i posłała mi nie­ro­zu­mie­jące spoj­rze­nie.

– Stra­ciła pani przy­tom­ność – powie­dzia­łem. – Pomo­żemy pani usiąść.

Razem z face­tem, który usi­ło­wał ją cucić, posa­dzi­li­śmy ją na fotelu.

– Jak się pani czuje? – zapy­tała kobieta od tele­fonu. – Wezwa­łam karetkę.

– Nie! – wrza­snęła pani Jes­sika. – Nic mi nie jest! Niech pani ją odwoła! Ja tylko przy­snę­łam na chwilę!

– Niech się pani nie mar­twi – pokle­pa­łem ją po dłoni. – Przy­jadą, obej­rzą panią i sobie pojadą.

– Nie trzeba, nic mi nie jest! – zarze­kała się.

Kilka minut póź­niej jed­nak przy­je­chała karetka ZEW-u. Szybko się uwi­nęli, ale w takich przy­pad­kach ni­gdy się nie ocią­gali. Moż­liwe, że zega­rek bio­me­tryczny Jes­siki też wysłał sygnał do cen­trali.

Sani­ta­riu­sze wysko­czyli z pojazdu i spraw­nie zaczęli badać kobie­cinę, która wciąż zapew­niała, że nic jej nie jest.

– Zabie­ramy panią – jeden z nich pokrę­cił głową, a drugi już wycią­gał nosze.

– Nie! – krzy­czała Jes­sika. – Ja muszę spła­cić kre­dyt! To moja ostat­nia rata!

– Ma pani stan przed­za­wa­łowy i to nie pod­lega dys­ku­sji – odparł sani­ta­riusz.

Siłą posa­dzili ją na noszach i przy­pięli pasami.

– Nie może­cie! To wbrew mojej woli!

– Niech pani wyzna­czy kogoś do opieki nad pani rze­czami – rzu­cił oschle sani­ta­riusz.

– Ja to zro­bię – zgło­si­łem się na ochot­nika. – Niech się pani nie mar­twi – zapew­ni­łem, kiedy pako­wali ją do karetki. – Za kilka dni panią wypusz­czą i wtedy pani spłaci ostat­nią ratę.

– A jeśli nie? – jęk­nęła.

Patrzy­łem na nią, gdy zamy­kali drzwi. W jej oczach poja­wiły się łzy i strach.

Ambu­lans odje­chał na sygnale, a w kolejce zapa­no­wała cisza. Każdy współ­czuł kobie­cie i każdy cie­szył się, że nie jest na jej miej­scu. Karetka ZEW-u zabrała ją do hospi­cjum, a stam­tąd mało kto już wycho­dził.

Wró­ci­łem na swoje miej­sce, tasz­cząc ze sobą doby­tek sta­ruszki.

– To miała być jej ostat­nia rata – rzu­ci­łem ze smut­kiem. – A kobie­cina była taka reli­gijna. Tak bar­dzo chciała uwol­nić swoją duszę od zobo­wią­zań…

– Mogli ją zapa­ko­wać do karetki wbrew jej woli? – zapy­tał Mieszko. – Prze­cież może wypi­sać się ze szpi­tala na wła­sne żąda­nie, prawda?

Pokrę­ci­łem głową.

– Z chwilą, gdy zło­żysz pod­pis na papie­rach kre­dy­to­wych, już nie jesteś panem samego sie­bie – wyja­śni­łem. – Sta­jesz się wła­sno­ścią ZEW-u. I jeśli sani­ta­riusz stwier­dzi, że coś zagraża two­jemu zdro­wiu, to nie potrze­bują żad­nego pozwo­le­nia, żeby wsa­dzić cię w kaftan i wywieźć do hospi­cjum.

Mieszko nie sko­men­to­wał. Niby wie­dział o tym wszyst­kim, każdy o tym wie, ale zoba­czyć coś takiego na wła­sne oczy to zupeł­nie inna bajka. Przed nami jesz­cze długa noc. Może chło­pak pój­dzie po rozum do głowy i uzna, że nowe miesz­ka­nie po oka­zyj­nej cenie nie jest warte zacią­gnię­cia kre­dytu ener­ge­tycz­nego, i po pro­stu zostawi całą tę kolejkę w cho­lerę. A jeśli nie, to cóż, dołą­czy do coraz bar­dziej powięk­sza­ją­cego się grona zde­spe­ro­wa­nych idio­tów.

Poczu­łem na twa­rzy pierw­sze kro­ple desz­czu. Oświe­tle­nie bil­l­bo­ardu znów zamru­gało z trza­skiem. Zarzu­ci­łem na głowę kap­tur i odwró­ci­łem się w stronę budynku ZEW-u. Byłem już zmę­czony tym wszyst­kim. Ale co począć, gdy wszy­scy jeste­śmy swo­jego rodzaju nie­wol­ni­kami?

Zwykła kradzież

Zwykła kra­dzież

Woj­ciech Chmie­larz

1.

– Co chcie­li­śmy zgło­sić? To, że ukra­dziono nam dziecko, do cho­lery! – krzyk­nęła kobieta.

– Porwano… – popra­wił sie­dzący obok mąż.

Komi­sarz Sana Mar­czuk prze­no­siła wzrok to na niego, to na nią. On miał praw­do­po­dob­nie koło czter­dziestki. Cho­ciaż z tymi boga­czami to zawsze było trudno powie­dzieć. Przy­zwo­ite metr osiem­dzie­siąt pięć wzro­stu, gęste czarne włosy, z któ­rych pew­nie połowa to były implanty. Sta­ran­nie przy­strzy­żony zarost. I zaczer­wie­nione od nie­daw­nego pła­czu oczy. Facet się roz­kleił ze stra­chu i bez­rad­no­ści. Nawet teraz trzę­sły mu się ręce. Pró­bo­wał to ukryć, raz po raz zaci­ska­jąc pię­ści. Według doku­men­tów nazy­wał się Daniel Wil­czek. Był doradcą inwe­sty­cyj­nym w jed­nym z pry­wat­nych fun­du­szy. Zara­biał tam sporo, co było widać po samym miesz­ka­niu. Duże, znaj­du­jące się na jed­nym z tych zamknię­tych osie­dli bli­sko cen­trum War­szawy, które przez całą dobę było strze­żone przez patrole ochro­nia­rzy, a pod tele­fo­nem na wszelki wypa­dek zawsze cze­kała dru­żyna inter­wen­cyjna zło­żona z byłych koman­do­sów. Codzien­nie odwie­dzała ich sprzą­taczka z Fili­pin lub jakie­goś zapo­mnia­nego gotu­ją­cego się afry­kań­skiego kraju. Sana pomy­ślała, że być może nawet są na tyle bogaci, żeby nie przej­mo­wać się kart­kami na mięso. Po pro­stu idą do jed­nego z tych skle­pów dla boga­czy i kupują kawał woło­winy za cenę ryn­kową.

Ona z kolei miała na imię Greta. Było przez chwilę modne. Jeśli wtedy je dostała, ozna­czało to, że była star­sza od Sany o co naj­mniej dzie­sięć, a może nawet dwa­dzie­ścia lat. Ale oczy­wi­ście nie było tego po niej widać. Poli­cjantka była pewna, że gdyby zbli­żyła się do kobiety wystar­cza­jąco, mogłaby dostrzec wędru­jące pod jej skórą kosme­tyczne nano­boty.

Kobieta miała na sobie czer­woną obci­słą sukienkę. Na pewno drogą, ale więk­szym sym­bo­lem sta­tusu spo­łecz­nego było to, co sukienka opi­nała – szczu­płe, wyspor­to­wane ciało. Ciało, które wyma­gało godzin pracy na siłowni, odpo­wied­niej diety, odży­wek, pomocy tre­nera i kilku ope­ra­cji pla­stycz­nych. Na taki wygląd mogli sobie pozwo­lić tylko bogaci.

Ale Sana nie potrze­bo­wała tych wszyst­kich obser­wa­cji, żeby być pewna, że Wilcz­ko­wie, nawet jeśli nie należą do finan­so­wej elity kraju, są jej bar­dzo bli­sko. Przede wszyst­kim – mieli dziecko. I szybki rzut oka w doku­menty powie­dział poli­cjantce, że nie należą do tych nie­licz­nych szczę­śliw­ców, któ­rzy wygrali prawo do repro­duk­cji na lote­rii. Oni po pro­stu wyku­pili sobie odpo­wied­nie pozwo­le­nie.

– Czy dziecko… – jej part­ner, komi­sarz Taras Szew­czenko, zawie­sił na moment głos – Paweł?

– Pawe­łek, tak… Pawe­łek – potwier­dził Daniel Wil­czek. – Po moim ojcu.

– Pawe­łek – Sana zwró­ciła uwagę, że Taras, podob­nie jak Daniel, zdrob­nił imię chłopca – miał wsz­cze­piony chip?

– Oczy­wi­ście – wark­nęła kobieta.

Się­gnęła po leżący nie­opo­dal tablet i rzu­ciła go poli­cjan­towi. Ten zła­pał nie­zgrab­nie urzą­dze­nie, na któ­rym była już włą­czona odpo­wied­nia apli­ka­cja. Pro­gram infor­mo­wał, że nie jest w sta­nie zna­leźć chipa w sys­te­mie. Taras odru­chowo naci­snął przy­cisk odświe­ża­nia, ale docze­kał się tylko tego, że zoba­czył taki sam komu­ni­kat.

– Czy chip był ser­wi­so­wany? – zapy­tała Sana.

– Tak. Co pół roku przy­cho­dził tutaj przed­sta­wi­ciel pro­du­centa i spraw­dzał, czy wszystko działa. Pła­ci­li­śmy regu­lar­nie abo­na­ment. Mie­siąc w mie­siąc. Poważną kwotę. I co? I nic. Miał dzia­łać i nie działa – kobieta mówiła z wyraźną zło­ścią.

Męż­czy­zna był tak przy­tło­czony całą sytu­acją, że nie wie­dział, co ma powie­dzieć, sie­dział cicho. Wycią­gnął rękę, chcąc poło­żyć ją na dłoni żony. Sana nie była pewna, czy chciał ją tym gestem uspo­koić, czy sam potrze­bo­wał otu­chy od part­nerki. Ona jed­nak go odtrą­ciła.

– I wie­cie, co jesz­cze?! – krzy­czała kobieta. – Pła­cimy ogromne, ogromne podatki! Które idą także na wasze pen­sje! I co?! Zamiast szu­kać naszego syna, sie­dzi­cie tutaj i zada­je­cie idio­tyczne pyta­nia!

– Kocha­nie! – zapro­te­sto­wał mąż.

– Spo­koj­nie – powie­działa Sana, wsta­jąc ze skó­rza­nego fotela (Czy to praw­dziwa skóra? Kogo stać na takie rze­czy?). – Wiemy już wszystko, co mamy wie­dzieć. A w tej chwili naj­lepsi funk­cjo­na­riu­sze szu­kają pań­stwa dziecka.

Poli­cjantka zebrała swoje rze­czy ze szkla­nego blatu stołu i dała Tara­sowi gestem sygnał, że na nich już czas. Daniel Wil­czek odpro­wa­dził ich do drzwi apar­ta­mentu. Pocze­kał, aż się ubiorą, przez cały czas przy­gry­za­jąc dolną wargę. Kiedy już mieli wycho­dzić, nie­spo­dzie­wa­nie chwy­cił Sanę za prze­gub.

– Znaj­dzie­cie go? – zapy­tał gło­sem prze­peł­nio­nym stra­chem i nadzieją.

Poli­cjantka wahała się przez moment, co ma odpo­wie­dzieć. Zagi­nię­cia dzieci zda­rzały się eks­tre­mal­nie rzadko. Naj­czę­ściej doty­czyły potom­stwa rodzin, które wygrały los na lote­rii i nie stać ich było na insta­la­cję chipa śle­dzą­cego. Korzy­stali ze star­szych zabez­pie­czeń zewnętrz­nych. Nadaj­ni­ków przy­cze­pia­nych do ubra­nia i takich tam. Ale cza­sami dziecko ich po pro­stu ze sobą nie zabie­rało i gdzieś zni­kało, nic nie mówiąc rodzi­com. Naj­czę­ściej wra­cało po kilku godzi­nach do domu całe i zdrowe. Ale tutaj wyda­rzyło się coś innego. Dziecko miało chip, i to dobrej firmy. Awa­rie takich urzą­dzeń pra­wie się nie zda­rzały. Sprawa robiła się poważna. A poważne sprawy miały ten­den­cję do tego, żeby się paprać. Ich wynik zawsze był wielką nie­wia­domą. Ale patrząc w oczy męż­czy­zny, Sana zdała sobie sprawę, że Daniel nie jest gotowy na usły­sze­nie prawdy. Jego żona tak. Co prawda skut­ko­wa­łoby to kolej­nym wybu­chem zło­ści i wście­kłym bom­bar­do­wa­niem ich kolej­nymi zarzu­tami, ale ona by to znio­sła. Jej mąż nie. Dla­tego Sana skła­mała:

– Na sto pro­cent. Pro­szę się nie mar­twić.

2.

– I co my z nim teraz zro­bimy? – krzyk­nął wście­kły i prze­stra­szony Alek.

– Chyba musimy go nakar­mić – odpo­wie­działa mu Basia. – A potem możemy się zaba­wić.

Oboje popa­trzyli na sie­dzą­cego na środku pokoju sze­ścio­let­niego chłop­czyka. Ryso­wał coś w pro­stym pro­gra­mie na table­cie. Alek naj­pierw pomy­ślał, że to nie­roz­sądne dawać mu go do ręki. Mógłby skon­tak­to­wać się z rodzi­cami, poli­cją albo, co naj­gor­sze, z firmą ochro­niar­ską. A ludzie stam­tąd nie mieli zaha­mo­wań. Alkowi kie­dyś zła­mali rękę tylko dla­tego, że podej­rze­wali go o skle­pową kra­dzież. Kiedy oka­zało się, że jest nie­winny, dostał jakieś talony i obiet­nicę, że jeśli ośmieli się pójść z tym do sądu, to poła­mią mu jesz­cze nogi. Ale potem przy­po­mniał sobie, że tablet jakiś czas temu się zepsuł i nie łączy się z sie­cią.

– Po co go w ogóle wzię­łaś?

– Bo wyglą­dał, jakby się zgu­bił.

– To trzeba było go gdzieś odpro­wa­dzić, a nie cią­gnąć do nas!

Basia zagry­zła dolną wargę. Jej wzrok prze­śli­zgnął się po blond gło­wie dziecka i zatrzy­mał na Alku.

– Chcia­łam – powie­działa cicho, gło­sem drżą­cym od emo­cji. – Ale jak wzię­łam go za rękę i zaczę­łam z nim iść…

– To co?

– To czu­łam, jak zaczyna mną trząść. Była gdzieś tam jakaś bogata, zepsuta lafi­rynda, która zosta­wiła tego dzie­ciaka. Zupeł­nie się nim nie przej­mo­wała, bo wie­działa, że jakby co, może sobie kupić nowego.

– Skąd wiesz, że jest bogata? – zapy­tał Alek. – Może to jakaś bie­daczka, któ­rej aku­rat tra­fił się szczę­śliwy los.

– Te wszyst­kie loso­wa­nia i tak są usta­wione – prych­nęła Basia. – Wygrywa ten, kto zapłaci.

– Nie zawsze.

– No to spójrz tylko na jego buty!

Chło­piec miał na nogach spor­towe obu­wie mod­nej marki, które musiało kosz­to­wać tyle, ile czynsz w ich miesz­ka­niu. Jasne, wynaj­mo­wali lokal w jed­nym z tych nale­żą­cych do fun­du­szy inwe­sty­cyj­nych mrów­kow­ców, które budo­wano byle taniej, byle szyb­ciej, byle zdą­żyć przed kolej­nymi unij­nymi nor­mami śro­do­wi­sko­wymi. Ale jed­nak! Kto kupuje dziecku takie buty, skoro wia­domo, że zaraz i tak z nich wyro­śnie!

– To trzeba było mu je zaje­bać, a nie przy­pro­wa­dzać go do nas – wark­nął szep­tem Alek.

Basia spu­ściła wzrok. Alek zro­zu­miał, że wła­śnie docie­rają do sedna sprawy. Tyle że kobieta wyglą­dała tak, jakby sama jesz­cze do końca nie rozu­miała, dla­czego postą­piła tak, jak postą­piła.

– Jak z nim szłam… – ode­zwała się po chwili.

– No.

– Ty wiesz, jak ludzie na mnie patrzyli?

Pod­nio­sła głowę. Jej twarz była blada, oczy błysz­czały z prze­ję­cia.

– Jak? – zapy­tał.

– Jak­bym była kimś.

Poczuł, jak coś go ści­ska za gar­dło.

– Co mia­łaś na myśli, mówiąc, że mogli­by­śmy się potem zaba­wić? – zapy­tał.

Wzru­szyła ramio­nami.

– Możemy dokądś pójść – powie­działa cicho. – Z tym dzie­cia­kiem. Po pro­stu pocho­dzić po ulicy.

Zer­k­nął na dzie­ciaka, który mazał pal­cem po ekra­nie tabletu, two­rząc na nim jakieś abs­trak­cyjne dzieło. Zasko­czyło go, jak bar­dzo jest spo­kojny. Nie krzy­czał, nie pła­kał, nie wyry­wał się. Nawet nie zapy­tał, gdzie są rodzice. Całą sytu­ację przy­jął jako coś natu­ral­nego i nor­mal­nego.

– A jak nas ktoś zła­pie? – zapy­tał.

– To powiemy prawdę. Że go zna­leź­li­śmy i odpro­wa­dzamy wła­śnie na poli­cję.

Dosko­czyła do niego i ści­snęła go mocno za rękę. Zro­zu­miał, że bar­dzo jej na tym zależy. Ale i jemu ta wizja się spodo­bała. Wyszliby na ulicę. On, ona, dziecko pomię­dzy nimi. Wyglą­da­liby jak z obrazka. I nie­za­leż­nie, co ludzie by sobie pomy­śleli – że wygrali los na lote­rii czy sobie to dziecko kupili – Basia miała rację. Patrzy­liby na nich, jakby byli kimś. A nie jak ktoś, komu można bez­kar­nie poła­mać ręce na zaple­czu sklepu.

– Ale wcze­śniej chyba powin­ni­śmy go jakoś nakar­mić – ode­zwał się. – Co takie dziecko je?

3.

– Wkur­wiają mnie takie typy – rzu­cił Taras, wsia­da­jąc do samo­chodu.

Goto­wało się w nim już w miesz­ka­niu rodzi­ców zagi­nio­nego dzie­ciaka. A kiedy z niego wyszli, poczer­wie­niał na twa­rzy i zaczął mam­ro­tać pod nosem na prze­mian pol­skie i ukra­iń­skie prze­kleń­stwa. Mię­dzy innymi dla­tego Sana pozwo­liła mu teraz pro­wa­dzić. Miała nadzieję, że to go uspo­koi. W końcu fakt, że mieli do dys­po­zy­cji wóz, był jed­nym z naj­więk­szych przy­wi­le­jów, jakimi mogli się cie­szyć w swo­jej pracy. Mar­czuk uwiel­biała nim jeź­dzić. Gdyby mogła, to ni­gdy by z niego nie wysia­dała. Uwiel­biała to poczu­cie mocy, kiedy sie­działa za kół­kiem. Uwiel­biała te pełne zazdro­ści spoj­rze­nia, kiedy z niego wysia­dała. Nawet jeśli były to spoj­rze­nia pod­szyte nie­chę­cią.

Oczy­wi­ście poli­cyjny wóz był elek­tryczny, nie spa­li­nowy. Ale na spa­li­nowe mało kogo było w dzi­siej­szych cza­sach stać. Pew­nie nawet rodzice tego dzie­ciaka nie mogli sobie na niego pozwo­lić. Spa­li­nowe auta pozo­sta­wały zabawką dla eks­tra­wa­ganc­kich boga­czy, sym­bo­licz­nym splu­nię­ciem w twarz bie­do­cie. Rów­nie sym­bo­licz­nym jak jedze­nie steku przed widow­nią zło­żoną z gotu­ją­cych się Afry­kań­czy­ków. Samo­chody elek­tryczne też jed­nak sporo kosz­to­wały. Może i łado­wali je, jeśli się dało, z odna­wial­nych źró­deł ener­gii, swoje dokła­dały elek­trow­nie ato­mowe, ale cią­gle zbyt dużo prądu pro­du­ko­wały zwy­kłe elek­trow­nie na węgiel. No i jed­nak sama pro­duk­cja takiego auta pozo­sta­wiała spory ślad węglowy. Dla­tego od dzie­się­cio­leci znie­chę­cano do posia­da­nia pry­wat­nego samo­chodu i zachę­cano do korzy­sta­nia z komu­ni­ka­cji publicz­nej i rowe­rów. Przy czym rowery, pomimo gęstej sieci ście­żek rowe­ro­wych i nie­mal pustych ulic, jed­nak się nie przy­jęły. Przez pra­wie połowę roku w War­sza­wie było tak gorąco, że jazda na rowe­rze ozna­czała nie­mal pewny udar.

W każ­dym razie Mar­czuk zre­zy­gno­wała z przy­wi­leju pro­wa­dze­nia samo­chodu na rzecz Tarasa. Od mie­sięcy zresztą męczył ją, żeby pozwo­liła mu wię­cej pro­wa­dzić. Miała nadzieję, że w ten spo­sób polep­szy kole­dze humor. Nic takiego jed­nak się nie stało.

– Naj­pierw zaje­bali nam pla­netę – cią­gnął Taras. – Dalej kon­su­mują, jakby był dwu­dzie­sty wiek, a teraz nawet nie potra­fią przy­pil­no­wać wła­snego, kurwa, dzie­ciaka! Gdyby to był mój syn, tobym oka z niego nie spusz­czał. Na smy­czy bym go trzy­mał, żeby się nie zgu­bił!

Mar­czuk już chciała sko­men­to­wać, że raczej nie tak powinno się wycho­wy­wać dzieci, ale ugry­zła się w język. Nie o tym prze­cież była ta roz­mowa. Taras musiał z sie­bie wyrzu­cić złość z innego powodu.

– Znowu nie poszczę­ściło się wam na lote­rii? – zapy­tała.

Poli­cjant zer­k­nął na nią z ukosa. Zaci­snął dło­nie na kie­row­nicy tak mocno, że aż zbie­lały mu knyk­cie.

– Nie star­to­wa­li­śmy – mruk­nął.

– Nie stać was było na wadium?

Wadium było nowo­ścią w lote­rii, wpro­wa­dzoną kilka lat temu. Była to dość spora, ale jed­nak nie nie­osią­galna suma pie­nię­dzy, którą nale­żało wpła­cić przy zgło­sze­niu się do lote­rii repro­duk­cyj­nej. Teo­re­tycz­nie cho­dziło o to, żeby upew­nić się, że poten­cjalni rodzice mają dość środ­ków na utrzy­ma­nie dziecka. W rze­czy­wi­sto­ści był to kolejny mały krok, żeby znie­chę­cać ludzi do bra­nia w niej udziału.

Taras się skrzy­wił.

– Nawet nie pró­bo­wa­li­śmy – wydu­sił z sie­bie przez zaci­śnięte zęby. – Ile razy, kurwa, można? Po pią­tym razie masz po pro­stu dość.

Sana wie­działa, że Taras z żoną brali udział w lote­rii aż dzie­więć razy. Daleko im było do rekor­dzi­stów, ale poli­cjantka wie­działa, że ten cały pro­ces dał im porząd­nie w kość. Zresztą znowu – taki był tego cel.

Glo­balne ocie­ple­nie prze­orało całą pla­netę. Połowa Afryki umie­rała z głodu i pra­gnie­nia. Ban­gla­desz zna­lazł się pod wodą razem ze spo­rym kawał­kiem Azji, a Euro­pej­czycy dziel­nie sta­wiali kolejne zapory, żeby powstrzy­mać oce­any. Cza­sami im się uda­wało, cza­sami nie. Klę­ski głodu doty­kały kolejne kraje bied­nego Połu­dnia, a w ich rytm na bogatą Pół­noc ruszały kolejne fale migran­tów. Tak, w sukurs przy­szła w końcu nauka. Opra­co­wano wresz­cie w miarę sen­sowne metody wychwy­ty­wa­nia CO2 z atmos­fery, zbu­do­wano Zie­lony Mur, ale to cią­gle było mało. I wresz­cie do decy­den­tów dotarło, że jak­by­śmy zie­loni nie pró­bo­wali być, ile byśmy nie posta­wili wia­tra­ków i farm sło­necz­nych, to jedno pozo­staje nie­zmienne – kiedy poja­wia się czło­wiek, to trzeba go nakar­mić, ubrać, dać miej­sce do miesz­ka­nia i pracę, którą mógłby wyko­ny­wać. To wszystko gene­ro­wało ślad węglowy i obcią­żało pla­netę. Jedy­nym wyj­ściem z tego błęd­nego koła było zmniej­sze­nie popu­la­cji. I zro­biono to. Pod­pi­sano ogól­no­świa­tową kon­wen­cję, opra­co­wano tech­no­lo­gię i od kil­ku­dzie­się­ciu lat każ­dej dziew­czynce w wieku lat trzy­na­stu poda­wano spe­cjalną szcze­pionkę z nano­bo­tami. Unie­moż­li­wiała ona zaj­ście w ciążę, ale rów­no­cze­śnie zmie­niała gospo­darkę hor­mo­nalną, osła­bia­jąc w kobie­tach instynkt macie­rzyń­ski i chęć posia­da­nia dziecka. Rów­no­cze­śnie jed­nak pozo­sta­wiono furtkę, dzięki któ­rej gatu­nek ludzki miał prze­trwać: po wyku­pie­niu odpo­wied­niego pozwo­le­nia zdej­mo­wano blo­kadę i umoż­li­wiano kobie­tom zaj­ście w ciążę. Osoby nie­po­sia­da­jące wystar­cza­ją­cych zaso­bów mogły nato­miast wziąć udział w lote­rii repro­duk­cyj­nej.

W ten pro­sty spo­sób w kil­ka­na­ście lat dopro­wa­dzono do sytu­acji, w któ­rej dziecko stało się towa­rem luk­su­so­wym i sym­bo­lem sta­tusu spo­łecz­nego.

Ten sys­tem dzia­łał. Oczy­wi­ście poja­wiały się pro­blemy. Orga­ni­za­cje ter­ro­ry­styczne fun­da­men­ta­li­stycz­nych chrze­ści­jan i muzuł­ma­nów zgod­nie współ­pra­co­wały, orga­ni­zu­jąc kolejne zama­chy, które miały oba­lić ten porzą­dek. Poja­wiło się pod­zie­mie repro­duk­cyjne, han­dlo­wa­nie wygra­nymi losami repro­duk­cyj­nymi. Pory­wa­nie dzieci dla okupu, a także dla celów sek­su­al­nych stało się dużo bar­dziej opła­calne, cho­ciaż rów­no­cze­śnie wzro­sło ryzyko. Oba­wiano się spadku pro­duk­tyw­no­ści i tego, jak będzie funk­cjo­no­wać spo­łe­czeń­stwo o struk­tu­rze wie­ko­wej odwró­co­nej pira­midy. Ale oka­zało się, że dzięki odpo­wied­nio pro­wa­dzo­nej poli­tyce migra­cyj­nej i robo­ty­za­cji wła­ści­wie w każ­dej sfe­rze życia jakoś dawali radę. Przy­naj­mniej na boga­tej Pół­nocy, bo Połu­dniem mało kto się przej­mo­wał. Sym­bo­lem stała się Zambia, kraj nie­mal wyłącz­nie sta­rych ludzi, któ­rzy umie­rali w spie­ko­cie na uli­cach Lusaki. Bo nie­liczni mło­dzi albo już dawno stam­tąd ucie­kli, albo byli potom­kami miej­sco­wej oli­gar­chii, która już dawno spa­ko­wała swoje dolary i wynio­sła się w chłod­niej­sze rejony świata.

– Jak można zgu­bić dziecko? – powtó­rzył Taras.