Umarli mówią ciszej - Paweł Ślusarczyk - ebook
NOWOŚĆ

Umarli mówią ciszej ebook

Paweł Ślusarczyk

4,3

39 osób interesuje się tą książką

Opis

Do komendy w Lesku przybywa podkomisarz Janusz Konkol. Nie potrafi odnaleźć się w nowym miejscu pracy, ani w bieszczadzkiej topografii. Dopiero, kiedy w pozornym zgonie z przyczyn naturalnych odkrywa działanie osób trzecich, zaczyna czuć się jak ryba w wodzie.
Pełen sprzeczności Konkol stosuje niekonwencjonalne metody, wysnuwa daleko idące wnioski, przeklina biurokrację i statystyki, nie przebiera w słowach wypowiadanych do przełożonych, a przy tym nie ogarnia najprostszych spraw i ma awersję do nowoczesnej technologii. Jego partnerka Magdalena Krab z kolei nadużywa alkoholu, przez co ściąga na siebie kłopoty.
Czy w tym malowniczym krajobrazie gór, lasów, środowisku zakapiorów i Zalewu Solińskiego Krab z Konkolem dojdą do porozumienia? Jaki związek ze śledztwem ma resocjalizacja młodzieży w zakładzie poprawczym, w którym przez wiele lat działał pewien układ, za którego sznurki pociągał wychowawca Lucjan Graczek? I czy dziwactwa Konkola przypadną Czytelnikowi do gustu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 378

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Paweł Ślusarczyk

umarli mówią ciszej

WYDAWNICTWO DLACZEMU

www.dlaczemu.pl

Dyrektor wydawniczy: Anna Nowicka-Bala

Redaktor prowadzący: Monika Czarnecka

Redakcja: Sara Szulc

Korekta językowa: Monika Czarnecka

Projekt okładki: Joanna Halerz

Skład i łamanie: Anna Nachowska | PracowniaKsiazki.pl

WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE

Warszawa 2024

Wydanie I

ISBN papier: 978-83-67852-12-8

ISBN e-book: 978-83-67852-13-5

Zapraszamy księgarnie i biblioteki do składania zamówień hurtowych z atrakcyjnymi rabatami.

Dodatkowe informacje dostępne pod adresem:

[email protected]

1

15 maja 2006 r.

Zakład poprawczy w Przemyślu

W malutkim pokoju wychowawcy, Lucjana Graczka, świeciła się tylko lampka na biurku. Delikatnie oświetlała pociemniałe ze starości i od dymu papierosowego drewniane ściany. Względny porządek oraz widoczny na półkach i parapecie kurz świadczyły o lenistwie właściciela w kwestiach porządkowych, a także o jego awersji do papierologii. W wystroju pomieszczenia przez ostatnie trzydzieści lat zmieniło się tylko godło. Orzeł w koronie dumnie spoglądał ze ściany. Graczek zasunął ciężką od brudu kotarę, zapalił papierosa, zaciągnął się i usiadł za biurkiem. Naprzeciw niego huśtał się na starym, rozklekotanym krześle piętnastoletni wychowanek, Rafał Wiernik. Wyraz jego twarzy wskazywał na doskonale opanowaną obojętność. Przez ostatnie pół roku bywał tutaj częstym gościem. Systematycznie siadał przed biurkiem i słuchał reprymendy wychowawcy, którą ten równie dobrze mógłby nagrać i odtwarzać z nośnika, zamiast silić się na ponowne wygłaszanie. Tego wieczoru chłopak dobrze wiedział, co usłyszy. Zastanawiał się tylko, jak długo będzie musiał tu zabawić, zanim wróci do kolegów, żeby zacząć opracowywać kolejny genialny plan podniesienia swojej reputacji pośród wychowanków. Zwykle rozmowa dyscyplinująca zajmowała od dwunastu do piętnastu minut. Z niecierpliwością spoglądał na zegarek w telefonie i rozpoczął już odliczanie. Czekał. Jednak Graczek tym razem nie spieszył się z rozpoczęciem przemowy. Wiernik, nie wiedząc, na co czeka, wykonywał nerwowe ruchy. Co chwilę wyjmował komórkę, po czym szybko chował ją do kieszeni dresowych spodni. Drapał się po niemal łysej głowie. Następnie grzebał małym palcem w uchu. Graczek powoli palił papierosa. Wypuszczał dym w różnych kierunkach. Przy ostatnim machu zaciągnął się głęboko. Zgasił peta w popielniczce, popatrzył na swój trzydziestoletni wskazówkowy zegarek i wyjął kolejnego papierosa. Podpalił. Wychowanek nadal siedział i także się nie odzywał. Za to coraz bardziej nerwowo kręcił się na krześle. Kiedy popatrzył kolejny raz na telefon i stwierdził, że siedzi tu już kwadrans, wreszcie wychowawca przemówił:

– Jesteś świadomy, że złamałeś regulamin ośrodka?

– Bo to raz? I jeszcze złamię – odpowiedział bezczelnie. – I co więcej, gówno mi zrobisz.

– Tak.

– Masz jeszcze coś do powiedzenia? Jak nie, to spadam. – Wiernik uznał, że czas na otrzymanie reprymendy właśnie dobiegł końca i postanowił przejść do ofensywy.

– Czyli jesteś świadomy, że złamałeś regulamin ośrodka? – wychowawca zapytał ponownie, łagodnym i spokojnym tonem.

– Tak!

– Dobrze. – Graczek wypuścił sporą porcję dymu i zaczął kaszleć.

– Bo się, kurwa, udusisz – drwił wychowanek.

– Przez używanie wulgaryzmów tylko pogarszasz swoją sytuację.

– Jakbyś mnie tu nie trzymał, tobym tyle nie klął.

– Lekceważący stosunek do wychowawcy także będzie sankcjonowany.

– Trudno – skomentował, choć nie znał znaczenia ostatniego słowa wypowiedzianego przez wychowawcę.

– Czas na naukę.

Wiernik dynamicznie podniósł się z krzesła i stanął nad Graczkiem. Jego piętnastoletnie ciało nabrało już trochę masy mięśniowej, przez co wyglądał dosyć pokaźnie przy cherlawym, starym, łysiejącym facecie.

– Co ty mi możesz zrobić? Co?! – wykrzyczał mu prosto w twarz, od której wyraźnie wyczuwał nieprzyjemną woń tytoniu.

Graczek nic nie odpowiedział. Siedział spokojnie. Wiernik zobaczył, jak sięga po kolejnego papierosa. Jednak przesunął tylko paczkę. Cierpliwie poczekał, aż wychowanek usiądzie, po czym wsunął rękę do kieszeni marynarki, wyjął telefon i gdzieś zadzwonił. Już po pierwszym sygnale ktoś odebrał, a wychowawca powiedział spokojnym głosem:

– Zapraszam. – I nie czekając na odpowiedź, rozłączył się.

Do pokoju weszło dwóch mniej więcej trzydziestoletnich facetów. Obaj wyglądali, jakby z siłowni wychodzili tylko po to, żeby nabyć kolejną porcję sterydów. Maleńki pokoik ledwo zdołał ich pomieścić. Mniejszy z nich zamknął drzwi. Stali, nie mówiąc ani słowa. Wiernik odwrócił się, popatrzył na nich, po czym ze śmiechem wypalił w stronę wychowawcy:

– Chcesz mnie nimi przestraszyć?

Niespodziewanie odpowiedź otrzymał od większego z nowo przybyłych. Zanim zdążył zrozumieć sens przekazu, leżał już na podłodze na prawym boku, a w lewym uchu słyszał tylko szum. Następnie wypadki potoczyły się bardzo szybko. Wierzgające nogi Wiernika zostały wprawnie unieruchomione, a usta wykrzykujące najpierw przekleństwa, potem błagania, a w końcu wołanie o ratunek, zaklejone taśmą.

– Do sali numer osiemnaście – przemówił Lucjan Graczek. – Chodźmy spokojnie, tam nie ma kamer.

W wyciszonej sali zostali w trójkę – piętnastolatek i dwóch osiłków. Wykładanie regulaminu i dostosowywanie wychowanka do jego paragrafów trwało niecałą godzinę. Po jego zakończeniu Graczek udał się na kontrolę. To, co zobaczył, przeszło jego najśmielsze wyobrażenia. Dwóch kolegów-pedagogów opuściło już ośrodek, a on został sam z pewnym problemem.

– Kurde, ale gówno. Co robić? – szeptał pod nosem. – Może zgłosić ucieczkę i pozbyć się gówniarza. Seba mógłby pomóc w ukryciu zwłok i w szybkim umorzeniu śledztwa. Ale nie odbiera. Jak ktoś zobaczy chłopaka w takim stanie, to może być ostro. Przydałby się lekarz. Tyle tylko, że biały kitel pośle mnie za kraty. – Złapał się za głowę, po czym wybrał numer zaufanego człowieka.

– Przychodnia weterynaryjna – usłyszał w słuchawce.

– Staszek?! Tu Lucjan. Potrzebuję pilnie twojej pomocy – powiedział na jednym wydechu. – Nie, nie chodzi o psa. Przyjedź do ośrodka, stań tak, żeby świateł z samochodu nie wychwyciły kamery, i idź pod tylne drzwi, tam będę czekał. Nie, nie, tamtą kamerą zająłem się już wcześniej. Bez obaw. Czekam! – zaakcentował ostatnie słowo, czym dał jasno do zrozumienia, że sprawa jest pilna, i zakończył połączenie. – Spokojnie, spokojnie. Staszek wyleczy gnojowi dupę. – Nerwowo mówił do siebie pod nosem. – Trochę ponakręcam tych kolegów debili, żeby się czasem o niego nie pytali. Zresztą od czego mam archiwum… Stasiu nie pierwszy raz ratuje mi dupę, a tani nie jest. Na wszelki wypadek go nagram, żeby się czasem nie rozpędził.

2

14 września 2015 r.

Komenda Powiatowa Policji w Lesku

– Wszystko gotowe, kamery zainstalowane – oznajmił jeden z techników starszej aspirant Magdalenie Krab. – Takiego powitania nie zapomni do końca życia. Kaśka zajmie się na chwilę komendantem, a my działamy zgodnie z planem.

– Już się nie mogę doczekać, kiedy zobaczę mojego nowego partnera – niecierpliwiła się Magda.

– Nie ciesz się tak, moja droga – tłumiła jej entuzjazm sekretarka komendanta, Katarzyna. – Gorszego policjanta od Mirka Kała to faktycznie ze świecą szukać, ale i ten raczej będzie ci bardziej ciężarem niż kołem napędowym. Janusz Konkol. Już samo imię nie brzmi dobrze – dopowiedziała z uśmiechem.

– Stereotypy stereotypami, ale bez przesady – wtrąciła się kadrowa. – Facet ma dość duże zasługi w wojewódzkiej policji kryminalnej. Komendant zasięgnął języka u kolegów z branży, aczkolwiek nie było dużego wyboru. Konkol napisał w podaniu, że chce się trochę wyciszyć na prowincji. Z tego, co wiem, zamieszkał na całkowitym odludziu. W bieszczadzkiej dziczy. Ciekawi mnie trochę, jak będzie docierał w zimie do pracy na czas.

– Ja podsłuchałam komendanta – przerwała Katarzyna – jak opowiadał komuś przez telefon o śledztwie prowadzonym przez Konkola. Otóż skradziono rower. Rzeszowscy koledzy po tygodniu oczywiście chcieli umorzyć śledztwo ze względu na brak dowodów. Standard. A tu pojawia się Konkol i mówi: „Panowie, ja ten rower znajdę”. Wyśmiali gościa z góry na dół. Ale pozwolili mu szukać igły w stogu siana. Ten poszedł w pobliże miejsca zbrodni, wdrapał się na drzewo jak kot i siedział tam pół dnia, obserwując chłopaków grających w piłkę. Siedział, słuchał, patrzył i dedukował. Kiedy tamci zaczęli się zbierać do domu, miał już upatrzony typ. Szedł za chłopakiem pół kilometra. Potem czaił się pod jego domem.

– I co? Podszedł do niego chłopiec i powiedział, że ukradł rower?

– Daj skończyć! Nie przyszedł. Co więcej, Konkol wrócił do domu z niczym. Ale nie dawał za wygraną i poszedł pod ten dom rano. Jak tylko rodzice pojechali do pracy, chłopczyk wyciągnął z szopy rower.

– Jaja sobie robisz – nie dowierzała Magda. – Jak w takim dużym mieście Konkol mógł znaleźć jeden maleńki rowerek?

– Właśnie. Jednak chodzi o to, że rower był duży, a chłopiec mały. Konkol, gdy siedział na drzewie, najpierw zaobserwował, że chłopak zachowuje się inaczej niż koledzy, a potem wydedukował, że skoro ma rozwalone oba kolana, to musiał spaść z roweru. Szósty zmysł.

Zebrani w sekretariacie kręcili z niedowierzaniem głowami, nie wiedząc, co mają sądzić o tej historii i ile w niej prawdy, a ile fantazji opowiadającej. Zauważyli też, że do komendy zbliża się komendant, więc rozeszli do swoich pokoi. Magda z kadrową Heleną stanęły przy oknie i wypatrywały nowego policjanta.

– To on. – Helena wskazała niewysokiego, wątłego człowieka. Szedł dziwnym krokiem, nieznacznie powłócząc lewą nogą. Wąsy i fryzura wskazywały, jakby jeszcze nie wydostał się z lat osiemdziesiątych poprzedniego stulecia. Niedbale wsadzona do spodni koszula i białe skarpetki w sandałach nie czyniły z niego człowieka, przed którym miękną kobiece kolana.

– Aha. – Magda straciła entuzjazm towarzyszący jej od rana. – Z deszczu pod rynnę. Z Kała pod Konkola.

– Nie dramatyzuj – pocieszała Helena. – Czas na przedstawienie. Ja biorę go do siebie, a ty zadzwoń do Kaśki, żeby się zajęła Piotrem, i leć do konferencyjnego oglądać, co chłopaki przygotowały na monitorze.

***

– Dzień dobry. – Janusz Konkol przywitał się z kadrową w jej pokoju. – Strasznie trudno tu do pani trafić na to drugie piętro. W poprzedniej komendzie kadry były na parterze, to człowiek miał łatwiej.

– Dzień dobry, panie Januszu. – Po pierwszych słowach nowego pracownika kadrowa, podobnie jak wcześniej Magda, nie była już tak optymistycznie do niego nastawiona. – Wypełnimy papiery, a potem przyjdzie pana sekretarka i pójdziecie do pańskiego gabinetu.

Papierologia nie była mocną stroną Konkola, więc przebrnięcie przez formalności zajęło więcej czasu, niż wcześniej planowała cała grupa operacyjno-powitalna. Kiedy skończyli, Helena podniosła słuchawkę i wykręciła numer do sekretariatu.

– Pani Katarzyno, czy wszystko gotowe dla pana Janusza? – Po usłyszeniu odpowiedzi na jej twarzy rozbłysła radość, co świadczyło o tym, że może kontynuować skrupulatnie opracowany wcześniej plan.

Katarzyna przyleciała jak na skrzydłach, zabrała szybko Konkola do gabinetu komendanta Piotra Zaposkronikowskiego i niemal siłą posadziła go w fotelu szefa, którego chwilę wcześniej udało się jej podstępem i z pomocą kolegów skierować do magazynu odzieży policyjnej.

– Fajnie tu u was – zachwycał się Janusz Konkol. – Na poprzednim komisariacie nie miałem sekretarki ani własnego gabinetu.

– To jest Lesko, a nie jakiś Rzeszów. Komenda powiatowa! Zawsze nam zazdrościli ci z wojewódzkiej – łgała jak z nut Katarzyna.

W tym czasie dzięki zainstalowanym ukrytym kamerom, wykorzystywanym zazwyczaj do inwigilacji potencjalnych przestępców, policjanci, licznie zgromadzeni w pokoju konferencyjnym, obserwowali, co się dzieje w gabinecie komendanta. Katarzyna celowo zamknęła drzwi od sekretariatu na klucz, żeby Zaposkronikowski musiał wejść do siebie bezpośrednio z korytarza. Już to powinno go na początku zdenerwować, bo bardzo nie lubił, kiedy sekretarka opuszczała stanowisko pracy. Wtedy najczęściej urywały się telefony lub masowo napierali interesanci.

– Cisza! Patrzcie! – krzyknął któryś z operacyjnych. – Zaczyna się zabawa. – Wszyscy zgromadzeni wstrzymali oddech i wbili wzrok w telewizor.

Zdenerwowany Zaposkronikowski otworzył drzwi i wszedł do swojego gabinetu w momencie, kiedy Janusz Konkol położył nogi na jego biurku, splótł dłonie za głową i przeciągnął się, po czym głośno ziewnął. Komendant był w takim szoku, że nieuważnie przechylił kubek z kawą z automatu, przez co wylał trochę zawartości.

– Co się tu wyprawia?! Kim pan jest? Co pan tu robi, do cholery? – wywrzeszczał, gdy się otrząsnął, choć przy ostatnim zdaniu spuścił już trochę z tonu. Przez myśl przemknęło mu, że może to być ktoś ważny z wojewódzkiej lub krajowej, kogo wcześniej nie poznał.

– Podkomisarz Janusz Konkol. – Policjant poderwał się ze stołka. – A pan to kto? – zapytał i patrzył pytająco na komendanta, który nie zdążył jeszcze założyć munduru.

– Jestem tu komendantem, durniu jeden! Co robisz za moim biurkiem? Czy pan jest nienormalny, czy tylko udaje? – ryczał komendant. Grupa policjantów w konferencyjnym pokładała się ze śmiechu i zastanawiała, w jaki sposób nowy wyjdzie z opresji.

– Zaraz, zaraz – przemówił Konkol. – Jeżeli to jest pana gabinet, to moja sekretarka musiała się pomylić.

W tym momencie komendant zauważył kamerę, która wystawała zza doniczki. Szybko odgadł, co tu się działo. Znał swoją ekipę i dobrze wiedział, że żarty trzymają się jej jak mało kogo.

– Wie pan co, komisarzu? To chyba jednak ja się pomyliłem. Przepraszam. – To powiedziawszy, wyszedł z gabinetu, a Konkol zasiadł z powrotem za biurkiem.

– I co teraz, mądrale? – pytała Magda policjantów zgromadzonych przed telewizorem. Tym razem pomysły nie sypały się już jak z rękawa.

– Może zróbmy próbny alarm pożarowy – zaproponowała kadrowa. – Założę się, że jak raz stąd wyjdzie, to już nie trafi z powrotem do gabinetu.

Katarzyna, która podsłuchiwała zza uchylonych drzwi sekretariatu, też nie wiedziała, co robić. Po zachowaniu komendanta stwierdziła, że sytuacja nie jest komfortowa i trochę wymknęła się spod kontroli, zatem postanowiła interweniować.

– Panie Januszu, jednak nastąpiła pomyłka. To nie jest, niestety, pana gabinet…

– Przecież pani jest niekompetentna! Jak mam z panią pracować? – zdenerwował się Konkol.

– Niestety, sprawdziliśmy jeszcze raz przepisy i nie przysługuje panu sekretarka. Proszę za mną, pokażę panu biuro.

Katarzyna zaprowadziła go do pokoju czterysta dwa, który miał dzielić z Magdą Krab. W międzyczasie policjanci usunęli ukryte kamery z gabinetu komendanta. On sam powrócił po półgodzinie i żeby nie dać podwładnym większej satysfakcji z przygotowanego kawału powitalnego dla nowego policjanta, udawał, że poranna sytuacja w ogóle nie miała miejsca.