Ucieczka na Marstrand - Anna Grinzweig Jacobsson - ebook

Ucieczka na Marstrand ebook

Anna Grinzweig Jacobsson

4,4

Opis

W listopadzie 1969 dwustu Polaków żydowskiego pochodzenia trafiło na skalistą wysepkę Marstrand na zachodnim wybrzeżu Szwecji, by w czasie zimowego półrocza mieszkać tam i uczyć się szwedzkiego. Niektórzy z nich przeżyli Zagładę, inni zaś dorastali w powojennej Polsce, nieświadomi swoich żydowskich korzeni. 1968 był rokiem, który zmienił wszystko. 

 

Sześcioletnia Anna Grinzweig Jacobsson była jedną z osób, które znalazły się w Szwecji. Była jednak zbyt mała, by zachować wspomnienia z tamtego czasu. Po pięćdziesięciu latach, chcąc poznać własną historię, spotyka się z tymi, którzy razem z nią byli wtedy na Marstrand, a owocem tego jest Ucieczka na Marstrand, wielogłosowy kolaż wspomnień tych, którzy wtedy wyjechali z Polski, jak i tych, którzy przyjmowali polskich Żydów w Szwecji. Książka przybliża również tło polityczne roku 1968 i zaangażowanie ambasady Szwecji w Warszawie oraz szwedzkiego ambasadora w pomoc polskim Żydom w emigracji. To żywa opowieść o zdarzeniach historycznych ściśle powiązanych z teraźniejszością. Bogato ilustrowana zdjęciami archiwalnymi i współcześnie wykonanymi fotografiami jej bohaterów.     Anna Grinzweig Jacobsson urodziła się w 1963 roku we Wrocławiu. Jest doktorem fizyki, prowadzi stowarzyszenie kulturalne Salon Żydowski w Göteborgu. Ucieczka na Marstrand to jej debiut pisarski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 163

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (10 ocen)
6
3
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wikann

Nie oderwiesz się od lektury

niezwykle ciekawy fragment historii emigracji polskich obywateli zmuszonych do opuszczenia kraju po gomulkowskiej nagonce antysemickiej.
00
BACHAM

Nie oderwiesz się od lektury

koniecznie
00

Popularność




Tytuł oryginału: Flykten till Marstrand, Bokförlaget Korpen, Göteborg, 2020

Copyright © Anna Grinzweig Jacobsson, 2022

Copyright for the Polish edition © Fundacja Ośrodka KARTA, 2022

Copyright for the Polish translation © Mariusz Kalinowski, 2022

Redakcja Hanna Antos

Projekt okładki RzeczyObrazkowe

Opracowanie graficzne David Karlsson

Skład Tandem Studio

Zdjęcie na okładce: Autorka z ojcem. Marstrand, 1969

Na wewnętrznej stronie okładki wykorzystano dokument podróży Autorki wystawiony przy wyjeździe z Polski, 1969

Dziękujemy Swedish Arts Council za dofinansowanie tłumaczenia

Tłumaczenie dofinansowane przez Fund for Central & East European Book Projects, Amsterdam

Ośrodek KARTA

ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa

tel. (+48) 22 848-07-12

kontakt do wydawnictwa: [email protected]

dystrybucja: [email protected]

księgarnia internetowa: www.ksiegarnia.karta.org.pl

www.karta.org.pl

Wydanie I, Warszawa 2022

ISBN 978-83-66707-68-9

Posiadacz niniejszego dokumentu

Na zdjęciu stoi tuż przy tacie. Wygląda na rozbawioną i salutuje fotografowi. Tata, już starszy pan, trzyma skórzaną teczkę, szalik dziewczynki i rękawiczki, które ściągnęła w słońcu. Za nimi widać połyskującą wodę, skały i białe domy.

Dziewczynka ma 6 lat i jest wygnanką, bezpaństwowcem. Kraj, w którym przyszła na świat, wyrzucił ją. Gdy przybyła na Marstrand, opowiadano, że dawno temu ta niegościnna skalista wysepka była jedynym w Szwecji miejscem, gdzie mogli osiedlić się Żydzi. Tutaj powstała pierwsza w kraju synagoga. Wtedy, pod koniec XVIII wieku, na stały ląd pozwolono Żydom przenieść się po paru latach. Mała i jej rodzice zostaną na Marstrandzie tylko pół roku, przez jedną zimę.

Jest listopad, hotele i małe pensjonaty świecą pustkami od lata. Około dwustu żydowskich uchodźców z Polski ma się tu uczyć szwedzkiego. Wielu z nich to młodzież, studenci, którzy chcą dokończyć swoje studia. I lekarze, którzy powinni szybko podjąć pracę, ich nowy kraj potrzebuje medyków. Wszyscy pochodzą z dużych miast, przyzwyczajeni do spacerów szerokimi alejami, wysiadywania po kawiarniach, chodzenia na koncerty albo do teatru. Teraz znaleźli się na zimnej, smaganej wiatrem wysepce, na którą można dotrzeć tylko promem i gdzie niewiele jest poza skałami i skupiskami drewnianych domków.

Pięćdziesiąt lat później próbuję spojrzeć wstecz na siebie samą przez tunel w czasie. Każdego lata żeglując z mężem, przepływamy koło Marstrandu. Czasami cumujemy w dużej gościnnej przystani, tłoczymy się wśród innych łodzi, spacerujemy po pomostach, jemy lody. W mojej markowej kurtce żeglarskiej wtapiam się w tłum bez problemu – nikt by nie zgadł, w jakich okolicznościach trafiłam tu po raz pierwszy.

Moje wspomnienia z Marstrandu są wyrywkowe i nieliczne. Pamiętam, że z nadejściem wiosny, gdy inne dziewczynki nosiły już podkolanówki, musiałam dalej chodzić w grubych wełnianych rajstopach. Mamy nie było stać na zakup podkolanówek, a mieliśmy ze sobą tylko zimowe ubrania. Reszta naszych rzeczy pozostawała w jakimś magazynie, nie mieliśmy do nich dostępu. Gdy wygrzebuję stare fotografie, znajduję na nich potwierdzenie. Na klasowym zdjęciu (tak, na Marstrandzie chodziłam do zwykłej szwedzkiej szkoły) zrobionym na leśnej wycieczce tylko ja jedna wśród dziewczynek jestem w grubych pantalonach. Każde z dzieci trzyma bukiecik zawilców, mój jest największy.

Gdy opowiadam ludziom, że Marstrand był moim pierwszym miejscem zamieszkania w Szwecji i że spędziliśmy tam pół roku, dziwią się. Wygląda na to, że tu w Göteborgu nikt nie słyszał, że zimą 1969 roku był tam obóz żydowskich uchodźców, mimo że prawie każdy jest jakoś związany z tą wyspą, mekką żeglarstwa na zachodnim wybrzeżu. Gdy mówię potem o antysemickiej nagonce w Polsce pod koniec lat 60., widzę najczęściej uniesione brwi. Większość nic o tym nie słyszała. Tłumaczę, co się wtedy stało, że kraj wypędził resztkę Żydów, która przeżyła wojnę. Słuchacze reagują na to szokiem: jak to możliwe? Ledwie 20 lat po tym, jak...? Wygląda na to, że ludzie biorą Holokaust za gwarancję, że już „nigdy więcej”. Ale w Polsce zdarzało się, że Żydów, wracających po wojnie do swych domów, mordowano. Ginęli z rąk sąsiadów, którzy przejęli ich domy i dobytek. Jest w Polsce miasto Kielce, słynne z pogromu w 1946 roku, w którym zabito ponad czterdzieścioro Żydów.

Już kiedy stałam na nabrzeżu Marstrandu, wtulona w rękaw szorstkiego zimowego palta taty, patrząc na mamę za obiektywem aparatu, wiedziałam, że nie ma żadnego „nigdy więcej”. Tata wyjaśnił mi, że to część żydowskiego losu, że człowiek czasem musi iść precz, porzucając swój dom. Robiliśmy tak przez tysiące lat. Czemu to miałoby się nagle zmienić? Moi rodzice ocaleli dzięki podjętej w porę decyzji o ucieczce. Rodzina mamy uciekła na wschód, aż do Uzbekistanu, parę tygodni zanim przyszli Niemcy. Rodzina taty nie była tak przewidująca, utknęli w dubieńskim getcie, ale udało im się wydostać stamtąd przed ostateczną likwidacją. Tata nauczył mnie, że zawsze muszę być czujna na to, co dzieje się dokoła. Nie wolno o tym zapominać. Nawet gdy zdaje się, że zapanował spokój, że wszystko wokół jest stabilne i bezpieczne. Potwór znów może się obudzić, antysemityzm jest wpisany w porządek świata.

Gdy dowiedziałam się, że wyjeżdżamy, wpadłam w rozpacz. Miałam opuścić mieszkanie, w którym przeżyłam całe moje życie, mojego kochanego przyjaciela Zbyszka z naszego podwórka. (Jego wzburzona mama przyszła do moich rodziców: Zbyszek bez przerwy płacze. Czy to prawda, że Ania wyjeżdża?) Wizyty u stryja Abrama w jego wielkim mieszkaniu, gdzie miał także swój gabinet lekarski. Jeden z pokojów zajmował bez reszty aparat do zdjęć rentgenowskich. Abram miał kolekcję znaczków, którą uwielbiałam, i na pożegnanie podarował mi wszystkie swoje klasery. Był stary, nie miał żony, postanowił zostać.

Wyprawy do parku z tatą – codziennie wychodziliśmy na długie spacery, a on mi wtedy opowiadał. O swoim życiu w Dubnie, o tym jak było przed wojną i jak udało mu się przetrwać okupację. Przeżył dwie wojny światowe, miał 4 lata, kiedy Niemcy przyszli po raz pierwszy. Tych opowieści mogłam słuchać bez końca, nigdy nie miałam dość. Teraz po latach zastanawiam się czasami, czy mnie pamięć nie myli, czy rzeczywiście opowiadał takie rzeczy ledwie sześcioletniemu dziecku. Ale tak było, bo po przyjeździe do Szwecji tata już nie miał ani siły, ani czasu na spacery i opowieści. Już kiedy przyszłam na świat, był niemłodym człowiekiem, naznaczonym swoimi przejściami na ciele i duchu. Walka o przyswojenie sobie nowego języka i zdobycie uprawnień szwedzkiego lekarza, gdy pozostało mu jedynie parę lat do emerytury, pochłaniała całą jego energię.

Czemu chcę teraz opowiedzieć o tym, co się stało? Antysemicka nagonka w Polsce jest w Szwecji zadziwiająco mało znana, mimo że stanowiła przedłużenie ambicji Hitlera, aby Polskę „odżydzić”. I tak jak przedtem, świat przyglądał się temu w milczeniu. To prawda, że nikogo nie zamordowano i niewielu skrzywdzono fizycznie. Z całego kraju wypędzono Żydów spokojnie, bez większych ekscesów. Na samej górze w paszportach, które dano nam przed wyjazdem, widnieje napis w trzech językach: „Posiadacz niniejszego dokumentu podróży nie jest obywatelem polskim”.

W kraju, który wystawił nasze dokumenty, zrodziło się na nowo zainteresowanie tymi zdarzeniami. Przed wojną żyły w Polsce ponad trzy miliony Żydów. Ocalała mniej więcej jedna dziesiąta, głównie wśród tych, którzy uciekli do Związku Radzieckiego. Po wojnie większość ocalałych powróciła; w połowie 1946 roku było w Polsce około ćwierć miliona Żydów. Większość z nich opuściła potem kraj w kolejnych falach emigracji. Kiedy pod koniec lat 60. rozpętano antysemicką nagonkę, mniej więcej trzydzieści tysięcy polskich obywateli utożsamiało się z żydostwem. Połowa z nich zdecydowała się na wyjazd. Dzisiejsza Polska zmaga się z bólami fantomowymi i w ostatnich latach wydano tam szereg książek o ostatecznym wypędzeniu Żydów. Po szwedzku nie są jednak dostępne. Sama po polsku nie czytam zbyt dobrze, uważam zresztą, że to nie jest wyłącznie polska sprawa. Zdarzenia te są również częścią szwedzkiej historii. Znalazło tu schronienie 3000 Żydów, co stanowiło znaczący przyrost tutejszej żydowskiej mniejszości.

Moja grupa trafiła na Marstrand, miejsce-kolebkę Żydów w Szwecji. Gdy w roku 1775 wyspie nadano status porto franco – strefy wolnego handlu i wyznania – tym samym zezwolono Żydom, po raz pierwszy, osiąść na skrawku szwedzkiej ziemi. Kupcy z Niemiec i Danii ściągnęli tu i założyli żydowską gminę. Dwieście lat później, w roku 1969, Marstrand miał znów przyjąć żydowskich przybyszów zza morza.

Paszport wyjazdowy, 1969. Nieletni nie mogli mieć własnych dokumentów, zatem Autorkę wpisano w paszport ojca

W toku historii nieraz zdarzało się, że Żydzi trafiali do Szwecji. Szukali schronienia jako rozbitkowie i czasami – nie zawsze – zostawali przyjęci. O tym, jak mało brakowało, by odmówiono nam azylu, i jak istotną rolę odegrała ambasada szwedzka w Warszawie, dowiedziałam się w trakcie pracy nad tą książką. Ale zaczęło się od całkiem innych pytań. Ponieważ byłam taka mała, gdy przyjechaliśmy do Szwecji, wielu rzeczy nie mogłam pamiętać ani wiedzieć. Jak się zaczęła ta nagonka, w którym momencie stało się jasne, że to już nie żarty? Jak czuli się dorośli, których wytrącono z kolein ich życiorysów? Jak odbierali Marstrand i obóz językowy, w którym się znaleźli? Jak pierwszy okres pobytu w swoim nowym kraju? Moi rodzice już nie żyją, lecz jest wielu innych, którzy przybyli na wyspę razem z nami.

Ta opowieść obejmuje także zdarzenia z czasów na długo przed Marstrandem. Wszyscy wygnani z Polski byli ludźmi, którzy tak czy inaczej przetrwali wojnę i Holokaust albo też byli dziećmi ocaleńców. By pojąć to, co się zdarzyło w końcówce lat 60., zrozumieć cały kontekst i reakcje, należy sięgać dalej wstecz. Starsze pokolenie uchodźców znacznie się już wykruszyło, ale ich dzieci mogą nam dzisiaj opowiedzieć.

Odgłos cieknącego kranu

Wiktor Wal, 23 lata. Autoportret. Polska, 1969

Wiktor

Że jestem Żydem, nie dowiedziałem się od rodziców, tylko w szkole. Miałem 7 lat, kiedy poszedłem do drugiej klasy. Mieli mi zrobić badanie lekarskie i była tam pielęgniarka. Pyta mnie, jak się nazywam, mówię, że Wiktor Wal.

– A jak na drugie imię?

– Nie mam drugiego imienia.

– Nie masz? To jesteś Żydem.

Przychodzę do domu i pytam: „O co tu chodzi? Mówią, że jestem Żydem, bo mam tylko jedno imię?”. I dopiero wtedy rodzice mi opowiedzieli, jak to jest. Rozumiem, że im się z tym opowiadaniem nie paliło, przeżyli wojnę i stracili jedno dziecko. Mojego brata, którego nigdy nie widziałem. Byliśmy świecką rodziną, bez żadnych szczególnych tradycji. Nasza gosposia była katoliczką, chodziłem z nią do kościoła.

Luba

Zawsze wiedziałam, że jestem Żydówką. W domu rodzice rozmawiali w jidysz, słuchałam sporo klezmerów, żydowskiej muzyki, chodziłam do żydowskich teatrów i często bywałam w Towarzystwie Kultury Żydowskiej. Ale wierząca nigdy nie byłam.

Gdy byłam dzieckiem, z antysemityzmem spotykałam się na każdym kroku, wszędzie. W szkole, na podwórku. Jak tylko coś się powiedziało, to ktoś zaraz: „Spieprzaj do Palestyny, Żydówico”.

I nic nie mogłam na to odpowiedzieć, bo jakbym powiedziała: „Sam spieprzaj, Polaczku”, toby mnie tam rozszarpali. Wszystkich nas to otaczało. A przecież nawet nie różniłam się specjalnie od polskich dzieci. Nazywałam się Luba Koniarska, to polskie nazwisko. Zawsze się zastanawiałam, skąd mogą wiedzieć, że jestem Żydówką.

Luba Huldt, 19 lat. Polska, 1965

Tata wstąpił do partii bardzo wcześnie, siedział w więzieniu politycznym, komunizm był w przedwojennej Polsce zakazany. Kiedy wybuchła wojna, w 1939 roku, to on – Żyd i komunista – wcześnie ze swymi partyjnymi kolegami uciekł do Rosji. A mama razem z nim, bo bardzo w nim była zakochana. Szli na piechotę i stopniowo przenosili się coraz dalej, w głąb kraju. W końcu znaleźli się pod Uralem. Żyło się im strasznie ciężko, mama straciła dwójkę dzieci, nie pożyły długo.

Wrócili w 1945. Tata chciał odbudować Polskę, był patriotą. Głęboko wierzył w ten socjalizm, równość, mówił, że to musi potrwać, że trzeba czasu, zanim będzie dobrze.

Granice Polski po wojnie były przesunięte. Tych wszystkich, którzy przyszli z Rosji czy ze wschodniej Polski, przeniesiono na ziemie zachodnie, które wcześniej były niemieckie. Niemieckich właścicieli przepędzono, nie mogli nic zabrać ze sobą. Ci, którzy przyszli, wprowadzali się do gotowych mieszkań. Moi rodzice też. Były tam meble, pościel, tylko się wprowadzać. Później gdzieś przeczytaliśmy, że w Europie wypędzono dwanaście milionów Niemców.

Ja urodziłam się w Bielawie, pierwsze dziecko, które przeżyło. Luba to jest rosyjskie imię, które znaczy ukochana.

Za moich czasów w Polsce nie mówiło się w szkole o Zagładzie. Zupełnie nic. O Zagładzie przeczytałam i nauczyłam się dopiero w Szwecji. Gdy dorastałam, widywałam ludzi z tatuażami na rękach, ale mnie to zupełnie nie ruszało. I nikt o tym nie mówił. Zdawało mi się chyba nawet, że to fajne, bo to było coś oryginalnego. Nawet nie wiem, czy o to pytałam.

Wiedziałam za to, że nie mamy żadnej rodziny. Tak strasznie tęskniłam za jakąś ciocią czy babcią. A my nie mieliśmy nikogo. Mama szukała cały czas, przez Czerwony Krzyż i inne organizacje, jakichś krewnych, jakiejś rodziny. A mama przecież pochodziła z licznej rodziny. Bardzo się przejmowałam, kiedy przychodził list z Czerwonego Krzyża. Ale nie, nie znaleźli nikogo. Chociaż to tylko nachodziło mnie czasami. Ale chociażby to, że nie miałam do kogo pojechać... Wiedziałam, że zginęli w obozach koncentracyjnych, rozumiałam, że to dotknęło moją rodzinę. Ale nie miałam pojęcia o tej skali. Nic nie wiedziałam o Kielcach! W Polsce nic o tym nie słyszałam. Tata nie wspomniał nigdy ani słowem, nie wiem, czy sam wiedział.

Kiedy zdawałam na medycynę i wypełniałam papiery, trafiłam tam na rubrykę „wyznanie”. To mnie zaszokowało, bo byłam wychowana w duchu socjalizmu. Wierzyłam w to. Wszyscy mają być równi, walczymy o równość, a tu, jak zdajesz na uczelnię, to... W Polsce nie należało być wierzącym, ale ja musiałam wpisać „wyznanie mojżeszowe”. Przywykłam do przejawów antysemityzmu ze strony poszczególnych osób, jak nauczyciele, uczniowie i sąsiedzi. Ale to było ze strony władz! Wyraźnie było widać, co się liczy. Mnie się zdawało, że jak człowiek urodził się w Polsce, skoro jego przodkowie żyli tam od XV wieku, to musi być Polakiem. Ale nie było się.

Włodek

Moje pokolenie wie bardzo niewiele, bo nasi rodzice nie opowiadali. Mama mi nie opowiadała. I co by miała opowiedzieć dziecku? Że cała rodzina w Warszawie i w Wilnie, ponad dwadzieścia osób, została wymordowana?

W 1939 uciekliśmy do Białegostoku, mama ze mną. Tata pojechał tam przed nami. Potem, w 1941, odprowadził nas do pociągu. To musiało być w dzień przed wkroczeniem Niemców. Do tej pory nie wiem, dlaczego tam został. Pamiętam, jak tata wziął mnie na ręce, miałem 5 lat. Strasznie beczałem, jak mnie znowu odstawił na ziemię, gdy przyszedł czas, żeby wsiadać. Dał nam parę plecaków z kocami. Ale żadnych zdjęć, bo powiedział, że mamy wysiąść w Mińsku, w Białorusi. Bo Niemcy mieli zostać zatrzymani i tam mieliśmy się spotkać.

Pociąg w ogóle się w Mińsku nie zatrzymał. Niemcy nas ostro bombardowali i rosyjski maszynista wygrażał pięścią samolotom. Pociąg zawiózł nas do Saratowa, na zachodnim brzegu Wołgi.

Tata pozostał w Białymstoku. W tych okolicach podczas wojny doszło do strasznych rzeczy. Jedwabne leży przecież niedaleko stamtąd. Gdy przeczytałem książkę o Jedwabnem, to pomyślałem, że może tatę zabili w jakimś pogromie. Ale się okazało, że to Niemcy, którzy rozstrzeliwali ludzi. Kiedy Einsatzkommando wkroczyło do Białegostoku...

Włodek, 10 lat, z mamą Lubą. Świdnica, 1946

Pamiętam, jak oddziały Armii Czerwonej szły na front pod Stalingrad w 1942 roku. Setki tysięcy żołnierzy, szli i pędzili przed sobą krowy, to był ich prowiant. Kobiety i moja mama dawały im jedzenie, chociaż im samym nie starczało.

Ruscy nie chcieli inostranców [cudzoziemców] na terenach przyfrontowych, więc ewakuowali nas do Samarkandy. Ta podróż trwała wiele dni. Jechaliśmy w zwykłych wagonach, nie w towarowych. Siedział tam ruski oficer, rozmawiał z mamą, może z nią flirtował. Jechał do swojej rodziny, na przepustkę, potem miał wracać na front. Mama wysiadła na jakiejś stacji, żeby nabrać wody na herbatę, pociąg ruszył, a ona została. Miałem 6 lat. Wpadłem w panikę. Ale zajął się mną ten oficer. Przedostał się do maszynisty, kazał mu wysłać telegram na stację i zawiadomić, co się stało. Ten rosyjski oficer miał jechać dalej, ale dopilnował, żeby mnie umieścili w domu dziecka w Samarkandzie. Mama mnie potem znalazła. Nie pamiętam, jak długo na nią czekałem, to musiało być kilka dni, a może i tydzień.

Inne wspomnienie, to musiał być grudzień ’44 albo styczeń ’45, gdy wyzwolono Warszawę. W naszym mieszkaniu mieliśmy głośnik radiowy, ale w innych mieszkaniach nie mieli. Gdy mama usłyszała, że Warszawa jest wyzwolona, powiedziała: „Leć do sąsiadów im powiedzieć!”. I w każdym mieszkaniu dawali mi kromkę chleba z masłem albo kawałek słoniny. Tak że potem byłem objedzony. To pamiętam.

Po wojnie wróciliśmy do Polski. Mama miała ze sobą w pociągu worek cukierków, bo ludzie w Rosji mówili, że w Polsce brak cukru. To była nieprawda, w Polsce wszystko było. Przy drogach rosły wiśnie, można było sobie narwać.

Zawarto umowę, że tym, co mieli polskie obywatelstwo przed 1939 rokiem, przysługuje prawo powrotu. Trzeba było zasiedlić ziemie „odzyskane”. Trafiliśmy do Świdnicy, poniemieckiego miasta, razem z wieloma innymi Żydami. Kiedy pociąg dojechał, polscy milicjanci strzelali w powietrze, bo nie chcieli tam Żydów. Mogliśmy wysiąść z pociągu dopiero przy pomocy stacjonujących tam żołnierzy rosyjskich. Zakwaterowani byliśmy na dużym stadionie sportowym, było nas jakieś tysiąc osób.

Niektórzy Żydzi chcieli zakazać emigracji do Izraela, chcieli odtworzyć życie żydowskie w Polsce. Żydowski komitet wybrał się do Gomułki, który był wtedy ministrem od ziem „odzyskanych”. Prosili go, żeby zakazał emigracji do Izraela, ale on powiedział: „Żydzi tyle wycierpieli, pozwólcie im jechać, jak chcą”. Obawiał się antysemityzmu w Polsce. A później, w 1968, to on sam zmusił Żydów do wyjazdu.

Ja cały czas czekałem na powrót taty. Często zdarzało się, że ludzie, co do których stracono już nadzieję i uznawano ich za zmarłych, nagle się zjawiali. Dopiero w roku 1954 uzyskaliśmy potwierdzenie, że został zastrzelony. Miałem wtedy 18 lat, został mi rok do matury. Może mama wiedziała wcześniej, tylko nie chciała mi nic mówić.

Mniej więcej wtedy dowiedziałem się, że mam wujka w Izraelu. Mama wolała o nim wcześniej nie wspominać, kontakty z Izraelem nie były dobrze widziane. Ale pewnego razu dostaliśmy paczkę z Tel Awiwu, dwadzieścia pięć kilo pomarańczy.

Po maturze pojechałem do Moskwy i studiowałem przez dwa lata. Potem studiowałem ekonomię polityczną na UW. Zrobiłem dyplom magisterski i podjąłem pracę na uniwersytecie, jako asystent.

Leon

Miałem dobre dzieciństwo, nie przypominam sobie żadnych dramatycznych scen. Rodzice próbowali chronić mnie i moją siostrę przed wszystkim, co mogło być przykre, uciążliwe. To dotyczyło też naszego pochodzenia. Wiedziałem, że tata ma rodzinę w Izraelu, ale rodzice powiedzieli, że mam o tym z kolegami nie rozmawiać. Bardzo wcześnie wiedziałem, że pewne kontakty są niewskazane. Właściwie nie wiedziałem nic o moich żydowskich korzeniach. Były pewne sygnały, które sprawiły, że dotarło do mnie, że jesteśmy trochę inni. To było intrygujące, ale nie pytałem więcej, bo nie dostawałem dobrych odpowiedzi. Tata był w Izraelu, odwiedzić swojego ojca. I wrócił z masą prezentów. Dostałem parę spodni z łańcuszkiem, a na tym łańcuszku wisiała gwiazda Dawida. Tata ją oderwał. Wtedy zrozumiałem, że niedobrze jest ją pokazywać. Miałem zaledwie 8 lat, ale – nie wiedzieć skąd – wiedziałem, co to jest gwiazda Dawida.

Tata jest Żydem, mama nie. Ich małżeństwo – powinno być właściwie niemożliwe. Nie doszłoby do niego, gdyby nie ten wieczór, gdy tata wybrał się do kina i zobaczył mamę w kolejce po bilet. To było zaraz po wojnie. On, młody wojskowy, lat 21, a ona – szesnastolatka z katolickiej śląskiej rodziny.

Tata i jego brat walczyli w polskich oddziałach Armii Czerwonej. Po zakończeniu wojny nie było do czego wracać, dziadek i stryj postanowili jechać dalej, do Palestyny. Ale tata poznał mamę, zostali we Wrocławiu i tak się urodziłem.

Chaja

Przeszłam przez granicę, do Związku Sowieckiego, w dniu moich osiemnastych urodzin, 15 października 1939. Ja i dwie moje przyjaciółki, chodziłyśmy do jednej klasy. Razem wyszłyśmy z Warszawy. Podwiozła nas jakaś fura, a za nami jechał inny wóz, z Niemcami. Miałam na kartce adres do moich krewnych w Moskwie, tata mi go dał. Jak zobaczyłyśmy, że ci za nami to są Niemcy, zaczęłam powtarzać ten adres raz po raz, żeby nauczyć się go na pamięć. I wyrzuciłam kartkę. Ale Niemcy zostawili nas w spokoju.

W Sowietach zrobiłam kurs pielęgniarski i umieścili mnie w mobilnym szpitalu polowym, za linią frontu, pod Stalingradem. Zmieniałyśmy bandaże, oczyszczałyśmy rany. Zajmowałyśmy się tylko lekkimi ranami albo złamaniami, ciężej rannych wysyłało się dalej, w głąb kraju.

Po wojnie pracowałam w szpitalu wojskowym we Lwowie. Tam poznałam mojego męża, młodego ukraińskiego oficera, który złamał nogę. Był najgorszym, najkapryśniejszym pacjentem, jakiego kiedykolwiek miałam. Pobraliśmy się w 1947.

Jego z czasem odkomenderowano na wyspę Sachalin, która leży na północ od Japonii. Nasza dwójka dzieci tam się urodziła. Byliśmy tam do 1954, pod koniec roku wróciliśmy do Lwowa. Antysemityzm był wszędzie. Zastanawialiśmy się, co robić, czy lepszy sowiecki, czy polski antysemityzm. W końcu zdecydowaliśmy się i w 1957 roku przenieśliśmy się do Warszawy.

Nadia

Na podwórku dzieciaki obrzucały nas, żydowskie dzieci, kamykami i błotem, i przezywały nas „żydowskie świnie”. Nie rozumiałam, co to znaczy. Gdy mój młodszy braciszek zabrał mi zabawkę, wkurzyłam się i wrzasnęłam: „Ty cholerna żydowska świnio!”. Starszy kolega, który tam odrabiał lekcje, odwrócił się do mnie i powiedział: „Nadia, możesz nazywać go, jak chcesz, ale nie mów «żydowska świnio». Sama jesteś Żydówką!”. To było moje pierwsze spotkanie z antysemityzmem. Ale jakie to ma konsekwencje, nie wiedziałam.

Inne wczesne spotkanie miało miejsce w Parku Łazienkowskim. Mama miała mego braciszka w wózku, miał trzy latka. Podeszły jakieś panie i zajrzały: „O, jaki śliczny bobas, tylko szkoda, że Żydek!”.

Mimo że mama nigdy nie była w obozie koncentracyjnym, to sama uważam się za drugie pokolenie. Jestem wyraźnie naznaczona. Mama zadbała, żebyśmy przeżyli, nie chorowali, żebyśmy mieli co jeść. Czytała nam na głos, świetnie troszczyła się o nasz rozwój intelektualny. Ale sama cierpiała na depresję, była straumatyzowana. Zostawiła swoich rodziców i młodsze rodzeństwo w Warszawie, wojnę przetrwała za sowieckim frontem i straciła swoje pierwsze dziecko, moją starszą siostrę. Jej wieczny lęk był dla nas, dzieci, wielkim obciążeniem. Nigdy nie potrafiłam naprawdę się do niej zbliżyć.

Gdy byłam dzieckiem, mama nigdy nie mówiła o wojnie. Raz, kiedy miałam 10–11 lat, pukanie do drzwi. Przedtem się pokłóciłam z mamą i schowałam się pod stołem. Mężczyzna przedstawił się jako Dawidek i był najbliższym przyjacielem młodszego brata mamy. Przyjechał z Izraela, to było w rocznicę powstania w getcie. Dawidek był w getcie, znalazł się w transporcie do Treblinki, ale go wyrzucili z pociągu. Opowiadał, jak było w getcie i co się stało z mamy rodziną.

Mama zapomniała, że siedzę pod stołem, słyszałam całą rozmowę, dlatego wiem dokładnie, co się stało. Jedyny sposób, żeby zdobyć trochę jedzenia, to było chodzić na „aryjską” stronę. To było niebezpieczne i babcia nie pozwalała dzieciom chodzić. Dziadek zmarł pierwszy, starał się, żeby starczyło jedzenia dla babci i dwójki dzieci. Jedyne, co mieli, to masa książek, dziadek był introligatorem. Brat mamy całymi dniami siedział i czytał. Nie rozstrzelali ich, nie wywieźli do Treblinki, oni zmarli z głodu.

Jurek

Czasem pyta mnie ktoś: „Kiedy dowiedziałeś się, że jesteś Żydem?”. To mniej więcej tak, jak zapytać: „Kiedy dowiedziałeś się, że jesteś chłopcem, a nie dziewczynką?”. Nasze żydowskie korzenie były obecne w rozmowach, które podłapywałem jako dziecko, bawiąc się na podłodze. Mój tata cały czas opowiadał o swojej rodzinie. Nie było dnia, żeby nie wspominał, jak nazywały się dzieci jego rodzeństwa, jak nazywały się szwagierki, jaki to był wspaniały dom, jacy byli sobie bliscy, jak się kochali. W taki sam sposób przeciekała do mnie Zagłada, to były te same mechanizmy. Nie przypominam sobie takiego momentu, kiedy mama lub tata powiedzieliby: „Usiądź, synku, opowiem ci, jak to było”. Nic z tych rzeczy. To było raczej jak odgłos cieknącego kranu w łazience. Słyszysz, że kapie, ale nie siedzisz przecież i wsłuchujesz się w to kapanie.

Mamie i tacie udało się wydostać z getta w Tarnopolu przed ostatnią akcją. Ukrywali się przez osiem miesięcy pod podłogą pewnego niewykończonego domu. Właśnie tam się spotkali, poznali się w jamie pod podłogą domu na skraju miasta.

Jako że dom był niewykończony, nikogo nie zdziwiło, gdy ni stąd, ni zowąd pojawiły się tam kopce ziemi, którą właściciele wygrzebywali spod podłogi. Przez osiem miesięcy ukrywało się tam czworo Żydów, a dziewięcioro innych chowało się w jamie pod chlewem. Tych trzynaścioro Żydów i Żydówek ukrywała rodzina polskich chłopów z czterema synami. Do dzisiaj żyje ten najmłodszy, ma ponad 90 lat. Sześć lat temu miałem zaszczyt wręczyć mu przyznawany przez Jad Waszem dyplom i medal Sprawiedliwych wśród Narodów Świata, który przyjął w imieniu swoich rodziców.

Tarnopol, należący do 1918 roku do Austrii, a potem do 1939 roku do Polski, po wojnie znalazł się w Związku Radzieckim. Mam kartkę pocztową wysłaną przez mojego ojca do jego siostrzenicy, jednej z niewielu jego krewnych, którym udało się przeżyć wojnę, a która przebywała wtedy z mężem i synkiem w kazachstańskim Aralsku nad Jeziorem Aralskim. Na pocztówce datowanej na 21 maja 1945 w Tarnopolu pisze: „Dziś wywieźliśmy wszystkie nasze rzeczy na stację i tu czekamy na wagony, które mają lada godzinę nadjechać”. I mam też inną kartkę, wysłaną z Katowic 27 maja 1945, dokładnie cztery miesiące po wyzwoleniu Auschwitz, ofrankowaną sowieckimi znaczkami, opatrzoną stemplem rosyjskiej cenzury i zaadresowaną do Aralska: „Moi kochani! Dziś przyjechaliśmy wszyscy do Katowic. Jesteśmy jeszcze na dworcu i jeżeli warunki będą nam odpowiadać, zostaniemy tu”. Czytać to, to jak oglądać film.

Gdy wyjeżdżaliśmy z Polski w 1969, nie wiedziałem o istnieniu tych kartek – dostałem je wiele lat później. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że 24 lata po tym, jak moja mama dojechała do Katowic, musiała znowu iść na ten sam dworzec i jeszcze raz wsiąść do pociągu. Z pięcioma dolarami w kieszeni. Zastanawiam się, co wtedy czuła. I powiem tak: tego, że znowu była zmuszona wsiąść do pociągu – tego nigdy nie wybaczę.

Janina

Nie kryliśmy się z żydowskością, mieliśmy żydowskie nazwisko, rodzice nigdy nie ukrywali, że są Żydami, i nie mogę powiedzieć, żebym osobiście z tego powodu jakoś ucierpiała. Ale człowiek bardzo uważał! Jak zostawiałam buty u szewca, to podawałam zmienione nazwisko, Różycka albo Różańska, w podobnych sytuacjach swoje nazwisko fałszowałam. Człowiek się z żydowskością nie obnosił.

Chodziłam do bardzo dobrej szkoły w warszawskim Śródmieściu. Nigdy się tam nie zetknęłam z antysemityzmem. Połowa składu uczniowskiego miała korzenie żydowskie. To była inteligencja, dzieci działaczy partyjnych, ale też wiele dzieci znanych artystów i aktorów. Maturę zrobiłam w 1965, zanim to wszystko się zaczęło, i szkoła absolutnie nie była antysemicka.

Nie byłam wierząca, w domu nie obchodziło się żydowskich świąt – ani żadnych innych. W święta Bożego Narodzenia tata kładł się w saloniku na kanapie i miał sjestę. Nie mieliśmy żadnych chrześcijańskich, katolickich tradycji, a te żydowskie zanikły. Podczas wielkich świąt bywało strasznie nudno. Człowiek się czuł poza nawiasem. Spotykałam się z żydowskimi przyjaciółmi, którzy też nie wiedzieli, co ze sobą zrobić. Jakoś spędzało się te dni...

Joanna

W Polsce nie żyliśmy jako Żydzi. Tata zachował swoje aryjskie nazwisko, mama też, nawet imię sobie zatrzymała. Żyli tak w przeświadczeniu, że jak nam nie powiedzą, to nas w ten sposób oszczędzą. W głowie im nie postało, co się zdarzy w 1968.

Miałam 15 lat, kiedy się dowiedziałam. Jechałyśmy wtedy kuszetką, gdy usłyszałam od mamy: „Muszę ci powiedzieć, Joasiu, że właściwie to jesteś z pochodzenia Żydówką”. To było wspaniałe, wiele puzzli wskoczyło na swoje miejsce. Rodzice mieli żydowskich przyjaciół, wychowali nas w duchu wielkiej tolerancji wobec Żydów. Nie przestrzegaliśmy żadnych żydowskich tradycji, ale kuchnię mieliśmy żydowską. Na Wielkanoc jedliśmy zawsze macę i gehackte leber [siekaną wątróbkę]. Bo rodzice to lubili.

Joanna Stahl, 22 lata. Polska, 1969

Liza

Gdzieś podświadomie zawsze wiedziałam, że jestem Żydówką, i że to jest coś niedobrego. Nie dla mnie, tylko w oczach innych. Kiedy się dorastało w Polsce, człowiek był przyzwyczajony zawsze sondować grunt przy poznawaniu nowych ludzi albo gdy w szkole przyszedł nowy nauczyciel. Miałam żydowskie nazwisko, więc było jasne, że wszyscy wiedzą. Ale to nie było coś, o czym się rozmawiało z rodzicami czy nawet z przyjaciółmi. Nie żyłam w żydowskiej wspólnocie, w otoczeniu żydowskiej młodzieży. Moi najbliżsi przyjaciele to byli Polacy. Rodzice nigdy nie mówili o sprawach dotyczących żydowskości, w moim świecie tego nie było. To było coś, o czym wiedziało się i tak, i trzeba było sobie z tym jakoś radzić. Coś nienazwanego – coś poza słowami.

Jurek

O pewnych rzeczach nie mówiło się. W Katowicach mieszkaliśmy w pierwszym domu od Rynku. Na drugim końcu ulicy, może ze trzysta metrów od naszego domu, była szkoła podstawowa i liceum. Przemierzałem tę trasę codziennie, tam i z powrotem, nie mając pojęcia, że na miejscu trawnika, obok którego przechodziłem, stała kiedyś Wielka Synagoga, dopóki nie została spalona przez Niemców. Nikt mi nigdy o tym nie opowiedział.

W edukacji szkolnej obowiązywała narracja o męczeństwie narodu polskiego. W tym kontekście, i chyba tylko w tym, polskich Żydów liczono jako Polaków. Mówiło się o sześciu milionach polskich ofiar wojny, ale nikt nie wspomniał, że połowa z nich była Żydami.

Mieszkałem 30 kilometrów od Auschwitz, ale nigdy tam nie byłem. Zdobyłem się na to dopiero po 60 latach. W niektórych szkołach bywało jednak inaczej. Jasio Jakubowski, jeden z moich katowickich przyjaciół, przyszły szwedzki dziennikarz i pisarz, pojechał tam z wycieczką szkolną. Słyszał już przedtem, że wśród więźniów byli Żydzi, i kiedy przewodniczka w Birkenau wskazywała na kolejne baraki, tłumacząc, że ten był francuski, ten był włoski i tak dalej, Jasio zapytał: „A który barak był żydowski?”. Przewodniczka odpowiedziała: „Żydowski barak jest dzisiaj niestety zamknięty”.

Jurek Hirschberg, 20 lat. Polska, 1968

Ignacy Jakubowicz, 20 lat. Polska, 1969

Ignacy

Większość moich kolegów to byli nie-Żydzi. Jak ktoś się na mnie bardzo wkurzył, mogłem usłyszeć, że jestem cholerny żydłak albo coś takiego. Poza tym, i to było dosyć dziwne, wielu umiało rozpoznawać po wyglądzie, kto Żyd, a kto nie. Bo pamiętam, jak byliśmy na wakacjach w miejscowości, gdzie nikt nas nie znał. Ale i tak mogłem usłyszeć na ulicy, jak dwie dziewczyny mówią: „Jaki ładny Żydek idzie”. Nie „jaki ładny chłopak”, tylko „jaki ładny Żydek”.

Nadia

W jedne wakacje, w tym roku, kiedy miałam skończyć 9 lat, pojechałam na kolonie, gdzie były same polskie dzieci. Wieczorem klękały i coś mamrotały. Nie miałam pojęcia, co robią, po co tak klęczą i mamroczą. Z biegiem czasu dzieciaki coraz bardziej mi dokuczały. Rzucały we mnie krowim łajnem, podkładały mi różne rzeczy do łóżka. Napisałam do mamy pocztówkę: „Zabierz mnie stąd, bo inaczej ucieknę!”.

Co niedziela zjawiały się zakonnice i zabierały dzieci do kościoła. Szczytem absurdu była rozmowa z jedną siostrzyczką. Mówiła mi, że jeśli zacznę chodzić do kościoła i wieczorem odmawiać paciorek, to dzieci będą dla mnie milsze. To było... To mi wystarczyło. Nikt mnie nie uderzył, nie, nic takiego.

W dzieciństwie strasznie dużo czytałam. Moją obsesją było udowodnić wszystkim, że Żydzi tak naprawdę wcale nie zabili Chrystusa. Wiedziałam o Zagładzie, wiedziałam o pogromie w Kielcach. To było oficjalnie kompletnie przemilczane, ale doczytałam się na własną rękę. Mama pracowała w „Fołks Sztyme”, dzienniku żydowskim, a ja lubiłam przeglądać stare gazety. Poza tym mieszkałam niedaleko Biblioteki Narodowej w Warszawie. Ale wtedy nic nie wiedziałam o Jedwabnem.

To nie było tak, żebym wszystkim na dzień dobry mówiła, że jestem z pochodzenia Żydówką; nazwisko mam nieżydowskie. Ale na początku każdego roku szkolnego należało podać pełne nazwiska mamy i taty. I gdzie pracują. Mama ma żydowskie nazwisko i pracowała w żydowskiej gazecie. No więc.

Kiedy już byłam nastolatką, myślałam, że jak tylko skończę osiemnastkę, to stąd wyjeżdżam. Wiedziałam, że mam ciotkę w Izraelu. Podjęłam decyzję.