Trup na Piekielnym Wierchu - Juraj Červenák - ebook + audiobook + książka

Trup na Piekielnym Wierchu ebook i audiobook

Juraj Červenák

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kryminał historyczny ze Słowacji!

Pierwszy tom przygód kapitana Steina i notariusza Barbaricza.


Pod koniec XVI wieku Turcy najeżdżają cesarstwo habsburskie rządzone przez Rudolfa II. Próbują przedrzeć się przez górskie tereny Górnych Węgier. Wszystko wskazuje na to, że najdogodniejszy szlak zamierza wskazać najeźdźcom miejscowy zdrajca.

 

Zapobiec inwazji wojsk osmańskich ma nietypowy duet: wojenny wyga, czyli bezkompromisowy kapitan Stein, oraz jego wierny towarzysz, wykształcony i niestroniący od cielesnych uciech notariusz Barbaricz.


Ich śledztwo komplikuje się, gdy na Piekielnym Wierchu, od dawna owianym złą sławą i skrywającym wiele tajemnic, zostaje zamordowany miejscowy szlachcic.


Czy Steinowi i Barbariczowi uda się powstrzymać najazd Turków? Czy na Piekielnym Wierchu straszy duch zmarłej mieszczanki strzeżony przez wilki?

 

Wiosna 1598 roku to z pewnością nie jest czas, w którym można by się nudzić!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 378

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 54 min

Lektor:
Oceny
4,3 (35 ocen)
16
13
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agnieszka1804

Dobrze spędzony czas

Bardzo w stulu "Trylogii husyckiej"
10
Lupusrevelio

Nie oderwiesz się od lektury

świetne
00
Merisita

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniały audiobook!
00
AgnieszkaWitczak

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna powieść awanturnicza. Mamy XVI wiek, trup ściele się gęsto, wojska tureckie zbliżają się w niebezpiecznym tempie. Dochodzą słuchy o zdrajcy, który chce ułatwić najeźdźcy zdobycie kolejnych terenów. Akcja rozwija się dynamicznie, podejrzanych jest coraz więcej, przy okazji na światło dzienne wychodzą różne tajemnicze wątki. To naprawdę dobry kryminał historyczny.
00
kaxbe1972

Dobrze spędzony czas

Niezły kryminał. Może chwilami zbyt długie dialogi i trochę nudnawo, ale ogólnie dobrze się czytało.
00

Popularność




Rozdział I

Stein przybywa za późno, wita się z okrutnym Czarnym Bejem i musi podjąć się zadania, które jest zupełnie nie po jego myśli.

Z początkiem kwietnia 1598 roku wiosna była już w pełnym rozkwicie.

Droga do Jawarynu cuchnęła jednak krwią i zgnilizną.

W miarę jak Stein zbliżał się do celu, było coraz gorzej. Nie pomagał nawet wietrzyk buszujący wśród trzcin i zagajników między odnogami Dunaju; w końcu stęchły odór przytłumił nawet zapach końskiego potu. Szczebiot drobnego ptactwa ustępował ochrypłemu krakaniu gawronów i kruków, które dziesiątkami skrzydeł przecinały niebo. Steina ogarnęło nieodparte wrażenie, że te świeżo zazielenione łany pokrywa jakaś szara pleśń.

Rozzłoszczony burczał coś pod nosem. Bynajmniej nie z powodu wrażliwych nozdrzy. Podczas działań wojennych zapach śmierci stał się mu wiernym towarzyszem. Dawno doń przywykł. O wiele bardziej gnębiło go pytanie, co to wszystko oznacza.

Było już po bitwie. Ominęła go cała przyjemność.

Zza drzew, które służyły za szubienice, nareszcie wyłoniły się mury. Rzeka skręcała, droga też, i Stein dotarł do rozległego placu przed Białą Bramą.

Był już najwyższy czas, aby zmieniono jej nazwę. Mury wokół portalu zohydzone były czarnymi smugami przypominającymi usta skazańca, któremu niewprawny kat wypalił język. Stein obrzucił doświadczonym wzrokiem masywne bastiony i kurtyny pomiędzy nimi, nie dostrzegając żadnych świeżych uszkodzeń po kulach armatnich. Nie doszło więc do oblężenia, twierdza musiała zostać zdobyta dzięki gwałtownemu szturmowi na bramę. Półksiężyce, które wyrosły nad miastem po dziewięćdziesiątym czwartym, nareszcie zniknęły, a nad blankami murów znów powiewały chrześcijańskie chorągwie – dwugłowy czarny orzeł Habsburgów, złoty jeleń Pálffy'ego i srebrna wieża Schwarzenberga.

Przeciągły krzyk zmusił Steina, by się odwrócił. Fosę okalał częstokół, na którym zatknięte były ludzkie głowy, kawałki poćwiartowanych ciał, a nawet całe zwłoki. Słońce, robactwo i ptaki zdążyły już wykonać swoją pracę. Stein oceniał, że najstarsze truchła mogły tu leżeć od pięciu-sześciu dni. A zatem do bitwy musiało dojść w ostatnich dniach marca.

Krzyk przeszedł w ryk, a potem w skrzek. Nieludzki, pełen bezsilności i straszliwego bólu. Stein zanurzył się w gęsty tłum kłębiący się na przedmieściu – roiło się tam od mężczyzn w wojskowych mundurach, huzarskich kirysach i dolmanach. Kiedy zaczął się przepychać, niektórzy oglądali się z wściekłością, zamierzając go zwymyślać. Widząc jednak wspaniałego jeźdźca z nastroszonymi wąsami i przenikliwymi oczyma, wstrzymywali się od przekleństw, rozstępowali się potulnie, a niejeden z nich ściągnął nakrycie głowy i pokornie spuścił wzrok. Pośród pospólstwa rozchodził się szmer.

Tymczasem skrzek przemienił się w charczenie. Ponad głowami ludzi w kapeluszach, baranicach i hełmach wznosił się pal, a na nim drgające jeszcze ciało. Ogolona głowa i długie czarne wąsy dobitnie wskazywały, kim był ów nieszczęśnik.

Tłum zahuczał, obelżywe śmiechy mieszały się z lżeniem „mahometańskich psów".

Steina zatrzymał dopiero zastęp węgierskich jeźdźców. Chorąży trzymał flagę z niezbyt majestatyczną srebrną kaczką. Ferenc Nádasdy z satysfakcją dołożył do niej trzy smocze zęby, które zdobył, wżeniwszy się w ród Batorych.

– Następny! – warknął wysoki, kruczowłosy jeździec i odwrócił się w stronę garstki klęczących jeńców.

Jego wzrok napotkał jednak Steina. Zmarszczył czoło, spiął konia i zwrócił go w stronę zastępu huzarów. Jeźdźcy rozstąpili się bez rozkazu.

– Na wszystkie kości leżące na polu Mohacza, Stein, to ty?

– Ja, wasza miłość. – Stein spuścił wzrok.

– Pal diabli tytuły! – Pan na Szarwarze i Czachticach ściągnął czarną, sztywną od zaschniętej krwi rękawicę. – Skądeś się tu wziął, stary druhu?

Stein uścisnął jego rękę; zgrubiałe od trzymania broni dłonie niemal zaskrzypiały.

– Zapytaj raczej, gdzie do tej pory szlifowałem bruki, że umknęło mi tak sławetne zwycięstwo. Ale pośród pospólstwa szerzyły się wieści, że ofensywa zacznie się dopiero na Świętego Jerzego.

– Prawda, tak powiadano. – Nádasdy wyszczerzył żółte zęby. – I to głośno, tak by doszło to do mahometańskich uszu.

– No cóż, rozumiem. – Stein spojrzał na zniszczoną bramę. – Podstęp się udał? Zaskoczyliście ich?

– Nie można powiedzieć, by się nie bronili. Wyskakiwali spod pierzyn jak diabły z pudełka, chwytali za szable i zaraz było ich pełno na ulicach. Piechotę odparli, więc do miasta musiała wtargnąć jazda Pálffy'ego. Takiego przelewu krwi świat nie widział od czasów Ostrzyhomia. Trzystu ludzi straciliśmy w walce, trzystu przy wybuchu prochowni w północno-zachodnim bastionie, gdy Ali pasza nakazał wysadzić go w powietrze, by osłonić sobie drogę odwrotu.

– A straty pogan?

– Tysiąc pięćset przeklętych dusz gotuje się w kotle u Lucyfera. A i kolejne do nich dołączają.

Nádasdy obejrzał się. Jego ludzie zdarli szaty z następnego jeńca, rzucili go twarzą na ziemię, do kończyn zaś przywiązali mu liny umocowane do chomąt dwóch koni pociągowych.

– Wieść o diabelskim Czarnym Beju budzić będzie jeszcze większe przerażenie – stwierdził Stein. – Zamierzasz przewyższyć Włada Palownika?

– W czasie wojny zła sława przydaje się bardziej niż mężne serce. Zmusza wroga do ucieczki, nie trzeba dobywać szabli. Ta zgraja po prostu miała pecha. Z grafem Csesznekym podążaliśmy za Alim paszą w kierunku Budy. Ale pod Ostrzyhomiem przecięliśmy drogę dużemu oddziałowi akindżów. Kierowali się na północ, zapewne aby rabować na Górnych Węgrzech. Daliśmy zatem paszy umknąć, by uderzyć na tę hałastrę. Dobrych trzysta ścierw zostało na miejscu, dwa tuziny zaprzańców wzięliśmy do niewoli. Udało nam się pojmać dowódcę, którego Pálffy polecił rozciągnąć na mękach. Pozostałych kazał rzucić na gnojowisko, by – jak powiadał – dać chłopstwu trochę rozrywki.

Strzelił bicz, a zaprzęg pociągnął Turka w stronę pala, którego ostrze giermkowie Nádasdyego skierowali na krocze nieszczęśnika. Nieborak wytrzeszczył oczy i zawył, aż echo odbiło się od murów.

– Nie wstrzymuj zabawy, kapitanie – powiedział Stein i pchnął konia. – Muszę się zameldować u marszałka do dalszej służby.

– Ale wieczorem zapraszam cię na kieliszek wybornej górnowęgierskiej śliwowicy – zawołał Nádasdy, podnosząc głos, albowiem ryk Turka nabrał mocy.

– Tylko jeden? – rzucił Stein przez ramię.

Dowódca huzarów roześmiał się i skierował wzrok na pal i jeńca. Turek miotał się, ostrze za żadne skarby nie chciało wbić się w ciało.

– Co się z nim tak pieścicie, do kroćset?! Nawet moja żona ma większą smykałkę do tortur niż wy! Posmarujcie rożen pogańskim łajnem, niech to prosię łatwiej się na niego nadzieje!

***

– Stein! – skinął polny marszałek Adolf von Schwarzenberg. – Wchodźże śmiało. Sługa! Jadło i wino dla kapitana!

Stein przeszedł przez przestronną komnatę. Nowi władcy Jawarynu jeszcze nie pozbyli się bogatego tureckiego wyposażenia – na oknach żaluzje i różnobarwne kotary, na podłodze puszyste orientalne kobierce, zamiast stołów oraz krzeseł – taborety, poduszki i niskie kanapy, na ścianach kaligrafie, w kącie nawet fajka wodna i rahle, podstawka z Koranem. Pozostawienie tej ostatniej Stein uznał za niesłychane bluźnierstwo.

Samo miasto wbrew swej sławie sprawiało raczej ponure wrażenie. Śmierdziało w nim gorzej niż na podgrodziu, a gdziekolwiek spojrzeć, widać było jedynie poszarpane, sczerniałe mury, zwalone dachy i spalone sprzęty w izbach z wybitymi oknami. Nie było to jednak dzieło Turków ani rezultat ostatniej bitwy – miasto kazali zniszczyć jawaryńscy dowódcy, Lambert i Hardegg, podczas tureckiego oblężenia w dziewięćdziesiątym czwartym. Po kapitulacji grodu wojsko sułtana wkroczyło do pogorzeliska. Nic zatem dziwnego, że nazwali to miejsce Yanik Kale – Spalona Twierdza.

Nawet w ciągu czterech lat mahometańskiego panowania Jawaryn nie zdołał się podźwignąć. Tylko w miarę zachowany pałac biskupi i jego główna komnata sprawiały wrażenie wysepki cywilizacji pośród wszechobecnego spustoszenia.

Stein przystanął na skraju kobierca – buty miał pokryte kurzem i czymś gorszym, w co wdepnął, zsiadłszy z konia. Z kapeluszem w dłoni przyklęknął na prawe kolano. Zginając lewe, musiał zacisnąć zęby.

– Wasze miłości. – Opuścił wzrok ku różnobarwnym ornamentom.

Drugim mężczyzną w komnacie był graf Miklós Pálffy, żupan stolicy komarniańskiej, dowódca węgierskich wojsk pogranicznych i naczelny kapitan okręgu górniczego. W przeciwieństwie do serdecznie usposobionego Schwarzenberga przywitał Steina pochmurnym, badawczym, jakby nieufnym spojrzeniem.

– Wciąż kulejesz, Stein – mruknął. – Widać było, że klękając, pokonywałeś wielki ból.

Stein podniósł wzrok.

– To nic takiego, panie. Jestem tylko odrętwiały po długiej jeździe…

– Doprawdy? Wstańże.

Stein zaczerpnął powietrza, zacisnął zęby i zaczął się podnosić, lecz zachwiał się i musiał oprzeć dłoń na lewym kolanie.

– Ma pan rację, grafie. – Schwarzenberg też się zachmurzył. – Pański felczer zwolnił go do leczenia domowego w podobnym stanie. Jeśli przez całą zimę nie wydobrzał, trudno przypuszczać, by…

– Nie jestem kaleką, wasza miłość – powiedział rozdrażniony Stein. – Nie chodzę o lasce. W istocie, kiedy zmienia się pogoda albo dłuższy czas spędzę w siodle, dokucza mi kolano…

– Cóż to za ton, Stein? – warknął Pálffy. – Wrony nie wydziobały mi oczu, jak tym padlinom przed bramą. Każdemu z nas wojna z poganami przysporzyła blizn, ale ty jawnie cierpisz. Najwyraźniej strzała z Dotisu narobiła więcej szkody, niż przypuszczał felczer. Właściwie dziwię się, że w tych okolicznościach wróciłeś do wojska.

Stein z trudem rozwarł nadąsane, zaciśnięte wargi.

– Wojowanie jest jedynym rzemiosłem, z którego zawsze się utrzymywałem, wasza miłość. Nic innego nie potrafię.

– Ile masz lat, Stein?

– W czerwcu skończę czterdzieści.

– Nie jesteś już młodzikiem. Bóg rzadko komu pozwala dożyć takiego wieku w pełni zdrowia. Żywiłem nadzieję, że pod opieką małżonki i służebnej czeladzi nabierzesz pełni sił. Jednak twój stan od jesieni w ogóle się nie polepszył. Czy nie nadszedł już czas, by zawiesić miecz na gwoździu i wystąpić do rady wojskowej o rentę? Przy twoich zasługach jej wysokość będzie znaczna.

– Panie. – Stein zacisnął zęby. – Nie wrócę do domu. Przybyłem tu, by walczyć w służbie waszej dostojności i za przyzwoleniem waszych miłości rozłupywać pogańskie łby. Mieczem wciąż władam zręcznie, a i przy strzelbie ręka mi nie zadrży. Nawet jako kuternoga mogę być pożyteczny!

Pálffy i Schwarzenberg wymienili spojrzenia. Marszałek uniósł brwi, węgierski dowódca wzruszył ramionami. Znów w zamyśleniu spojrzeli na Steina. Przez uchylone okno dochodziły głosy z dziedzińca – mieszanina języków węgierskiego, niemieckiego, czeskiego, słowackiego, hiszpańskiego, walońskiego i francuskiego.

– I cóż z tobą zrobić, skoroś już przemierzył pół kraju… – westchnął Pálffy po dłuższym milczeniu. – Ostatecznie głowę wciąż masz na karku. Głowę, która po wielokroć się nam przysłużyła. Myślę, że wiemy, jak można ją wykorzystać.

Zanim Stein zdążył zadać pytanie, sługa przyniósł tacę z jadłem. Stein nie dał się dwa razy prosić; wręczył lokajowi płaszcz oraz kapelusz, z kolejnym przytłumionym syknięciem usadowił się na poduszce, wniósł toast za zdrowie gospodarzy doskonałym egerskim winem i zabrał się za pieczonego pstrąga.

– Jak ci się wiedzie na Silbersteinie? – rzucił Schwarzenberg.

Stein spojrzał na niego z ukosa. Marszałek siedział z nieco uniesioną w afekcie głową, bródka sterczała mu ponad koronkową kryzą, a podkręcone w górę wąsy wyglądały niczym dwa diabelskie różki.

– Dobrze, wasza miłość. Dziękuję za zainteresowanie.

Pálffy prychnął.

– Naucz się lepiej kłamać, kapitanie. Co to właściwie jest ta Srebrna Skała?

– Zamek u podnóża Karkonoszy – objaśnił Schwarzenberg. – Podarowałem go kapitanowi za zasługi bitewne pod Ostrzyhomiem. Przedtem zarządzał nim ród Zilvárów.

– Opuścili zamek przed dziesięciu laty – dorzucił Stein. – Wybrali mieszczański żywot w nowym kasztelu w Vlczicach.

– Rzecz jasna. – Pálffy uśmiechnął się złośliwie. – Na zamku w górach jaja przymarzały im do stołków. Mniemam, że pobyt w tym miejscu twemu zdrowiu również nie służy. Mam nadzieję, że przynajmniej twa rodzina nie cierpi niedostatków.

Szczęki Steina zastygły w bezruchu.

– A może się mylę? – Pálffy'emu opadły kąciki ust.

– Bóg daje, Bóg zabiera – wydusił z siebie Stein, przełknąwszy kęs, po czym chwycił kielich i wychylił go do dna po prostacku, karczemnie, aż strużki wina ściekły mu po brodzie na kaftan.

Na skinięcie Schwarzenberga sługa dolał mu trunku, pozostałym również.

– Smuci mnie, że spóźniłem się na zdobycie twierdzy. – Stein odkaszlnął.

– W rzeczy samej, kapitanie. – Pálffy był wyraźnie zadowolony ze zmiany tematu rozmowy. – Jednak miałeś swój udział w zwycięstwie.

Stein spojrzał na niego pytająco.

– Zwróciłeś uwagę na zniszczenia Białej Bramy? Użyliśmy dokładnie takiego samego podstępu jak w zeszłym roku w Dotisie. To twój pomysł.

– Nie tylko mój. Obmyśliliśmy ten plan wspólnie z panem na Pernsztejnie.

– Jak zawsze skromny – zauważył Schwarzenberg.

– To nie skromność, wasza miłość. Tylko nie lubię ubarwiania i przekręcania faktów. Śmiem zapytać, jak dokładnie wykurzyliście pogan?

– Zaskoczyliśmy ich dwudziestego ósmego po zmroku – zaczął z ochotą opowiadać marszałek. – Nasi szpiedzy przechwycili informację, że w Jawarynie oczekiwane są prowiant i amunicja z Budy. Wysłaliśmy więc do nich fałszywy konwój z trzema mówiącymi po turecku jeźdźcami na czele. Kiedy ci pertraktowali ze strażą, przez most przejechały wozy z ukrytymi w nich francuskimi strzelcami wyborowymi. Straż odkryła podstęp, wywiązała się potyczka. Lecz zanim bisurmanie zdążyli wszcząć alarm, udało nam się przymocować do bramy ładunek wybuchowy, a La Marche go odpalił. Pamięta pan La Marche'a?

– Oczywiście.

– Przygotował naprawdę przedni wybuch. Brama rozleciała się na drobne kawałki. Od strony mostu zaatakowały oddziały, które skrywały się po południowej stronie umocnień. W tym czasie kolejni ludzie z drabinami pokonali mury, tak że w chwili zniszczenia bramy mogli wtargnąć na ulice. Mimo to mahometanie rychło się otrząsnęli i poczęli bronić twierdzy niczym lwy.

– Na szczęście do miasta wpadła jazda pod dowództwem Nádasdyego oraz Csesznekyego i rozstrzygnęła walkę – uzupełnił Pálffy. – To wielkie zwycięstwo chrześcijan i prawdziwego Boga. W każdej chwili oczekujemy nadejścia arcyksięcia Macieja. Zamierza zobaczyć pole bitwy na własne oczy.

Stein znów spochmurniał.

– Teraz już nigdy nie daruję sobie, że przybyłem za późno.

– Wojna jeszcze się nie skończyła, kapitanie – przypomniał Pálffy. – Dopóki mahometańskie tyłki wypróżniają się na węgierską ziemię, dla męża z twoimi zdolnościami znajdziemy zajęcie.

– Panie, jeśli mogę się przyłączyć do kopania w te tyłki…

– Możesz, Stein. – Wojewoda pochylił się w fotelu, kładąc łokcie na brzegach oparć. – Wyślę cię na Górne Węgry. Ściś lej mówiąc, do górniczych miast.

Stein uniósł gęste brwi.

– To nie jest teren działań wojennych, panie.

– Zależy, jak to rozumieć, kapitanie. Również na tyłach toczy się nieustanna walka. Częstokroć bardziej zacięta niż na polach bitewnych.

– Intrygi, wasza miłość? To nie dla mnie…

– Nie uprzedzaj się, kapitanie. – Pálffy łyknął wina. – Po upadku twierdzy Nádasdy z Csesznekym ruszyli w ślad za Alim paszą i resztą uciekinierów w kierunku Budy…

– Słyszałem, wasza miłość. Czarny Bej mówił mi o grupce akindżów, którą rozbili po drodze.

– Grupce? Ponad trzystu uzbrojonych po zęby rzezimieszkach. Na chrześcijańskiej ziemi mogli dokonać niesłychanego spustoszenia. Co więcej, ich odabasza wyznał na mękach, że nie wysłał ich żaden z miejscowych sandżakbejów, lecz sam Ahmed pasza z Budy.

Stein spochmurniał.

– Dokąd zamierzali się udać?

– Do Schemnitz. Srebrnej Szczawnicy, najbogatszego miasta Węgier.

– Górnicze miasta są dobrze strzeżone. Pukanec, Bzovík, Levice…

– Kapitanie – przerwał mu Pálffy. – Jako dowódca kapitanatu miast górniczych doskonale wiem, gdzie znajdują się strażnice i stanowiska sygnalizacyjne oraz jaka jest liczebność załóg w twierdzach i miastach. Mimo wszelkich środków ostrożności Turcy i tak przenikają na te tereny. Nawet w gminie szczawnickiej pojawiali się wielokrotnie, rabowali pobliskie wsie, zabili mnóstwo ludzi, niektórych zawlekli do niewoli. Zachodziłem w głowę, jak mogli tego dokonać. Dotarcie w góry to nie błahostka. Trzeba znać boczne ścieżki, pozycje patroli…

– Szczwane lisy – powiedział Stein. – Zawsze znajdzie się jakaś świnia, która za parę groszy wskaże poganom drogę. Niektóre bydlaki uczyniły sobie z tego sposób na dostatnie życie.

– Kilku takich kazałem połamać kołem i powiesić na haku. Jednak wciąż pojawiają się nowi. Na oddział odabaszy miał w ustalonym miejscu czekać przewodnik górski.

– Gdzie dokładnie?

– W opuszczonym starym młynie nad Krupinicą, jakąś milę za Palasztem. Podobno umowa brzmiała tak, że będzie tam oczekiwać każdego wieczoru do drugiej niedzieli po Wielkanocy. Przyszło mi do głowy, że poślę tam kogoś, kto zdemaskuje i aresztuje zdrajcę. I właśnie wtedy sierżant zaanonsował twoje przyjście. Trudno nie dostrzec w tym jakiegoś znaku.

Stein nabrał głęboko powietrza.

– Mogę być szczery, wasza miłość?

– A dotąd nie byłeś?

– Łapać zaprzańca na Górnych Węgrzech potrafi byle żołdak.

Pálffy kiwnął głową.

– W rzeczy samej, lecz na tym przesłuchanie się nie skończyło, kapitanie. Odabasza śpiewał niczym słowik w złotej klatce sułtana. Wyznał, że nie zamierzali łupić tylko w okolicach Srebrnej Szczawnicy, ale również w samym mieście.

Stein uniósł brwi.

– Miasto ma solidne fortyfikacje, niedawno wzmocniono wszystkie garnizony w tym rejonie…

– W zamian za obietnicę szybkiej śmierci odabasza wyznał, że jest jeszcze jeden zdrajca. Ahmed pasza zawarł ponoć porozumienie z mieszczaninem, który zna sposób, by sprowadzić Turków do Srebrnej Szczawnicy.

Stein zachmurzył się niczym pogański bóg gromów. Lecz nie było w nim już początkowej niechęci – w jego ciemnych oczach kłębiły się pytania i strzępy możliwych odpowiedzi.

– I co teraz powiesz, kapitanie? – Pálffy się uśmiechnął. – Czy jest to zadanie godne twych umiejętności? Pojedziesz nad Krupinicę i zajmiesz się przewodnikiem górskim. Od niego dowiesz się, kto miał oczekiwać na nieprzyjaciół za szczawnickimi gumnami.

– A jeśli nie pojmę zdrajcy we młynie? Różne rzeczy mogą się przydarzyć…

– Wtedy pojedziesz do Srebrnej Szczawnicy i w inny sposób spróbujesz go odszukać. Wierzę, że coś wymyślisz. Otrzymasz glejt, w którym udzielę wszelkich pełnomocnictw; to tak, jakbym ja sam znajdował się na twoim miejscu. Kapitanowi okręgu górniczego miejscowi notable we wszystkim pomogą.

– Będzie im to nie w smak – odezwał się Schwarzenberg. – Srebrna Szczawnica jest wolnym miastem, mieszczanie uważają się za niezależnych od szlachty, ba, nawet od panującego…

– Kapitan ochoczo pozbawi ich tych złudzeń. Czy nie mam racji? – Pálffy wyciągnął się w fotelu. – Masz bystry umysł, Stein. Plan zdobycia Dotisu dorównuje koniowi trojańskiemu Odyseusza. Jakkolwiek na to spojrzę, nie mogę wyobrazić sobie nikogo odpowiedniejszego do wykonania tej misji.

– Nie wspominając o tym, że pozbędziecie się kulawego kaleki, który by tu tylko zawadzał – rzucił Stein.

Obaj wojewodowie sposępnieli.

– Uważaj na język, Stein – powiedział chłodno Pálffy. – Aby twej sławetnej śmiałości nie zaczęto uważać za bezczelność.

Kapitan znów spuścił wzrok, lecz panowie i tym razem nie doczekali się przeprosin.

– A zatem uzgodnione – podsumował węgierski wojewoda. – Mogę sobie wyobrazić, jak bardzo jesteś zmęczony długą jazdą, lecz z pewnością rozumiesz, że w drogę trzeba wyruszyć jak najszybciej. Uzupełnij zapasy żywności, amunicji i ruszaj dalej. Pamiętaj, że choć udaremniliśmy jedną napaść pogan, był to tylko szczęśliwy przypadek. Dopóki pasza ma tajnego sojusznika w najbogatszym górniczym mieście, nie przestanie pożądać tamtejszych skarbów. Zdrajcę trzeba za wszelką cenę znaleźć i unieszkodliwić!

– Jak rozkażecie, tak będzie, wasza miłość – skapitulował Stein. – Mam jechać sam czy przydzielicie mi zbrojną eskortę?

– Już z charakteru posłannictwa wynika, że nie należy chodzić z bębnem na zające…

– Czyli sam.

– Dostaniesz pomocnika. Jednego, lecz ze wszech miar pożytecznego. Zwłaszcza jeśli konieczne będzie użycie tortur.

Schwarzenberg rzucił Pálffy'emu zdziwione spojrzenie.

– Jarosza?

– A kogóż by innego?

– Tu bardziej nam się przyda.

– Mamy pod dostatkiem innych katów, wystarczy wyjść za bramę i zobaczyć.

– Nie są tak uzdolnieni. Ten młodzian ledwie połaskotał odabaszę, a już heretyk zaczął wyć niczym przeklęta dusza na dnie Gehenny…

– No właśnie. – Pálffy potrząsnął ramionami, jakby poczuł chłód na potylicy i chciał mocniej zacisnąć kołnierz. – Sam nie czuję się dobrze w jego obecności. Jest w nim coś takiego… Nawet nie potrafię tego określić. Z mąk, które zadawał Turkowi, czerpał satysfakcję. Ale nie taką ordynarną, ze ślinieniem się, jak jakiś prymityw, który znajdzie się w każdym wojsku. Kryło się to pod powierzchnią, tylko oczy go zdradzały. Ohydztwo! Coś mi jednak mówi, że znaleźliby z kapitanem wspólny język.

– Myśli pan? Nie przypominam sobie, bym usłyszał od Jarosza choćby jedno sensowne… – Marszałek zdziwił się, dostrzegłszy grymas Pálffy'ego. – Ach tak, oczywiście. Pojmuję.

– Żebym nie zapomniał. – Pálffy zerknął na Steina, który wstał z przytłumionym jęknięciem. – Odabasza u kresu sił wspomniał o miejscu, gdzie miał na akindżów i przewodnika górskiego oczekiwać drugi zdrajca. Znajduje się tam jedna z wartowni, które strzegą dróg dojazdowych do Srebrnej Szczawnicy.

– Co to za miejsce, panie?

– Piekielny Wierch.

Stein kiwnął głową w zamyśleniu, jeszcze raz skłonił się i skierował w stronę drzwi.

Miał nadzieję, że Czarny Bej skończył już krwawą zabawę, by mogli jak najszybciej urzeczywistnić plany uwzględniające gorzałkę.

Rozdział II

Stein i Jarosz podróżują na Górne Węgry, snują plany, a w opuszczonym młynie znajdują coś, czego nie szukali.

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Najpopularniejsza czeska seria kryminalna nareszcie w Polsce!

Wysłannik czeskiego króla udaje się do Wrocławia, gdzie znika w tajemniczych okolicznościach. Z uwagi na dyplomatyczny charakter jego misji król Przemysł Ottokar II wysyła w ślad za nim na Dolny Śląsk swoich zaufanych ludzi: prokuratora królewskiego Oldrzicha, jego żonę Ludmiłę oraz giermka Otę. Za murami XIII-wiecznego Wrocławia okazuje się, że śledztwo będzie dużo trudniejsze, niż początkowo zakładano.

Czy prokurator królewski rozwiąże zagadkę tajemniczego zaginięcia, zanim pojawią się kolejne ofiary? Który z tropów prowadzi do celu?

Vlastimil Vondruška jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych czeskich historyków. Studiował historię i etnologię na Uniwersytecie Karola w Pradze. Według statystyk czeskiej Biblioteki Narodowej jest obecnie najpoczytniejszym czeskim pisarzem!

Jedna z najważniejszych powieści grozy ostatnich lat.

Wiele nagród i nominacji. Pierwszy thriller w finale Nagrody Bookera!

Dziewiętnastowieczna Szkocja. Wyżyny zapomniane przez Boga i ludzi. Potrójne morderstwo.

Do zbrodni przyznaje się młody rolnik – Roderick Macrae. Czy naprawdę jest winien? I co tak właściwie oznacza wina? Obrony Rodericka podejmuje się pan Sinclair, prowincjonalny adwokat. Robi wszystko, by dowieść, że Roderick nie zasłużył na szubienicę.

Jego krwawe zamiary to trzymająca w napięciu powieść, która nikogo nie pozostawi obojętnym. W obliczu ludzkiej tragedii autor szuka prawdy o zbrodni. Tylko czy prawda istnieje?

Mglista Kotlina Kłodzka i jej mrok, który znowu budzi się do życia.

Pierwsze jesienne dni w kotlinie przynoszą niepokojące wiadomości. Morderstwo młodej kobiety wstrząsa małą górską społecznością. Do pomocy w kłodzkim oddziale dochodzeniowym zostaje oddelegowana psycholożka – Klementyna Sawicka. Kobieta przeprowadza się do kotliny wraz z córką, aby wśród natury i dzikości krajobrazu szukać ukojenia.

Czy uda jej się rozwikłać zagadkę tajemniczego morderstwa?

Czy wynajmowane mieszkanie, którego ściany zdobi mroczne malowidło, okaże się bezpieczną kryjówką?

Z pomocą może przyjść jej ambitna sierżant policji Karina Maj. Jednak toksyczny związek z niebezpiecznym policjantem wysysa siły witalne z młodej policjantki. Czy wystarczy jej sił, aby wyrwać się z chorego układu i zaangażować w śledztwo?

Kiedy tłumaczka Sonia przeprowadzała się do osady Białe, leżącej w Kotlinie Kłodzkiej, spodziewała się ciszy i spokoju. Stary dom oczarował ją atmosferą, a dziki ogród dawał iluzję harmonii z przyrodą. Jednak już kilka dni później okolica zaczęła odkrywać przed nową mieszkanką swoje sekrety.

Karina to młoda policjantka, która po znajomości dostała pracę w kłodzkim wydziale kryminalnym. Trafia do zespołu niezbyt pracowitych samców alfa. Jeden z nich postanawia zawładnąć jej życiem.

Sprawdź, czy ktoś za tobą nie stoi. Bo nie wszystkie historie mają dobre zakończenie.

Trybecz, pasmo górskie na Słowacji. Od dziesięcioleci krążą o nim legendy z powodu tajemniczych zaginięć. Niektóre ofiary zostały znalezione martwe. Niektóre zniknęły bez śladu. A jeszcze inne powróciły – ranne i niezdolne do życia. Igor zdobył tytuł magistra. Po pięciu latach wreszcie może zacząć karierę jako… robotnik budowlany. Na swojej pierwszej budowie odkrywa tajemniczy sejf. Znajduje w nim płyty gramofonowe sprzed kilkudziesięciu lat. Słyszy na nich głos człowieka, który przez ponad trzy miesiące błąkał się w górach Trybecza.

Legenda, mistyfikacja czy przerażająca rzeczywistość? Świetna powieść najpopularniejszego słowackiego pisarza. Jozef Karika staje twarzą w twarz z legendą Trybecza.

Szczelina zdobyła najważniejszą słowacką nagrodę literacką ANASOFT LITERA w kategorii NAGRODA CZYTELNIKÓW!

Horror 2017 roku według wielkibuk.com

Jożo Karsky wraca do domu rodziców po rozpadzie kilkuletniego związku. Na peryferiach Rużomberka czeka na niego pusty pokój dziecięcy, stare kasety wideo, mróz i wspomnienia. Mnóstwo wspomnień. Kiedy w okolicy zaczynają ginąć dzieci, budzą się demony przeszłości.

Jedna z najpopularniejszych słowackich książek ostatnich lat.

W lasku miejskim na peryferiach Pragi zostaje zamordowana młoda kobieta. Czy jej podobieństwo do córki mieszkającej w pobliżu dziennikarki jest przypadkowe? Śledztwo rozpoczyna inspektor Bergman.

Powieść Michaeli Klevisovej to doskonałe studium psychologiczne i obraz społeczeństwa, w którym pod powłoką pozornej normalności skrywają się tajemnice i pragnienia.

Inspektor Bergman – dwukrotnie rozwiedziony miłośnik kotów, wielbiący porządek i rzeczowość. Empatyczny, stanowczy i systematyczny. W pracy pomagają mu podwładni: Sylwia Rolnik i Adam Danesz.

Kroki mordercy to pierwsza część cyklu z inspektorem Bergmanem.

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV

Karta redakcyjna

Tytuł oryginału: Mŕtvy na Pekelnom vrchu

Copyright © Juraj Červenák, 2013

Copyright © for Polish edition by Stara Szkoła Sp. z o.o., 2021

All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, udostępnianie i rozpowszechnianie całości

lub fragmentów bez pisemnej zgody wydawnictwa zabronione.

Tłumaczenie: Janusz Opyrchał-Bojarski

Projekt okładki: František Hříbal

Redakcja: Mirosław Śmigielski

Korekta: Beata Karpińska

Wydawca:

Stara Szkoła Sp. z o.o.

Rudno 16, 56-100 Wołów

[email protected]

www.stara-szkola.com

ISBN 978-83-66013-74-2

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek