Trudna miłość - Penny Jordan - ebook + książka

Trudna miłość ebook

Jordan, Penny

3,8

Opis

Bram Soames niechętnie wraca do przeszłości. Zbyt szybko musiał dorosnąć, zbyt szybko został ojcem. Zajęty wychowywaniem syna i rozwojem firmy, nie miał czasu na miłość. Dorobił się milionów, ale samotność coraz bardziej mu dokucza…

Tylor Fielding od lat żyje w strachu przed dawnym prześladowcą. Skryta i nieśmiała, unika mężczyzn, nie ma przyjaciół. Od dawna nie wierzy, że jeszcze może być szczęśliwa.

Bram i Tylor poznają się, pracując nad wspólnym projektem. Od początku przeczuwają, że połączy ich coś więcej niż interesy. Kiedy zostają parą, nagle wszystko zaczyna iść nie tak…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 428

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (63 oceny)
22
22
8
9
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Penny Jordan

Trudna miłość

Tłumaczenie: Janusz

PROLOG

Pokój był słabo oświetlony i sprawiał dość nieprzyjemne wrażenie. W powietrzu unosił się zwietrzały zapach środków dezynfekujących, a na metalowych szafkach na akta zalegała warstwa kurzu. Oszklone matowymi szybami okno wychodziło na szpitalny parking. Widać było ciemne zarysy zajeżdżających i odjeżdżających samochodów oraz zamglone sylwetki przechodzących osób.

Dziewczyna siedząca na krześle obserwowała apatycznie ten monotonny teatr cieni. Natomiast starsza kobieta za biurkiem kierowała wzrok ponad jej głową na mężczyznę, który stał oparty o framugę uchylonych na korytarz drzwi, jakby nie mógł się zdecydować, czy lepiej się cofnąć, czy też wejść do środka. Swoim wyglądem budził zaufanie, lecz sądząc z wyrazu jego twarzy, sam stracił ufność w porządek tego świata.

Pokój był klitką i nadawałby się raczej na rupieciarnię. Z korytarza dobiegały typowe odgłosy szpitalnego dnia – rozmowy pielęgniarek, turkot kółek łóżka toczonego po linoleum, wrzaski noworodków, czyjeś niestrudzone matczyne „a-a-a...”.

Dziewczyna oderwała wzrok od okna. Miała bladą twarz i bardzo szczupłe ciało. W jej głosie wyczuwało się lęk i napięcie.

– I jest pani pewna, że nikt się nie dowie... dosłownie nikt? – pytała. Miała zaledwie dziewiętnaście lat, wyglądała jednak na dużo młodszą... ale i dużo starszą niż w rzeczywistości.

– Nikt. Nikt się nie dowie – zapewniła ją kobieta.

W otwartych drzwiach na chwilę pojawiła się niosąca dziecko pielęgniarka. Dziewczyna drgnęła.

– Gdzie mam podpisać? – spytała przytłumionym głosem.

Kobieta pokazała miejsce na dole dokumentu.

– Mam nadzieję, że podjęła pani decyzję w pełni świadomie – powiedziała, gdy dziewiętnastolatka sięgnęła po długopis. – Z chwilą gdy podpis zostanie złożony, nie będzie już odwrotu. – Spojrzała na stojącego w drzwiach mężczyznę, który kiwnął głową.

– Tak, tak, zdaję sobie z tego sprawę – potwierdziła dziewczyna. Jej głos szeleścił jak jesienne liście sypiące się z drzew za oknem. Sięgnęła po pióro i drżącą ręką napisała najpierw swe imię, później nazwisko.

Starsza kobieta współczuła jej, ale nie mogła pomóc.

– Tak chyba będzie najlepiej. Zobaczy pani. Czas leczy rany. Z czasem pani zapomni.

– Zapomnę? – Dziewczyna ożywiła się, jej oczy zabłysły. – Nigdy nie zapomnę. Przenigdy. Nie zasługuję na dar zapomnienia.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Czy już czytałeś moją ocenę oferty Japończyków?

Bram Soames oderwał wzrok od półnagich koron drzew londyńskiego skweru i odwrócił się twarzą do syna.

Obu mężczyzn łączyło daleko idące fizyczne podobieństwo. Obaj byli słusznego wzrostu, mocno zbudowani i gibcy w ruchach, co świadczyło, że nie stronią od sportu i codziennej gimnastyki. Obaj mieli też takie same grube i gęste ciemnobrązowe włosy, chłodne zielone oczy i arystokratyczne rysy twarzy. Zresztą kropelka błękitnej krwi bodaj nawet krążyła w ich żyłach, gdyż w ich rodzinie mówiło się o nielegalnym związku miłosnym pomiędzy praprababką Brama ze strony ojca i pewnym parem zasiadającym w Izbie Lordów. Była to klasyczna i raczej sentymentalna opowieść o uwiedzeniu niewinnej córki pastora przez rozpustnego, zblazowanego arystokratę. W głębi duszy Bram odnosił się z rezerwą do tej historii, ale ponieważ z natury był człowiekiem tolerancyjnym wobec słabostek bliźnich, nigdy publicznie nie kwestionował słów swojej babki, jako że to ona właśnie była strażniczką i przekazicielką rodzinnej tradycji.

Jednym z elementów tej tradycji było również i to, że najstarszy syn otrzymuje na chrzcie przechodzące z pokolenia na pokolenie imię swych przodków. Tak więc jemu, Bramowi, nadano trzy imiona – Brampton Vernon Piers.

W przypadku Jaya, jego syna, rzeczy ułożyły się zdecydowanie inaczej, z tym że ten akurat przypadek...

Nie dokończył swych rozmyślań, gdyż Jay odezwał się ponownie, nie uzyskawszy odpowiedzi na pytanie.

– Więc jak? Czytałeś'?

Postronni obserwatorzy brali ich bardziej za braci niż za ojca i syna. Bram traktował te pomyłki z wrodzoną sobie pobłażliwością, ale Jay irytował się i pieklił.

Było zresztą rzeczą zrozumiałą, że piętnaście lat różnicy mogło zamącić w głowie niejednej osobie przyzwyczajonej do typowych pokoleniowych przedziałów czasowych.

A teraz Jay czekał na jego odpowiedź, którą, Bram wiedział to z absolutną pewnością, nie będzie zachwycony.

– Przykro mi, synu, lecz nie pójdziemy na to. Jesteśmy firmą zbyt małą, by ryzykować aż taką ekspansję. Po prostu brak nam zarówno środków, jak ludzi. Ten japoński projekt, gdybyśmy podłączyli się do niego, wymagałby zatrudnienia całej masy prawników i księgowych, żeby tylko na tych dwóch specjalnościach skończyć.

– Tak, tyle że zyskalibyśmy szansę, która być może więcej się nie powtórzy – przerwał mu Jay z pierwszymi oznakami gniewu. – Teraz, przy najlepszych szacunkach, plasujemy się zaledwie w trzeciej lidze firm komputerowych. Poparcie Japończyków...

– Moja ocena różni się od twojej. Mały nie znaczy zły. Gdybyśmy nie znajdowali się w czołówce, nie zainteresowałby się nami żaden Japończyk.

– Ale musimy się rozwijać! – eksplodował Jay. – Kto stoi, ten się cofa. Przede wszystkim jest do zdobycia rynek amerykański, cenny ze względu na swoją ogromną chłonność, ale także Europa Środkowa, gdzie komputeryzacja nabiera coraz większej dynamiki. Zaopatrywaliśmy do tej pory firmy specjalistyczne, zwróćmy naszą ofertę do całych społeczeństw. Spójrz na to...

– Z naszymi produktami możemy być tylko tam, gdzie jesteśmy. Jakość jest naszą dewizą i na niej zbudowaliśmy swoją pozycję. Zadowalamy fachowców. Nie starajmy się zadowolić wszystkich, gdyż fachowcy się od nas odwrócą.

– A w czym to niby jesteśmy tacy dobrzy? – Jaya roznosiła wściekłość. – Zresztą zapytam o coś innego. Dałeś mi biuro i wygodne stanowisko dyrektorskie, ale gdzie moja realna władza, gdzie wsparcie z twojej strony? – W zielonych oczach syna pogarda walczyła o lepsze z wrogością; serce Brama zdrętwiało od smutku i goryczy.

Władza, kontrola, uznanie – wszystko to odgrywało dla Jaya niebagatelną rolę. Rozkapryszone dziecko, które przez całe lata zaspokajało swoje zachcianki tylko dlatego, że wina i ból odebrały Bramowi siłę stanowczości, zmieniło się w porywczego i wiecznie niezadowolonego z życia młodego mężczyznę.

Ale powiedzenie Jayowi, że jego pragnienie władzy ma korzenie w bolesnych przeżyciach okresu dzieciństwa, byłoby równoznaczne z drażnieniem tygrysa krwawiącym ochłapem mięsa.

Tak, Jay był dla Brama ciągłym wyzwaniem, raną, która nie chciała się zagoić, a w końcu nawet zagrożeniem. Bram wiele by dał, żeby było inaczej.

Rozłożył ręce.

– Przykro mi, Jay. Korzystaj rozważnie z tej skromnej władzy, jaką posiadasz. A co do Japończyków, to na ten skok się nie piszemy.

W pretensji Jaya kryła się sugestia, że stanowisko, jakie zajmował, Bram stworzył specjalnie z myślą o podporządkowaniu go sobie i utrzymaniu w stanie zależności. Rzeczywistość przedstawiała się jednak inaczej. Bram przez wiele lat pielęgnował w sobie nadzieję, iż jego syn wybierze zawód niezwiązany z rodzinnym biznesem. Ale Jay odziedziczył nie tylko kolor jego oczu i włosów. Już jako mały chłopiec zainteresował się komputerami i zaliczał się obecnie do najzdolniejszych i najbardziej twórczych programistów komputerowych swojego pokolenia. Opracowywanie specjalistycznych programów nie wystarczało mu już jednak. Wbił sobie do głowy, że przyszłość firmy leży w agresywnej ekspansji i masowym rynku.

– Więc po prostu tylko ci przykro i nic cię nie obchodzi, że poświęciłem temu projektowi całe dwa tygodnie wytężonej pracy i że lecę dziś wieczorem do Nowego Jorku na spotkanie z Japończykami i Amerykanami. Zechciej wczuć się w moje położenie, kiedy będę musiał im oznajmić, że nie wchodzimy do spółki.

Tak, Jay był dumnym mężczyzną, a tacy panicznie boją się stracić twarz.

– Jeśli w ogóle znam Japończyków, to założą, że wycofanie się jest tylko grą pozorów, mającą na celu wynegocjowanie lepszych warunków.

Jay zmarszczył czoło. Obojętnie, co pomyślą sobie Japończycy, najważniejsza była przyszłość firmy i ona leżała mu na sercu. Nie zamierzał rezygnować z planów. Musiał przełamać opór ojca. Musiał mu udowodnić, że to on ma rację.

Odkąd sięgał pamięcią, zawsze w ich wzajemnych stosunkach było coś, co wymykało się racjonalnej definicji. Jay wiedział tylko, że od początku pragnął ze strony ojca bezwzględnej wyłączności i traktował z agresywną wrogością każdego, kto chciałby zawładnąć choć częścią myśli i uczuć Brama. A teraz, kiedy miał dwadzieścia siedem lat, a więc, wydawałoby się, był dostatecznie dorosły, by móc zrezygnować ze swych roszczeń, wciąż pod tym jednym względem pozostawał dzieckiem. Nadal pragnął mieć ojca wyłącznie dla siebie i nadal u źródeł tego pragnienia leżał nieokreślony strach.

Zdarzało się, że pogrążał się w utopijnych marzeniach o całkowitej władzy nad ojcem, wręcz o ubezwłasnowolnieniu go, by potem troskliwie się nim zająć. Komiczna strona tej utopii tłumaczyła się faktem, że Bram miał zaledwie czterdzieści dwa lata i ani myślał wypuszczać cugli z rąk.

Tymczasem jednak następowały błyskawiczne zmiany. Przemysł komputerowy rozwijał się w rekordowym tempie, zagarniał dla swoich potrzeb najświetniejsze umysły i oferował wręcz co godzina jakąś nowinkę. Przyszłość tego przemysłu, podobnie jak przemysłu samochodowego, leżała w masowych, a nie tradycyjnych i wyspecjalizowanych rynkach.

Na domiar złego ojciec w ostatnim okresie planował zaangażowanie się w coś, co jeszcze bardziej miało zawęzić tę specjalizację. Chodziło o opracowanie programów dla indywidualnych potrzeb ludzi ułomnych, i to zarówno pod względem fizycznym, jak i umysłowym. Szczytna idea, lecz na szczytnych ideach jeszcze nikt nie zarobił złamanego grosza. I dlatego Jay wybuchnął teraz wściekłą tyradą przeciwko temu pomysłowi. A kiedy skończył, usłyszał w odpowiedzi:

– Zdaję sobie sprawę, że w najbliższej przyszłości żadnych zysków z tego nie możemy się spodziewać. Ale czy oznacza to, że nie powinniśmy zaoferować pomocy tym, którym grozi zepchnięcie na całkiem już boczny tor? Poza tym, jeśli się nam poszczęści, zyskamy wówczas na tym polu wyłączny patent, a w dalszej kolejności godne uwagi profity.

– Tylko mi nie mów, że robisz to dla jakichś przyszłych zysków – obruszył się Jay, by zaraz sarkastycznie się uśmiechnąć. – Bzdury. Robisz to, bo jesteś litościwą duszą i wszyscy o tym wiedzą. Anthony Palliser to nie jest facet, który przyszedł zaproponować ci pieniądze. On dobrze wie, że poza tobą nikt w biznesie nie poszedłby na opracowywanie takich programów...

– Programów – wpadł mu w słowo Bram – które sprawią, że osoby posługujące się nimi będą zdolne do społecznego komunikowania się. Pomyśl, co to znaczy, Jay.

– Pomyślałem i uważam, że będzie to zwykłe trwonienie czasu i pieniędzy.

– Mojego czasu i moich pieniędzy – uściślił Bram.

Ano właśnie. Czas ojca i pieniądze ojca. Obie te dziedziny, egzystencjalna i materialna, ukształtowały też jego, Jaya, duszę. Pamiętał z okresu wczesnego dzieciństwa ów zimny kobiecy głos: „Bram, na miłość boską, opamiętaj się. Odpowiedzialność za dziecko to jedna sprawa, a fakt, że stoisz przed szansą zrobienia pieniędzy, to druga. Potrzebujesz ich i to zaraz, natychmiast”.

Nienawidził tej kobiety i ta nienawiść przetrwała w nim do dzisiaj. Helena zresztą odpłacała mu pięknym za nadobne.

– O której lecisz do Nowego Jorku? – usłyszał pytanie ojca.

– O wpół do siódmej wieczorem. Dlaczego pytasz? – dodał podejrzliwie.

– Mam się spotkać z Anthonym o wpół do piątej, więc pomyślałem sobie, że mógłbyś mi towarzyszyć.

– Po co? Przecież już klamka zapadła. Zaangażowałeś swój czas i swoje pieniądze.

– Jay... – zaczął Bram, lecz jego syn, uznawszy widocznie, że dalsza rozmowa nie ma sensu, odwrócił się i sztywnym krokiem opuścił gabinet.

Nie było najmniejszych wątpliwości, że wyszedł z gniewem i obrazą w sercu.

„Manipuluje tobą, a ty pozwalasz mu na to” – niejednokrotnie ostrzegała go w tamtych latach Helena i oczywiście miała rację. Ale jak powiedzieć małemu dziecku, które budziło się po nocach z płaczem za swoją matką i dziadkami, dziecku, którego agresja była tylko formą obrony przed paraliżującym je strachem, że jeśli dalej będzie tak się zachowywało, to wyrzeknie się go również jego własny ojciec? Jak karać takie dziecko za jego nieznośny upór i nadmierną dumę, skoro wiadomo, że są tylko maską, za którą Jay skrywał rozpaczliwe pragnienie miłości? Jak mimo jego bezwzględnego sprzeciwu i buntu, wyrażającego się czasem nawet fizyczną agresją, nie przytulić go do piersi i nie chronić własnym ciałem przed ciosami, których nie szczędzi los?

Tak, bez wątpienia najbardziej bolesne i brzemienne goryczą w tym wszystkim było to, że Jay konsekwentnie odrzucał wszystkie dowody ojcowskiej miłości. Jakby pocałunki Brama paliły mu policzki, a pieszczoty porażały prądem.

– Naprawdę nie musisz czuć się winny – zapewniała go Helena, widząc, jak głęboko przeżywa każde takie odtrącenie.

– Sęk w tym, że czuję się winny. Ostatecznie jestem jego ojcem.

– Miałeś zaledwie piętnaście lat – przypominała mu. – To jeszcze smarkaty wiek.

– Tak – godził się Bram. – Ale to właśnie Jay płaci teraz za moją niedojrzałość. Żaden piętnastoletni chłopak nie może być ojcem, jeśli to słowo ma oznaczać coś więcej niż tylko danie nasienia. W jakimś więc sensie ograbiłem Jaya z szansy urodzenia się w prawdziwej rodzinie, gdzie byłby chciany, kochany i gdzie czułby się bezpiecznie.

– Przecież zapewniłeś mu bezpieczeństwo – upierała się Helena. – Dałeś mu dom i wyrzekłeś się dla niego swojego prywatnego życia, swoich planów i swoich przyjaciół. Powinien być ci za to wdzięczny, a nie dręczyć cię przy każdej okazji.

– Mylisz się. Żadne dziecko nie musi poczuwać się do wdzięczności za miłość i rodzicielską troskę. Wiem, że Jay jest trudnym chłopcem...

– Trudnym! Chciałeś chyba powiedzieć „nie do zniesienia”. On rujnuje ci życie. I dlatego w równym stopniu dla jego dobra, co dla własnego, powinieneś mu zapewnić jakąś specjalną opiekę...

Co Bram ciągle dostrzegał w swoim już dorosłym synu, a co umykało uwagi innych, to strach dziecka, które wie, że musi zabiegać o miłość ojca, miłość kapryśną i zależną od okoliczności, jako że nie ma trwałych uczuć na tym świecie. I tego właśnie – niepewności i strachu w oczach dziecka – on, Bram, nie mógł sobie wybaczyć.

Żywił kiedyś nadzieję, że gdy Jay dorośnie, zrozumie, że ten strach, który motywował całe jego postępowanie, był niepotrzebny i niczym nieusprawiedliwiony. I że wystarczyło zwolnić ów zazdrosny uścisk, pozwolić ojcu swobodniej odetchnąć, otworzyć drzwi domu na przyjęcie przyjaciół, a życie ich obu stałoby się pełniejsze i bogatsze. Niestety, nic takiego się nie wydarzyło.

Z upływem czasu doszło jedynie do niewielkiego przesunięcia akcentów. Do tamtej zazdrości o ich wspólną prywatność dołączyła zazdrość o kobiety. Bram wiedział jedynie z plotek, przypadkowo zasłyszanych słów oraz biurowej poczty pantoflowej, że jego syn sieje spustoszenie wśród kobiet, żądając jednak wyłącznie ich ciał i ze swej strony oferując dokładnie to samo.

Raz na pewnym przyjęciu niechcący podsłuchał rozmowę eks-kochanki Jaya z jej przyjaciółką.

– Pod względem fizycznym Jay potrafi być wspaniały – zwierzała się ognista czarnulka. – Zna każdą pozycję, wie, które klawisze trzeba nacisnąć, żeby odebrać kobiecie przytomność, ale w końcu zaczynasz uświadamiać sobie, że to w zasadzie wszystko. Ma się wrażenie, jakby dokładnie realizował jakiś komputerowy program. Jest zimny, dokładny, racjonalny, kompetentny. Nie będę zazdrościć kobiecie, z którą się ożeni. Złowi pewnie jakiś świeży, dziewiczy, arystokratyczny egzemplarz, a kiedy już będzie po weselisku i rytualnym zapłodnieniu, zostawi ją w jej rodowym zameczku na prowincji, sam zaś wróci do Londynu, by na nowo podjąć swą misję.

– Aż do tego stopnia opętany jest seksem? – spytała przyjaciółka, nie kryjąc ekscytacji.

– Tu nie chodzi o seks, moja droga, tylko o jego stosunki z ojcem. Jay chciałby mieć ojca wyłącznie dla siebie i wydaje się to najważniejszym celem jego życia. Reszta mało się liczy.

– Boi się, że może nie przejąć firmy?

– Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć. Byłam raz umówiona z nim na obiad, lecz tego samego dnia przed południem nieopatrznie mu wspomniałam, że Bram zamierza spędzić ten weekend u mojej kuzynki, a jego starej przyjaciółki. Jay bez słowa usprawiedliwienia czy przeprosin odwołał obiad, po czym dowiedziałam się od tejże kuzynki, że zwalił się jej na głowę w kilka godzin po przyjeździe Brama, zostając niemal na całe dwa dni pod pretekstem przedyskutowania z ojcem jakichś nie cierpiących zwłoki spraw zawodowych.

– Przypuszczam, że gdyby Bram się ożenił i miał z tego małżeństwa dzieci, Jay siłą rzeczy poniósłby znaczne straty majątkowe. A poza tym Bram, choć nie ma opinii rozpłodowego ogiera, jest moim zdaniem bardzo, ale to bardzo seksownym mężczyzną...

Ognista czarnulka skinęła głową na znak potwierdzenia i coś zaczęła mówić, lecz Bram już dłużej nie chciał podsłuchiwać. Zasłyszana ocena jego osoby bardziej go rozbawiła, niż połechtała jego męską próżność.

Doprawdy, nie mógł pochwalić się wieloma podbojami, poza tym swoje sporadyczne kontakty z kobietami utrzymywał niemal w konspiracji. Ta praktyka miłosnej tajemnicy mogłaby wielu osobom wydawać się nawet pasjonującą przygodą, na niego jednak działała przygnębiająco.

Każda znajomość kończyła się mniej więcej tak samo. Kochanka zaczynała irytować się i niecierpliwić, następnie zaś zadręczać go pytaniem, dlaczego ukrywa ich stosunek przed synem. Kiedy zaś Bram, podobnie jak ona zmęczony sekretem, decydował się na ujawnienie związku, do akcji włączał się Jay, którego przemyślne zabiegi przynosiły wkrótce określone skutki – kochanka wycofywała się.

– Kocham cię, Bram – powiedziała jedna z tych skazanych przez Jaya na niebyt. – Masz wszystko, czego pragnę i co lubię u mężczyzny. Przebywanie z tobą daje mi szczęście. Jay jednak odbiera mi wszystko, co od ciebie otrzymuję.

– Dlaczego nie umieścisz go w jakiejś szkole z internatem? – zapytała go inna.

Zależało mu na niej i rozumiał ją, lecz mimo to stanowczo odrzucił ten pomysł.

Już i tak skrzywdził Jaya w dostatecznym stopniu. Dodatkowe karanie go w ogóle nie wchodziło w rachubę. Próbował za wszelką cenę wyzwolić go z jego strachu. Przede wszystkim na różne sposoby przekonywał syna, że nikt i nic nie jest w stanie odebrać mu jego ojcowskiej miłości. Miłość do kobiety i miłość do dziecka, mówił, to dwie całkiem różne rzeczy, które nie wchodzą ze sobą w sprzeczność, a przeciwnie, mogą wspaniale się uzupełniać.

Jay nie wierzył jego słowom. Nie chciał mu uwierzyć. Nie zamierzał wypuścić go z rąk.

Być może sprawy ułożyłyby się inaczej, gdyby on, Bram, uwikłał się w naprawdę głęboką i namiętną miłość. Ale już dawno, przez wzgląd na Jaya, nauczył się tłumić porywy serca i zmysłów, aż wreszcie stało się to dla niego przyzwyczajeniem.

Nie był cynikiem, ale nie mógł oprzeć się poczuciu, że kobietom, które upatrzyły go sobie, nie chodziło tylko o jego męskie walory. Dzięki prasie, i to zarówno brukowej, jak i finansowej, jego ogromny majątek nie był dla nikogo żadną tajemnicą.

Zaczął dorabiać się pieniędzy jeszcze jako student Cambridge. Koledzy namawiali go, żeby poszedł w ich ślady i znalazł sobie stałą pracę z comiesięczną pensją w jednej z licznych firm komputerowych, które wyławiały najlepszych absolwentów.

Bram ani myślał czekać, aż zostanie wyłowiony. Potrzebował pieniędzy dla siebie i Jaya. Potrzebował też jednak czasu. Wolał zachować pozycję wolnego strzelca, z mniejszymi, być może, dochodami, lecz za to z możliwością przebywania w domu.

To właśnie Helena, przyjaciółka z lat studenckich, podpowiedziała mu, żeby założył własne przedsiębiorstwo. Zawsze miała główkę do interesów!

Nie tak jak Plum lub jej ojciec.

Helena nadała swojej córce piękne imię Victoria, ale Flyte MacDonald, jej pierwszy mąż – potężny, rudowłosy i lewicujący Szkot, którego poślubiła wbrew woli rodziców – natychmiast zmienił je na Plum, i tak już pozostało.

Plum urodziła się chyba jedynie po to, żeby świat się przekonał, jak rozkosznie słodkie, uwodzicielskie i zniewalające mogą być małe dziewczynki.

Flyte był rzeźbiarzem, który z czasem dorobił się sławy i uznania. Helena rozwiodła się z nim, gdy ich córka miała trzy latka. Potem wyszła za Jamesa, któremu urodziła dwie córki. Żadna z nich nie mogła równać się z Plum.

Ukończywszy szesnaście lat, Plum obwieściła, że porzuca szkołę i przeprowadza się do ojca.

Helena, zazwyczaj uosobienie spokoju i opanowania, wpadła w prawdziwą furię. Trzęsła się jeszcze wówczas, gdy opowiadała o swoim kłopocie Bramowi.

– Oczywiście, wszystkiemu winny jest Flyte. To on ją do tego podbechtał. A dla Plum im bardziej niezwyczajnie, tym ciekawiej. Były problemy, wiesz, z chłopakami w szkole. James zainterweniował i jakoś wszystko rozeszło się po kościach. A teraz ona tak się nam odpłaca. I co ludzie powiedzą, kiedy już stanie się głośne, że Plum przeprowadziła się do ojca? Flyte przebija swobodą prowadzenia się nawet paryską bohemę z początku stulecia. Gorszą reputacją, doprawdy, już nie można się pochwalić.

– Jest jej ojcem, Heleno – przypomniał Bram. W głębi duszy podejrzewał, że nieunormowane życie Flyte'a, które Plum siłą rzeczy będzie musiała dzielić, bardzo prędko ją zmęczy.

Flyte mieszkał w niewielkim segmencie na obrzeżach Chelsea, który kupił po rozwodzie z Heleną. On, artysta, nie mógł sobie wybrać gorszego sąsiedztwa. Wokół siebie miał niemal samych przedstawicieli klasy średniej, konwencjonalnie układnych i przestrzegających wszystkich społecznie usankcjonowanych norm. Na tym morzu przyzwoitości mieszkanie Flyte'a było wysepką rozpusty, pijaństwa i pracy artystycznej.

Sąsiad przez ścianę, makler londyńskiego City, pewnego razu zapukał do niego ze skargą. Wyznał, iż boi się, że jego dzieci, wrażliwe i podatne na wpływy, mogą jeszcze złapać bakcyla tej artystycznej rozwiązłości, po czym dorzucił prośbę, by modelki Flyte'a nie myliły drzwi jego domu z drzwiami swojego pracodawcy, co, nawiasem mówiąc, zdarzało się nagminnie.

Zamiast przeprosić, Flyte podarował sąsiadowi rzeźbę, przedstawiającą parę splecionych w miłosnym uścisku nagich kochanków, których twarze charakteryzowało zastanawiające podobieństwo do twarzy sąsiada i jego szanownej małżonki.

Nie uszło ono uwagi maklera, który sam już nie wiedział, czy rąbnąć rzeźbiarza w zęby, czy też podziękować i przyjąć podarunek. Nie chcąc awantury, zdecydował się na to drugie. Wróciwszy jednak do domu, natychmiast ukrył bezwstydną rzeźbę na samym dnie stojącego w piwnicy kufra.

Jak przewidział Bram, Plum długo nie wytrzymała z ojcem, który zachował się bardzo rozsądnie i nie pozwolił jej na opuszczenie szkoły.

Plum wprawdzie wróciła do matki i Jamesa, ale kłopoty z nią bynajmniej się nie skończyły.

– Wiem, że wiele się zmieniło od czasów naszej młodości – powiedziała Helena podczas jednego z ostatnich spotkań – ale James twierdzi, że jeśli nie zacznie zachowywać się przyzwoicie, to będzie musiała się wyprowadzić. Obawia się, że styl życia Plum może mieć zgubny wpływ na nasze dwie pozostałe córki. Widząc, że przebaczamy jej za każdym razem, mogą zacząć ją naśladować. Ale co my możemy jeszcze zrobić, Bram? Nie umiem znaleźć z nią wspólnego języka. Była zawsze takim trudnym dzieckiem, dzieckiem bardziej Flyte'a niż moim. Niekiedy czuję, że między mną a Plum istnieją tylko same różnice. Jest taka wybuchowa... taka nieopanowana...

I tak silnie promieniująca niezwykłym erotycznym magnetyzmem, dodał w myślach Bram.

Bo Plum emanowała wręcz erotyzmem, a taka dziewczyna już z definicji nie może zachowywać się jak mniszka.

Właściwie Bram w głębi duszy współczuł jej, i to pomimo faktu, że...

Dźwięk telefonu w sekretariacie obok przerwał tok jego myśli. Spojrzał na zegarek. Jeżeli chciał zdążyć na spotkanie z Anthonym, musiał czym prędzej opuścić biuro.

Znał Anthony'ego, który obecnie nosił przed imieniem i nazwiskiem godne szacunku „sir”, jeszcze z czasów studenckich. Podtrzymywali dawną przyjaźń, pomimo że ich drogi po skończeniu studiów rozeszły się w różne strony. Bram obrał karierę biznesmena, Anthony zaś poświęcił się działalności charytatywnej. Szefował obecnie jednej z największych instytucji dobroczynnych.

– Mam dla ciebie pewną propozycję, którą możesz potraktować również jako wyzwanie – powiedział Anthony podczas ich spotkania przed kilku miesiącami, a kiedy przedstawił, o co chodzi, Bram roześmiał się i wyraził zgodę.

– Masz rację, to jest wyzwanie.

Teraz Bram śpieszył korytarzem, odpowiadając na powitania pracowników. Nagle o czymś sobie przypomniał. Wrócił się kilka metrów i otworzył drzwi po prawej.

– Jay? – rzekł, wchodząc do środka.

– Tak.

Udał, że nie dosłyszał wrogości w głosie syna.

– Chyba nie zapomniałeś o osiemnastych urodzinach Plum? Musisz pomyśleć o prezencie dla niej.

Mina Jaya starczała za całą odpowiedź. Czego jak czego, ale cieplejszych uczuć do Plum nie można było się w nim doszukać.

– A niby to o jakim prezencie?! – wybuchnął. – W grę mógłby wchodzić jedynie pas cnoty albo egzemplarz „Kamasutry”. Co do tego jednak szacownego dzieła, to, sądząc z plotek, Plum zna wszystkie opisane w nim pozycje i jeszcze kilka innych, które sama wymyśliła. Pas cnoty natomiast kojarzyłby się z zamykaniem drzwi do stajni po tym, jak koń dawno już poniósł. A swoją drogą, dobrze jest wiedzieć, że nawet tej niezawodnej Helenie nie udało się jako matce ustrzec zasadniczych błędów.

Bram przez chwilę patrzył w milczeniu na syna. Jay nie cierpiał zarówno Plum, jak i Heleny. Pozostawała tylko kwestia, której bardziej.

– Plum jest jeszcze dzieckiem, Jay – powiedział, starając się wynaleźć coś na obronę swojej chrześniaczki. – Ona...

– Ona jest kurewką, która niebawem uzyska pełnoletność – dokończył brutalnie Jay.

Pięć minut później Bram opuszczał budynek firmy. Na pytanie recepcjonistki, czy ma wezwać szofera, odparł przeczącym ruchem głowy. Było dość ciepłe słoneczne popołudnie, a on bynajmniej nie czuł się zgrzybiałym starcem. Półgodzinny spacer ulicami miasta dobrze mu zrobi.

Przemierzając skwer, kilka razy głęboko odetchnął. Wyczuł zapach spalin. Zatęsknił za polami i podmokłymi łąkami Cambridge.

Decyzja o przeniesieniu firmy do Londynu podjęta została pod naciskiem wielu okoliczności. Przede wszystkim centralna lokalizacja ułatwiała kontakty z klientami na całym świecie. Nie mniej istotny był wymóg zapewnienia Jayowi bardziej inspirującego środowiska, jak również porządnej szkoły. Lecz mimo wszystkich zalet wielkiej metropolii Bram w głębi duszy przechowywał tęsknotę za tamtym wiejskim krajobrazem, cichym, bardzo swojskim i melancholijnym.

Chcąc nie chcąc, musiał jednak wrócić do teraźniejszości, czyli do sprawy Anthony'ego. Wciąż nie był do końca pewien, czy uda mu się spełnić jego oczekiwania. A przecież chciał tego, naprawdę bardzo chciał. Pamiętał ten film zrobiony na taśmie wideo, który wyświetlił mu Anthony. Historia młodego mężczyzny, niemowy, który dzięki specjalnie skonstruowanemu komputerowi uzyskał zdolność dźwiękowego porozumiewania się z otoczeniem. Czy kosztowna produkcja takich komputerów przyniesie firmie godny uwagi zysk? Bardzo wątpliwe. Nie ulegało natomiast wątpliwości, że inicjatywa tego typu dostarczy jemu, Bramowi, ogromnej satysfakcji. Ofiarować niemym zdolność mówienia – był to dar graniczący z cudem.

Wrócił myślami do jednego ze zdarzeń, które zachowało się w jego pamięci, i które przywoływał teraz, ilekroć zdarzało mu się rozważać pomysł Anthony'ego. Pewnego razu, mieszkając jeszcze w Cambridge, zaszedł do kościoła. Akurat odbywała się próba parafialnego chóru. Modlitewna antyfona ulatywała na skrzydłach organowej muzyki ku gotyckiemu sklepieniu. Bram wzruszył się do łez. Nie umiał śpiewać, nie znał słów, lecz całą duszą łączył się ze śpiewającymi w ich radosnym hymnie. Gdyby wówczas zdobył się na śpiew, byłby jak ten niemy, który nagle odzyskał zdolność mówienia i słowami wyraża swą radość.

Uśmiechnął się kącikami warg. Gdyby Jay znał jego myśli, uśmierciłby go chyba swoją zimną ironią.

Wszedł przez artystycznie zdobione drzwi do ogromnej secesyjnej kamienicy. Tu właśnie mieścił się sztab Anthony'ego i tutaj zawiesiła na nim wzrok młoda recepcjonistka.

Spodobał się jej. Oceniła jego męską urodę bardzo wysoko. Miała zaufanie do mężczyzn około czterdziestki. Przynajmniej wiedzą, jak się zachować w łóżku, pomyślała. Mają doświadczenie, a równocześnie potrafią być czuli i delikatni. Ten był mocno zbudowany, lecz ogólnie sprawiał wrażenie szczupłego i zwinnego. Nie tak jak jej chłopak, który uprawiał kulturystykę i nadmuchał sobie mięśnie sztuczną siłą.

– Nazywam się Brampton Soames – przedstawił się dziewczynie.

Masz ci los! A więc ów seksowny facet był na dokładkę Bramptonem Soamesem, owym sławnym multimilionerem, o którym rozpisywały się gazety. Zarumieniła się po czubki włosów.

– Sir Anthony musiał wyjść w pewnej bardzo ważnej sprawie – powiedziała z trochę niepewnym uśmiechem.

– Dziękuję, Jane. Ja zajmę się panem Soamesem... – usłyszała za plecami kobiecy głos.

Zawiedziona, Jane patrzyła z żalem, jak sekretarka sir Anthony'ego zabiera sprzed jej biurka mężczyznę, z którym rozmowa, gdyby w ogóle miał ochotę na rozmowę, mogłaby być czymś ciekawym i ekscytującym, i to w każdym sensie.

Tymczasem Bram i sekretarka wsiedli do windy.

– Dowiedziałem się właśnie, że sir Anthony'ego nie ma w biurze – powiedział Bram.

– Tak. Wynikła konieczność niespodziewanego spotkania z naszym sponsorem. Sir Anthony gorąco pana przeprasza.

– Prosiłem przez telefon o pewne materiały...

– Wiem o tym. Sir Anthony skontaktował się już w tej sprawie z kierowniczką naszego archiwum. Jest to osoba o niemal dwudziestoletnim stażu pracy, najbardziej kompetentna, żeby udzielić panu wszystkich niezbędnych informacji. Więc jeśli dysponuje pan czasem...

– Tak, z przyjemnością z nią porozmawiam.

– W takim razie zaprowadzę pana do niej. Nazywa się Taylor Fielding.

– Taylor... Czyżby Amerykanka?

– Nie sądzę. W każdym razie jej akcent tego nie zdradza. Może ma jakieś rodzinne powiązania ze Stanami. Przyznam, że mało o niej wiem, mimo że pracuję tu już od ośmiu lat.

Bram zrezygnował z dalszych pytań. Z natury ciekaw był innych ludzi, fascynowali go, lecz zawsze zatrzymywał się przed zamkniętymi drzwiami i nie próbował ich wyważać. Brzydził się nachalnością i cenił sobie takt. Poza tym wyczuł pewną powściągliwość w głosie sekretarki i to go zastanowiło. Zazwyczaj kobiety, które pracują razem, są bardziej otwarte i szczere w kontaktach ze sobą niż mężczyźni. Tym dziwniejsze więc było, że mimo ośmiu lat prawdopodobnie dość bliskiej współpracy jedna kobieta tak niewiele wiedziała o drugiej.

Chyba że dzielił je mur wzajemnej niechęci, lecz w tym wypadku nic nie wskazywało na taki przypadek.

W sumie Taylor Fielding wydała się Bramowi tajemniczą i dziwaczną istotą. Podobnie jak jej amerykańskie imię.

Pewnie jakaś zastrachana szara mysz, pomyślał.

Winda zatrzymała się na czwartym piętrze. Wyszli na wyłożoną marmurami klatkę schodową. Sekretarka zapukała do drugich drzwi po lewej.

I wówczas to Taylor Fielding po raz pierwszy ujrzała Bramptona Soamesa.

ROZDZIAŁ DRUGI

I wówczas też Brampton Soames po raz pierwszy ujrzał Taylor Fielding.

Szła ku niemu od biurka kobieta wysoka, smukła, o urodzie tak subtelnej i tak zmysłowej zarazem, tak, można by rzec, wyrafinowana, że widok jej ciała (bo przecież udało mu się zobaczyć jej ciało poprzez granatowy kostium z miękkiej wełny i skromną białą bluzkę ze stojącym kołnierzykiem) wzbudził w nim pragnienie zarówno śmiechu, jak płaczu.

Śmiechu, gdyż było rzeczą niemal komiczną, by tak wspaniałe ciało oblekać w tak niestosowny ubiór; w tym wypadku nawet najbardziej udane projekty głośnych krawców francuskich byłyby zaledwie godne tej przecudnej szyi i tych obłędnych nóg. A płaczu dlatego, bo taka piękność boli. Chciałoby się wyciągnąć rękę i dotknąć jej, może nawet pogłaskać ją – nie z żądzy, ale niemal z religijnej czci, jaką wzbudziła w patrzącym. O nie, ta kobieta nie była Amerykanką, nie z tą bladą, prawie przezroczystą skórą, której, wydawało się, nigdy nie pieściło słońce, i nie z tymi świetlistymi szarobłękitnymi oczami i włosami w kolorze ciemnego mahoniu, zebranymi w kok na tyle głowy.

I nagle wszystko stało się dla nich jasne. On wiedział, że został przez nią przebudzony z długotrwałej śpiączki, ona zaś odgadła to i wyraziła sprzeciw gniewnym spojrzeniem.

Świadomość narastającej gwałtownie ekscytacji, połączonej z całkowitą utratą kontroli nad sobą, wprawiła go w stan irytacji. Zachowywał się jak szczeniak i, doprawdy, nie dawał tym o sobie najlepszego świadectwa. Co też ta „miss” Taylor Fielding sobie o nim pomyśli?

Wiedział, że jest wolnego stanu, gdyż dostrzegł to właśnie słowo – miss – wypisane na tabliczce przytwierdzonej do drzwi jej gabinetu.

– Taylor, przedstawiam ci pana Soamesa – powiedziała sekretarka.

– Bram – rzekł, wyciągając rękę.

Taylor odpowiedziała mu spojrzeniem pełnym zimnej wyniosłości. Prawdopodobnie nie raz już musiała spotykać się z tego rodzaju reakcjami na jej niezwykłą urodę.

– Wybrałam dla pana informacje, o które prosił mnie sir Anthony – powiedziała, gdy sekretarka zostawiła ich samych. – Oto one...

Pchnęła ku niemu dokumenty i błyskawicznie cofnęła rękę, jakby obawiając się, że on chwyci ją i przytrzyma. W każdej innej sytuacji ta połączona z bojaźnią ostrożność wprawiłaby go w pyszny humor, ale teraz czuł się jedynie boleśnie dotknięty. Bądź co bądź, obawiała się go osoba, do której za wszelką cenę musiał się zbliżyć.

– Podobno pracuje pani tutaj już od dwudziestu lat.

Tym razem nie płochliwe cofnięcie ręki, tylko płochliwe spojrzenie, które uciekło gdzieś w bok, wyraziło jej strach. Lecz tak naprawdę to czego się zlękła? Jego słów, które odsłoniły studnię czasu, czy też tego, co w nim narastało i co dobrze wyczuła kobiecą intuicją?

Zaintrygowany, Bram zapragnął dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Chciał też uwolnić ją od tego napięcia, spowodować przemianę tej kobiety z istoty czujnej i nieufnej w rozluźnioną i roześmianą.

Lecz jak miał tego dokonać? Droga wiodąca do jej duszy i... łóżka wydawała się w tym przypadku kręta i usiana zasadzkami.

Nagle skarcił siebie w myślach. Czy już i tak nie miał dostatecznie skomplikowanego życia, by jeszcze fundować sobie nowe powikłania? Stał naprzeciwko kobiety, która nie kryła, że uwiedzenie jej może okazać się zadaniem ponad jego siły.

– Pańskie materiały – powtórzyła Taylor Fielding.

Patrzyła na Bramptona Soamesa i zapytywała siebie w duchu, co kryje się za tym jego natarczywym spojrzeniem. Nie lubiła mężczyzn, którym wydawało się, że mają pełne prawo przekraczania oczyma granic kobiecej prywatności i sięgania aż do sfery najbardziej intymnej. Były to spojrzenia łupieżców, gotowych w każdej chwili przejść do bezpośredniego działania. Tu również musiała liczyć się z koniecznością odparcia agresji. Bo patrzył tak, jakby szykował się do pierwszego skoku.

Nie myliła się. Atak nastąpił.

– Czy zje pani ze mną kolację? – zapytał, nie bawiąc się w żadne wstępne uprzejmości.

Zalała ją fala gniewu. Ten natręt, ten najeźdźca, który już zdążył pozbawić ją spokoju, choćby przez sam fakt pojawienia się przed nią i unieruchomienia jej w swoim zdobywczym spojrzeniu, liczył na dużo, ale to dużo większe łupy. Musiała poskromić go i pozbawić złudzeń.

Tymczasem Bram dobrze wiedział, jaką otrzyma odpowiedź. Wiele kobiet poruszyłoby niebo i ziemię, byleby tylko pokazać się w jego towarzystwie, lecz Taylor bez wątpienia została ulepiona z innej gliny. Po chwili usłyszał więc dokładnie to, czego się spodziewał:

– Nie.

Nawet nie zadała sobie trudu, by ubrać tę odmowę w formę konwencjonalnej grzeczności. Cisnęła w niego słówkiem „nie” niczym granatem ręcznym, zupełnie jakby chciała widzieć go rozerwanego na strzępy. Było już zbyt późno na udowadnianie jej, że on, Bram, jest całkiem innym człowiekiem od tego wyobrażenia o jego osobie, które zapewne powzięła na podstawie sztubackiego zachowania, jakim się popisał. Wątpił, by uwierzyła jakimkolwiek słownym zapewnieniom, wątpił nawet w jej dobrą wolę uwierzenia. Zbyt już zraził ją tym, że ośmielił się tak brutalnie przekroczyć linię, którą wokół siebie zakreśliła.

Bram natknął się już na kobiety, które szczerze nienawidziły mężczyzn, lecz między nimi a Taylor istniała pewna zasadnicza różnica. Postawę tamtych dawało się sprowadzić do beznamiętnej pogardy, nienawidziły mężczyzn bardziej rozumem niż zmysłami. Natomiast w tej kobiecie płonęły ognie przeróżnych namiętności i wzruszeń. Była niczym rzeźba z alabastru, w którą wtłoczono kipiącą krew. W związku z tym zadawał sobie pytanie, czy ona zdaje sobie sprawę, jak bardzo jest pociągająca, a przez to narażona na atak, w tym wypadku na atak z jego strony? Bo o tym, żeby się wycofał i poszedł swoją drogą, nie mogło już być mowy.

– Trudno. Będę z panią w kontakcie. Jeszcze nie tracę nadziei.

Drgnęła, a jej blada twarz stała się jeszcze bledsza. Zagroził jej oblężeniem – czyż tak postępuje się w sytuacji, gdy zachowaniem drugiej strony kieruje strach? Jak mógł okazać się takim głupcem, prostakiem i barbarzyńcą? Zamiast podsycać jej bojaźń, powinien był raczej dać jej do zrozumienia, że nie ma w nim woli zdobywania i że to wszystko to tylko takie sobie igraszki. Czuł jednak, że w tym wypadku nie wolno mu mijać się z prawdą. Zdecydowany był zdobyć tę niezwykłą kobietę i nie zamierzał ukrywać przed nią swojej determinacji.

– Rany, ale seksowny gość! – skomentowała współpracownica Taylor, która chwilę wcześniej minęła się w drzwiach z wychodzącym Bramptonem. – Powiesz coś o nim?

– To Brampton Soames, właściciel Soames Computac.

– Nieźle! Więc do tych wszystkich zewnętrznych wspaniałości można dodać jeszcze pieniądze! Słyszałam o milionerze o tym nazwisku, ale myślałam, że ci bogacze są zazwyczaj starzy. Ten, o ile wiem, ma już dorosłego syna.

– Nie mam pojęcia. Nie interesowałam się dotąd życiem prywatnym pana Soamesa – odrzekła Taylor.

Nie interesowała się w przeszłości i nie miała zamiaru interesować się w przyszłości. Nic nie obchodził jej seksowny wygląd tego mężczyzny, jego status majątkowy ani też jego dorosły syn. Soames istniał dla niej od pięciu minut tylko pod jednym względem. Był mężczyzną, który dostrzegł jej istnienie i przysiągł sobie, wiedziała to, wycisnąć na nim swoje piętno. W żadnym wypadku nie mogła na to pozwolić, i to niezależnie od tego, co o nim myślały inne kobiety.

Podsłuchała raz rozmowę dwóch młodszych koleżanek.

– Co się z nią dzieje, z tą Taylor? – zapytywała jedna. – Zachowuje się i ubiera jak staroświecka panna z przedwojennego filmu. To wręcz nie wypada, by do tego stopnia obnosić się ze swoim dziewictwem. Zresztą, ma jeszcze czas. Gdyby choć trochę zadbała o wygląd, inaczej czesała się i ubierała, wciąż miałaby szansę znaleźć jakiegoś faceta.

„Znaleźć jakiegoś faceta”.

Gdy usłyszała to zdanie, musiała aż zagryźć wargi, żeby nie wykrzyknąć, że mężczyzna, jakikolwiek mężczyzna, był ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła.

– Widocznie – powiedziała druga z koleżanek – nie odczuwa normalnych kobiecych potrzeb.

Teraz Taylor roześmiała się w duchu na wspomnienie tych słów. Spojrzała na zegarek. Ale nie po to, żeby sprawdzić godzinę, tylko żeby pójść śladem jednego z wątków pamięci.

Dostała ten zegarek od rodziców w nagrodę za postępy w nauce w klasie maturalnej. Pamiętała, że przez cały poprzedni rok żyła w ustawicznym strachu. Bała się, że może zawieść oczekiwania ojca i matki. Jej starsza siostra Caroline ukończyła Bristol University z oceną najwyższą z możliwych i z miejsca zapisała się na podyplomowe studia, by pogłębić i poszerzyć swą wiedzę.

Caroline chciała zostać chirurgiem, ale ojciec odradzał jej wybór tego zawodu.

– Gdyby była chłopakiem, to co innego – mówił. – Lecz jako przyszła żona i matka nie może za bardzo poświęcać się pracy zawodowej. Chirurgia to ustawiczna praktyka. Tutaj nie można wyjść z wprawy. Niestety, to nie jest zajęcie dla kobiet.

Ojciec zaliczał się do wąskiej czołówki angielskich biologów. Jego rozległa wiedza i błyskotliwa inteligencja budziły powszechny podziw i szacunek. Pragnął, by jego córki dorównały mu pod względem intelektualnym. Ale był równocześnie człowiekiem mocno trzymającym się ziemi. W swoich ocenach i sądach zachowywał rozwagę i zmysł praktyczności. Dlatego ona, Taylor, nigdy nie ośmielała się lekceważyć sobie jego krytyki bądź aprobaty. Jego nieznaczne zmarszczenie brwi podczas śniadania, gdy, powiedzmy, pojawiła się przy stole w jakiejś zbyt krzykliwej bluzce, lub, odwrotnie, dwa lub trzy ciepłe słowa na temat jej nowej fryzury – wszystko to kładło się cieniem lub słonecznym promieniem na całym dniu, który dopiero co miał się zacząć.

Matka miała równie wysokie wymagania. Była patologiem, ale z racji prowadzenia domu i wychowywania dzieci pracowała tylko na pół etatu. W ogóle w rodzinie Taylor zawód lekarza miał już tradycję kilku stuleci. Zaliczali się do górnej warstwy klasy średniej. Taylor i Caroline ukończyły prywatne szkoły, w których w równym stopniu kładziono nacisk na zdobywanie wiedzy, jak na kształcenie osobistej kultury.

Nigdy nie padło żadne słowo w tej kwestii, ale Taylor wiedziała, że rodzice snują w związku z nią wielkie nadzieje. Caroline posłuchała rad ojca i wróciwszy do kraju po rocznym pobycie u dalszych krewnych w Australii, postanowiła studiować prawo. To znaczy decyzję podjął ojciec, a ona tylko ją zaakceptowała.

I wówczas to Taylor po raz ostatni widziała swoją siostrę. Stało się bowiem tak, że Caroline niedługo później raz jeszcze wyjechała do Australii, gdzie wyszła za mężczyznę, którego poznała podczas pierwszego tam pobytu, a którego ojciec i matka nie chcieli i nie mogli zaakceptować. Rodzice, rzecz jasna, wyrzekli się jej, gdyż złamała obowiązujące w rodzinie niepisane reguły gry. Czuli się znieważeni decyzją starszej córki. Wyrzucili ją ze swojego życia, Taylor zaś dowiedziała się, że jeśli nie chce zbudować pomiędzy sobą a nimi równie wysokiego muru, musi respektować ich żądania. Przyjęła postawione warunki. Postąpiła zgodnie z własnym sumieniem. Przyrzekła im, że nigdy ich nie zawiedzie.

Powiodła nie do końca przytomnym wzrokiem po swoim gabinecie. Zamierzała dziś skończyć pracę wcześniej niż zazwyczaj. Czekały ją zakupy, miała też odebrać zamówioną książkę z biblioteki. Nie lubiła włóczyć się po mieście nocną porą. Oczywiście, jesienią i zimą, kiedy zmierzch zapadał bardzo wcześnie, nie miała żadnej możliwości wyboru. Przynajmniej więc, jeżeli nie było to absolutnie konieczne, unikała korzystania z publicznych środków transportu i przemieszczała się taksówkami. Był to dość kosztowny kaprys, ale wolała oszczędzić na ubraniach czy jedzeniu.

Zawsze światło dnia witała z radością i niezmiennie wieczorny mrok napełniał ją lękiem. Przyzwyczaiła się zasypiać przy zapalonej nocnej lampce. Spała płytkim snem. Budziła się przy najlżejszym szmerze. Zdarzały się noce, kiedy nie mogła doliczyć się tych przebudzeń.

Była pewna, że noce Bramptona Soamesa nie mogły przypominać jej nocy. Nie wątpiła, że Soames zapada w sen niczym kamień w wodę, budzi się zaś świeży i wypoczęty. Niewiele o nim wiedziała. Właściwie tylko to, że zgodził się opracować i wdrożyć do produkcji specjalistyczne programy komputerowe przeznaczone dla osób dotkniętych kalectwem. Ambitne i chwalebne zamierzenie, ale czy dojdzie do skutku? Cóż, jeśli nawet nie, to i tak firma Bramptona skorzysta na rozgłosie, jakim będzie się cieszyło samo to eksperymentalne przedsięwzięcie.

Rzecz dziwna, ale niemal milczące spotkanie z tym człowiekiem całkowicie wyprowadziło ją z równowagi. Przyczyna jej fatalnego samopoczucia tkwiła nie tyle w tym, co reprezentował sobą Soames, ile w niczym niestonowanej jego reakcji na jej osobę. Tak jakby ujrzawszy ją, utracił kontrolę nad sobą, akceptując w pełni ów stan odurzenia i oszołomienia, w jakim się znalazł.

I kto go tak oszołomił? Ona? To, oczywiście, wydawało się mało prawdopodobne. Musiała już na samym początku popełnić błąd w interpretacji. Mężczyzna w jego wieku i z jego doświadczeniem...

.Jeszcze nie tracę nadziei”, tak powiedział.

Trudno, i tak nie miał najmniejszych szans. Będzie więc musiał stracić tę nadzieję, pomyślała, po czym zaczęła szykować się do wyjścia.

Kiedy tylko Jay znalazł się w apartamencie na dwunastym piętrze nowojorskiego hotelu, natychmiast zadzwonił do swojej sekretarki w Londynie z zapytaniem, czy nie ma dla niego jakichś pilnych i ważnych wiadomości. Nie miała. Poprosił więc, żeby połączyła go z ojcem i po chwili otrzymał odpowiedź, że pana Soamesa nie ma ani w biurze, ani w domu. Odłożył z trzaskiem słuchawkę.

Podszedł do okna i przez chwilę patrzył na jedyną w swoim rodzaju panoramę Manhattanu. Przyleciał do Nowego Jorku concordem, przeznaczając czas podróży na ostateczny przegląd strategii, jaką zastosuje w negocjacjach z Japończykami. Przede wszystkim będzie musiał grać na zwłokę. Bez zgody ojca nie mógł przecież podpisać żadnej umowy. Nie mógł nawet złożyć podpisu pod zwykłą deklaracją intencji. Łudził się więc, że może tym razem przekona ojca w rozmowie telefonicznej, ale Bram okazał się nieuchwytny.

Przeklął pod nosem i nerwowo wystukał palcami kilka taktów na szybie. Istnieje jeszcze możliwość okłamania Japończyków, czyli poinformowania ich o zgodzie właściciela w sytuacji, gdy tę zgodę trzeba będzie dopiero na nim wymusić. Ale nie. Łączyło się to ze stanowczo zbyt dużym ryzykiem.

Nie uprzedził ojca, że zamierza spędzić w Ameryce pełne dwa tygodnie. Miał tu przyjaciół z Harvardu, z którymi chciał się spotkać. Wielu z nich zajmowało obecnie wysokie i wpływowe stanowiska. Warto było zabiegać o ich wsparcie, gdyż mogłoby to dać mu możliwość przeciwstawienia się ojcu, który torpedował wszystkie jego co śmielsze pomysły.

Ani myślał bowiem rezygnować z projektu przejścia na masową i standardową produkcję. Prędzej czy później zmusi wreszcie ojca do ustępstw, choćby nawet miał w tym celu odwołać się do intryg i manipulacji. Ten pobyt w Nowym Jorku mógł się okazać pod tym względem bardzo owocny.

Podszedł do łóżka i wyjął z leżącego na nim neseseru kasetę z taśmą wideo. Uśmiechnął się zjadliwie. Była to całkiem wyjątkowa taśma. Oczywiście nie z uwagi na swoją jakość, tylko treść nagrania.

Kiedy widzieli się po raz ostatni, ojciec przypomniał mu o urodzinach Plum. No więc miał dla niej prezent i spodziewał się, że sprawi on Plum swego rodzaju perwersyjną przyjemność. Wątpił tylko, czy dziewczę doceni oryginalność pomysłu.

Schował na powrót taśmę do torby i po kwadransie siedział już w taksówce, która wiozła go pod pewien adres w Soho. Spojrzał na zegarek. Był umówiony na obiad ze swoją eks-dziewczyną i miał nadzieję, że to wcześniejsze spotkanie w dzielnicy burdeli i lokalików striptizowych nie zajmie mu dużo czasu. Za kilkanaście minut miał zadzwonić do pewnego mieszkania, strychu przerobionego na komfortowy lokal, gdzie swego czasu zbierali się nowojorscy artyści. Właścicielka lokalu też była artystką, choć dość szczególnego rodzaju. Jay natrafił na nią przez przyjaciółkę przyjaciółki, która akurat dobrze zorientowana była w charakterze jej usług.

Kazał zatrzymać się taksówkarzowi u wylotu uliczki i kilkadziesiąt dzielących go od budynku metrów przebył piechotą. Przystanął przed drzwiami, na których wisiała tabliczka informująca, że wewnątrz mieści się studio filmowe „Afrodyta”. Tabliczka była dyskretna i nie rzucała się w oczy.

Co to było za studio i kim była jego właścicielka? Przede wszystkim była klasą sama dla siebie. Zaspokajała popyt, który sama stworzyła. Nie miała nic wspólnego z produkcją filmową typu hollywoodzkiego, ale też odżegnywała się od zwykłej pornografii. Przynajmniej od takiego zapewnienia Bonnie Howlett rozpoczynała rozmowę z każdą ze swoich licznych, coraz liczniejszych klientek.

Klientki jej pewne były przynajmniej dwóch rzeczy. Po pierwsze wiedziały, że dostaną dokładnie to, po co zwróciły się do Bonnie, po drugie zaś mogły polegać na jej absolutnej dyskrecji. Inkasując od nich pieniądze, Bonnie za każdym razem podkreślała, że ewentualny jednorazowy szantaż przyniósłby jej dużo mniejsze dochody od stałego prowadzenia interesu wedle uczciwych i czytelnych zasad.

I Bonnie cieszyła się pełnym zaufaniem u licznej klienteli. Zasługiwała na nie, gdyż mimo że prowadziła swój interes od lat, ani razu nie zdarzyło się jej złamać słowa. Nikt też prócz niej i zainteresowanej osoby nie widział finalnego produktu, który zresztą nie posiadał kopii. Co z taśmą następnie robiła klientka, za to już Bonnie nie mogła brać odpowiedzialności.

Wśród kobiet, które nawiązywały z nią kontakt, zdarzały się takie, które wolałyby raczej śmierć niż pokazanie taśmy komuś drugiemu, jak też i takie, które otwarcie przyznawały, że planują niespodziankę dla chłopca, męża lub kochanka.

Bonnie już dawno przestała się dziwić różnorodności ludzkich pomysłów i potrzeb. Czasem czuła smutek lub litość, ale zawsze skrywała je pod maską pogodnej życzliwości. Prowadziła interes i jej zadaniem było wywiązywanie się z zamówień. Na uczucia, nastroje czy wątpliwości nie było tu miejsca.

Bonnie przyjęła Jaya w pokoju przypominającym bardziej salon niż gabinet. Kiedy usiadł, obrzuciła go badawczym spojrzeniem. Rzadko w tym miejscu spotykała się z mężczyznami i gdyby nie to, iż zapewnił ją, że chodzi tylko o drobną poprawkę pewnego nagrania, kazałaby mu szukać szczęścia gdzie indziej. Jej praca polegała na dostarczaniu kobietom urealnionych obrazów tego, co widziały one dotąd jedynie w erotycznych fantazjach. Mężczyznami się nie zajmowała.

Owszem, pojawiali się mężczyźni, tyle że w całkiem innej roli. Byli to z reguły chwilowo bezrobotni młodzi aktorzy, którzy godzili się na taką pracę w zamian za gwarancję zachowania wszystkiego w głębokiej tajemnicy. Kontakty z pornografią, o ile rzecz przedostałaby się do wiadomości publicznej, przekreśliłyby zaraz na początku dalszą karierę aktorską tych młodych ludzi. Bonnie jednak właśnie potrafiła dochować sekretu, poza tym dobrze płaciła. Lub raczej dobrze płaciły jej klientki. Któraś z nich życzyła sobie dwóch partnerów. Nie ma sprawy, Bonnie równie dobrze mogła dostarczyć dziesięciu.

Zdarzały się i bardziej wyrafinowane żądania. Na przykład zgwałcenie w powozie przez rozbójnika, przy czym gwałcona i gwałciciel musieli być ubrani w osiemnastowieczne stroje, konie zaś musiały ponosić. Takim kaprysom Bonnie również mogła sprostać.

A teraz siedziała naprzeciwko Jaya i próbowała wyrobić sobie zdanie o tym szczególnym kliencie. Wiedziała już, że taśma, którą jej wręczył, nie zawiera ani kawałka jego ciała. Wyglądał na zbyt ostrożnego i zbyt podejrzliwego, by bezpośrednio angażować się w coś, co mogłoby być użyte przeciwko jego osobie.

– I co mam zrobić z tą taśmą? – zapytała.

– Podrasować ją – padła nieprecyzyjna, choć zrozumiała odpowiedź w najczystszej angielszczyźnie.

– Podrasować – powtórzyła, jakby usiłowała sobie przypomnieć wszystkie znaczenia tego słowa. – Najpierw będę musiała ją obejrzeć.

– Jak długo to potrwa? – Spojrzał na zegarek.

Pomyślała, że jest bardzo arogancki i bardzo pewny siebie, może nawet za bardzo.

– Dwa do trzech tygodni. Raczej trzy niż dwa, gdyż mam ostatnio dużo pracy.

Obrzucił ją przenikliwym spojrzeniem.

– Wykluczone. Za dwa tygodnie wyjeżdżam z Nowego Jorku. To prezent urodzinowy. Bliska przyjaciółka mojego ojca... Więc kiedy sprecyzuje pani termin?

– Zobaczę, co da się zrobić. Proszę zadzwonić do mnie za trzy dni, wtedy otrzyma pan wiążącą odpowiedź.

Nie był zachwycony. Ale też nie miał możliwości wyboru. Musiał zaakceptować jej warunki.

Jay umówił się z Nadią na obiad jeszcze przed odlotem z Londynu i teraz żałował tej pochopnej decyzji. Poznali się na uniwersytecie, a stali się kochankami w rezultacie jego długich i żmudnych zabiegów, gdyż Nadia zaliczała się do najbardziej obleganych dziewczyn w campusie. Ich romans skończył się z chwilą, gdy Nadia mu oświadczyła, że w łóżku, owszem, jest bardzo dobry, ale poza tym kiepski z niego kochanek.

Odrzucony, Jay nie wpadł bynajmniej w rozpacz czy przygnębienie. Przenikliwa inteligencja Nadii oraz jej zdrowa kobieca intuicja tworzyły mieszankę, która zaczynała go już męczyć i irytować. Nadia zadawała zbyt wiele pytań i wyciągała zbyt wiele wniosków. Zajmowała teraz kluczowe stanowisko w jednej z potężniejszych nowojorskich firm doradczych i Jay jeszcze przed ostatnią rozmową z ojcem pomyślał sobie, że może mu się przydać w negocjacjach z Japończykami. Teraz jednak sprawa ta znajdowała się w martwym punkcie, a wizyta u Bonnie Howlett też nie poprawiła mu humoru.

Ta Howlett kpiła sobie z niego w żywe oczy, mówiąc mu o tych dwóch czy trzech tygodniach. Poza tym nie był jeszcze do końca pewien, czy wręczy Plum ten „prezent” publicznie, czy też na osobności. Ten drugi wariant wydawał się rozsądniejszy, choć publiczna emisja sprawiłaby mu dużo więcej satysfakcji. Plum zasługiwała na dotkliwą karę, skoro była tak głupia, żeby, po pierwsze, robić te rzeczy, a nadto zostawiać dowód koronny ich praktykowania w miejscu, gdzie był w zasięgu ręki dosłownie każdego.

Jay niezmiennie wpadał w szewską pasję, gdy ojciec próbował bronić i tłumaczyć Plum. Łatwo było odgadnąć, skąd wzięły się u ojca te zapędy adwokackie. Oto pozwolił bowiem tej panieneczce zakochać się w nim, a nadto uważać go za najseksowniejszego faceta pod słońcem.

– Pięknie, że tak o mnie myślisz, maleńka, lecz jestem dla ciebie stanowczo za stary – odparł Bram na jej kochliwe pomruki.

Jay znał tę odpowiedź, gdyż Plum, chlipiąc i krzycząc, że Bram złamał jej serce (jakby ona w ogóle miała serce!) wszystko mu powtórzyła.

Jednak owo krwawiące i złamane serce nie przeszkadzało Plum oddawać się rozmaitym uciechom na skalę godną adeptki markiza de Sade'a. Lecz co drażniło Jaya najbardziej, to jej wygląd – wygląd niewinnego dziewczątka, wiosennego kwiatuszka, którego nie zapyliła jeszcze żadna pszczółka.

Ale teraz Plum była daleko, a Nadia stosunkowo blisko. Musiał wreszcie podjąć decyzję, czy idzie na to spotkanie z nią, czy też przekłada obiad na kiedy indziej. Znajdował się w kiepskim nastroju, a Nadia była dobrym psychologiem. Pewnie z miejsca zarzuci go tymi swoimi pytankami. Rozejrzał się, a zobaczywszy budkę telefoniczną, ku niej skierował kroki.

ROZDZIAŁ TRZECI

Tymczasem w Londynie Bram szykował się do wyjścia z domu. Mogłoby się wydawać, że wybiera się tego wieczoru na spotkanie z dawną lub nową kochanką, tak elegancko był ubrany, faktycznie szedł tylko na przyjęcie do Ministerstwa Spraw Zagranicznych.

Znał mniej więcej listę zaproszonych gości i wiedział, że odnajdzie wśród nich wielu swoich dobrych znajomych. Rok temu powstał pomysł wpisania jego nazwiska na listę kandydatów do tytułu szlacheckiego, jego reakcja jednak była stanowcza i jednoznaczna – nie zasłużył sobie na ten zaszczyt. Fortuna, jaką zgromadził, nie mogła być dostatecznym powodem i wytłumaczeniem takiego wywyższenia. Owszem, doszedł do pieniędzy uczciwie i ciężką pracą, lecz ostatecznie, jakkolwiek na to patrzeć, było to tylko pomnażanie własnego dobra.

– Łożysz na cele publiczne sumy większe niż którykolwiek z biznesmenów – przypomniał mu Jay. – Założę się, że innych nominowanych bynajmniej nie dręczy sumienie.

– Zgoda, odprowadzam na dobroczynność drobną cząstkę moich dochodów, ale to wszystko. Tymczasem o zasłudze można mówić jedynie wtedy, gdy człowiek całkowicie angażuje się w jakieś działania. Ja nic takiego nie robiłem i nie robię.

Światowe ambicje nigdy nie odgrywały w życiu Brama poważniejszej roli. Nie przeceniał siebie. Po prostu znalazł się na właściwym miejscu i we właściwym czasie, do tego z właściwym pomysłem. Jego sukces zależał od szczęścia i trafu, nigdy jednak nie uderzył mu do głowy. Był obecnie władcą małego imperium, zapewniającym pracę i utrzymanie setkom ludzi, tym większa więc była jego odpowiedzialność za ich los. Obawiał się, że Jay nie zauważył dotąd tego aspektu ich wysokiej pozycji i dlatego wszystkie sprzeciwy ojca tłumaczy sobie jego złą wolą.

Zresztą on, Bram, musiał przyznać, że nie potrafił ustrzec się pewnych błędów. Na przykład najprawdopodobniej błędem było przypominanie Jayowi o zbliżających się urodzinach Plum. Był przecież tak wrogo do niej usposobiony. I tylko nasuwało się pytanie, skąd wzięła się ta jego wrogość?

Bram miał swoją teorię. Otóż Jaya i Plum łączyło pewne podobieństwo. Praprzyczyną swobodnego prowadzenia się Plum, jej rozpaczliwego pragnienia bycia kochaną przez mężczyznę, i to bynajmniej nie przez rówieśnika, tylko właśnie mężczyznę dużo od niej starszego, były przeżycia z okresu dzieciństwa. Również w dzieciństwie zrodziła się ta szczególna skłonność Jaya do kontrolowania wszystkiego i wszystkich. Kontrolować znaczyło dla niego posiadać, posiadać jako wyłączną własność.

Jay miał zbyt przenikliwy umysł, by nie dostrzec tej paraleli między sobą a Plum. Kto wie, może również paraleli pomiędzy nim, Bramem, a Heleną. Oboje kochali, a równocześnie przecież zawiedli swoje dzieci. Helena zapewne niejednokrotnie w chwilach rozpaczy zadawała sobie pytanie, jak w ogóle mogło do tego dojść. Jego też ciągle gryzło sumienie...

Tak, kiedy Jay wróci z Nowego Jorku, spróbuje spokojnie wytłumaczyć mu wszystkie przyczyny, które nie pozwoliły na przyjęcie jego projektu.

On, Bram, cenił sobie równowagę i umiar. Nigdy zresztą nie kierował się marzeniami o jakichś oszałamiających sukcesach. Najpierw po prostu chciał tylko zarobić na znośne życie. Sukces pojawił się znienacka i zaskoczył najbardziej jego samego. Wraz z sukcesem przybyło odpowiedzialności, ubyło zaś przyjemności. Rzecz, którą warto było przedstawiać i tłumaczyć innym.

Czy jednak słusznie postępował, skazując Jaya na rolę spadkobiercy, który posiwieje, zanim doczeka się spadku? Jay bez wątpienia miał ogromny talent do interesów. Pod jego kierownictwem dochody firmy zapewne w niedługim czasie podwoiłyby się lub potroiły. Ale co z ludźmi? Czy materialny i socjalny status pracowników podwyższyłby się proporcjonalnie do zysków?

Bram zadawał sobie te i inne pytania, wszystkie związane z Jayem, ale tylko do momentu, gdy wszedł do dużej sali w gmachu ministerstwa. Wówczas bowiem pomyślał o kimś innym.

Tym kimś była Taylor.

A pomyślał o niej, gdyż dostrzegł ją wśród gości sir Anthony'ego.

Rozejrzał się, by zrobić przegląd dalszych znajomych, lecz w tym samym momencie usłyszał tuż przy uchu miły kobiecy głos.

– Bram, ależ mam szczęście, że cię tu spotykam. Czy ostatnio widziałeś się z Heleną?

Olivia Carstairs i Helena były szkolnymi koleżankami. Podtrzymywały dawną przyjaźń i to właśnie przez Helenę Bram poznał Olivię.

– Otrzymaliśmy zaproszenie na osiemnastkę Plum, ale tak się fatalnie składa, że Gerald będzie musiał w przeddzień wyjechać do Rosji. Martwi mnie to, co dzieje się z Plum, i szczerze współczuję Helenie. Te dojrzewające dziewczęta to prawdziwe utrapienie. – W głosie Olivii przebijała pewność siebie matki czterech chłopców. – Zawsze pojawia się ten sam problem – ciągnęła. – Kiedy dziewczyna ochłonie i dojdzie ze sobą do ładu, dotrze do niej, że zepsuła sobie reputację i na naprawienie jej jest już za późno. Pamiętam, kiedy byłam... – Przerwała, uśmiechając się przepraszająco. – No widzisz? Ja tu gadu, gadu, a tam Gerald ma minę, jakby znalazł się w poważnych tarapatach. Szkoda, że na tego rodzaju przyjęciach nie można nagadać się do woli. Przekaż Helenie moje naj-naj-naj...

– Przekażę – przyrzekł jej Bram.

Uwagi Olivii na temat Plum, obojętnie, czy dyktowała je złośliwość, czy też szczera troska, popsuły mu humor. W innych okolicznościach już dawno porozmawiałby z dziewczyną i starał się ją przekonać, że w seksie, nieokiełznanym i dzikim, nie znajdzie bynajmniej poczucia bezpieczeństwa. Ale teraz, kiedy wiedział, iż Plum wmówiła sobie, że go kocha, sprawy cokolwiek się skomplikowały.

Pewnej nocy, dwa lata temu, kiedy Plum miała zaledwie szesnaście lat, wszedł do sypialni i zastał ją w swoim łóżku. Chciała mu sprawić prezent na jego czterdzieste urodziny. Taka właśnie była Plum.

Stanowiła zgubne połączenie wybujałej erotyki i młodego ciała. Patrząc na jej dziecinną wciąż twarz, Bram czuł zarazem rozpacz i niesmak. Jak miał jej wytłumaczyć, że miłość z nią niewiele by się różniła od pedofilii? Już sama myśl o tego rodzaju praktykach napełniała go odrazą. Jej chude i długie nogi źrebaka, jej twarde i małe piersi, które ukazywała mu z beztroskim bezwstydem, były nogami i piersiami dziecka, nie zaś kobiety.

W końcu tylko westchnął, rozłożył ręce i zostawiwszy ją w swoim łóżku, udał się na tę noc do hotelu. Plum nie ponowiła już prób okupowania jego sypialni, lecz za to zaczęła zasypywać go miłosnymi wyznaniami.

Rozejrzał się. Na drugim końcu sali Anthony pogrążony był w rozmowie z pewnym znanym konserwatywnym politykiem. Bram zaczął torować sobie ku nim drogę.

– Ach, Bram. – Anthony powitał go uśmiechem, po czym przedstawił swojemu rozmówcy. – Właśnie rozmawiałem z Charlesem o tobie. Wybacz, że musiałem wyjść z biura przed twoją wizytą, lecz mam nadzieję, że Taylor dostarczyła ci wszystkie potrzebne materiały.

– Tak, otrzymałem dokładnie to, na czym mi zależało – zapewnił go Bram, lecz kiedy polityk zostawił ich samych, dodał: – Z tym że...

– Jakiś problem? – zapytał Anthony, zaniepokojony wahaniem w głosie Brama.

– Rzecz w tym, że nie byłem przygotowany aż na taką ilość materiału. W rezultacie nie zdążyłem jeszcze się z nim zapoznać. Zorientowałem się tylko, że nie uda mi się wyłowić wszystkich potrzebnych danych bez pomocy osoby biegłej w statystyce i wprowadzonej w meritum sprawy.

– Nie przejmuj się, stary – powiedział Anthony. – Taylor świetnie będzie się do tego nadawała. Pracuje u nas już kawał czasu, a poza tym cały nasz system gromadzenia i segregowania danych to jej dzieło.

– No cóż, skoro uważasz, że znajdzie dla mnie wolną chwilę... Sprawia wrażenie osoby kompetentnej.

Bram rozmawiał z przyjacielem, a równocześnie zdumiewał się dwulicowością swojego zachowania. Nie podejrzewał nigdy u siebie takich talentów. Nie chodziło mu przecież o żadną pracę, tylko o bliski kontakt z tą fascynującą kobietą.

– Pewnie trafiła do ciebie wprost po ukończeniu studiów – powiedział, brnąc coraz dalej w oszustwo.

– Owszem, studiowała, ale rzuciła uczelnię bodaj na trzecim roku. Nie wiem, dlaczego. – Anthony ściągnął brwi. – To bardzo tajemnicza osoba, która nawet najbliższych przyjaciół potrafi trzymać na dystans. O ile się jednak nie mylę, w końcu uzyskała dyplom na studiach zaocznych. Ma nieprzeciętną inteligencję, jest poważna, rzeczowa, ale niepozbawiona poczucia humoru. W sumie jednak bardzo rzadko się śmieje, jakby się obawiała, że w śmiechu może odsłonić coś ze swego wnętrza... Ale wracając do sprawy, jak oceniasz szanse zrobienia tego dla nas?

– Pozwól, że na razie wstrzymam się z oceną – powiedział Bram. – Najpierw muszę uzyskać pełny wgląd w dane, a potem przemyśleć rzecz pod kątem technicznym. Ale sama idea wydaje mi się porywająca.

– Taylor utwierdzi cię w tym przekonaniu, a poza tym naprawdę może okazać się pomocna. Jutro z samego rana porozmawiam z nią na ten temat Nie wydaje mi się, żeby czyniła jakieś trudności. W zeszłym tygodniu skarżyła mi się nawet, że odkąd mamy ten nowy system komputerowej ewidencji, cierpi na nadmiar wolnego czasu.

Nadmiar wolnego czasu. On, Bram, z miłą chęcią zadysponowałby tym jej czasem.

Kiedy opuszczał gmach ministerstwa, była już pierwsza po północy. Ale wróciwszy do domu, nie poszedł do sypialni, tylko do gabinetu, który znajdował się od strony ogrodu. Nie docierał tu hałas wielkiego miasta i miało się wrażenie, jakby dom położony był nie w środku wielkiej metropolii, lecz na wsi.

Prawie... Gdyż o ile w Londynie Bram otoczony był niemal luksusem, o tyle jego wiejski domek w Cambridge zdumiewał wręcz prostotą i skromnością. Dwa miejsca, dwa style życia, dwa odrębne światy, a przecież tu i tam czuł się tą samą osobą.

Chociaż nie, ostatnio bardzo się zmienił. Zmiana ta dokonała się podczas spotkania z Taylor. Kobieta ta zaintrygowała go, wzbudziła jego erotyczną ciekawość, podrażniła zmysły. Czy pożądanie to było czymś złym? Złym nie, ale na pewno wariackim i lekkomyślnym.

Usiadł przy biurku i zaczął przeglądać dokumenty. Przy odrobinie samozaparcia mógłby samodzielnie przebrnąć przez ten gąszcz danych, ale Taylor mogła mu ująć tego trudu. Jeśli jednak odmówi współpracy, wiedziona intuicją, że tu nie o współpracę chodzi?

Gwałtownie wyprostował się w fotelu. Nagle bowiem dostrzegł, co narysowała pospiesznie jego dłoń, w której trzymał ołówek – po górnym marginesie dokumentu biegła mała szara mysz.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Z okien apartamentu Jaya widać było zapchaną samochodami Piątą Aleję, dalej zaś, po prawej, nęcący zielonością cienistych zakątków Central Park. Dni były coraz cieplejsze i wraz ze zbliżaniem się lata kobiety pozbywały się wierzchnich okryć. Nowojorskie ulice poczęły nabierać owego szczególnego klimatu, na który składa się głównie zwiewność letnich sukienek oraz powab rysujących się pod nimi bioder i piersi. Tutaj śmignęły długie opalone nogi, tam wiatr rozpłaszczył na krągłych pośladkach kwiecisty kreton czy jedwab. Mężczyznom mogło zdawać się, że świat znowu stoi przed nimi otworem.

Jay patrzył z okna na to święto odrodzenia, lecz nie odczuwał potrzeby uczestniczenia w nim. Gnębił go sprzeciw ojca, który okazał się głuchy na jego argumenty.

Jedyną pociechę czerpał z faktu, że spotkanie z Japończykami nie okazało się jego klęską i kompromitacją, jak się obawiał. Partnerzy ze zrozumieniem przyjęli stwierdzenie, że dla podjęcia ostatecznej decyzji, bądź co bądź brzemiennej w doniosłe i nieodwracalne skutki, on i jego ojciec potrzebują trochę więcej czasu. Przyjacielskiej atmosfery nie zepsuła nawet uwaga, że ów czas musi być jednak czasem ograniczonym i że o oczekiwaniu w nieskończoność nie może być mowy. Zaraz też padły nazwy kilku małych firm komputerowych, którymi strona japońska była również zainteresowana. Zabrzmiało to jak ostrzeżenie, którego nie sposób było lekceważyć.

Umówili się na ponowne spotkanie za sześć tygodni. Czy czterdzieści dwa dni wystarczą, by zmusić ojca do przyjęcia jego punktu widzenia? Łączyło się to przede wszystkim z koniecznością uświadomienia mu, jak bardzo potrzebują tej współpracy z Japończykami.