Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poszerzone wydanie (600 stron!) rozmów na temat kosmosu, ludzkiej cywilizacji oraz duszy mieszkańca ziemskiego globu naszej ery. Pasjonująca opowieść o życiowej i artystycznej drodze Stanisława Lema, o jego miejscu w polskiej i światowej literaturze. Biblia dla wielbicieli twórczości autora "Solaris".
Spis treści
O starych i nowych rozmowach ze Stanisławem Lemem
Czas nieutracony
W pajęczej sieci
Golem
Rozczarowania filmowe
Gusta i dyzgusta
Księga skarg i wniosków
W cywilizacyjnej jamie
Wyjaśniać świat
Pasja filozofowania
DWADZIEŚCIA LAT PÓŹNIEJ
Lube czasy
Wizja lokalna
Summa, czyli panta rhei
Nota wydawnicza
Indeks nazwisk
Przypisy
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 768
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Stanisław Lem
Stanisław Bereś
"Tako rzecze Lem"
© Copyright by Tomasz Lem, 2016
© Copyright by Stanisław Bereś, 2013
projekt okładki: Anna Maria Suchodolska
korekta: Tomasz Lem
© Copyright for this edition: Pro Auctore Wojciech Zemek
www.lem.pl
ISBN 978-83-63471-35-4
Kraków
2019
wydanie drugie poprawione
Wszelkie prawa zastrzeżone
O starych i nowych rozmowach ze Stanisławem Lemem
Czas nieutracony
W pajęczej sieci
Golem
Rozczarowania filmowe
Gusta i dyzgusta
Księga skarg i wniosków
W cywilizacyjnej jamie
Wyjaśniać świat
Pasja filozofowania
Lube czasy
Wizja lokalna
Summa, czyli panta rhei
Nota wydawnicza
Indeks nazwisk
Przypisy
Pierwszą serię rozmów ze Stanisławem Lemem przeprowadziłem pomiędzy listopadem 1981 roku a sierpniem roku 1982, a zatem w czasie szczególnym, gdy konflikt pomiędzy komunistyczną władzą a Solidarnością został rozgrzany do czerwoności, a wkrótce potem skończył się stanem wojennym. Zarówno oczekiwanie najpierw na nieuchronną interwencję zbrojną (czego pisarz był absolutnie pewien), jak i obserwowanie później deptania wolnościowych aspiracji społeczeństwa oraz spychania kraju w moralne i ekonomiczne bagno, były dla obu rozmówców okresem wyjątkowo przykrym. Dla Lema szczególnie, bo wytrącało go to z normalnego rytmu pracy. Być może — paradoksalnie — właśnie dlatego powstały te rozmowy. Zapewne nie był to jedyny powód, ale na pewno pisarz — poruszony do żywego zachodzącymi wypadkami — właśnie w tych spotkaniach odnajdywał ucieczkę i możliwość zdystansowania się wobec agresywnej rzeczywistości.
Wkrótce potem zresztą, nie mogąc znieść sytuacji w Polsce, Stanisław Lem wyjechał za granicę na kilka długich lat, by powrócić dopiero po upadku komunizmu. Rozmowy ukazały się w 1987 roku w Wydawnictwie Literackim, ale ich wydanie poprzedziła wcześniejsza o rok edycja niemiecka pt. Lem über Lem. Gespräche, opublikowana w Insel-Suhrkamp Verlag. Na skutek ingerencji cenzorskich — jak poinformował mnie pisarz — wydanie polskie zostało okrojone o rozdział Czarna bezwyjściowość sytuacji oraz okaleczone serią drobniejszych cięć, we fragmentach dotyczących oceny ówczesnych wypadków w kraju. Z perspektywy lat należy dopowiedzieć, że prawdopodobnie nie miały one charakteru formalnego zapisu i rozegrały się w ramach negocjacji redakcyjnych, bo nigdy nie widziałem żadnego dokumentu potwierdzającego interwencję GUKPPiW ani pisarz nie powoływał się na konkretne pismo.
W drugiej edycji z roku 2002 książka wróciła do oryginalnego tytułu Tako rzecze… Lem, zmienionego w pierwszym wydaniu – z powodów dla obu autorów nieznanych i zagadkowych – na Rozmowy ze Stanisławem Lemem (aluzja do Tako rzecze Zaratustra Fryderyka Nietzschego nie mogła wszak niepokoić cenzora, z kolei „autor” wielokropka nigdy się nie ujawnił), dodano też trzy nowe rozdziały (Lube czasy, Wizja lokalna i Summa, czyli panta rhei), zwiększając jej objętość o jedną trzecią (ok. 180 stron). Powstały one w wyniku kolejnej serii rozmów nagranych we wrześniu i grudniu 2001 roku, ponieważ doszliśmy wraz ze Stanisławem Lemem do wniosku, że czas dzielący oba wydania domaga się aktualizacji — ze względu na inną już sytuację polityczną w kraju i na świecie, dynamiczny postęp na polu nauki oraz głębokie przemiany cywilizacyjne, które dokonały się w ciągu tych dwudziestu lat. Z kolei rozdział pt. Czas nieutracony został uzupełniony o partie skreślone w wyniku cenzorskich nacisków (głównie reminiscencje lwowskie z okresu „sowieckiego”), przywrócono także wspomniany wcześniej rozdział pt. Czarna bezwyjściowość sytuacji, zawierający przemyślenia pisarza na temat sytuacji Polski w dobie stanu wojennego. W obecnym wydaniu zostaje on pominięty ze względu na swą polityczną doraźność (reakcja pisarza na stan wojenny).
Przygotowując w 2002 roku to pełne wydanie Tako rzecze Lem, napisałem, że budzi respekt, a czasem nawet zaskakuje, ponieważ jego partie sprzed dwudziestu lat na ogół zachowały aktualność, a co więcej zyskały dopełnienie i komentarz w nowych rozdziałach, przynoszących spojrzenie Lema na zjawiska końca XX i początków XXI wieku. Pisarz dokonał w nich ponownej „wizji lokalnej”, analizując najważniejsze kwestie cywilizacyjne, naukowe, polityczne, kulturalne i obyczajowe swoich czasów. Z równą werwą intelektualną jak w czasach stanu wojennego komentował własne sądy sprzed dwudziestu lat, zastanawiał się nad konsekwencjami ówczesnych wydarzeń, formułował nowe koncepcje i hipotezy, a zarazem — nie mniej surowo niż dawniej — „wymierzał sprawiedliwość widzialnemu światu”. Jeśli coś się zmieniło, to może sposób i intensywność ekspresji rozczarowania do świata. O ile wcześniej miała ona charakter półżartobliwych uwag lub przestróg, to w nowych partiach przechyliła się w utyskiwanie, by nie rzec malkontenctwo, obracając się nawet przeciwko dawnym świętościom (np. postępowi technicznemu, głównie komputeryzacji i informatyce). Ponieważ jednak pisarz do perfekcji opanował poetykę wisielczego humoru, nawet te fragmenty rodzą nasz uśmiech.
Wbrew pozorom, kompozycja tomu – poza trzema ostatnimi rozdziałami – nie odpowiada rzeczywistemu porządkowi rozmów, a raczej głośnych medytacji tego wybitnego pisarza o aspircjach filozofa, który – jak sam mówił – „pozjadał wszystkie rozumy”, autora wielu niezapomnianych książek, które stały się elementarzem kilku pokoleń Polaków. Materiał zgromadzony w tym wydaniu stanowi mniej więcej dwie trzecie tekstu uzyskanego w wyniku przeniesienia rozmów na papier. Jeden rozdział, znacznie lżejszy gatunkowo i nie pasujący do kompozycji książki, a także spore partie dyskursywne, zawierające powtórzenia, addenda, niezliczone dygresje oraz okazjonalne wątki, pozostały w szufladzie. Nawet w obecnym, poszerzonym znacznie wydaniu nie ma dla nich miejsca.
Stanisław Lem był rozmówcą tyleż urzekającym, co kłopotliwym. Jego niewiarygodnie rozległy horyzont wiedzy, pozwalający mu penetrować najbardziej wysunięte przyczółki współczesnej nauki, a częstokroć nawet przekraczać jej aktualne rozpoznania, pomnożony przez temperament gawędziarza i polemisty, ustawiał go z miejsca w pozycji mędrca i preceptora, co znacznie utrudniało rozmowę, bo jak okiełznać filozofa-wieszcza, który na dodatek bywa od czasu do czasu Swawolnym Dyziem. Autor Summy technologiae łamał więc a priori uzgodnione osie tematyczne i problemowe, prowadząc często — równolegle do porządku rozmowy narzucanego przez kolejne pytania — dialog z samym sobą, a zarazem z najnowszymi teoriami i koncepcjami, które zrodziła przyrodoznawcza i antropologiczna refleksja naszej doby. Aby podjąć prawdziwie partnerską i kompetentną dyskusję naukową z Lemem, potrzebny byłby poziom wiedzy, jaką dysponuje wyłącznie zespół ekspertów kilkunastu dyscyplin, zwłaszcza nauk ścisłych. Taką wiedzę zaś posiadała w Polsce tylko jedna osoba — właśnie bohater tej książki. Dlatego zapewne tak często sam sobie stawiał — niejako ponad moją głową — pytania, rozstrzygał wątpliwości i poszukiwał satysfakcjonujących go rozstrzygnięć. Choć czytając trzy ostatnie rozdziały, powstałe — jak wspomniałem — dwadzieścia lat po pierwszych rozmowach, zauważymy, że relacje pomiędzy rozmówcami stały się mniej formalne, ulegając pewnej familiaryzacji. Dlatego więcej w tej partii zderzeń poglądów i sporów, a przy tym poufałości, co widać we wzajemnym podszczypywaniu się i żartach. Mówiąc prosto, relacja mistrz–uczeń została tutaj zastąpiona jakąś nową jakością komunikacyjną, dla której nie mam adekwatnej nazwy, ale koń jaki jest każdy widzi.
Układ tej książki jest efektem przekomponowania i uporządkowania magmowatej materii prowadzonych przez nas rozmów — pełnych dygresji, skojarzeń i swobodnych dywagacji. Lecz żaden porządkujący zabieg nie zatrze specyfiki efektownego i żywego stylu Lemowej gawędy — tryskającej fajerwerkami anegdot, żartów oraz paradoksów, ale przecież podejmującej konfrontację z najtrudniejszymi pytaniami naszej doby; pełnej swady, brawury i przeskoków myślowych, ale zawsze pozostającej w obrębie procedur naukowego myślenia o świecie.
Tako rzecze Lem jest pasjonującą i barwną opowieścią o życiowych losach i artystycznej drodze Stanisława Lema, o jego miejscu w polskiej i światowej literaturze; przynosi rozważania na temat sytuacji nauki i kultury na przełomie XX i XXI wieku oraz miejsca człowieka w tworzonej przez niego cywilizacji; roztrząsa podstawowe kwestie polityczne, społeczne i moralne, jakie stawia przed nami obecny — wrzący jak lawa — świat; pragnie zgłębić tajemnice kosmosu i prawa, jakie nim rządzą; rozważa możliwości i ograniczenia poznawcze istoty ludzkiej; formułuje filozoficzną diagnozę aktualnego dorobku myślowego i kulturowego ludzkości.
W jakim stopniu problemy podjęte na tych kartach przez zdumiewającego nas rozległością erudycji i intelektualną żywotnością pisarza-filozofa pozwalają nam dotrzeć do źródeł wiedzy na temat kosmosu, ludzkiej cywilizacji oraz duszy mieszkańca ziemskiego globu w początkach nowej ery, przyjdzie rozsądzić samemu czytelnikowi. Warto jednak — czytając tę książkę — pamiętać, że jest ona nie tylko próbą bilansu myślowej drogi pisarza, ale również uzupełnieniem i autokomentarzem do jego rozważań, które przez 60 lat — na przemian w groteskowej, realistycznej, fantastycznej, eseistycznej oraz filozoficzno-teoretycznej tonacji — podejmował w swoich kolejnych utworach. Tom Tako rzecze Lem, który właśnie oddajemy Państwu do rąk, jest więc tylko tym, czym być może — zapisem rozmów, przeprowadzonych w nadziei, że pomogą nam zrozumieć sens tej niezwykłej przygody, jaką jest egzystencja każdego z nas, ludzi, i innych mieszkańców ziemskiego globu, a także dzieje całego wszechświata, który wynurzył się z nicości i zmierza nie wiadomo dokąd. Stanisław Lem odpowiada tutaj tylko na te pytania, na które odpowiedzieć mógł, chciał i zdążył, gdyż inaczej — jak powiedział z rezygnacją w trakcie jednego ze spotkań, zanurzony w półmroku i obłokach tytoniowego dymu, pomiędzy włączonym magnetofonem kasetowym Grundig, regałami ciężkimi od książek i zmęczonym rozmówcą — „musielibyśmy tak rozmawiać do końca świata”. Wiele jest bowiem jeszcze pytań i odpowiedzi, z którymi byłby w stanie i chciał się zmierzyć, ale czas Mędrca — w przeciwieństwie do czasu wszechświata — nie jest nieskończony. Dziś wiemy o tym znacznie boleśniej niż wtedy, kiedy te rozmowy powstały.
Stanisław Bereś
Wrocław, 9 sierpnia 2012
Stanisław Bereś: — Porozmawiajmy najpierw o pana życiu, którego wczesne epizody zostały utrwalone w „Wysokim Zamku”. Późniejsze ukryte są być może w losach Karola Wilka z „Czasu nieutraconego” lub Stefana Trzynieckiego ze „Szpitala Przemienienia”. Możliwe też, że coś z pana osobowości lub temperamentu przeniknęło do pilota Pirxa bądź Trurla. Tego jednak nikt oprócz pana nie jest w stanie poskładać w całość. Zechce pan cofnąć się wraz ze mną w przeszłość?
Stanisław Lem: — Dobrze, spróbujmy, choć muszę się przyznać, że okres, w którym pisałem Wysoki Zamek, był czasem po temu najwłaściwszym, gdyż dzisiaj wielu szczegółów nie potrafię już odtworzyć i ewakuować z pamięci. Przede wszystkim muszę tu jednak oświadczyć, że nie jest to żadna powieść, co niejednokrotnie twierdziła krytyka. Tam nie ma ani jednego elementu fikcyjnego, a jeśli można mówić o jakimś kłamstwie, to chyba tylko w tym sensie, w jakim sztukę pojmować możemy jako „piękne kłamstwo”. I na przykład cała ta historia z „państwem legitymacyjnym”, która wydawała się krytykom zmyśleniem, od początku do końca jest autentyczna, z tym jednym może zastrzeżeniem, że jej kulisy metafizyczne zostały dobudowane już przez dojrzałego Lema.
— Przyznam się, że oprócz tego „legitymacyjnego” epizodu, w znacznym stopniu wykreowana wydała mi się postać tego samotniczego i stroniącego od świata dziecka.
— Bez wątpienia opisałem w tej książce wszystko możliwie wiernie, co najwyżej nie miałem jeszcze wtedy świadomości, że byłem w istocie dzieckiem samotnym, że gustowałem w tej swojej samotności, że nie potrzebowałem zanadto kolegów, i że przedkładałem swoje ówczesne dziwaczne rozmyślania nad towarzystwo bliźnich. Widocznie byłem naturą od początku dosyć samotniczą. A że dziecko nie ma możliwości dokonania takiej samooceny, więc dziś dopiero widzę, że nie było to całkiem zwyczajne dzieciństwo.
— Brak dziecięcych i młodzieńczych przyjaźni na ogół rekompensuje silny związek z ojcem lub matką.
— Jeśli chodzi o moje stosunki z ojcem i matką, wolałbym ograniczyć się do tego, co napisałem w Wysokim Zamku.
— Jak pan woli, chociaż przyznam, że intryguje mnie pana matka. Rolę ojca w kształtowaniu się pańskiej osobowości łatwo można odtworzyć z tej książki, o matce natomiast nie wiemy prawie nic. Tu pod spodem czai się stereotyp: ojciec jako pierwiastek intelektualny, matka zaś jako moralny…
— Rozumiem, ale tutaj do żadnych archetypów się pan nie dokopie. Matka pochodziła z bardzo ubogiej rodziny z Przemyśla, więc małżeństwo mojego ojca wśród jego krewnych uchodziło za wręcz morganatyczne. Nieraz niestety dawali mojej matce w różny sposób do zrozumienia, że w tym fakcie jest coś niewłaściwego.
Cóż, nie miała ona właściwie żadnego fachu i była po prostu gospodynią domową. Nasze stosunki były nader poprawne, niemniej zawsze lgnąłem bardziej do ojca i pewnie dlatego wywarł silniejszy wpływ na moją osobowość, co widać zresztą po moich zainteresowaniach. Matka oczywiście zawsze była w domu, cerowała skarpetki i zajmowała się mną, ale nigdy nie stała się moim powiernikiem. Tę rolę pełnił ojciec. I chociaż był bardzo zajęty, wysoko sobie ceniłem te małe kąski czasu, które wyrywał dla mnie kosztem swojej pracy.
— W „Wysokim Zamku” występuje jeszcze postać wuja. Miał pan z nim dość bliski kontakt.
— To był brat matki, który podobnie jak mój ojciec był lekarzem laryngologiem. Ojciec zajął się nim w latach, kiedy studiował, więc nasze stosunki były dość koleżeńskie. Dziś często zdarza się, że do wuja mówi się po imieniu, ale wtedy zasady były zdecydowanie inne. Zwracanie się do wuja per Gienek zdawało się czymś niezwykłym. Miał szeroki gest i podczas kiedy moja matka uważała, że pięćdziesiąt groszy na tydzień to jest przesadnie duża gaża dla gimnazjalisty, on sądził inaczej i nieraz dawał mi pięć złotych z Piłsudskim, co sprawiało wrażenie, jakby na moją głowę spadał złoty deszcz.
— Który natychmiast zamieniał pan na chałwę?
— A oczywiście, ale kupowałem również druciki do eksperymentów, jakieś motorki, maszyny Wimshursta, urządzenia elektrostatyczne, induktory, rurki próżniowe itp. To wszystko w Wysokim Zamku nie zostało przesadzone nawet o włos. Kiedy wydaliśmy wraz z żoną dziecko na świat, próbowałem po latach — nieświadomie zresztą — kopiować samego siebie, kupując swojemu synkowi niezliczone cudeńka metalowe i elektrotechniczne, i nie mogłem zrozumieć, dlaczego interesuje się tym znacznie mniej niż ja w swoim czasie. Cóż, znane to zjawisko, że kiedy się chce kogoś szczególnie miłego ugościć, kupuje mu się przede wszystkim te rzeczy, które lubi się samemu.
— Więc ojciec, wuj, elektryczne maszynki oraz legitymacje to już wszyscy towarzysze pańskiego dzieciństwa?
— Rzeczywiście, faktem jest — co dziś konstatuję z ubolewaniem — że byłem samotniczą naturą i nie miałem ani bardzo bliskich, ani nawet bliskich przyjaciół. Zabiegałem o nich, ale i w latach chłopięcych, kiedy nietrudno o powierników, nie zawarłem żadnej przyjaźni. Tuż przed wojną — o tym chyba nie wspominałem w Wysokim Zamku — kiedy miałem jakieś siedemnaście lat, zacząłem pisać wiersze. Były bardzo niedobre, ale przywiązałem się do nich, więc kiedy w czasie okupacji zostawiłem je w „spalonym” mieszkaniu, miałem głębokie przekonanie, że kultura narodowa ponosi wielką stratę. Gdyby ci gestapowcy znali język polski i przejrzeli ten brulion z patriotycznymi wypocinami, zapewne byliby wstrząśnięci! Ogólny wniosek z tego jest taki, że dość wolno dojrzewałem i raczej późno dochodziłem rozumu.
— Lata gimnazjalne są w „Wysokim Zamku” dość szczegółowo opisane, ale na 1939 roku relacja się urywa, bo wybucha wojna, a do Lwowa wkraczają Rosjanie. Tego oczywiście nie mógł pan w latach PRL-u opisać.
— Tak się złożyło, że maturę zdałem na początku lata, a wraz z jego końcem wybuchła wojna i w bardzo krótkim czasie Polska upadła. To był dla mnie straszny moment, ciągle do niego wracam. Z góry, ulicą Sykstuską z Cytadeli, zjeżdżała polska artyleria konna, a tu nagle z bocznych ulic wjechali na koniach Sowieci (nie wiedzieć czemu, wszyscy z mongolskimi gębami). Każdy z nich miał w jednej ręce nagan, a w drugiej granat zaczepny. Kazali naszym żołnierzom rozpiąć pasy, wszelką broń rzucić na ulicę, armaty z końmi zostawić i pójść sobie. Staliśmy jak porażeni i płakaliśmy. Widzieliśmy, jak Polska upada! Dozorca, który był świadkiem Jehowy, okrywał porzucone konie derkami z jaszczów. Co się potem stało, już mi się rozpuściło w pamięci.
— Jaka była proporcja sił?
— To był cały pułk polski, który po rozwinięciu kończył się na Cytadeli.
— Ale pana słowa sugerują, jakby Sowietów było zaledwie kilkunastu.
— Bo tylu ich było w moim najbliższym polu widzenia. Ale w całym mieście na tyle dużo, że cały Lwów natychmiast się poddał.
W tej scenie jest faktycznie coś niesamowitego, ale nie uświadamiam sobie, co? Że to się odbyło bez jednego wystrzału, w milczeniu, jakby we śnie…?
Tak, dokładnie tak było. Czy te mongolskie mordy coś wołały (pewnie tak), tego nie pamiętam. Szczególne wrażenie zrobiło na mnie to, że Sowieci nie wzięli nawet naszych żołnierzy do niewoli, nic im nie zrobili, tylko kazali im sobie pójść (paszoł won). Tak skończyła się dla mnie Polska. Ten obraz, widziany sprzed bramy domu, utrwalił mi się na całe życie.
— Czy Rosjanie zabijali ludzi w mieście? Rabowali, gwałcili?
— Wtedy jeszcze nie, bo dopiero co weszli.
— Na gwałt i rabunek wystarczy parę minut.
— (stanowczo) Nie, nie, oni początkowo zachowywali się przyzwoicie, podobnie jak później Niemcy. Póki wchodziła armia regularna, wszystko odbywało się w dość cywilizowany sposób. Dopiero gdy przyszło NKWD, zaczęły się dziać rzeczy straszne: wywózki, selekcje itd. Tak samo było potem z Niemcami. Dopiero to, co przychodziło w ślad za pierwszymi oddziałami, dawało, jak to się mówi, ludziom w dupę. Oczywiście zdarzały się wyjątki takie jak komando, które zamordowało polskich profesorów Uniwersytetu Lwowskiego wraz z Boyem. Ciekawie o tym napisał profesor Steinhaus. Jego książka jest świetna, ponieważ on jest zimny w swych obserwacjach i jednakowo bezwzględnie traktuje Sowietów i Niemców.
— Pojawienie się bolszewików na ulicach Lwowa musiało być dla mieszkańców pełnym zaskoczeniem.
— Wie pan, do tego stopnia, że kiedy przyszedł do nas na kwartiru enkawudysta Smirnow, moja matka wyrzuciła go po prostu za drzwi. Kiedy ojciec o tym usłyszał po powrocie do domu, a miał jakie takie pojęcie o bolszewikach, okropnie się zdenerwował. Na szczęście komisarz okazał się poczciwym człowiekiem. Po jakimś czasie po prostu wrócił i wprowadził się do największego pokoju. Kiedy Rosjanie uciekli w 1941 roku, cały jego pokój był zasłany zeszytami, w których zapisywał wiersze. Był poetą.
— Co pewnie nie przeszkadzało mu w skutecznych aresztowaniach i organizowaniu wywózek.
— (energicznie) Ależ oczywiście! Gdy się ubierał wieczorem w swój specjalny mundur, wiedzieliśmy, że zaczyna się nowa akcja, więc wraz z kolegami biegliśmy do rodzin bieżeńców, którzy nie mieli w paszportach wpisanego Lwowa jako miejsca urodzenia. Ukrywaliśmy ich za spuszczoną blaszaną żaluzją w wypożyczalni książek „Ewers”. Robiliśmy to zresztą nie ze względów patriotycznych, ale Rosjanom na złość.
— Czy taki lokator chronił przed represjami?
— Owszem, jak długo tam mieszkaliśmy, mieliśmy bardzo dobry papier na drzwiach, że jest to mieszkanie zarekwirowane przez komendanturę. To się nazywało wówczas order, czy jakoś tak, co oznaczało, że mieszkanie jest w całości zajęte. W tym sensie Smirnow bardzo dobrze nas chronił.
— Ile we Lwowie było fal wywózek przed wejściem Niemców?
— Trudno mi powiedzieć. Było to w końcu miasto liczące około 360 tysięcy mieszkańców. Klucz był taki: najpierw brali bieżeńców, bo najłatwiej było sprawdzić, jakie mają papiery. Potem zapanował klucz klasowy, a później — ku powszechnemu zdumieniu — wywożono przedwojennych komunistów (bardzo ich Sowieci nie lubili, oj bardzo).
— Pański ojciec też wyjątkowo źle plasował się w sowieckich tabelach. Wzięty lekarz z dużego miasta to burżuj.
— Ale lekarzy nie brali, bo byli im potrzebni. Szpital został natychmiast przemianowany na poliklinikę. To było wszystko. Nie było oczywiście mowy o prywatnej praktyce.
— Nawet lewej?
— Lewa naturalnie była.
— Pan wspomniał, że ojciec miał pojęcie o bolszewikach. Co to znaczy?
— Był kiedyś rosyjskim jeńcem z austro-węgierskiej armii w Turkiestanie, więc bardzo dobrze znał rosyjski, ponieważ był pośrednikiem pomiędzy grupą niemieckojęzycznych oficerów i dowódcą obozu jenieckiego nad rzeką Syr-darią. To były bardzo liberalne czasy, więc mój ojciec miał tam psa, a nawet leczył chorych. Pies nazywał się Sralik, ponieważ robił kupy wszystkim pod łóżkami, z wyjątkiem łóżka swojego właściciela. Ojciec nauczył się tam pić kumys, czyli sfermentowane mleko kobyle. Kiedy pierwszy raz dostał je do wypicia, kazali mu najpierw zamknąć oczy. Pomyślał, że pije cienkie wino.
— Pana ojciec był oficerem, prawda?
— Oczywiście, był oberarztem. Ze względu na bohaterską postawę, Rosjanie pozwolili jego jednostce iść do niewoli przy szabli, ale zaraz potem, na pierwszej stacji za Przemyślem, wszystkie szable im zabrali. Kiedy ojciec uciekł i przedarł się bliżej naszych stron, był już maj. Jako oficer w mundurze został natychmiast rozpoznany, i prowadzono go na rozstrzelanie, ale na szczęście dostrzegł go stojący na chodniku fryzjer, znajomy ze Lwowa, który znał jakiegoś „czerwonego” komendanta, więc do niego natychmiast pobiegł i ojca wyciągnęli. Gdyby wtedy nie było go na tym chodniku, dziś bym z panem nie rozmawiał. To jest zabawne, ale ojciec doktora Krausa, który zaprosił mnie z żoną w Berlinie do Wiednia jako gości Österreichisches Institut für Literatur, też był oficerem austriackim. Pracował przy wyrębie lasów na północy Rosji. Kiedy wracali do domów, zatrzymali ich „czerwoni” i kazali im pokazać ręce. Kto miał na dłoniach nagniotki — ocalał, kto miał białe dłonie — został natychmiast zabity. Kraus miał odciski, bo pracował jako drwal. To go uratowało. Wszystko to było oczywiście sprzeczne z konwencją genewską, ale u Sowietów, jak pan widzi, zabijanie szło piorunem.
— Co się działo w mieście po wejściu Sowietów?
— Kiedy weszli do Lwowa, ojciec zaraz przytomnie zaprowadził mnie do sklepu przy placu Smolki, który był już zupełnie pusty, bo został obrabowany, ale właściciel wyciągnął jeszcze z jakiegoś zakamarka płaszcz w pepitkę. To było bardzo mądre pociągnięcie, bo potem już niczego porządnego nie można było kupić. Z tego okresu wszystko pamiętam we fragmentach. Na przykład w pokoju służbowym, w którym za polskich czasów mieszkała służąca, stał lity kaflowy piec. Paląc papierosy, wrzucaliśmy do niego niedopałki. Później, jak przyszli Niemcy, wymiatało się je i rozkruszało śmierdzący, niedopalony tytoń, żeby coś zapalić. Było wiele egzotycznych produktów tego czasu, na przykład ohydne, gilzowe papierosy „Biełomorkanał”. Nie znosiłem ich. Pewnego dnia, po zdaniu egzaminu, kupiłem sobie sowieckie cygaro… (śmiech) Myślałem, że się uduszę. Trochę mi się już plącze, z wyjątkiem dziewcząt, co było za pierwszych, a co za drugich Sowietów…
Co się wtedy jeszcze ciekawego działo? Znikła chałwa, natomiast pojawił się tzw. urjuk — maleńkie, mocno zasuszone morele. Sowieci wprowadzili swój system kartkowy. Otóż ludziom na stanowiskach rozdawali bloczki z kuponami, na których wybito ceny w procentach. Cokolwiek się wtedy kupowało, część płacono w rublach, a część w kuponach. Jeśli ktoś był na przykład lekarzem, płacił 20–25 procent mniej. Byli jednak i tacy, którzy płacili 75 procent mniej. Ojciec był wtedy ogromnie zapracowany, a mama zajmowała się domem.
W tym czasie uczyłem się do egzaminów na politechnikę (oczywiście sowiecką) w naszym dawnym pokoju służbowym, ponieważ jadalnia została zajęta — jak wspomniałem — przez enkawudystę. Uczył mnie młody człowiek o nazwisku Lubelski, którego spotkałem później po dwudziestu latach na kiermaszu książki pod Pałacem Kultury. Miał elektryzujące niebieskie oczy. Poznał mnie, choć był już znacznie starszy. Nauczył mnie dość porządnie geometrii wykreślnej Monge’a, która była niezmiernie przydatna do egzaminu. W końcu zdałem go, ale nie zostałem przyjęty, bo mój ojciec okazał się burżujem.
— Pójście na studia to był sposób na przetrwanie?
— Pewnie. Coś trzeba było robić, dlatego już od 1939 roku zostałem studentem we lwowskim Instytucie Medycznym, jednakże dostałem się tam dość okólną drogą, bo ojciec wykorzystał swoje dawne znajomości. Ponieważ przed laty był przez jakiś czas asystentem profesora Jurasza, który był jednym z twórców polskiej otolaryngologii, więc przy jego pomocy i profesora Parnasa, bardzo znanego biochemika, zostałem wkręcony na listę zdających na medycynę. Poszedłem niechętnie, ale rozumiałem, że jeżeli nie zacznę studiów, stanie się coś złego.
— A co by było, gdyby się pan tam nie dostał?
— Groził mi pobór do Armii Czerwonej. Niczego w życiu tak się nie bałem jak powiestki z Wojenkomatu. Byłem już zresztą badany, na szczęście mam dalece posunięty astygmatyzm i naprawdę się nie nadawałem do wojska. Przed samym wybuchem wojny wystrzelałem co prawda złotą odznakę strzelecką (śmiech), ale dla sowieckich komisji byłem niezdatny do służby również dlatego, ponieważ zasiadali w nich przyjaciele mojego ojca.
— Kim byli pańscy koledzy na studiach?
— Towarzystwo było dzikie. Pamiętam niejakiego Sinielnikowa, z głębi Rosji, ubranego tak, jakby wcisnął na siebie garnitur z najmłodszego brata. Jego ubiór miał zresztą rozmaite braki. Pojawiło się trochę Żydów, wyciągniętych z zabitych dechami prowincji. Była na przykład na naszym roku bardzo przystojna Żydówka o nazwisku Kaufman — złotowłosa blondynka o oczach błękitnych jak niebo. Niestety tak straszliwie żydłaczyła, że aż przykro było słuchać. Na pewno ją później Niemcy zabili. Sporo było ludzi z nor i dziur prowincjonalnych, którzy nie mieli wcześniej żadnej szansy życiowej, a teraz pchali się na studia.
Uczyłem się z Anką Pawlikowską, ale muszę powiedzieć, że te nasze dziewczyny były strasznymi kujonkami. Była też wśród nas „biała” Rosjanka, która udawała, że nią nie jest. Chodziłem z nią tu i tam. Było też u nas sporo Ukraińców. Jeden z tych łotrów pożyczył ode mnie Komizm Bystronia i do dzisiaj nie oddał. A było to cenne wydanie, bo powojenne edycje były już ocenzurowane, gdyż znajdowało się tam sporo dowcipów antyżydowskich. Był tam na przykład rzekomy fragment Konrada Wallenroda: „finwo kamen Litwakes zi kamen von nachtpromenade”. To nie jest oczywiście żaden język żydowski, on to wymyślił. Z powojennego wydania Bystronia to wszystko zniknęło. Było też dużo normalnych studentów Polaków, którzy i tak by się dostali na studia.
— A jak prezentowała się kadra profesorska?
— Była niewielka liczba wykładowców z głębi Rosji, byli Ukraińcy, ale większość stanowili Polacy. Parazytologię wykładała Rosjanka, strasznie przeciągając: fasciooola hepátiquaaa. Musieliśmy wkuwać na pamięć wszystkie łacińskie terminy, ponieważ jednak egzaminy były przeważnie po polsku, jakoś dało się wytrzymać. Tylko fizykę wykładał nam Ukrainiec Łastowećkyj, którego później zastrzeliło polskie podziemie, więc Ukraińcy w odwecie natychmiast zabili młodziutkiego polskiego profesora historii, Bolesława Jałowego. Wtedy Pańczyszyn, ideologiczny przywódca Ukraińców, ukrył się na górze w cerkwi św. Jura i tam zmarł na serce. Trzech lekarzy ukraińskich podpisało akt zgonu, żeby było jasne, że to nie jest kolejny cios odwetowy…
— Więc były też wykłady po ukraińsku?
— Były, ale ja znałem ten język, toteż nie stanowiło to dla mnie problemu. Generalnie jednak wykłady w większości wygłaszano po polsku, bo wielu wykładowców, jak profesor Markowski, nasz anatom, oświadczyło, że nie znają ani rosyjskiego, ani ukraińskiego. W tej sytuacji rosyjscy słuchacze byli raczej przegrani.
Po pierwszym roku studiów odbyły się egzaminy i zostałem zaliczony do otliczników, co oznacza, że miałem same oceny bardzo dobre. Młodszych studentów na ogół osobiście nie znałem, bo to wszystko było jakoś dziwnie rozsypane, poza tym byliśmy zorganizowani w dwa tak zwane potoki po 200 osób na każdym kursie akademickim, co oznacza, że profesorowie musieli wykładać dwa razy to samo: raz przed południem, drugi raz po południu. To był morderczy system.
— Czy z perspektywy studenta było widać postępującą sowietyzację?
— Skąd! Żadnej sowietyzacji.
— Studenci nie byli więc przez władze uczelni straszeni lub indoktrynowani?
— Powiem panu, że nawet niespecjalnie. Kiedyś po sesji egzaminacyjnej wezwano nas wczesnym letnim popołudniem na ulicę Mickiewicza do domu jakichś zamożnych osób, które bez wątpienia wywieziono. Wszystkie meble były prześliczne, białe, empirowe. Zamknięto nas w pięknej dużej sali, gdzie siedzieliśmy, kompletnie nie wiedząc, o co chodzi. Wzywano nas pojedynczo, a ci, którzy znikali, już się więcej wśród nas nie pojawiali. Kiedy przyszła moja kolej, okazało się, że dają mi szansę wstąpienia do Komsomołu. Powiedziałem, że od dawna jest to moim marzeniem, ale jestem nieprzygotowany i muszę się do tego jeszcze dobrze podkształcić. Oni na to zaczęli mi tłumaczyć, że mnie podkształcą w organizacji, ale ja się uparłem, że muszę do tego sam dojrzeć.
To było moje pierwsze spotkanie z sytuacją, gdy musiałem zrobić jakiś unik. Moim zdaniem, to zagranie było zręczne, chociaż niezaplanowane ani nieprzemyślane. Po prostu, gdy usłyszałem słowo Komsomoł, natychmiast powiedziałem, że kocham szalenie, ale wstąpić nie mogę, bo jestem niedojrzały duchowo. Wypuszczono mnie innym wyjściem i nie miało to żadnych konsekwencji. Czyli można było postąpić w ten sposób.
— Ale jakieś szkolenia z marksizmu chyba być musiały?
— Owszem, były takie szkolenia na medycynie. Prowadził je profesor Hrudnyna, co znaczy po ukraińsku mostek (ten pod żebrami). Byłem wtedy jeszcze młodzieńczo bezczelny, więc mu powiedziałem, że mogę z nim o Marksie rozmawiać, ale wyłącznie po niemiecku, bo w tym języku go czytałem. On znał tak niemiecki jak pan japoński, więc mogłem bredzić jak Piekarski na mękach. Co ja mu tam wygadywałem? Bóg jeden wie.
— A nie było we Lwowie żadnych uroczystości masowych? Na przykład święta oswobodzenia Lwowa spod polskiego jarzma?
— (posępnie) Pamiętam dobrze manifestację z okazji 1 Maja w 1940 roku. Szliśmy w pochodzie ulicą Legionów, która wtedy nazywała się już jakoś inaczej, i nie tylko boczne ulice były zamknięte szpalerami wojska, ale także wloty do tych ulic z przeciwnych stron zablokowano. Wszystkie okna były zamknięte, a miasto wymarłe jakby po ataku atomowym. Wszyscy się pochowali jak szczury, nikogo absolutnie nie było widać. Wtedy właśnie zrozumiałem, co to za system i jak działa.
— Czy miał pan świadomość ogromu represji wobec ludności polskiej?
— Niespecjalnie. Mieliśmy dalekich krewnych, ziemian na Podolu, którzy posiadali kilka tysięcy hektarów pod Nowosiółką. Część z nich uciekła, część została wywieziona. Byli nam jednak na tyle obcy, choć byli to jacyś powinowaci, że wydarzenie to nie wywarło na mnie dużego wrażenia. Żyłem w świecie rozmaitych młodzieńczych zwidzeń, a poza tym kułem do egzaminów.
Lwowa nigdy nie opuszczałem, dlatego nie miałem bladego pojęcia, co się działo na prowincji. U nas zresztą też. Potem dopiero, po wielu latach, dowiedziałem się o tym z książek. Cóż to były za okropne historie! Jakiś Żyd ukrył swego ojca pod stromą podłogą amfiteatralną, a kiedy ten ojciec tam umarł, syn pokroił trupa na kawałki. Straszne rzeczy się u nas działy, zwłaszcza za Niemców. Tam na miejscu nic wówczas jednak nie widziałem. Owszem, widziałem takie ciekawostki, jak na przykład czołgi systemu christie. Sowieci ściągnęli je zresztą z amerykańskich modeli. T-34 pojawił się znacznie później.
— Czy pan, rodzice lub ktoś ze znajomych miał kontakt z Rosjanami? Jak oni się zachowywali?
— Byliśmy bardzo silnie izolowani od politycznej bandy rosyjskiej, która przyjechała objąć stanowiska na „ziemiach przyłączonych”. Mówiono mi już po wojnie, w Moskwie, że był to najgorszy element sowiecki — same szumowiny. Nikt z szanujących się Polaków, nawet jak mógł, nie pchał się do nich. To było nie tylko nieprzyjemne, ale i niebezpieczne.
— Czyli w ogóle nie docierało do pana, że wokoło trwa intensywna eksterminacja żywiołu polskiego?
— Dochodziły wiadomości, że tego wywieźli lub tamtego wywieźli, ale potem przychodziły od nich listy, ponieważ poczta funkcjonowała. W ten sposób ludzie jakoś się pocieszali. Przez pierwszych kilka miesięcy po wejściu Sowietów było naprawdę strasznie. Kiedy jechały pociągi do Rosji, mówiło się: „skóra, manufaktura, skóra, manufaktura”. A gdy wracały, mówiono: „spiczki, machorka, spiczki, machorka”. Oprócz machorki i spiczek faktycznie niczego nie było w magazinach.
Miałem paczkę kolegów, z którymi urządzaliśmy ataki na kolejki. Ustawialiśmy się w klin w stylu Aleksandra Macedońskiego i atakowaliśmy głowę ogonka. Ale w środku, w sklepie, nie było już wówczas nic. Co najwyżej kawałek andruta sklejony gorącą masą kakaową lub junaki (najtańsze wówczas papierosy, których fabryka znajdowała się pod Lwowem). Dopiero po jakimś czasie zaczęły się pokazywać jakieś towary sowieckie. Coś więcej zaczęło mi świtać w głowie, kiedy w kinie „Marysieńka” zobaczyłem sowiecką kronikę, w której pokazywali fabrykę moskiewskiej czekolady „Krasnyj Oktiabr’”, a w niej pracownice, pakujące czekoladowe cukierki. Od razu zrozumiałem, że w tym systemie nigdy czekoladek już nie zobaczę. Natomiast z kina „Marysieńka” mam jeszcze inne, tym razem bezpartyjne wspomnienie. Kiedy występował tam Teatr Miniatur, pewną silnie rozebraną panią (miała całą talię gołą) jeden krzepki pan podniósł w górę jedną ręką, a jego dłoń zagłębiła się w jej ciele tak, jakby to było ciasto. (śmiech) Zrobiło to na mnie piorunujące wrażenie.
— Ale niech mi pan, na miłość boską, opowiada o sowieckiej okupacji, a nie o występach cyrkowców.
— Proszę zwrócić uwagę, że to też należało do realiów tego czasu. Pamiętam tysiące anegdot o krasnoarmiejcach, które ludzie podawali sobie z ust do ust. Niektóre z nich zapewne były prawdziwe. Na przykład, wchodzą dwaj Rosjanie do sklepu i wskazując na naftalinę leżącą na półkach, pytają: „A co to za białe kulki leżą tam na górze?” Kiedy dostawali je do ręki, wkładali do ust i połykali. Nawet się nie krzywili! Albo o żonach komandirów, które chodziły w koszulach nocnych do teatru. Była też ładna historia o jakimś facecie, który w muszli klozetowej mył głowę, a kiedy woda przestawała lecieć, gonił z wściekłością za właścicielką. Nas te opowieści oczywiście strasznie bawiły, bo byliśmy w końcu bezbronnymi, małymi istotami w łapach tępego i wściekłego goryla. Podobnych historii nie opowiadano już jednak o Niemcach po ich wkroczeniu do Lwowa w 1941 roku, bo oni byli kompletnie nie do śmiechu.
— Relacje pamiętnikarskie potwierdzają, że okres pierwszej okupacji sowieckiej traktowano jako półokupację (mimo że były wywózki), natomiast okupację niemiecką uważano za prawdziwą. Skąd ta różnica?
— Bo ci Rosjanie to był rzeczywiście grand guignol. Oni byli czasami niemożliwi… (śmieje się) Można było przyjść do krasnoarmiejca i zapytać: „A kopalnie włóczki u was są?” A on zawsze z kamienną twarzą odpowiadał: „Oczywiście, są”. Do żołnierza niemieckiego nikt by z takim pytaniem nie poszedł. Rosjanie rzecz jasna byli groźni, ale ze sporą przymieszką groteski i absurdu. To były tak różne mentalności — niemiecka i sowiecka. Kiedy Rosjanie podeszli pod Poznań i rozpoczęli ostrzeliwanie miasta, żołnierze na polach zaczęli w kociołkach podgrzewać świńską tuszonkę. Na to amerykański korespondent pyta ich, jak mogą zajmować się w takim momencie żarciem, i to na otwartej przestrzeni, gdzie w każdej chwili może się zacząć ostrzał. A oni na to: „Niczego, nas mnogo”.
— No tak, ale też stopień infiltracji podziemia polskiego za Sowietów był znacznie większy niż za Niemców.
— Bo Rosjanie mieli taką przewagę liczebną, że o tej samej godzinie, na przykład o północy lub o drugiej w nocy, mogli wprowadzić swoich żołnierzy do wszystkich domów we Lwowie w towarzystwie dozorców. Niemców już na to nie było stać.
— Jako dziecko pamiętam atmosferę lat stalinowskich. Bez wątpienia ludzie się bali: w domu rozmawiali półgłosem o sprawach politycznych, przed dziećmi ukrywali prawdziwe opinie.
— Czegoś takiego we Lwowie absolutnie nie było. To był w końcu pierwszy rok okupacji i nikt jeszcze nie wiedział, co nas czeka. Wiadomo było tylko, że wywożą bieżeńców oraz część administracji polskiej. Tyle wiedzieliśmy, oczywiście. Pełną prawdę o tym wszystkim odkryłem dopiero po wojnie dzięki „Zeszytom Historycznym” Giedroycia. Siedząc zaś tam, na miejscu, nie wiedziałem prawie nic.
— Moja mama, która jest w pana wieku i pochodzi spod Kamieńca, mówi, że w czasie okupacji sowieckiej dziadkowie nie mieli złudzeń co do tego, że zostaną wywiezieni, i zawsze byli spakowani do transportu. Oczywiście każdej nocy bali się okropnie.
— U nas tak wtedy nie było. Więcej strachu mieliśmy, kiedy Rosjanie przyszli po raz drugi, czyli kiedy nas, jak to się wówczas mówiło, „wyzwolili”. Wtedy rzeczywiście baliśmy się.
— To znaczy, że za „pierwszych” Rosjan społeczeństwo polskie nie miało świadomości, że na większość został już wydany wyrok śmierci albo deportacji?
— A w jaki sposób można się było czegoś takiego dowiedzieć? Albo od sąsiadów, albo z radia czy z prasy. A prasa to był wówczas „Czerwony Sztandar”.
— Ale pana ojciec nie mógł mieć złudzeń co do bolszewików. Znał ich przecież doskonale. Nie bał się?
— Nie miał żadnych złudzeń, ostatecznie omal go nie rozstrzelali. On był jednak strasznie skrytym człowiekiem. Jeżeli przeżywał jakieś lęki, nigdy się nimi ani ze mną, ani z moją matką nie dzielił. Swoje emocje zawsze trzymał na bardzo krótkiej lonży. O rozmaitych zagrożeniach często więc dowiadywałem się dopiero ex post. Taki miał po prostu charakter.
— Można więc powiedzieć, że jak na te okropne czasy, życie obeszło się z panem łaskawie.
— Mnie to wszystko naturalnie łatwo mówić tylko dlatego, bo nigdy nie siedziałem w łagrze, więc nie doświadczyłem najgorszego. Za „pierwszych” Sowietów miałem tylko jeden przykry moment, który zawdzięczałem zresztą swojej pasji i bezmyślności. Miałem bowiem taką słabość, że budowałem różne modele metalowe i skonstruowałem między innymi mały czołg i armatkę. Potem robiłem zdjęcia tym swoim dziełom. Mimo że ojciec zabronił mi tego, zaniosłem film do wywołania do fotografa. Kiedy przyszedłem po odbitki, właściciel zakładu powiedział mi: „Tam na piętrze ktoś czeka na pana”. Był to naturalnie enkawudysta. Wytłumaczyłem mu natychmiast, co to jest, i nic się w końcu nie stało, ale była to jednak lekcja roztropności, bo zaprzestałem później podobnych praktyk. Być może Rosjanie nie wydawali się nam tak groźni, bo niczego nie niszczyli w mieście. Pomnik Smolki na placu Smolki i pomnik Mickiewicza na placu Mickiewicza stoją do dzisiaj.
— Wspomniał pan „Czerwony Sztandar”… Czytałem kolaboracyjne pisma sowieckie czterdzieści lat później i przyznam, że nawet wówczas była to zwalająca z nóg lektura. Czy często czytał pan takie rzeczy?
— Studiowałem wyłącznie komunikaty dotyczące sytuacji politycznej. Chcieliśmy się po prostu dowiedzieć, czy Lwów będzie polski, i to było najważniejsze.
— Wertując „gadzinowe” „Nowe Widnokręgi”, napotykałem często wyrazy radości z tego, że «Polska panów upadła». Musiał pan czytać takie teksty. I co?
— To było zupełnie inaczej, niż pan myśli. Nic mnie to wówczas nie obchodziło. Pan ciągle zapomina o mojej ówczesnej mentalności. Nie wiem, czy pan wie, ale studenci dostawali wtedy po 120 rubli miesięcznie. Proszę zgadnąć, co zrobiłem ze swoim pierwszym stypendium.
— ???
— Poszedłem na plac Mariacki do sklepu pomocy naukowych i kupiłem rurki Geisslera, bo robiłem wówczas induktor, w którym świeciło… No, taki byłem. Wykonałem też wtedy inną obłąkaną rzecz, bo kiedy przyszła zima i zapanowały mrozy, z futerału od piłki futbolowej, do której nie miałem tak zwanej duszy, uszyłem sobie czapkę, na podobieństwo pilotek, jakie nosili czołgiści (taką z pasków). Ojciec nie był bynajmniej zachwycony moim nowym nakryciem głowy. (śmiech) Ale w końcu takie jest życie.
— Z „Mojego wieku” Wata lub z „Wielkiego strachu” Stryjkowskiego dowiadujemy się o funkcjonowaniu środowiska literackiego we Lwowie. Czy miał pan z nim jakikolwiek kontakt?
— Do matury nic mnie to nie obchodziło, bo głównym moim zajęciem była gra na obronie podczas meczów piłki nożnej. Nie znałem ani jednego pisarza, nie wiedziałem w ogóle, że jest jakiś związek literatów we Lwowie, ani że istnieje jakaś Wanda Wasilewska. Miałem wtedy siedemnaście lat i tyle wiedziałem o tej całej awanturze, co pan o tym, co się dziś dzieje w Chinach. Kontaktów ze środowiskiem literackim nie miałem żadnych, bo mi wtedy nawet do głowy nie przychodziło, że kiedykolwiek w życiu będę coś pisał. Czytałem książki, i to wszystko. A na co dzień siedziałem nad Anatomią człowieka Adama Bochenka, bo podręczników rosyjskich w ogóle wtedy nie było. A cała ta historia literatów, opisana w Wielkim strachu Stryjkowskiego, to są dla mnie jakieś legendy.
— Czy po ataku Niemców na Rosję łudzono się nowymi nadziejami?
— Ja byłem wtedy strasznie ciekaw, jak to się rozwinie. W latach 1941–1942 wielu ludziom wydawało się, że Rosjanie dostaną tak strasznie w dupę, że uciekną za Ural. Ale my w to nie wierzyliśmy.
— Czyli w co wtedy wierzyliście?
— Powiedzieć prawdę? Wierzyliśmy w Polskę. Na tym polegało nasze szaleństwo.
— W 1941? Z takimi przeciwnikami na głowie? Trudno w to uwierzyć. Chyba że po szklance bimbru.
— W okresie lwowskim nie miałem jeszcze bladego pojęcia o Katyniu i losie polskich oficerów. Wielu rzeczy nie wiedzieliśmy, więc wierzyliśmy w to, czego pragnęliśmy.
— Jak pan pamięta 22 czerwca 1941 roku?
— Gdy wybuchła wojna, w mieście zagotowało się. Wtedy po raz pierwszy zobaczyliśmy panikę Ruskich i ich masową ucieczkę. Smirnow też uciekł. Nie mogę powiedzieć, że byłem nieszczęśliwy z tego powodu. Moc olbrzymich sowieckich czołgów w żółtopiaskowym kolorze, z lufami odwróconymi w tył, uciekało ulicą Gródecką, zwaną wtedy „Dawaj nazad”. Po krótkim czasie przyjechały, wyglądające zupełnie jak chrząszcze, małe tankietki niemieckie — sine, szmelcowane. W każdej stał Niemiec.
Pod Lwowem stacjonowało jakieś silne zmotoryzowane zgrupowanie sowieckie, więc haratanina trwała dość długo, ale w końcu Niemcy dali sobie radę. Nie byliśmy w to uwikłani bezpośrednio, do żadnych ulicznych walk nie doszło.
— Czyli mieszkańcy Lwowa dowiedzieli się, że Niemcy wkraczają do miasta, dopiero w momencie, gdy pojawili się na ulicach?
— No, pewno.
— Czy chroniono się do piwnic? Jak to wyglądało?
— Nic takiego wtedy nie widziałem.
— Po prostu nagle czołgi pojawiły się na ulicach?
— Tak, ale najpierw masowo uciekali Rosjanie. Głównie cywile. Wojskowych w ogóle wtedy nie widziałem. Czołówka niemiecka była za to wyłącznie zmotoryzowana, żadnych pieszych. Nagle na ulicach pojawili się motocykliści z okularami na hełmach, i już było po wszystkim. To stało się bardzo szybko.
— Czy na ulicach widać było wiwatujące tłumy?
— Podobno Ukraińcy życzliwie witali Niemców, ale ja tego na własne oczy nie widziałem. W każdym razie wyszli na wierzch. Wtedy też po raz pierwszy mój kolega z gimnazjum, Miśku Wołk, odezwał się do mnie na ulicy po ukraińsku. „Miśku, ty szczo, zdurił?” — zapytałem. Nigdy bowiem wcześniej nie rozmawialiśmy po ukraińsku, bo uczniowie ukraińscy bardzo się pilnowali w szkole. Wiedziałem, że byli grekokatolikami, więc mogli mówić w swoim języku, ale oni nigdy tego nie robili poza godzinami ukraińskiego w gimnazjum. Do matury uczył nas w polskim gimnazjum Ukrainiec — profesor Turczyn.
— A Niemcy zrobili jakąś defiladę w mieście?
— Zrobili, ale ja się nie pchałem. Na trasie pojawiły się tylko hitlerowskie jednostki zmotoryzowane.
— A czy było coś wiadomo na temat masowych mordów w więzieniach? Było jasne, że to Sowieci zrobili?
— Nie wiadomo, kto podpalił Brygidki. Może Niemcy, ale raczej Sowieci. Mury więzienia były bardzo grube, więc paliły się bardzo źle. W piwnicach faktycznie całymi stosami leżały trupy. Zajrzałem tam. Straszny widok! Z powodu upałów, bo to był lipiec, zwłoki rozdymały się do nieprawdopodobnych rozmiarów. Zaraz potem przyjechała jakaś niemiecka kronika filmowa PKB Berichte, więc wolałem nie brać udziału w tym spektaklu…
— Czy pan wierzy w teorie Wiktora Suworowa, który twierdzi od lat, że klęska Sowietów w 1941 roku była tak frontalna, ponieważ byli zajęci przygotowaniami do wojny ofensywnej, więc sprzęt i armie mieli ściągnięte pod granicę?
— Nie, moim zdaniem nie byli przygotowani do żadnej wojny — ani ofensywnej, ani defensywnej. Dopiero mieli się do niej przygotować. Koncepcja Stalina była bowiem taka, że państwa zachodnie, czyli Francja, Niemcy i Anglia, osłabną, walcząc ze sobą, a wtedy Armia Czerwona wejdzie w nich jak nóż w masło, nie prędzej jednak niż w 1942 lub 1943 roku. Ale on sam przygotował sobie równocześnie piłę na własną gałąź, bo zrujnował swój sztab generalny — Tuchaczewskiego rozstrzelał, a Rokossowskiego musiał później wyciągać z łagrów. On zresztą jawnie nienawidził potem wszystkich służb politycznych typu NKWD.
— Czytałem biografię Tuchaczewskiego. On wcale nie był genialnym dowódcą, jak głosi legenda, wręcz przeciwnie — był politycznym karierowiczem. Stalin nie popełnił błędu, pozbywając się go, bo taki dowódca armii nie nadawał się do wojny z Zachodem.
— Widać tylko carscy dowódcy, którzy przeszli na stronę „czerwonych”, mieli jakieś doświadczenie. Ale to jest materia, na której się nie znam.
— Jak się pan urządził pod niemieckimi rządami?
— Przez całe lato czterdziestego pierwszego roku rodzina rozważała, co ze mną zrobić, bo Niemcy zamknęli wszystkie uczelnie, a ja wyrażałem absolutną niechęć do jakiejkolwiek działalności urzędniczej. I wtedy przez jakiegoś znajomego ojca udało się załatwić dla mnie pracę fizyczną w niemieckiej firmie Rohstofferfassung, która zajmowała się odzyskiwaniem surowców. Pracowałem w garażach i nie umiałem kompletnie nic. Jedyną podstawą zatrudnienia było tak zwane „zielone” amatorskie prawo jazdy, które zrobiłem tuż przed wybuchem wojny. Byłem nawet nie mechanikiem samochodowym, ale pomocnikiem do wszystkiego. Moim mistrzem był pan Tadeusz Solakiewicz. Zarabiałem 900 okupacyjnych złotych i usiłowałem się przekwalifikować, gdyż praca przy silnikach mnie nudziła. Za Niemców każdy starał się uzyskać w dokumentach wyższą kwalifikację zawodową, niż rzeczywiście ją posiadał, więc zatrudniony byłem jako Autoelektriker und Automechaniker. Dlatego również zacząłem się uczyć spawania, co jakoś tam w końcu opanowałem, ale spawaczem byłem bardzo marnym. I tak się to powoli obracało.
Od czasu do czasu, co było zresztą najciekawsze w ówczesnej egzystencji, moja firma organizowała wyprawy samochodami na wielkie pobojowiska gdzieś pod Gródkiem Jagiellońskim i Rawą Ruską, gdzie jako spawacz, za pomocą tlenu, autogenowymi palnikami ciąłem korpusy zniszczonych czołgów. Miałem butlę z tlenem i przetwornicę, a na gębie maskę. Podejrzewam, że wszystko to, jako złom żelazny, jechało do Kruppa. Nie miałem jednak poczucia, że robię coś brzydkiego. Organizowano nam też wyprawy do „Beutepark der Luftwaffe” na terenach Targów Wschodnich, gdzie znajdowały się olbrzymie ilości sprzętu wojskowego, porzuconego przez wycofujące się wojska radzieckie. Pamiętam, że były tam zupełnie nie uszkodzone samochody.
— Czy Targi Wschodnie to po prostu tereny wystawowe?
— Tak, Niemcy ściągali tam rozbite pojazdy sowieckie. Był tam też park zdobycznych trofeów lotnictwa.
— Słyszałem, że w czasach niemieckich brał pan udział w ruchu oporu.
— To oczywiście przesadzone. Kiedyś zlecono mi rozbieranie dużego pojazdu sanitarnego, pod którym w śniegu (była wtedy zima) znalazłem woreczki z prochem i trochę naboi. Postanowiłem przekazać to wszystko jakiejś podziemnej organizacji. Dziś już nawet nie potrafię zrekonstruować, jak to było, i nie podam panu żadnych konkretów, ale za okupacji częstokroć tak się zdarzało, że brało się udział w czymś, o czym nie można było nic powiedzieć. Wiem, że były takie wypowiedzi, jakobym należał do ruchu oporu. Ale prawdę powiedziawszy, cały mój wkład polegał na tym, że spiknąwszy się z facetami, którzy pracowali dla jakiejś podziemnej organizacji (nie wiem nawet jakiej), dostarczałem im przez jakiś czas odnalezione materiały wybuchowe, wymontowane z rosyjskich wraków płaskie radia czołgowe i bagnety. W sumie pod kombinezonem dość dużo rozmaitych rzeczy wynosiłem, które przekazywałem tym ludziom. Kontakty były jednak luźne. Tak mnie nauczono, żeby jak najmniej pytać i nie starać się wiedzieć więcej, niż należy. Mam dostarczać materiały, które idą na walkę z Niemcami, i koniec. Nie wiem więc niczego konkretnego. Miałem tylko przyjemne uczucie, że w jakiś sposób się patriotycznie przyczyniam, bo wiedziałem na pewno, że to była organizacja polska. We Lwowie panowała wtedy dość skomplikowana sytuacja, bo spore grupy ludności liczyły na to, że Niemcy poprą plany powstania Samostijnoj Ukrainy.
Pod schodami garażu miałem dołek, w którym ukrywałem amunicję lotniczą i wymontowywane z wraków samolotów sowieckich sztuczne horyzonty i szybkościomierze, przekonując się notabene, ku swojemu zdziwieniu, że wszystkie miały napisy „made in Germany” (śmiechy). Wszystko to ukrywałem, trochę dla wyższych celów, a trochę dla siebie, bo miałem mentalność szczura lub kota.
Oczywiście, dzięki kontaktowi z podziemiem miałem nieco lepsze samopoczucie, gdy wynosiłem te woreczki z prochem. Ale to nie wynikało z patriotyzmu — ja to robiłem w gruncie rzeczy z ciekawości, bo wyglądały bardzo ładnie, jak sztony do gry. To były spore białe, kilogramowe płócienne woreczki. Dopiero potem powiedziano mi, że są to ładunki do najcięższej artylerii.
Kiedyś siedzieliśmy z kolegami w garażu i piekliśmy obierzyny ziemniaczane na żelaznym dauerbrennerze, gdy dla hecy otworzyłem klapę i wrzuciłem w ogień niewielką garstkę prochu z takiego woreczka. Był tak sakramencki wybuch, że rura kominowa wyleciała ze ściany, a my wszyscy wyglądaliśmy jak Murzyni. Kiedy indziej przyniosłem z tego „Beuteparku” świecę dymną i zapaliłem ją, ale za cholerę nie można było jej zgasić… A przed bramą chodził wartownik niemiecki! Takie były moje ówczesne zmartwienia. Taka jest trywialna prawda. Nie byłem żadnym bohaterem. Naokoło szalała wojna, a ja węszyłem za staruszką od naleśników z serem i marmoladą (śmiech).
— Wiadomo, że przez długi czas za okupacji niemieckiej ukrywał się pan pod innym nazwiskiem. Dlaczego? W tamtych latach oznaczało to zejście do podziemia lub zagrożenie ustawami norymberskimi.
— Ani jedno, ani drugie. Ukrywałem przez jakiś czas Żyda.
— W domu? I co?
— No skąd! Na piętrze w garażu. Ten chłopak nazywał się Tiktin i chodził o rok niżej do innego gimnazjum. Znaliśmy się z widzenia. Nie pamiętam, może kiedyś graliśmy razem w piłkę nożną? Dopadł mnie na ulicy, gdy żydowscy policjanci, którzy podobnie jak granatowa policja nosili czapki mundurowe, tylko pod celofanem mieli gwiazdę Dawida, odprowadzali Żydów do roboty. To było rano, gdy wyszedłem na podwórze przed garażem. Przez cały czas chodził tam przy posterunku lotnik niemiecki. Ten mój znajomy musiał mnie już wcześniej zobaczyć, bo natychmiast znaleźliśmy się w środku. Był w cywilnym ubraniu, w oficerkach, z gołą głową. Okazało się, że uciekł. Zdarzyła mu się dość dziwna historia: miał ze znajomymi uciekać, korzystając z pomocy węgierskich żołnierzy, ale kiedy przyszli w umówiony punkt, wpadli w zasadzkę, bo ci Węgrzy przyszli w towarzystwie uzbrojonego Żyda, który był zaufanym gestapo lub policjantem. Z miejsca zaczęło się rozstrzeliwanie. Wtedy uciekł. Jak trafił do mnie, nie mam bladego pojęcia.
— Nie wahał się pan?
— Byłem w rozterce: co robić? Jasny dzień, niedługo przerwa, a po drugiej stronie podwórza mieszka ta starsza pani, która robi pyszne naleśniki. Więc rzekłem: „chodź”, i wciągnąłem go do garażu. Ale to nie było żadne ukrycie, bo codziennie przychodziło tam dużo ludzi. To wszystko było dość wariackie, bo garaż w ogóle nie był zamykany, wystarczyło wejść na górę z latarką (tam nie było światła), by zauważyć chłopaka, chowającego się po jakichś zakamarkach. Ale jak długo tak można? W końcu mu powiedziałem: „Nie możesz tu siedzieć wiecznie”. Po jakimś czasie odszedł, a ja uświadomiłem sobie, że prawdopodobnie wpadnie, będzie przesłuchiwany, a Niemcy będą go wypytywać, gdzie się ukrywał. Wtedy powie, że u mnie. Jak sobie to uświadomiłem, zrobiło mi się gorąco… dlatego przeprowadziłem się do pewnej staruszki, u której mieszkałem tak długo, aż mi zmieniono papiery na nazwisko Jana Donabidowicza.
— To jak, pracował pan później pod nowym nazwiskiem?
— Do warsztatów już nie wróciłem, bo uznano, że będzie zdrowiej dla mnie, gdy zamieszkam z rodzicami (oczywiście już na fałszywych papierach). Przeniosłem się więc na ulicę Zieloną, gdzie mieszkałem w sublokatorskim pokoiku u państwa Podłuskich. Wtedy już nie pracowałem i pozostawałem na utrzymaniu ojca. Był to okres, gdy zaczęło się już mówić o Rosjanach i wielkich zimowych ofensywach.
— Czy kiedy ukrywał pan tego znajomego Żyda, czuł pan zagrożenie, nacisk ze strony Polaków? Czy ktoś panu groził lub szantażował? Odczuwał pan strach?
— Chcę powiedzieć to jasno: zmusiła mnie do tego sytuacja. Nie potrafiłem mu powiedzieć: „Idź sobie!” Wiedziałem, że nie umiem mu w żaden sposób pomóc, ale takie zdanie nie przeszło mi przez gardło. Czasami prawidłowo reagujemy ze wstydu i nieśmiałości, a nie ze szlachetnych pobudek. Ja w każdym razie nie byłem aż taki szlachetny. Ale wkrótce potem zacząłem myśleć: przecież on (za przeproszeniem) musi się gdzieś załatwiać, prawda? Więc zrobi to na strychu, bo gdzie indziej. Potem będzie śmierdziało i ktoś to poczuje. Poza tym, owszem, mogę mu przynieść coś do jedzenia, ale jak długo to może trwać? Nie pamiętam już, ile czasu go ukrywałem, ale dłużej naprawdę już się nie dało. Kiedy odszedł, poczułem kolosalną ulgę, lecz jednocześnie zrozumiałem, że jeśli wpadnie, pociągnie mnie za sobą, bo na przesłuchaniu na pewno będzie mówił prawdę. Tych parę dni to zatem nie jest powód do żadnej chwały, bo znalazłem się w sytuacji w pewnym sensie przymusowej. Pod taką presją psychiczną nigdy wcześniej nie byłem. Oczywiście rozumiałem sytuację tego znajomego Żyda, ale nie umiałem nic więcej dla niego zrobić.
— Nie wie pan, co się z nim stało?
— Nie miałem o nim później żadnej wiadomości. Na pewno zginął. To było w tym okropnym okresie, gdy żydowscy milicjanci, o czym później się dowiedziałem od Grynberga, wciąż jeszcze wierzyli Niemcom. Właśnie wtedy jakiś pieriewoźnik całą swoją rodzinę pomagał pakować do Treblinki (a jeśli nie pakował, to w każdym razie nie przeszkadzał i nie poszedł z nimi). Potem pytał ludzi: „Czy ja jestem mordercą?”
— Kiedy w takim razie napisał pan „Człowieka z Marsa”? Chyba nie w tych warsztatach?
— Napisałem go pod koniec okupacji, gdy uciekłem już z tych idiotycznych garaży. Miałem wszystkiego dość, ręce zżarte smarami i mydłem piaskowym, chodziłem ciągle usmarowany jak kominiarz. Na dodatek mieliśmy stale jakieś nocne remonty. Posiadałem wprawdzie nocną przepustkę, ale baliśmy się wychodzić, bo wiadomo było, że ukraińska policja może Polaka rozwalić na ulicy. Co z przepustki trupowi? Całymi nocami siedzieliśmy więc w tym cholernym garażu. Ta historia z Żydem była też dla mnie rodzajem okazji, żeby rzucić te pracę. Potem miałem już swobodę, więc zapisałem się do wypożyczalni książek, czytać mogłem, ile chciałem. Napisałem wtedy Człowieka z Marsa, ale do głowy mi nawet nie przychodziło, że kiedykolwiek sprzedam go jakiemuś pismu za 26 tysięcy starych złotych. Potem długo się wstydziłem, ale podczas stanu wojennego jacyś moi entuzjaści odnaleźli to opowiadanie, wydrukowali nielegalnie i przynieśli mi w postaci druku drugoobiegowego. Nie miałem z tym jednak nic wspólnego.
— Jakie były pańskie lektury w tym okresie okupacji?
— Kiedy pracowałem jeszcze jako robotnik, moje życie umysłowe niemal przestało istnieć. Wie pan, dojście do pracy, powrót, osiem godzin fizycznego wysiłku, często przez noc trzeba było wykonywać akordowe prace. To wszystko nie sprzyjało rozwojowi umysłowemu. Nie mogła tego załatać jedna czy druga książka.
Poetą, którego dziwnie chętnie wtedy czytałem, był Rilke. To zresztą jedyny pisarz niemiecki, którego mogłem wówczas strawić. Miałem jego dwa skromne zbiorki, wydane w 1941 roku w Lipsku. Mam je do dzisiejszego dnia. Przez pewien czas usiłowałem go nawet przekładać i nieraz w trakcie pracy plątał mi się po głowie jakiś czterowiersz, ale na ogół nie bardzo mi się to udawało. W latach okupacji miałem jeszcze dość mierne pojęcie o języku niemieckim, bo z gimnazjum wyniosłem ubogie wiadomości, ale krążąc wokół tej poezji, doszedłem do pewnej sprawności w czytaniu. Z czasem coraz głębiej byłem w stanie wchodzić w stylistykę, frazeologię i językowe smaczki Rilkego. Mocno wpłynęło to na moje wczesne próby literackie, a zwłaszcza na Obłok Magellana, gdzie różnego rodzaju „piękności” stylu i językowe „kwiecie” są w dużej mierze transpozycją mojego zakochania w Rilkem.
— Słyszałem, że próbował pan pisać ulotki po niemiecku w ramach akcji antypropagandowej.
— Rzeczywiście, za czasów niemieckich miałem kontakty z jakąś podziemną grupą warszawską i liczyłem, że będę mógł brać udział w „Akcji N”. Otrzymałem nawet na próbę artykuły Goebbelsa z gazety „Das Reich” i miałem za zadanie napisać tak zwaną kontrę, ale niestety porobiłem błędy gramatyczne i przepadłem. Nie było rady. Podejście do sprawy w konspiracji było ściśle pragmatyczne — trzeba coś konkretnego robić, a nie napawać się uczuciami patriotycznymi…
— Mówiliśmy wcześniej o pismach kolaboracyjnych. W podejściu Polaków do „gadzinówek” sowieckich i niemieckich widać sporą różnicę. „Nowy Kurier Warszawski” był jednoznacznie wstrętny, ale sowiecką „Prawdę Wileńską” lub „Nowe Widnokręgi” czytano. Skąd ta różnica?
— Ja w czasie okupacji kupowałem we Lwowie „Krakauer Zeitung”, a później ilustrowany tygodnik „Die Wehrmacht”, „Das Reich” oraz „Der Adler”. Pamiętam z tych lektur podziw dla militarnej siły niemieckiej, o czym później trafnie pisał Kijowski. Była to fascynacja pokonanych dla ich nurkujących bombowców i marszu na Stalingrad. Bardzo rzadko miewałem za to w ręku polskojęzyczną szmatę okupacyjną.
— Dlaczego?
— A po co? Miałem możliwość nasłuchu Londynu. A jak już coś czytałem, to po niemiecku. Kiedy zaś zaczęli się zbliżać Rosjanie, wszystko już było inaczej.
— Jak się o tym we Lwowie mówiło?
— To delikatna sprawa. Nikt niczego tak naprawdę nie wiedział, podczas gdy w rzeczywistości już zapadły, nie znane nam, porozumienia dotyczące przyznania tych terenów Sowietom. Mieliśmy perspektywę mrówek, proszę pana.
— Czy tym razem, po nadejściu Rosjan, we Lwowie były walki uliczne?
— To było tak… Rosjanie po pewnym czasie przejęli od Wehrmachtu metodę obchodzenia miast od zachodu, co zwykle dla Niemców było zaskoczeniem. W tym czasie mieszkałem sam, bo miałem wynajęty pokój na Zielonej. Nagle rozeszła się wiadomość, że zbliża się dywizja „Hałyczyna” i morduje wszystkich mężczyzn. To była formacja „SS Galizien”. Uciekliśmy więc na Pohulankę, aby schować się w tym małym lasku. Co człowiek robi w takich chwilach, przekonałem się, gdy już wróciłem. W plecaku miałem jedną skarpetkę, garść kostek cukru, zmiętą koszulę i jakiś but.
Przyjechali czołgami Sowieci, potem się wycofali, ale przez krótki czas byliśmy strefą niczyją — na linii frontu. Niemcy siedzieli wysoko na Cytadeli i strzelali do rosyjskich czołgów na ulicach. Przyszedł mi wtedy do głowy świetny pomysł, aby pójść do domu i wykąpać się, ale gdy pociski zaczęły nadlatywać, z szaloną szybkością opuściłem wannę. Gdy zbiegałem z piętra do piwnicy z wiadrem pełnym wody, przez okno widziałem zieleń Pohulanki. Ktoś stamtąd strzelił. Wtedy jednym susem z półpiętra znalazłem się na parterze. Niestety, wiadro się przewróciło i woda się wylała. Nie próbowałem już drugi raz jej przynieść. Bo kurek był na półpiętrze.
— Kiedy obca armia wchodzi do miasta, siedzi się w piwnicach, a nie biega po piętrach.
— Co zrobić, taki byłem! Później zresztą bardzo chciałem napić się barszczu i pobiegłem z piwnicy do kuchni. Akurat wtedy Niemcy rzucili bombę przeciwczołgową (czołgi stały na ulicy, wzdłuż naszych domów). Gruchnęło jak diabli! Do dziur w ścianie, półtora metra ode mnie, można było rękę włożyć.
— Co się stało z barszczem?
— Nie wiem. Z garnuszka zostało mi tylko samo ucho, a na głowie miałem ramę okienną… Z rozciętego czoła lała mi się krew. Gdy zszedłem do piwnicy, wszyscy patrzyli na mnie jak na trupa, który wstał z grobu.
Potem był moment, kiedy do solidnej, żelaznej bramy, która została zamknięta na noc, zaczęli dobijać się Niemcy. Ludność w piwnicy podzieliła się: jedni mówili, że trzeba ich wpuścić, drudzy zaś, że lepiej nie, bo nas wykończą.
— Czy to znaczy, że Niemcy z powrotem weszli do miasta?
— Tak. W miejskich walkach pojedyncze oddziały ciągle się tasowały. Niemcy uciekli, ale znowu wrócili. Sowieci, którzy wcześniej weszli do miasta, też mówili: „My wierniomsja”. I rzeczywiście, wrócili. A ukraińska dywizja „Hałyczyna” została rozbita pod Brodami w proch. Ale o tym dowiedziałem się już później, z książek.
Gdy Cytadela ucichła, pomyślałem, że cały Lwów jest już sowiecki. Nie pytając więc nikogo o zdanie, poszedłem do taty i mamy, którzy mieszkali wtedy koło Gródeckiej, w jakiejś bocznej ulicy. Nie doszedłem jednak do nich, gdy nagle usłyszałem gruchot gąsienic. Wokół mnie zrobiło się pusto. Naprzeciw jechała „Pantera”. Chciałem się schować do jakiejś bramy, ale wszystkie były zamknięte. Nie było się gdzie ukryć.
— Czołg jechał ulicą?
— Tak, środkiem. Dookoła mnie nie było żywego ducha. Nie wiedziałem jednak, że w kępie krzaków, po lewej stronie, jest zamaskowane sowieckie działo przeciwpancerne, które strzeliło. Pamiętam do dziś siłę podmuchu przelatującego koło mnie pocisku. Trafił z dość bliska tam, gdzie jest obrotowa szyja wieżyczki. Skosił ją i Niemcy nie mogli wyjść. W środku zaczęło się palić, strasznie krzyczeli.
— Było widać, jak się palą?
— No nie. Przecież przez pancerz nie widać. Wieżyczka nie została zerwana, tylko zniekształcona w ten sposób, że oni nie mogli się wydostać. Nie czekałem, co będzie dalej, tylko dałem dyla, zwiałem. Gdy po kilku dniach przyszedłem w to miejsce, wielki traktor „Staliniec” odciągał tę „Panterę”. Była tak spalona, że nie toczyła się na rolkach, bo przysmażyły się do gąsienic. Z ciekawości wlazłem na wrak i zobaczyłem w środku osmalone czaszki Niemców. Nigdy więcej nie chciałbym czegoś takiego zobaczyć. Są to wspomnienia, które zostają na zawsze, jak na taśmie kinematograficznej.
Nie pamiętam, co się działo później. Wiem tylko, że szedłem do ojca. Po drodze spotkałem kogoś, kto mi powiedział, że Sowieci zdejmują właśnie spod Politechniki posterunki AK z czerwonymi opaskami. A tu mój ojciec akurat schodzi po schodach z opaską na ramieniu „Lekarz Armii Krajowej”. Zawróciłem go natychmiast do mieszkania. Wolałem, aby Sowieci nie zabrali mi taty.
Sowieci przeprowadzili tę akcję bardzo gładko. Pamiętam, że w pierwszym, drugim, a nawet trzecim dniu po wejściu ich oficerowie (stopni nie kojarzę) siedzieli w autach i rozmawiali z akowcami. Pozorowali, że są sojusznikami lub czymś w tym rodzaju. A potem nagle, w ciągu jednego dnia, wszystko spacyfikowali. Byłem więc niby blisko wydarzeń, ale widziałem tylko drobne, ułamkowe fragmenty.
Wkrótce potem od spotkanego na ulicy kolegi dowiedziałem się, że nasze indeksy, oddane do dziekanatu przed wkroczeniem Niemców, zostały wyrzucone na śmieci, ale nie zginęły, ponieważ przyjechał dwukółką archiwariusz z kościoła Bernardynów i zabrał wszystkie. Pognałem do Bernardynów, a ów ojciec z łatwością odnalazł mój indeks ze wszystkimi danymi dotyczącymi zdanych egzaminów.
— Przewidujący gość…
— Jasne, wiedział, że Rosjanie wrócą. Miał też wszystkie pieczątki i za drobną opłatą chciał mi podbić egzamin, którego nie zdałem. Odpowiedziałem mu, że nie może tego zrobić, bo przecież ja go nie zdałem. Popatrzył tylko na mnie i pokiwał głową jak nad głupim. Nic więcej nie powiedział. A ja wziąłem ten indeks i wpisałem się na drugi rok Lwiwskogo Dierżawnego Medicznogo Instituta. Potem, kiedy przyjechałem jako repatriant do Polski i wpisałem się na trzeci rok studiów, zorientowałem się, że wielu spośród moich kolegów znalazło się na wyższych rocznikach. Niektórzy posiadali już nawet dyplomy. Cóż, byli bystrzejsi i skorzystali z tej propozycji, wychodząc ze słusznego — jak się zdaje — założenia, że czego się nie wie od razu, tego się można z czasem nauczyć.
Gdy studiowałem na drugim roku, przyjechał do Lwowa profesor Worobiow, z którym przypadliśmy sobie do gustu. Ja dlatego, że interesowałem się teorią ewolucji i biologią, on zaś, jako uczeń Pawłowa, uważał się za coś lepszego niż przeciętny wykładowca i usiłował wyjść poza akademicką rutynę. Wtedy właśnie zacząłem pisać pracę pt. Teoria funkcji mózgu. Była to jedna wielka dziecinada, którą wówczas traktowałem śmiertelnie poważnie, przesiadywałem całymi dniami w bibliotece, czytałem Sherringtona i przekopywałem rozmaite materiały naukowe. Była to, jak widać dzisiaj, nieudolna fantastyka naukowa, aczkolwiek wtedy uważałem, iż piszę pracę stricte naukową. Miała około stu pięćdziesięciu stron i posiadała całą moc wykresów. Ze względów sentymentalnych zachowałem ją do dziś, ale ukryłem głęboko przed światem. Oczywiście Worobiow nie mógł tego ocenić, gdyż musiałbym wszystko przełożyć na język rosyjski. Widząc jednakże mój zapał i to beznadziejne wielogodzinne ślęczenie w bibliotece, napisał mi piękne polecenie, dzięki któremu zostałem wolontariuszem, jakby honorowym asystentem, przy jego katedrze. Nie miałem z tego tytułu żadnych poborów, czyniłem to con amore.
Worobiow, który nie miał ręcznego zegarka, przychodził na wykłady z blaszanym budzikiem, który chodził tylko wtedy, kiedy leżał na boku. Profesor kładł go na katedrze i mówił przez czterdzieści pięć minut, kontrolując czas, ale ponieważ miał spodnie tak wyświecone na tyłku, że nie mógł obrócić się tyłem, więc żeby rzucić okiem na budzik, wykręcał się bokiem. Takie drobnostki się dostrzegało.
— Ilu Polaków było na roku? Jak się czuli w nowej rzeczywistości?
— O żadnych konspiracjach nic mi nie było wiadomo. Obserwowałem natomiast różne nieprzyjemne rzeczy, gdy zostałem asystentem (też wolontariuszem) pewnego polskiego fizjologa, który przyjechał z Armią Czerwoną. Nie chcę wymieniać jego nazwiska, bo być może jego krewni jeszcze żyją, a ja nie zamierzam składać donosów na zmarłych. Miał wykształcenie polskie, ale z odchyleniem komunistycznym. Urzędował na ulicy Jagiellońskiej w małym teatrze, który został oddany Polakom. Często przychodziły do niego ubrane na czarno niewiasty, by prosić o ratunek dla aresztowanych synów. Byłem asystentem, więc tylko je wpuszczałem. Co tam z nimi jednak omawiał, nie wiem.
— Brał łapówki za wyciągnięcie z więzienia?
— Niczego konkretnego nie wiem, bo nie podsłuchiwałem. Raz wszedłem do niego i mówię: „Pan wybaczy, profesorze, ale słyszę, że rośnie wobec pana niechęć w związku z tą działalnością”. On na to się uśmiechnął i pokazał mi list z wyrokiem śmierci, a potem otworzył szufladę, w której leżał duży rewolwer. „Dali mi go towarzysze sowieccy — powiedział — ale nie noszę”. Niedługo potem przychodzę rano i pytam naszego starego Józefa, czy jest już profesor, a on na to, że leży na anatomii patologicznej. „A co on tam robi?” — pytam. Józef nic nie odpowiedział. Poszedłem więc zobaczyć, co robi profesor. Oczywiście leżał martwy. Dostał przesyłkę, która po otwarciu urwała mu obie ręce, a jego żonę oślepiła. Była to robota podziemnej organizacji. Cała ta historia zrobiła na mnie spore wrażenie, ale w sumie był to tylko jeden okruch wielu spośród wydarzeń przesypujących się jedne w drugie.
— Jak wyglądała wówczas pana świadomość polityczna? Czy czuł się pan obywatelem okupowanego kraju?
— Nie. Myślałem o Polsce jak o czymś, co na pewno wróci. Nie byłem jednak w tym czasie, jak by to powiedzieć, suwerenny w swoich decyzjach. Byłem ciągle jeszcze jak szczeniak, o którym decydował ojciec z matką. Wierzyłem więc w to, w co i oni wierzyli. A zatem w to, że Lwów zostanie polski. Koniec.
— Kiedy ta wiara się załamała?
— Kiedy ojciec przyszedł do domu i powiedział, że musimy się pakować, bo w przeciwnym razie zostaniemy obywatelami sowieckimi. To straszne! Trzeba było jechać, inaczej wywieźliby nas. Ale o tym się w ogóle nie mówiło. Zaczęliśmy się przygotowywać do drogi.
— To był jeden z ostatnich transportów do Polski, prawda?
— Tak, dlatego też straciliśmy prawie wszystko. Meble, instrumenty lekarskie ojca. Za to wszystko ojciec dostał zaledwie sześćset rubli. Zabraliśmy ze sobą dwie, trzy skrzynki i kilka książek. A ojciec miał olbrzymią bibliotekę medyczną polsko-niemiecko-francuską. Wszystko diabli wzięli! Dziś jeszcze potrafiłbym odtworzyć to sześciopokojowe mieszkanie z pamięci.
— Skąd ojciec dowiedział się, że to ostatni moment na wyjazd? Z prasy? A może była jakaś masówka?
— Nie wiem, gdzie i czego ojciec się dowiedział. Mnie interesowało tylko, aby znaleźć deski, zrobić skrzynki i pakować się. Musieliśmy się spieszyć, bo to był jeden z ostatnich pociągów. Oczywiście nie robiłem ojcu wyrzutów, bo mnie samemu nie paliło się przecież do tego, żeby opuścić Lwów.
— Na co pana ojciec liczył? Moi dziadkowie byli prostymi ludźmi ze wsi, a zabierali się zaraz na początku.
— Mój ojciec nie lubił jakichkolwiek podróży. Opuścił rodzinne strony, gdy był jeszcze kawalerem i jeńcem carskim. Potem tylko raz pojechał do Truskawca, gdy miał kamień nerkowy. Cały czas przesiedział w jednym miejscu i grał w brydża. Tak właśnie wyglądała ta kuracja. We Lwowie zostaliśmy o wiele za długo, dlatego, że moi rodzice, choć nie należeli do tych niezłomnych, którzy wierzyli, że stanie się cud i Lwów zostanie przy Polsce, to jednak nie mogli przez długi czas zdecydować się na porzucenie wszystkiego i wyjazd.
— Co przeważyło?
— Wyjechaliśmy dopiero wtedy, gdy przed ludnością polską postawiona została ostateczna alternatywa: przyjęcie radzieckiego paszportu lub wyjazd do Polski. Ci, którzy wyjeżdżali w 1945 roku, mogli zabrać ze sobą meble. My po zapisaniu się do PUR-u (Państwowy Urząd Repatriacji) wyjechaliśmy ze Lwowa ze szczątkami dobytku.
— Jak wyglądało opuszczanie domu? Były lamenty i płacze?
— Pamiętam, że ojciec kazał mi wypisać na tych skrzynkach imię i nazwisko, a ja napisałem tylko: Lem. „Nie ma drugiego Lema we Lwowie” — argumentowałem. Zaraz potem na dworcu, tuż obok naszych rzeczy, zobaczyłem ogromną kupę skrzyń z napisem: „Władysław Lem”. Skąd mogłem wiedzieć…?
— A ile było tych skrzynek?
— Naszych było bardzo mało, ponieważ nie wolno było powyżej jakiejś tam (nie pamiętam już jakiej) wagi brać ze sobą żadnych mebli. Pojechało więc z nami tylko biurko ojca, moja maszyna do pisania i trochę książek. Później sporo z nich zgubiłem. Moja biblioteka była zresztą ogromna, bo ojciec bardzo dbał o to, żebym miał klasykę: całego Fredrę w oprawie płóciennej, ciemnogranatowe wydanie Słowackiego, encyklopedie Trzaski, Everta i Michalskiego, „Wiedzę i życie”. Oczywiście wiedziałem, że wszystko to muszę na zawsze zostawić.
— Czy w tych transportach Rosjanie okradali repatriantów?
— Nie. W tym, w którym jechaliśmy — nie.
— A kto ten transport obsługiwał, Rosjanie?
— Pamiętam tylko, że w naszym wagonie, w którym jechaliśmy, była pewna starsza pani z bardzo przystojną młodą córką, której narzeczony czekał na nich w Krakowie. Cały czas rozważało się tylko, jak się — że tak powiem — załatwić, skoro niebezpiecznie było wysiadać podczas postojów pociągu, bo można było zostać w szczerym polu. Z tego powodu wszystkie zasady savoir-vivre’u po kolei padały, a z czasem zdarzało się wystawianie na zewnątrz bardzo ładnej gołej pupy. Napisałem nawet kiedyś artykuł o tym, jak przymusowe okoliczności całkowicie łamią zasady obowiązujące między obcymi sobie ludźmi. Rosjanie w ogóle się nie pokazywali. Gdy pociąg przeszedł przez granicę i dojechał do Przemyśla, na pewno była w nim już tylko polska obsługa.
— No tak, ale na stacji we Lwowie Rosjanie mogli jeszcze sporo narabować. Znam relacje o tym, jak na przykład okradali Niemców podczas repatriacji z Breslau. Polacy zresztą też…
— We Lwowie nikt nie rabował, może dlatego, że nie było co. Zegarka nie miałem, biurko ojca było stare, a poza tym, co więcej? Lampa solux, dwie skrzynki z instrumentami lekarskimi…
— Maszyna do pisania to dla Rosjan była dobra zabawka.
— Ale nikt nie próbował nam jej zabrać. Nie wiem, dlaczego. Nie mieliśmy żadnych specjalnych papierów. Jeśli chodzi o samą podróż, nie mam żadnych wstrząsających wspomnień. Pewne wrażenie zrobiło na mnie tylko, gdy na dworcu w Krakowie jakiś chłopak wołał do drugiego: „Anteeek”, z akcentem na ostatniej sylabie. Zrobiło to na mnie kolosalne wrażenie dlatego, że było tak odległe od naszych lwowskich zaśpiewów. Pociąg zresztą miał jechać dalej, ale nas wyjęto z wagonu, bo mieliśmy w Krakowie pewnego znajomego, z którego żoną przyjechaliśmy. Pani Ola — dawna „biała” Rosjanka — była naszą bliską przyjaciółką. Mówiła po polsku z rosyjskim akcentem. Wyszła za kolegę ojca, który też był laryngologiem. Wyjechał do Krakowa wcześniej niż my, bo we Lwowie zaczęła mu się pod nogami palić ziemia, choć nie wiem dobrze, dlaczego. Został zatrudniony w fabryce zgrzebeł końskich i systematycznie co niedziela chodził na wyścigi konne. Prowadził dosyć luksusowe życie. To on przygotował nam lokum przy ulicy Śląskiej 3 mieszkania 2 w Krakowie. Były tam tylko dwa pokoje. On z żoną mieszkał w jednym, a my z matką i ojcem w drugim. Była tam też mała nyża, w której pierwszy raz przyjmowałem moją przyszłą narzeczoną.
— Kilkakrotnie powiedział pan w swoich wywiadach, że do Lwowa nigdy już pan nie pojedzie. Dlaczego?
— Jeśli się ma kogoś ukochanego, na przykład kobietę, i ktoś ją nam zabierze i ona ma z tym kimś później dzieci, to ja — będąc dorosłym — wolę się z nią już nie spotykać. Bo co możemy sobie powiedzieć? To miasto też jest mi już obce. To są kamienie. Cóż mnie one mogą dziś obchodzić?
— Więc o odzyskaniu rodzinnej kamienicy pan nie myśli?
— Mój ojciec po przyjeździe do Krakowa powiedział: „Polska powstała w sposób cudowny po pierwszej wojnie światowej, ale żeby to się miało zdarzyć drugi raz — w to nie wierzę”. I zaraz potem wszystkie papiery świadczące o tym, że jest właścicielem dwóch kamienic, podarł i wyrzucił do śmieci. W jego oczach była to sprawa kompletnie przegrana.
Ale czy to są największe straty? Wydaje mi się, że te dwie olbrzymie „kosiarki”, które przeszły przez nasz kraj, niemiecka oraz sowiecka, wygoliły nas kompletnie z elit kulturotwórczych. Prawie siedemdziesiąt procent oficerów rezerwy straciliśmy w obozach Ostaszkowa i Katynia. Sam tylko Lwów poniósł kilkudziesięcioprocentowe straty. Zginęli ludzie, którzy mogliby coś zacząć na nowo, więc była to ruina elementarnych międzyludzkich powiązań, które powodują wyłanianie się konsolidujących elit. Nasze straty w tym najcenniejszym materiale państwowotwórczym były znacznie większe aniżeli w Niemczech.
— Jak się pan urządził w Krakowie zawodowo?
— Ktoś powiedział mi wówczas, że mógłbym zarabiać dość dużo, nie pamiętam dziś ile, jako spawacz. Kusiło mnie to poważnie, gdyż ojciec, rocznik 1879, nie był już młodym człowiekiem, a życie w Krakowie należało zaczynać praktycznie od zera. Niestety, a może na szczęście, mój ojciec nie dopuszczał do siebie myśli, że mógłbym przerwać rozpoczęte we Lwowie studia, a ponieważ i ja nie miałem specjalnych złudzeń co do moich zdolności spawalniczych, przez pewien czas igrałem tymi myślami, aż w końcu się zdecydowałem i zapisałem się na medycynę.
— Z tego okresu pochodzą pierwsze pańskie teksty, które przy odrobinie cierpliwości można wyskrobać z ówczesnych czasopism. Większość z nich — konstatuję ze złośliwą satysfakcją — to wiersze.
— Że niedobre? (śmiech)… Pod koniec tego samego roku lub na początku następnego zacząłem chodzić ze swoimi wierszami po różnych redakcjach, na przykład do Karola Kuryluka, gdy „Odrodzenie” było jeszcze w Krakowie. Podobnie jak inne światłe osoby, wyrzucał mnie z nimi z redakcji, za co jestem mu zresztą do dziś bardzo wdzięczny. Pamiętam też długie rozmowy z Przybosiem, który tłumaczył mi, że piszę trochę pod Leśmiana, a trochę nie wiadomo pod kogo, że moja wersyfikacja strofkowa, której się trzymałem jak pijany płotu, jest bezwartościowa, ale to wszystko było na nic. Ja wiedziałem swoje i bardzo lubiłem rymy, a na dodatek krystaliczną wersyfikację. Wszystkie te „dzieła” wydrukowałem u Turowicza w „Tygodniku Powszechnym”. Można je odnaleźć w moich Wierszach młodzieńczych.
— Ale równocześnie drukował pan przecież w „Kuźnicy”…
— Rzeczywiście, napastowałem także Stefana Żółkiewskiego, ale „Kuźnica” wydrukowała mi tylko jedno lub dwa opowiadania. Pamiętam, że któreś z nich było o jakimś czołgu i nazywało się KW-1. Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Kiedy biorę do ręki fragmenty z tamtych lat, wydaje mi się, jakbym czytał teksty kogoś zupełnie obcego. Nie ma żadnej więzi pamięciowej pomiędzy mną dzisiejszym a tym, który tamte rzeczy pisał.
— Publikował pan w czasopismach, pomiędzy którymi przebiegała ideowa, światopoglądowa i polityczna linia frontu.
— To, że drukowałem u Turowicza, było zapewne dziełem przypadku, podobnie zresztą jak w przypadku „Kuźnicy”. Publikowałem w „Tygodniku Powszechnym”, choć nigdy nie byłem katolikiem. Mój ojciec był agnostykiem, a i ja, jak dalece sięgam pamięcią, zawsze byłem niewierzący, co zapewne wiązało się z moimi samodzielnymi studiami nad biologią i teorią ewolucji. A może po prostu odpowiadał mi klimat redakcji? Muszę jednak dodać, że i tam były jakieś małe incydenty, kiedy na przykład ksiądz Piwowarczyk po dostarczeniu przeze mnie wierszyka o jednej Marysi uznał za niewłaściwe, abym za pomocą organu Kurii Książęco-Metropolitalnej uwodził panienki. Ale że był to człowiek bardzo liberalny, więc jakoś to wszystko szło. Potem wydrukowałem u niego jeszcze jedno, dwa lub trzy opowiadania.
W tych latach sprawy polityczne bardzo mało mnie interesowały, więc w drukowaniu jednocześnie w „Tygodniku Powszechnym” i w „Kuźnicy” nie widziałem niczego niewłaściwego. Orientowałem się naturalnie, co się w Polsce dzieje, ale jednak nie wkraczało to zbyt gwałtownie w moje życie. Bardziej doskwierały mi twarde warunki ówczesnego życia, gdyż ojciec pracował w szpitalu, jego pensja była skromna, a ja tylko od czasu do czasu przynosiłem honorarium za jakiś wiersz. Moja sytuacja finansowa była zatem nie do pozazdroszczenia i dlatego robiłem coś, co dziś wydaje się może śmieszne, mianowicie (dzięki Wiśce Szymborskiej) pisałem wierszyki do „Kocyndra Śląskiego”.
— Jakiego typu?
— „Był raz sobie pewien zbrodzień, / który lubił trupa co dzień…” (śmieją się obaj) Każdy grosz, który zarobiłem za takie wiersze lub za opowiadania w „Tygodniku Powszechnym” przynosiłem natychmiast rodzicom na ulicę Śląską. Było tam angielskie pudełko po papierosach, do którego wkładałem pieniądze. To była nasza wspólna kasa. Byliśmy tak biedni, że jak kiedyś kupiłem sobie w pobliżu Kleparza za czterysta złotych kilogram szarych renet, które strasznie lubiłem, wydawało mi się, że dokonałem niebywale grzesznego uczynku. Do dziś to pamiętam. Kiedyś — jedyny raz w tamtych czasach — wiozłem taksówką swoją przyszłą żonę z ulicy Sarego na Śląską, przejeżdżając przez Mały Rynek koło kościoła św. Barbary — miałem wtedy wrażenie, jakbyśmy jechali rydwanem. Ekspens był straszliwy. To był dla mnie trudny okres, ale gdy ma się dwadzieścia pięć lat, a na dodatek jeszcze od natury dany zastrzyk optymizmu, wydaje się, że jednak jakoś to będzie.
— Dla pana ojca musiała to być jednak stresująca sytuacja. Miał już około siedemdziesiątki, a na głowie całą rodzinę.
— Ale był niezmordowany do końca. W dniu śmierci jeszcze pracował. Moja żona zachowała zdjęcie, na którym widać, jak ojciec leży na kanapie i pali papierosy. Zaraz potem poszedł na pocztę za rogiem, w alejach. Przyniesiono go stamtąd martwego. Miał zapaść. Do ostatniej chwili był w ruchu.