Szatan i Judasz: U stóp puebla. Tom 8 - Karol May - ebook

Szatan i Judasz: U stóp puebla. Tom 8 ebook

Karol May

4,0

Opis

Szatan i Judasz: U stóp puebla. Tom 8

„Szatan i Judasz” to 11-tomowy cykl przygodowy autorstwa Karola Maya, twórcy słynnego Winnetou. Indiański wódz pojawia się,by wraz z innymi znanymi bohaterami wspólnie odbyć niebezpieczną podróż pełną ekscytujących przygód.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 104

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karol May
U stóp puebla

cykl Szatan i Judasz

Tom VIII

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2018

Karol May„U stóp puebla”

Copyright © by Karol May, 1927

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

lub edytowania tego dokumentu, pliku

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

 Tekst jest własnością publiczną (public domain)

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Skład: Adam Brychcy

Projekt okładki: Adam Brychcy

Druk: Zakł. Druk. „Bristol”

Wydawnictwo:Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East

Warszawa, 1927

ISBN: 978-83-8119-379-5

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

I GROBOWIEC KOMANCZA

Szczelina, w której nas umieszczono, doskonale się nadawała na więzienie. Z trzech stron otoczeni byliśmy skałą, a z czwartej siedzieli uzbrojeni od stóp do głów strażnicy.

 — Przeklęty pomysł! — burczał Emery po niemiecku.

 — A czemu to? — zapytałem.

 — Tutaj jesteśmy faktycznie uwięzieni i nie wiem, czy zdołamy się wydostać.

 — Tak sądzisz? Bo ja przeciwnie, bardzo rad jestem.

 — Nie pojmuję cię! Stąd nic nie widać. W dolinie zaś widzielibyśmy wszystko dokładnie i mielibyśmy dookoła wiele przestrzeni.

 — Ale i nasby widziano. Niech się przedewszystkiem ściemni. Wówczas strażnicy nie będą mogli obserwować. Uwolnimy się niepostrzeżenie. Tu śledzi tylko czworo oczu, w dolinie jednak bylibyśmy wystawieni na powszechny widok.

 — Hm, być może. To już twoja właściwość — odkrywać w każdem nieszczęściu dobre strony.

 Ściemniło się, wobec czego rozniecono małe ognisko, ale, niestety, nie nad wodą, tylko przed naszą rysą. Nie starczyło bowiem paliwa pod wielki ogień, przydatny do smażenia mięsa. W tym wypadku, niestety, nie mogłem znaleźć atutu na naszą korzyść. Szczelina mieściła najwyżej trzech ludzi. Przed nią palił się ogień, a o cztery kroki siedzieli strażnicy. Nie mogliśmy ich obezwładnić, nie przeskoczywszy uprzednio ogniska, a wówczas mieliby dosyć czasu, aby schwytać za broń lub wezwać pomocy. Poza tem płomień, aczkolwiek nikły, sięgał aż do szczeliny i pozwalał nas obserwować.

 — Masz tobie! — rzekł Emery. — A może i teraz nie przyznajesz mi racji?

 — Oczywiście, ognisko pogarsza sytuację. Ale bądź co bądź lepiej, że tu leżymy, — w dolinie bylibyśmy na pewno otoczeni czerwonoskórymi. Tu natomiast mamy tylko dwóch wartowników. A może sądzisz, że ogień będzie płonął przez całą noc?

 — Naturalnie. Nie pozwolą mu zgasnąć.

 — Owszem, nie mają paliwa. A do dnia jest jeszcze osiem godzin; nie sądzę, aby starczyło drzewa. Popatrz tylko, jak szybko spalają się rośliny, a jak mało zdołano ich zebrać.

 Jednakże, jak się wkrótce przekonaliśmy, wciąż jeszcze zbierano. Stos coraz bardziej urastał, nie sięgał jednak wielkich rozmiarów.

 Później dano nam wieczerzę. Składała się również z kawała mięsa. Zdjęto z nas więzy, aby je założyć ponownie. Ku naszej radości, Emery z powodzeniem powtórzył fortel.

 Co dwie godziny luzowano wartowników. Przy każdej zmianie sprawdzano więzy. Nikt nie zauważył truck’u Emery’ego.

 Czerwonoskórzy długo czuwali. Słyszeliśmy ich głosy do samej północy. W każdym razie o nas to gawędzono i wątek mógł się snuć długo jeszcze. Ale wkońcu przecież zaległo milczenie. Ułożono się widocznie do snu.

 Naturalnie, my nie zmrużyliśmy oka. Przysunęliśmy do siebie głowy i pocichu szeptali. Ogień płonął jeszcze, ale paliwa było niewięcej, niż na godzinę. Rozmawialiśmy po angielsku, aby i Winnetou mógł brać udział.

 — Przeklęta sprawa! — gderał Emery. — Nawet jeśli uda się wyjść, to i tak za późno!

 — Jakto za późno? — zapytałem.

 — To się samo przez się rozumie. Cicho jest nazewnątrz, lecz niewiadomo, czy wszyscy śpią. Dlatego musimy jeszcze czekać, przynajmniej przez godzinę. A poza tem, wkrótce nadejdą inni strażnicy i odrazu zauważą nasze zniknięcie.

 — Poczekajmy zatem, aż nastąpi zmiana warty.

 — Stracimy cenny czas i nie powetujemy zwłoki. A jeśli się nawet stąd wydostaniemy, nie zajdziemy daleko. Jakże sobie poradzimy bez koni? Kto wie, ile czasu upłynie, zanim uda nam się postawić nogę w strzemionach? A wówczas — nietrudno będzie nas schwytać!

 — Nie schwytają — wszak nie zatrzymamy się przy koniach.

 — Jakto? Chcesz uciekać pieszo?

 — Tak.

 — Pieszo! W takim razie można przysiąc, że nas schwytają.

 — Ależ nie. Uciekniemy pieszo, ale niedaleko, — nie wyjdziemy nawet z doliny.

 — Nie? Wytłumacz mi dokładniej!

 — Przedewszystkiem idzie o broń. Należy pogodzić się z faktem, że teraz nie zdołamy jej odzyskać. Skoro więc umkniemy daleko, stracimy ją na zawsze. A zatem zostaniemy tutaj, aby czekać chwili, kiedy będziemy mogli broń odzyskać.

 — Jakże możemy zostać? Czy istnieje tu jakaś kryjówka, w której moglibyśmy się schronić?

 — Tak. Grobowiec wodza.

 — Ach, co za zuchwały pomysł!

 — Nie tak zuchwały, jak sądzisz. O wiele zuchwalej byłoby opuścić Dolinę Śmierci i biec po dalekiej równinie, gdzie będziemy długo wystawieni na strzały. Prześladowcy poczną następować nam na pięty już od samego rana. A czem to się powinno skończyć wobec braku koni, chyba sam rozumiesz.

 — Ale czy już pewne, że nie zdołamy zbliżyć się do wierzchowców i odzyskać broni?

 — Prawie pewne. Nietylko zresztą o broń idzie, ale również i o inny sprzęt, który nam zabrano.

 — Czy nie moglibyśmy przekraść się i złowić pokryjomu?

 — Prawdopodobnie nie. Należy sądzić, że nas zdybią.

 — Niech zdybią! Do piorunów, kiedy tylko będę miał wolne ręce, o, wówczas chciałbym zobaczyć czerwonego, któryby usiłował mi wejść w drogę!

 — Czy przypuszczasz, że jestem mniej zdecydowany od ciebie? Nie mam jednak żadnej chęci tracić odzyskanej wolności. Nie twierdzę bynajmniej, że koniecznie trzeba się schronić w grobowcu wodza. Skoro się uwolnimy, przekonamy się przedewszystkiem, czy wszyscy czerwoni śpią i czy mamy swobodny dostęp do naszej własności. A potem dopiero zdecydujemy się na jedno lub drugie postępowanie.

 — Tak — szepnął Winnetou, dotychczas milczący. — Plan mego brata Shatterhanda jest rozumny. Nie wszyscy Komanczowie puszczą się w pościg. Wiedząc, że jesteśmy nieuzbrojeni i że uciekamy pieszo, pomyślą, że łatwo nas będzie sprowadzić zpowrotem. Dlatego wódz nie wyśle za nami wszystkich wojowników, tem bardziej, że ktoś musi zostać przy łupie,

 — Jakto, zostać przy łupie? — zapytał Emery.

 — Wszak brat mój wie, że bez uszczerbku mamy przejść do Wiecznych Ostępów. A w takim razie dadzą nam w drogę wszystko, co posiadaliśmy. Winnetou zna dokładnie zwyczaje czerwonych. Nasze ciała nie będą uszkodzone, abyśmy w Wiecznych Ostępach byli zdrowymi i pracowitymi niewolnikami zmarłego wodza. Zwrócą nam zatem broń i cały dobytek, aby przeszedł na własność Silnej Ręki. Dzięki naszej broni wódz Komanczów będzie najznakomitszym wojownikiem w Wiecznych Ostępach.

 — Ach, tak! Komanczowie wierzą, że wszystko, z czem się pochowało nieboszczyka, dociera do zaświatów?

 — Tak. Ofiarują nas zmarłemu wodzowi, będziemy więc w życiu pozagrobowem jego niewolnikami, a wszystko, co zabierzemy z sobą, on posiądzie. Lecz cicho, nadchodzą, — zmiana warty...

 Strażnicy podnieśli się, aby ustąpić miejsca luzującym ich kolegom. Ci starannie sprawdzili krzepkość naszych rzemieni, poczem usiedli. Jeden z Indjan wrzucił ostatnią gałązkę w ogień, który płonął jeszcze przez kilka chwil i wreszcie zgasł raptownie.

 W ciemnościach widzieliśmy niebo. Chmurki szybowały, odsłaniając chwilami poszczególne gwiazdy. Było tak ciemno, że nie widzieliśmy nawet wartowników, aczkolwiek siedzieli w odległości trzech metrów.

 Skoro upłynął kwadrans, Emery wyciągnął z rzemieni ręce i scyzorykiem uwolnił nogi. Następnie rozsupłał nasze więzy, co nie szło zbyt prędko. O wiele prędzej by się uporał, gdyby poprostu przeciął, lecz chcieliśmy je schować w całości dla naszych strażników. Emery nie mógł tego pojąć. Szepnął:

 — Lepiej zabić ich, niż ogłuszyć. Jeden okrzyk może wystawić nas na wielkie niebezpieczeństwo.

 — Możliwość okrzyku jest ta sama przy zabiciu, co przy ogłuszeniu, — odpowiedziałem — a nie należy zabijać nikogo, skoro można ogłuszyć.

 — Well, jak chcesz! Kto na nich napadnie? Czy my wszyscy trzej?

 — Nie, tylko Winnetou i ja. Dla nas to nie pierwszyzna. Ja uchwycę prawego, Winnetou lewego.

 Ręce nasze ucierpiały od więzów. Pocieraliśmy przeguby, aby przywrócić żywsze krążenie krwi. Następnie wzięliśmy się do roboty, wymagającej ogromnej ostrożności, gdyż obaj czerwoni siedzieli zwróceni do nas twarzami. Trzeba było pełzać. Wszystko byłoby udaremnione, gdyby zauważyli nas choć o sekundę przed ściśnięciem gardła.

 Na szczęście, w szczelinie było ciemniej, niż nazewnątrz. Stanęliśmy na klęczkach i sunęli ku nim, mrużąc oczy, gdyż oko wzruszonego człowieka prześwieca nawet w takich ciemnościach. Trzeba było przedewszystkiem tak szybko i pewnie obezwładnić strażników, aby nie mieli chwili czasu na krzyk, na jęk, czy rzężenie. Obezwładnić bez szmeru, gdyż uderzenie, lub upadek mógł nas łatwo zdradzić. A przytem obaj musieliśmy działać jednocześnie.

 Zbliżaliśmy się coraz bardziej do czerwonych. Niebawem Winnetou dotknął mego ramienia. Był to znak umówiony. Posunąłem się dalej i po chwili już oburącz trzymałem Komancza za gardło. Chwyt ten jest trudniej wykonać zprzodu, niż ztyłu, ale dość, że się powiódł, zarówno mnie, jak i Winnetou. Strażnicy legli nawznak pod naszemi ciężarami — rozległo się tylko ciche, cichutkie rzężenie, które nie mogło dotrzeć do obozu. W następnej chwili ogłuszyliśmy strażników uderzeniem w skronie, poczem zwolniliśmy ucisk gardła, aby się nie zadusili.

 Część planu powiodła się znakomicie. Czerwoni mieli przy sobie tylko noże. Zabraliśmy, zyskując przynajmniej jakieś narzędzie obrony. Zakneblowaliśmy strażnikom usta i, spętanych starannie, umieściliśmy na naszych miejscach.

 — Moi bracia niechaj tu poczekają — szepnął Apacz. — Winnetou podpełznie do obozu, aby zobaczyć, na co się można zdecydować.

 Wysuną się bez szmeru, jak wąż. Po dwóch minutach wrócił. Był to zły znak.

 — Nie dotrzemy ani do broni, ani do rumaków, — oznajmił. — Konie są dobrze strzeżone, a nasze rzeczy leżą nad wodą, gdzie, czuwając, siedzi wódz. Radość pomsty spędza mu sen z powiek. Winnetou spodziewał się tego.

 — Czy nie moglibyśmy napaść wodza, tak samo, jak wartowników?

 — Nie, gdyż dokoła leżą wojownicy, których nie wyminiemy bez potrącenia.

 — Tak, nie pozostaje nic innego, tylko ukryć się i czekać, — rzekłem. — A więc do grobowca!

 Z początku pełzaliśmy na czworakach, potem dopierośmy się podnieśli. Dotarłszy do grobowca, bez wysiłku odsunęliśmy wieko o tyle, że mogliśmy wejść. Natomiast daleko trudniej było przysunąć je zpowrotem. Aleśmy się i z tem uporali. Ponieważ grunt był kamienny, przypuszczaliśmy, te nie zostawimy śladu naruszenia.

 Przylegliśmy w kryjówce niezbyt wygodnie, gdyż szczelina, mimo że głęboka, była bardzo niska. Za nami leżały szczątki Wielkiej Ręki. Aby uniknąć zetknięcia ze zwłokami, musieliśmy przysunąć się do siebie. Szczęściem powietrze miało tu dostęp, więc nie czuć było rozkładu.

 Przykucnięci jeden obok drugiego, czekaliśmy dnia niemal w gorączkowem naprężeniu. Przed brzaskiem nie mogła nastąpić zmiana warty, gdyż obezwładnieni przez nas wartownicy zajęli posterunek na dwie godziny przed świtem. Przypuszczaliśmy, że rozwidni się w ciągu pół godziny.

 Pół godziny to niewiele czasu, ale w takiej sytuacji, jak nasza, wydaje się wiecznością. Nie rozmawialiśmy, przedewszystkiem dlatego, że z podniecenia straciliśmy mowę, a następnie że wobec resztek cielesnej powłoki wodza nie mogliśmy się opędzić — rzec można — świętemu uczuciu, jakie ogarnia człowieka w obliczu śmierci.

 Czas mijał. Siedziałem naprzedzie przy płycie i przystawiałem oko do wąskiej szpary między płytą a skałą. Noc szarzała. Zbliżała się chwila rozstrzygająca — nie wątpiłem, że przy świetle dziennem wódz spostrzeże nieobecność wartowników na posterunku. Naraz Emery zakłócił ciszę:

 — Czy widzisz co, Charley?

 — W promieniu trzech, najwyżej czterech kroków. Ale jest coraz widniej.

 — Alarm wybuchnie za kilka minut. Poczęliśmy sobie dosyć głupio! Skoro nas tutaj odkryją, jesteśmy zgubieni!

 — Nie tak prędko, jak sądzisz!

 — Cóż w tym wypadku poczniesz?

 — Jedyną rzecz właściwą. Mianowicie rzucę się na wodza i pochwycę jako zakładnika.

 — Ale jeśli nas stąd nie wypuszczą...

 — Pah! Muszą wypuścić!

 — Lecz nagromadzą głazy za płytą.

 — Głazów nie zgromadzą zbyt szybko. Starczy nam mocy. Chwila wysiłku, a płyta runie. — — Cicho, sza, uwaga!

 W dolinie rozległ się głośny i ostry krzyk — indjański okrzyk alarmowy.

 — Czy to wódz krzyczał? Wyjrzyj — no, Charley, prędzej, prędzej!

 Podczas naszej krótkotrwałej rozmowy tak się rozjaśniło, że wzrok mój sięgał teraz aż do źródła. Widziałem cały obóz i okolicę. Tak, to wódz wydał okrzyk. Stał pod rysą, w której nas więziono, a w której leżeli obecnie spętani i skneblowani strażnicy. Jego okrzyk zbudził wojowników. Skoczyli na równe nogi i skupili się dokoła wodza.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok