Szalone noce w Paryżu - Wioletta Piasecka - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Szalone noce w Paryżu ebook i audiobook

Piasecka Wioletta

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

40 osób interesuje się tą książką

Opis

Paryż – miasto miłości i szaleństw. Miasto mody, wspaniałej kuchni i wielu możliwości!

Inka Brzeska wychowuje samotnie sześcioletniego syna. Ojciec wypomina córce stracone szanse, a także nieodpowiedzialność. Inka spragniona uznania w oczach bliskich, a także w swoich własnych, porzuca bezpieczną pracę w sklepie i zatrudnia się w agencji reklamowej. Ta praca to spełnienie jej marzeń. W krótkim czasie firma kieruje dziewczynę na szkolenie w Paryżu.

Na lotnisku Inka poznaje sympatycznego młodego mężczyznę - Oskara Roznera. Chłopak patrząc na jej barwną sukienkę stwierdza, że zapewne jest stylistką mody, a ona nie zaprzecza. Młodzi podczas lotu rozmawiają o filmach, książkach, spędzają ze sobą kilka fantastycznych godzin. Dziewczyna postanawia zostawić Oskarowi swój numer telefonu…

Pełna ciepłych emocji i niespodziewanych zwrotów akcji historia, w której świat zawiruje od kolorowych świateł, francuskiej muzyki i małych uliczek Paryża, w których każdy chciałby choć na chwilę się zgubić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 329

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 54 min

Lektor: Klaudia Bełcik
Oceny
4,8 (43 oceny)
37
3
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grazyna_n4

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna bajka przy której niejednokrotnie wycierałam mokre oczy. Choć początek mnie nie zachwycił to zakończenie poruszyło.
00
agk85

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna historia. Miło się jej słuchało w formie audiobooka. Chętnie sięgnę po inne powieści autorki.
00
mic_ostojski

Nie oderwiesz się od lektury

Książka z pozoru lekka i wakacyjna, ale zawierająco dużo emocji przemyślen o sile kobiet, wartości przyjaźni i miłosci oraz spełnianiu marzeń z pozoru nie możliwych do spełnienia. Wartka fabuła, ciekawostki z Paryża to dodatkowy atut powieści. Książka dające radosć, przyjemność czytania i ukojenie
00
EwelinaSiwy

Nie oderwiesz się od lektury

świetna,doskonały opis Paryża czułam się jakbym sama tam była
00
Gutkoool

Dobrze spędzony czas

Ta historia jest jak mówi sam tytuł - szalona. Szybka jak rollercoaster, a jednocześnie z wieloma momentami zwolnienia w akcji, po to żeby ponownie nabrać rozpędu. Czyta się ją błyskawicznie i naprawdę nie wiadomo, kiedy uciekają kolejne strony. Jednocześnie mimo tempa akcji, historia porusza kilka ważnych tematów. Znajdziemy tu między innymi psychiczny szantaż i manipulację uczuciami innych, konsekwencje braku rozmowy i akceptacji. To jest książka, która pachnie kawą i brzmi francuskimi piosenkami. To jedna z tych historii, po które sięgniesz i najprawdopodobniej tak jak ja będziesz się dobrze bawić.
00

Popularność




Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Zdję­cia wy­ko­rzy­stane na okładce:@Ado­be­Stock
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Wio­letta Pia­secka, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83294-63-6
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Grzanki wy­sko­czyły z to­stera aku­rat w mo­men­cie, gdy Inka ukła­dała so­bie włosy w ła­zience. Odło­żyła pro­stow­nicę na pralkę, przy oka­zji pa­rząc się w pa­lec. Za­klęła pod no­sem i zła­pała za ko­niu­szek ucha, bab­cia jej kie­dyś mó­wiła, że to przy­nosi ulgę przy opa­rze­niu. Była na sie­bie zła, bo Iwo nie lu­bił przy­pa­lo­nych to­stów i ona o tym wie­działa. Po­śpiech, po­śpiech, wciąż się śpie­szę – po­my­ślała, wbie­ga­jąc do kuchni. Przy stole sie­dział jej sze­ścio­letni sy­nek i ba­wił się z kotką, z czaj­nika na pły­cie in­duk­cyj­nej bu­chała para, skra­pla­jąc się na gór­nych szaf­kach.

– Sie­roto, ogar­nij się – fuk­nęła na sie­bie.

Wy­łą­czyła płytę, wy­jęła go­rące grzanki z to­stera i wy­rzu­ciła je na blat, po czym chwy­ciła wi­szącą na po­rę­czy pie­kar­nika ścierkę ku­chenną i wy­tarła sta­ran­nie białą po­li­turę wi­szą­cych me­bli.

– Jesz­cze tego bra­kuje, by ten szajs się od­kleił – mruk­nęła w zło­ści. Ko­bieta, od któ­rej Inka wy­naj­mo­wała ma­leń­kie miesz­ka­nie na pod­da­szu, raz w mie­siącu, od­bie­ra­jąc czynsz, skru­pu­lat­nie spraw­dzała każdy me­bel i każdy kąt.

– Mamo, co ty? Znów ga­dasz do sie­bie? – Ubrany w nie­bie­ską pi­żamkę chło­piec prze­rwał za­bawę z ko­tem.

– Nie „ga­dasz do sie­bie”, tylko „mó­wisz do sie­bie” – po­pra­wiła go. Przy­kryła go­rące kromki pla­ster­kami żół­tego sera i po­sma­ro­wała po wierz­chu tru­skaw­ko­wym dże­mem. – Pro­szę, jedz, skar­bie, i nie wty­kaj je­dze­nia Misi.

– Dla­czego? – Mały przy­glą­dał się to­stom, czy aby nie są zbyt­nio przy­pie­czone. Spraw­dzian naj­wy­raź­niej prze­szedł po­zy­tyw­nie, bo wło­żył pierw­szą kromkę do ust.

– Bo kotki mają kot­kowe je­dze­nie – tłu­ma­czyła cier­pli­wie. – Jedz grzecz­nie, a ja idę do ła­zienki, zo­sta­wiam otwarte drzwi i wszystko sły­szę. – Uśmiech­nęła się do chłopca.

– Ty też je­steś sie­rotą? – za­in­te­re­so­wał się ma­lec.

– Słu­cham? – Za­trzy­mała się rap­tow­nie w ku­chen­nym przej­ściu.

– No, sama po­wie­dzia­łaś: „sie­roto, ogar­nij się”. To ty też je­steś sie­rotą? – wy­ja­śnił, zdzi­wiony, że mama nie pa­mięta wła­snych słów sprzed chwili.

Inka po­czuła ukłu­cie w sercu. Po­de­szła do Iwa, po­ca­ło­wała go w czoło, a po­tem przy­sia­dła na krze­śle obok. Na­gle prze­stała się spie­szyć, choć wska­zówki ze­gara bez­li­to­śnie parły na­przód. Nie mo­gła prze­cież do­pu­ścić do tego, żeby mały czuł się gor­szy z po­wodu jej sa­mot­nego ma­cie­rzyń­stwa.

– Nie je­stem sie­rotą. Tak tylko się głu­pio mówi do sie­bie w zło­ści, gdy coś nie wy­cho­dzi. Ale już ni­gdy tak nie po­wiem, obie­cuję. Nie je­stem sie­rotą, mam cie­bie, a ty je­steś ca­łym moim świa­tem. – Cmok­nęła go w nos, a on się ro­ze­śmiał. – Ty też nie je­steś sie­rotą, Iw­ciu, bo masz mnie.

– Ale nie mam taty – od­parł mię­dzy jed­nym kę­sem a dru­gim.

– Masz mnie – po­wtó­rzyła z na­ci­skiem. – Czu­jesz, jak mocno cię ko­cham? – Prze­chy­liła się i za­mknęła chłopca w swo­ich ra­mio­nach z taką siłą, że za­pisz­czał ra­do­śnie. Ob­sy­pała go ca­łu­skami, a po­tem po­ła­sko­tała po plec­kach. Śmiał się, wy­plu­wa­jąc dro­binki.

– Ja też cię ko­cham, ma­mu­siu. Jak chcesz, to się z tobą oże­nię – za­ofe­ro­wał wiel­ko­dusz­nie.

– To je­ste­śmy umó­wieni. – Tym ra­zem to Inka się ro­ze­śmiała. – A te­raz wsu­waj śnia­danko, bo jak zwy­kle się spóź­ni­li­śmy.

– I znów bę­dziemy pę­dzić? – ucie­szył się.

– I to jesz­cze jak! – Ze­rwała się z krze­sła i po­bie­gła do ła­zienki do­koń­czyć pro­sto­wa­nie nie­sfor­nych ja­snych lo­ków.

Inka Brze­ska co­dzien­nie obie­cy­wała so­bie, że już od ju­tra bę­dzie bar­dziej zor­ga­ni­zo­wana, wsta­nie wcze­śniej, bez po­śpie­chu zje­dzą śnia­da­nie, bez stresu i nie­po­trzeb­nych ner­wów mi­nie korki na Si­kor­skiego, od­wie­zie ma­łego na Ró­żaną do przed­szkola i zjawi się w agen­cji re­kla­mo­wej Zo­diak co naj­mniej dzie­sięć mi­nut przed cza­sem. Ob­wi­niała się, że ner­wo­wość spo­wo­do­wana po­ran­nym co­dzien­nym po­śpie­chem udziela się syn­kowi. Pra­gnęła być do­brą matką i wciąż tar­gały nią wy­rzuty su­mie­nia, że da­leko jej do ide­ału. Każ­dego ranka wpa­dała do agen­cji re­kla­mo­wej, w któ­rej od kilku mie­sięcy pra­co­wała, na se­kundę przed siódmą, a by­wało, że kilka mi­nut po. Bała się, że szef pra­co­ho­lik któ­re­goś dnia straci cier­pli­wość i wy­rzuci ją na zbity pysk. A ona dla tej pracy zro­bi­łaby na­prawdę wiele. Dla po­sady w agen­cji re­kla­mo­wej Zo­diak po­rzu­ciła in­tratny etat w skle­pie mię­snym, gdzie była za­trud­niona przez ostat­nie cztery lata.

Wie­rzyła, że zła­pała Pana Boga za nogi. Pen­sja wpraw­dzie była dużo niż­sza, a miej­sce pracy na dru­gim końcu Bra­niewa, ale prze­by­wa­nie w agen­cji wśród kre­atyw­nych lu­za­ków uwa­żała za awans spo­łeczny. Za­częła ina­czej się ubie­rać, bar­dziej ko­lo­rowo, fan­ta­zyj­nie, tak jak kie­dyś w li­ceum, tyle że z jesz­cze więk­szą i bar­dziej wy­szu­kaną non­sza­lan­cją. Cie­szyła się, że nie utknęła w mię­snym na za­wsze, jak w zło­ści prze­po­wia­dał jej oj­ciec.

De­cy­zję o zmia­nie pracy przy­pła­ciła ogrom­nym stre­sem, oba­wiała się, że na no­wej po­sa­dzie się nie utrzyma. A ona nie mo­gła po­zwo­lić so­bie na prze­rwę w za­trud­nie­niu. Za wy­na­jem klitki na pod­da­szu pła­ciła wpraw­dzie nie­wiele, ale i tak czynsz sta­no­wił spore ob­cią­że­nie jej do­mo­wego bu­dżetu. Mo­głaby miesz­kać u ro­dzi­ców w trzy­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu przy Ko­ściuszki, jed­nak oj­ciec miał do niej ogromny żal. Nie po­tra­fił da­ro­wać jej przy­pad­ko­wej ciąży i braku wyż­szego wy­kształ­ce­nia. Ko­chał swo­jego wnuka, ale do Inki nie od­zy­wał się od nie­mal sied­miu lat, a je­śli już coś po­wie­dział, to były to je­dy­nie drwiny i zło­śli­wo­ści. Na szczę­ście mo­gła li­czyć na mamę. Do­rota Brze­ska sta­rała się ła­go­dzić na­pię­cia mię­dzy córką a mę­żem, opie­ko­wała się wnu­kiem, w cza­sie gdy nie mógł iść do przed­szkola, ukrad­kiem wci­skała Ince stówę lub dwie na pod­ra­to­wa­nie koń­cówki mie­siąca i wspie­rała nie­mal w każ­dej spra­wie. Uspra­wie­dli­wiała przed córką rów­nież za­cho­wa­nie męża, tłu­ma­czyła, że na stare lata zdzi­wa­czał, choć i za młodu nie był zbyt­nio wy­lewny w oka­zy­wa­niu uczuć. Ko­chał córkę na swój spo­sób, lecz po­kła­dał w niej wła­sne na­dzieje i am­bi­cje, któ­rych nie zre­ali­zo­wał w mło­do­ści przez zbyt wcze­sny oże­nek.

Gdy Inka pchnęła szklane drzwi agen­cji Zo­diak, w Esce Bra­niewo trwały wła­śnie wia­do­mo­ści. Za­klęła w du­chu, że za­bra­kło jej tych kilku mi­nut, by być o cza­sie. Ro­zej­rzała się nie­pew­nie po ob­szer­nym po­miesz­cze­niu, czy nie do­strzeże wbi­tego w sie­bie kar­cą­cego spoj­rze­nia szefa. Jed­nak drzwi do jego ga­bi­netu były za­mknięte, a w po­koju sie­działy dwie pra­cow­nice agen­cji We­ro­nika i Lidka oraz in­for­ma­tyk Na­tan. Ode­tchnęła z ulgą, uśmiech­nęła się i rzu­ciła:

– Hej.

Od­po­wie­działy jej trzy mruk­nię­cia lu­dzi wpa­trzo­nych w lap­topy i łap­czy­wie chłep­cą­cych po­ranną kawę. Po­wie­siła ża­kiet i to­rebkę na wie­szaku i po­de­szła do eks­presu aku­rat w mo­men­cie, gdy drzwi od ga­bi­netu wła­ści­ciela otwo­rzyły się z im­pe­tem.

– Za­pra­szam do sie­bie. Wszyst­kich.

Inka oraz młode ko­biety i star­szy sta­żem in­for­ma­tyk ob­rzu­cili się spło­szo­nymi spoj­rze­niami. Cała czwórka za­cho­dziła w głowę, o co może bie­gać tym ra­zem. Ma­ciej Za­górny był czło­wie­kiem nie­prze­wi­dy­wal­nym. Po­tra­fił chwa­lić, kom­ple­men­to­wać czy na­wet na­mol­nie ad­o­ro­wać swoje pra­cow­nice, ale także zru­gać z byle po­wodu. Inka nie czuła się peł­no­praw­nym człon­kiem ze­społu. Jej za­da­nie po­le­gało głów­nie na ob­dzwa­nia­niu klien­tów i wci­ska­niu im usług agen­cji. Szło jej róż­nie. Mo­głaby być na­wet z sie­bie za­do­wo­lona, ale ko­le­żanki z agen­cji czę­sto da­wały jej od­czuć, że jest wy­łącz­nie ich po­mocą. To one kre­owały po­my­sły, to one two­rzyły pro­jekty i to one zbie­rały laury. Od czasu do czasu na­szki­co­wała im coś, co przyj­mo­wały z po­bła­ża­niem, choć wła­ści­wie za każ­dym ra­zem z jej szki­ców two­rzyły cie­kawe pro­jekty. Nie do­sta­wała za to pre­mii ani po­chwał od szefa, bo za­pewne nie miał bla­dego po­ję­cia o jej za­an­ga­żo­wa­niu.

– Co tam no­wego się uro­dziło, sze­fie? – We­ro­nika Ma­lec jako pierw­sza usia­dła przy dłu­gim stole, zaj­mu­jąc miej­sce obok Za­gór­nego. Wszy­scy do­sko­nale orien­to­wali się, że tych dwoje łą­czy swo­bodny biu­rowy flirt. Za­górny miał opi­nię ko­bie­cia­rza. Żar­to­wano, że za­li­czył po­łowę Bra­niewa. Jego żona albo o ni­czym nie wie­działa, albo z so­bie tylko zna­nych po­bu­dek przy­my­kała oczy na wy­bryki mał­żonka.

– Sia­daj­cie – zwró­cił się do reszty, a gdy za­jęli miej­sca, kon­ty­nu­ował: – Mam dwie wia­do­mo­ści. Do­brą i lep­szą. Którą pierw­szą za­ser­wo­wać?

– No to może naj­pierw do­brą. – Na­tan Dłu­go­łęcki z wła­ściwą so­bie flegmą prze­cią­gał każdy wy­raz.

– Do­bra jest taka, że wy­gra­li­śmy kon­kurs na logo. Brawo wy. Kto jest kon­kret­nie jego au­to­rem? – Rzu­cił na stół prze­zro­czy­stą teczkę z dwiema od­wró­co­nymi do sie­bie li­te­rami R w ko­lo­rze tę­czy.

– A... to... – We­ro­nika na­dęła usta. – To ge­ne­ral­nie wspólny pro­jekt.

– Wspólny, zna­czy czyj kon­kret­nie, bo nie wiem, jak pre­mię roz­dzie­lić. – Ma­ciej za­bęb­nił pal­cami po stole.

– Inka to na­szki­co­wała i pod­po­wie­działa ko­lory, a ja wrzu­ci­łem w pro­gram. – Na­tan przy­su­nął teczkę z pro­jek­tem bli­żej sie­bie.

– Inka? – Szef po­pa­trzył na Brze­ską uważ­niej, a uzna­nie w jego oczach miło po­łech­tało jej ego. – No, no, kto by się spo­dzie­wał. Pierw­sza pre­mia, gra­tu­luję. Wpadną ci dwie stówki przy wy­pła­cie. A to­bie, Na­tan, stówka. Dał­bym wię­cej, ale by­łeś tylko od­twórcą.

– Spoko, sze­fie. Stówka też do­bra do przy­tu­le­nia. – Dłu­go­łęcki za­tarł dło­nie na znak za­do­wo­le­nia.

– Inka, jak tam? Cie­szysz się?

– Bar­dzo. Zro­bi­łam ten szkic wła­ści­wie ot tak, faj­nie, że się spodo­bał.

– No i git. – Za­górny po­ki­wał głową z uzna­niem i jakby z nie­do­wie­rza­niem.

– To pro­sty pro­jekt, w za­sa­dzie wy­grały ko­lory. – We­ro­nika sta­rała się umniej­szyć za­sługi ko­le­żanki. – Sym­bol tę­czy jest ostat­nio na fali. Można było się spo­dzie­wać, że wy­gra.

– I wła­śnie o to cho­dzi. Trzeba ko­rzy­stać z tego, co na fali. W pro­sto­cie siła. – Za­górny le­d­wie za­uwa­żal­nie zmarsz­czył brwi, zer­ka­jąc na swoją pu­pilkę, a ta wzru­szyła ra­mio­nami.

– A co z drugą no­winą? – Na­tan czy to z cie­ka­wo­ści, czy może po to, by za­że­gnać bu­dzący się kon­flikt, skie­ro­wał roz­mowę na inne tory.

– Wia­do­mość jest na­stę­pu­jąca: do­sta­li­śmy za­pro­sze­nie na dwu­ty­go­dniowy kurs pro­jek­towy we Fran­cji, a kon­kret­nie w Pa­ryżu. Kurs jak kurs, pew­nie chcą prze­pu­ścić unijną kasę. Wszystko za friko, łącz­nie z sa­mo­lo­tem rzecz ja­sna. Mógł­bym od­pu­ścić, ale faj­nie mieć fran­cu­ski cer­ty­fi­kat. Je­śli chcemy star­to­wać w mię­dzy­na­ro­do­wych pro­jek­tach, przy­da­łyby się za­gra­niczne re­ko­men­da­cje.

– Wow, świet­nie! – Na­tan wy­raź­nie się oży­wił. – Kiedy wy­jazd?

– Za ty­dzień, pierw­szego czerwca. Ale ty, bra­cie, od­pa­dasz. Mamy na gło­wie dwa prze­targi i to jest dla firmy prio­ry­tet. – Szef ostu­dził za­pędy in­for­ma­tyka. – My­śla­łem ra­czej o Lidce. – Spoj­rzał w stronę mil­czą­cej blon­dynki.

– O mnie? – Li­dia Ryb­nicka prze­stała przy­glą­dać się swoim wy­pie­lę­gno­wa­nym pa­znok­ciom i ob­rzu­ciła Za­gór­nego spa­ni­ko­wa­nym spoj­rze­niem. – Ja nie jadę. W ży­ciu! To nie­moż­liwe, sze­fie.

– Dla­czego?

– Nie znam an­giel­skiego...

– Masz je­chać do Fran­cji. Tam się mówi po fran­cu­sku – za­kpił in­for­ma­tyk.

– Fran­cu­skiego tym bar­dziej nie znam. I w ogóle nie mogę je­chać. Na­wet nie ma ta­kiej opcji – za­strze­gła ka­te­go­rycz­nie.

– Lidka, co ty mi, że tak po­wiem, pier­ni­czysz? Mia­łaś an­giel­ski w szkole, a pew­nie i na stu­diach, nie za­sła­niaj się nie­zna­jo­mo­ścią ję­zyka. Nikt od cie­bie nie bę­dzie tam wy­ma­gał cu­dów. Masz je­chać i już. Ko­niec i kropka.

– Po­wiem wprost, mój mąż tego nie znie­sie. I tak le­dwo ra­dzę so­bie z jego za­zdro­ścią, je­śli za­ko­mu­ni­kuję mu, że jadę na dwa ty­go­dnie do Pa­ryża, to mnie po pro­stu uka­trupi. – Skrzy­żo­wała ręce na pier­siach i zmarsz­czyła brwi. Cała jej bun­tow­ni­cza po­stawa krzy­czała, żeby dać jej święty spo­kój.

– Dla­czego szef nie bie­rze pod uwagę mnie? – We­ro­nika ner­wowo ob­ra­cała dłu­go­pis w dło­niach, pstry­ka­jąc nim co rusz. – Mó­wię po an­giel­sku, a i na pro­jek­to­wa­niu znam się nie naj­go­rzej. Do tego ni­gdy nie by­łam w Pa­ryżu. Chęt­nie zwie­dzę mia­sto roz­pu­sty, a przy oka­zji na­uczę się cze­goś no­wego. Bę­dzie miło dla mnie i z ko­rzy­ścią dla firmy.

– Nie, We­ronka, nie ma opcji, byś ty po­je­chała – skwi­to­wał. – Je­steś po­trzebna na miej­scu.

– Nie mam żad­nych za­le­głych spraw, zresztą od biedy mo­gła­bym po­ma­gać zdal­nie. – Pod­nio­sła wzrok i spoj­rzała Ma­cie­jowi w oczy. – Pro­szę, sze­fie, rzuć je­den ra­cjo­nalny ar­gu­ment, dla­czego nie mogę le­cieć do Fran­cji. – W jej gło­sie wy­brzmiało po­iry­to­wa­nie.

– Bo lu­bię na cie­bie pa­trzeć – za­żar­to­wał. Zro­bił to jed­nak w taki spo­sób, że We­ro­nice ze zmie­sza­nia za­bra­kło słów, a po­zo­stali, za­że­no­wani sy­tu­acją, spu­ścili głowy.

– Na­tan nie może, Lidka nie może, We­ro­nika tym bar­dziej nie, a więc pa­dło na Inkę. – Szef roz­ło­żył ręce i za­śmiał się ner­wowo. Po­zo­stali rów­nież się za­śmiali, łącz­nie z Brze­ską. Słowa szefa wszyst­kim wy­dały się za­bawne. Inka też nie po­trak­to­wała ich po­waż­nie. – An­giel­ski znasz?

– Ko­mu­ni­ka­tyw­nie, ot tyle, ile ze szkoły. Na­wet do­brze mi szło, ale oprócz an­giel­skiego nie­wiele umiem. Nie dam so­bie rady. I w ogóle... A do tego mam małe dziecko...

– Po­ra­dzisz so­bie. Wy­gra­łaś kon­kurs na logo, więc coś tam po­tra­fisz. A dziecko? Masz prze­cież ro­dzi­ców w Bra­nie­wie, prawda?

– Tak, ale... Na­prawdę nie wiem, czy po­do­łam...

– Dasz radę – stwier­dził au­to­ry­tar­nie. – No to pro­blem się roz­wią­zał. – Za­górny kla­snął w dło­nie. – A te­raz wra­caj­cie do pracy. We­ro­nika, ty zo­stań na chwilę.

Pod­niósł, się i skie­ro­wał do biurka, da­jąc tym sa­mym do zro­zu­mie­nia, że na­rada skoń­czona. Na­tan i Lidka ru­szyli do drzwi. Inka po­woli pod­nio­sła się z krze­sła, za­sta­na­wiała się, czy szef so­bie żar­tuje, czy rze­czy­wi­ście de­le­guje wła­śnie ją na ten unijny kurs. Była prze­ra­żona po­my­słem. Za­trzy­mała się w po­ło­wie drogi do drzwi i od­wró­ciła.

– Sze­fie, szef na po­waż­nie z tym wy­jaz­dem? Prze­cież ja nie mam po­ję­cia o pro­gra­mach gra­ficz­nych ani o mar­ke­tingu. – Pa­trzyła na niego prze­ra­żona. – Tylko się zbłaź­nię. Nie dam rady, na­prawdę. Może jak po­pra­cuję w agen­cji cho­ciaż z rok, to będę pew­niej­sza sie­bie, bo te­raz to bez sensu...

– Po­wie­dzia­łem, po­ra­dzisz so­bie. No­tuj, słu­chaj, pod­glą­daj in­nych. To nic wiel­kiego. Po­trak­tuj to jako na­grodę. Dwa ty­go­dnie wa­ka­cji. Pew­nie bę­dzie tylko jedno wiel­kie chla­nie, oby ci wą­troba wy­trzy­mała. – Za­re­cho­tał, uba­wiony wła­snym żar­tem. – Z lot­ni­ska ktoś cię od­bie­rze i po­in­stru­uje co i jak, zresztą prze­czy­taj so­bie, nie je­steś dziec­kiem. Tu masz naj­waż­niej­sze in­for­ma­cje. – Wy­cią­gnął rękę z pli­kiem kar­tek.

Inka wzięła od szefa ma­te­riały in­struk­ta­żowe i opu­ściła jego ga­bi­net. Wciąż oszo­ło­miona, prze­śli­zgi­wała wzrok po za­pi­sa­nych drob­nym dru­kiem zda­niach.

– Ależ ci się przy­far­ciło. – Na­tan bu­jał się na ob­ro­to­wym krze­śle. – Cho­ler­cia, za­zdrosz­czę. Ja za taki wy­jazd dał­bym się po­kroić. Wszystko, co do­bre, mnie omija w tej fir­mie.

– Nie wiem, czy to dla mnie ta­kie szczę­ście. Nie po­ra­dzę so­bie, to pewne. Nie znam się na pro­gra­mach gra­ficz­nych, nie znam tech­nicz­nego ję­zyka. Będę sie­działa jak na tu­rec­kim ka­za­niu.

– Na fran­cu­skim ka­za­niu – spre­cy­zo­wał, a wi­dząc prze­ra­że­nie w oczach mło­dej ko­biety, do­dał: – Ja­koś mu­sisz dać so­bie radę. – Mach­nął ręką, lek­ce­wa­żąc jej obawy, a po­tem prze­chy­lił się na krze­śle, zni­żył głos i zwró­cił się kon­spi­ra­cyj­nym szep­tem do Lidki. –  Swoją drogą, We­ro­nika ostrzyła so­bie pa­zurki na ten Pa­ryż, ale cóż, nie warto za głę­boko wjeż­dżać w ty­łek sze­fowi, bo się zo­sta­nie w tej czar­nej du­pie.

– Oj, nie bę­dzie mo­gła chwa­lić się zna­jo­mym, że była na mię­dzy­na­ro­do­wym kur­sie. – Lidka pa­ro­dio­wała współ­czu­cie dla We­ro­niki. – Straszne, i cóż na­sza li­zu­ska zrobi? Musi bi­dulka trwać na po­ste­runku, by sze­fun­cio mógł so­bie na nią spo­glą­dać. – Po­wie­działa to w tak bła­zeń­ski spo­sób, że Na­tan za­re­cho­tał. – Ale tego wy­jazdu to ja też ci za­zdrosz­czę – do­dała z wes­tchnie­niem, zwra­ca­jąc się do Inki. – Gdyby nie za­zdrość mo­jego sta­rego, chęt­nie bym po­je­chała do Pa­ryża.

– Nie wiem, czy jest czego za­zdro­ścić. – Brze­ska od­su­nęła od sie­bie pa­piery z opi­sem kursu i oparła się na krze­śle.

– Prze­stań się kry­go­wać. Twoje logo wy­grało. No to chyba i tam so­bie po­ra­dzisz, a poza tym ode­rwiesz się na chwilę od ma­muś­ko­wa­nia, pie­luch i od ro­boty.

– Mój syn już dawno wy­rósł z pie­luch. A se­rio, to nie wiem, czy ro­dzice zgo­dzą się, by Iwo miesz­kał u nich aż dwa ty­go­dnie. – Ana­li­zo­wała na głos. – Mój oj­ciec ko­cha wnuka, ale nie mamy naj­lep­szych re­la­cji. Nie wiem, jak bę­dzie się za­pa­try­wał na mój wy­jazd. – Go­rycz w jej gło­sie mie­szała się z iro­nią.

– Uro­bisz ojca – zlek­ce­wa­żył jej obawy Na­tan. – Ma­łemu obie­casz, że przy­wie­ziesz mu wieżę Eif­fla, sta­rusz­kom wci­śniesz kit, że to ży­ciowa szansa. Pro­ste. Ja bym się dał po­kroić za dwa ty­go­dnie gdzie­kol­wiek. Nie cie­szysz się?

– Ja­koś to jesz­cze do mnie nie do­ciera. Czuję się nie na miej­scu, jak­bym coś ko­muś... pod­wę­dziła. – Niby się za­śmiała, ale czuła go­rycz.

– Nie prze­sa­dzaj. Nic ni­komu nie ukra­dłaś. – Lidka pod­wi­nęła rę­kawy do łokci. – Dziew­czyno, ciesz się, że wy­rwiesz się do wiel­kiego świata. Na­tan ma ra­cję, ode­rwiesz się od obo­wiąz­ków, a po po­wro­cie szef pew­nie ina­czej na cie­bie spoj­rzy. Masz fart – pod­su­mo­wała swój wy­wód. – Gdyby mój Piotr nie był o mnie tak po­twor­nie za­zdro­sny, sama chęt­nie bym sko­rzy­stała. Carpe diem, chwy­taj dzień, jak to mó­wią, i ni­czym się nie przej­muj. Ty na­wet ubie­rasz się jak pa­ry­żanka. – Omio­tła wzro­kiem jej czer­woną su­kienkę do ko­lan i czer­woną apaszkę za­wią­zaną na wło­sach. Ogól­nie ubie­rasz się tro­chę eks­cen­trycz­nie, żeby nie po­wie­dzieć dzi­wacz­nie – za­uwa­żyła.

– Lu­bię taki styl – skwi­to­wała Inka. Nie chciała zdra­dzić, że z uwagi na ogra­ni­czony bu­dżet ubiera się wy­łącz­nie w se­cond han­dach. Ko­lo­ro­wymi fa­ta­łasz­kami tu­szo­wała biedę, a z cza­sem rze­czy­wi­ście po­lu­biła nieco eks­cen­tryczny styl.

– Ten wy­jazd na­prawdę się na­le­żał mnie. I tylko mnie. Wy o pro­gra­mach gra­ficz­nych nie wie­cie nic. – Na­tan zgniótł pla­sti­kowy ku­bek, po­de­rwał się od biurka aż krze­sło od­je­chało na śro­dek po­koju. – Nie warto się sta­rać. – Wrzu­cił zgnie­ciony ku­bek do śmiet­nika i wy­szedł z po­miesz­cze­nia.

Do Inki wła­śnie do­tarło, co się wła­ści­wie wy­da­rzyło. Pa­ryż. Jak to słowo wciąż ma­gicz­nie brzmi. – Wes­tchnęła z nie­do­wie­rza­niem. Nie­spo­dzie­wa­nie dla sa­mej sie­bie mimo licz­nych prze­ciw­no­ści losu po­woli za­czy­nała cie­szyć się z tego wy­jazdu. Jej my­śli po­wę­dro­wały do synka. Ni­gdy na tak długo się nie roz­sta­wali. Bę­dzie mu­siała mu wy­tłu­ma­czyć, dla­czego wy­jeż­dża, i miała na­dzieję, że dziecko zro­zu­mie. Wie­rzyła, że mama po­może jej w opiece nad Iwem. Oj­ciec rów­nież do­łoży swoją ce­giełkę, tyle że w jego przy­padku bez glę­dze­nia i awan­tur się nie obej­dzie.

Dwa ty­go­dnie w Pa­ryżu brzmiało jak ma­giczne za­klę­cie, jak klucz, który otwiera przed nią se­zam nie­zli­czo­nych przy­jem­no­ści, jak speł­nie­nie ma­rzeń, któ­rych na­wet nie ocze­ki­wała. Jesz­cze się wa­hała, czy da so­bie radę. No ale skoro szef i Na­tan twier­dzą, że to bę­dzie jedna wielka im­pre­zow­nia, to nie mam się czego oba­wiać – po­my­ślała.

Inka po pracy nie po­je­chała od razu po syna do przed­szkola. Mu­siała ochło­nąć i w sa­mot­no­ści prze­my­śleć każdą stronę tej nie­spo­dzie­wa­nej oferty. Oprócz roz­sta­nia z Iwem nie miała nic do stra­ce­nia, a wręcz same ko­rzy­ści. Od­pocznę od co­dzien­no­ści, zo­ba­czę tro­chę świata, a może po po­wro­cie w fir­mie będą mnie bar­dziej ce­nić – roz­my­ślała.

Za­par­ko­wała swoją starą białą corsę pod re­stau­ra­cją Ba­ga­telka, prze­bie­gła przez Świę­to­jań­ską w nie­do­zwo­lo­nym miej­scu, zwol­niła kroku do­piero w parku przy la­pi­da­rium. Lu­biła spa­cery po daw­nym cmen­ta­rzu Świę­tego Jana. Od kil­ku­dzie­się­ciu lat nie było już tu na­grob­ków i miesz­kańcy, a szcze­gól­nie mło­dzi, nie zda­wali so­bie sprawy, jak waż­nym sym­bo­lem dla bra­nie­wian był ten ma­leńki skra­wek zie­leni i sto­jący tu nie­gdyś ko­śció­łek, któ­rego już dawno nie było. Znisz­czony i spa­lony naj­pierw przez Krzy­ża­ków, a po­tem przez Szwe­dów, od­szedł w za­po­mnie­nie. Prze­szła alej­kami, usia­dła na naj­wyż­szym stop­niu am­fi­te­atru i za­pa­trzyła się na wodę. Zie­leń drzew i po­wiew cie­płego wia­tru przy­no­siły lek­kie od­prę­że­nie. Pach­niało wio­sną i obiet­nicą cze­goś no­wego, nie­zna­nego i nę­cą­cego. Po am­fi­te­atrze nio­sła się sub­telna me­lo­dia wy­gry­wana przez mło­dziutką skrzy­paczkę. Inka do­my­śliła się, że za­pewne ar­tystka robi próbę przed cze­ka­ją­cym ją wkrótce wy­stę­pem. W bra­niew­skim am­fi­te­atrze od wio­sny do je­sieni wy­stę­po­wały za­równo ce­nione gwiazdy, jak i mu­zycy do­piero ma­rzący o wiel­kich ka­rie­rach. Inka ko­chała to mia­sto, tu się uro­dziła i wy­cho­wała.

Wcią­gnęła w płuca świeże ma­jowe po­wie­trze i spoj­rzała w niebo. Na­bie­rała sił do sto­cze­nia ba­ta­lii z oj­cem. Czuła, że ła­two nie bę­dzie. Ode­braw­szy Iwa, z bi­ją­cym ser­cem pod­je­chała pod blok ro­dzi­ców. Za­par­ko­wała na je­dy­nym wol­nym miej­scu obok trze­paka i kur­czowo zła­pała synka za rączkę.

– Mamo, nie ści­skaj tak, to boli. – Chło­piec wy­rwał rękę i w pod­sko­kach ru­szył do drzwi, by móc wy­stu­kać kod w do­mo­fo­nie.

– Iwuś, po­cze­kaj, nie dzwoń jesz­cze, coś ci po­wiem... – za­częła ostroż­nie, przy­spie­sza­jąc kroku. Nim do­biegł do drzwi, po­ło­żyła mu dłoń na ra­mie­niu. – Dzia­dek dzi­siaj może tro­chę gło­śniej roz­ma­wiać...

– Ogłuchł? – Ma­lec za­darł głowę i wle­pił w matkę zdzi­wione spoj­rze­nie.

– Może i tro­chę ogłuchł.

– Wciąż krzy­czy, prawda?

– Prawda – przy­tak­nęła w za­my­śle­niu. – Iw­ciu, chcę po­pro­sić dziadka i bab­cię, byś mógł u nich miesz­kać przez dwa ty­go­dnie.

– To długo? – Zmarsz­czył za­baw­nie no­sek, jakby czy­nił ob­li­cze­nia.

– To dość długo. Dwie nie­dziele. Do­sta­łam pro­po­zy­cję z firmy, chcą mnie szko­lić we Fran­cji. To może być dla mnie duża rzecz. Boję się tylko, czy ty so­bie beze mnie po­ra­dzisz. – Przy­kuc­nęła przy dziecku.

– Po­ra­dzę so­bie. Je­stem już bar­dzo duży.

– Tak, wiem o tym, że je­steś duży, sęk w tym, że ja będę bar­dzo tę­sk­niła. – Po­ca­ło­wała go w czoło.

– A co z Mi­sią?

– Ach, no tak. Jesz­cze Mi­się bab­cia i dzia­dek mu­szą wziąć do sie­bie. – Te­raz na­prawdę się zmar­twiła. Oj­ciec i kot? To się nie uda. Zła na sie­bie, że nie po­my­ślała o kotce, przy­mknęła oczy, bo te na­gle zwil­got­niały.

– Ma­mu­siu, nie płacz, no coś ty? Już tę­sk­nisz? – Przy­warł do niej dzie­cię­cym ciał­kiem i jął mamę po­cie­szać. – To tylko dwie nie­dziele. Z dziad­kiem pój­dziemy na mecz Za­toki, a po­tem na lody, a bab­cia bę­dzie pie­kła na­le­śniki z cze­ko­ladą. – Uśmiech­nął się na myśl o swoim przy­smaku.

Otarła łzę, po­zwo­liła, by Iwo wy­stu­kał kod w do­mo­fo­nie, i pa­trzyła, jak syn, prze­bie­ra­jąc ma­łymi nóż­kami, wbiega na pierw­sze pię­tro. Ona wlo­kła się, bo roz­mowa, którą miała za chwilę prze­pro­wa­dzić, bez­gra­nicz­nie ją do­ło­wała. Za­sta­na­wiała się, czy nie od­pu­ścić te­matu i prze­stać snuć mrzonki o wy­jeź­dzie. Bała się tylko, że w fir­mie źle przyjmą od­mowę i z pew­no­ścią przyj­dzie jej szu­kać no­wej pracy.

– Bab­ciu, mama je­dzie do Fran­cji! – za­wo­łał Iwo od wej­ścia.

– Co ta­kiego? – Ubrana w czarne leg­ginsy i w zie­loną tu­nikę Do­rota Brze­ska sta­nęła w przed­po­koju, ale za­miast jak za­wsze chwy­cić wnuka w ob­ję­cia, spo­glą­dała po­nad nim na córkę. – To prawda?

– Do­sta­łam pro­po­zy­cję z agen­cji, by od­być szko­le­nie w Pa­ryżu. Wszystko za darmo w ra­mach do­ta­cji unij­nej. – Ża­ło­wała, że nie po­pro­siła syna, by za­cze­kał z tą in­for­ma­cją, aż ona pierw­sza o niej po­wie.

– Na­prawdę? To wspa­niale. Kto jesz­cze z firmy je­dzie? – Matka pa­trzyła na nią z bły­skiem nie­do­wie­rza­nia i za­chwytu.

– Nikt, tylko ja. – Inka po­ło­żyła to­rebkę na ko­mo­dzie i zsu­nęła z nóg szpilki, a po­tem przy­kuc­nęła, by ścią­gnąć syn­kowi trampki.

– Do Pa­ryża? Fiu, fiu, ale cię za­szczyt kop­nął. – Matka krę­ciła głową w po­dzi­wie.

– To te­raz głą­bów bez stu­diów szkolą za gra­nicą? – Da­riusz Brze­ski, prze­cho­dząc z sa­lonu do kuchni, ob­rzu­cił córkę iro­nicz­nym spoj­rze­niem. Inka mo­głaby przy­siąc, że ten spa­ce­rek po przed­po­koju miał na celu tylko jej do­ku­cze­nie.

– Da­rek, nie przy dziecku – upo­mniała go mał­żonka. – Chodź do babci, skar­bie – zwró­ciła się do wnuka. – Zjemy zupkę ogór­kową, a po­tem usma­żymy ba­na­nowe pla­cuszki.

– Za­nim bab­cia pod­grzeje zupę, po­każę ci coś fa­jo­wego. – Da­riusz Brze­ski mru­gnął okiem do chłopca, chwy­cił go za rączkę i po­pro­wa­dził do sa­lonu, ale gdy ma­lec po­biegł do kom­pu­tera, od­wró­cił się do córki i wy­sy­czał: – No pro­szę, do Pa­ryża. Cie­kawe, jaki fa­gas za tym stoi, bo w to, że twoje umie­jęt­no­ści czy wie­dza za­wa­żyły, szcze­rze wąt­pię.

Inka wes­tchnęła, a Do­rota rzu­ciła w męża gniewne spoj­rze­nie. Co­raz trud­niej było im się po­go­dzić z jego ohyd­nym i mę­czą­cym glę­dze­niem. Kie­dyś był do­brym, cho­ciaż upar­tym czło­wie­kiem. Po wpadce Inki dia­me­tral­nie się zmie­nił. Nie po­tra­fił da­ro­wać córce mło­dzień­czej ciąży. Przy byle pre­tek­ście wy­po­mi­nał jej, że nie ma po­ję­cia, z kim się prze­spała.

– Dziadku, włącz mi Psi pa­trol – za­wo­łał Iwo, a Da­riusz od­wró­cił się ple­cami do ko­biet i po­szedł szu­kać pi­lota od te­le­wi­zora. Po chwili do­ka­zy­wał z wnu­kiem, śmie­jąc się i prze­ko­ma­rza­jąc.

– Nie przej­muj się oj­cem. Wiesz, jaki on po­trafi być wredny. Opo­wiedz, jak to się stało, że wy­brali cie­bie. – Matka pstryk­nęła za­pa­larką do gazu i pod garn­kiem z wy­sty­głą zupą ogór­kową po­ja­wił się nie­bie­ski pło­mień.

– Cza­sami mam już dość. Ileż można roz­pa­mię­ty­wać na­wet i naj­więk­szą głu­potę. To znę­ca­nie się nade mną nie ma końca. A tak w ogóle, to gdy­bym go po­słu­chała, to Iwo byłby wy­skro­bany.

– Inka, pro­szę... Na­wet tak nie mów – jęk­nęła matka.

– Taka jest prawda. Ni­kogo nie za­bi­łam, nie skrzyw­dzi­łam, oprócz sa­mej sie­bie – wy­rzu­cała ści­szo­nym gło­sem, by jej słowa nie do­le­ciały do sa­lonu.

– Wiem, ko­cha­nie. Przej­dzie mu. Za­pew­niam cię. Bar­dzo cię ko­cham, In­eczko. – Matka ob­jęła ją ra­mie­niem i po­pro­wa­dziła do nie­wiel­kiego me­bla, który szum­nie na­zy­wali sto­łem. Od­su­nęła je­den z dwóch ta­bo­re­tów. – Sia­daj, có­ru­niu, i po­wiedz, jak do tego do­szło, że cie­bie wy­brali.

Udo­bru­chana ko­ją­cym gło­sem matki, wes­tchnęła i za­częła opo­wia­dać.

– W agen­cji do­stali za­pro­sze­nie na prze­szko­le­nie pra­cow­nika. Na­tan chciał je­chać, ale ma za dużo prze­tar­gów do ogar­nię­cia, Lidka z ko­lei ma za­zdro­snego męża, który prę­dzej by ją za­bił, niż pu­ścił do Pa­ryża.

– A We­ro­nika? Wy­da­wa­łoby się, że jej przy­pad­nie taki za­szczyt, w końcu wije się już ja­kiś czas wo­kół Za­gór­nego – prych­nęła Do­rota, do­sko­nale wta­jem­ni­czona w sprawy firmy.

– Wy­obraź so­bie, że szef pu­blicz­nie oświad­czył, że ona je­chać nie może. Musi zo­stać, bo on... chce na nią pa­trzeć. – Do­piero kiedy Inka wy­po­wie­działa na głos te słowa, do­tarło do niej, jak idio­tycz­nie brzmią. Uśmiech­nęła się, a po chwili obie z matką chi­cho­tały w naj­lep­sze.

– Na­prawdę tak po­wie­dział? Przy wszyst­kich? – Matka, tłu­miąc śmiech, usia­dła na dru­gim stołku. – No cóż, biu­rowy ro­mans wi­dać ma i ciemne strony. Cie­szysz się z wy­jazdu? – Po­gła­skała dłoń je­dy­naczki.

– Z po­czątku się nie cie­szy­łam. Na­wet my­śla­łam, że do­sta­łam ten wy­jazd dla beki. Oczy­wi­ście szef się uparł, że mam le­cieć, bo za­leży mu na cer­ty­fi­ka­cie, a nie ma kogo wy­słać. Nie ma opcji, że­bym zre­zy­gno­wała. Od razu mu­sia­ła­bym po­że­gnać się też z pracą. Ale w su­mie się cie­szę. Za­nim ode­bra­łam Iwa, po­szłam do parku przy am­fi­te­atrze, jedna dziew­czyna tak pięk­nie grała na skrzyp­cach, aż za­tę­sk­ni­łam za czymś... sama nie wiem, za czym. Taka tę­sk­nota się we obu­dziła, po­my­śla­łam, że ten wy­jazd to dar. Zo­ba­czę coś in­nego, cie­kaw­sze ży­cie, zwy­czaje, kul­turę, zjem cro­is­santa i po­pa­trzę na Se­kwanę.

– I na wieżę Eif­fla. – Matka do­łą­czyła do ma­rzeń córki. – Ni­gdy nie by­łam za gra­nicą. Kiedy wy­lot?

– Już za ty­dzień. Pierw­szego czerwca.

– O, to bar­dzo szybko. Z Gdań­ska czy z War­szawy?

– Z Gdań­ska.

Inka wstała, wy­cią­gnęła szklankę z wi­szą­cej szafki, na­lała so­bie mu­szy­niankę i wy­piła dusz­kiem. Okna kuchni wy­cho­dziły na po­łu­dniowy za­chód, w sło­neczne dni jak dziś, po szes­na­stej ro­biło się w po­miesz­cze­niu nie do znie­sie­nia go­rąco. Te­raz to uczu­cie po­tę­go­wała go­tu­jąca się ogór­kowa. Żadna z za­afe­ro­wa­nych roz­mową ko­biet nie zwró­ciła uwagi na kłęby pary.

– Nie martw się, Inka, za­opie­ku­jemy się Iw­ciem. I Mi­sią rów­nież.

– Mamo, dzię­kuję ci. Za­wsze mogę na cie­bie li­czyć. – Inka od­sta­wiła szklankę na ku­chenny blat. Nie wsta­wiała jej do zmy­warki, bo matka miała swoje me­tody ukła­da­nia na­czyń i nie lu­biła, jak jej się ktoś wtrą­cał.

– No pew­nie, skar­bie, od czego masz ro­dzi­ców. – Do­rota się uśmiech­nęła. – Jak długo bę­dzie trwało to szko­le­nie?

– Dwa ty­go­dnie – zdą­żyła tylko po­wie­dzieć, bo aż się sku­liła, usły­szaw­szy ryk za ple­cami.

– Czy wy, do ja­snej cho­lery, nie wi­dzi­cie, że zupa bu­zuje?! Cha­łupę spalą. A ty, wy­rodna matko, wy­bij so­bie z głowy, że bę­dziesz się łaj­da­czyć dwa ty­go­dnie za gra­nicą. Naj­le­piej po­zbyć się dziecka, a sama fru, do Pa­ryża! – Da­riusz zga­sił gaz pod garn­kiem, a po­tem za­czął wy­ma­chi­wać rę­koma czer­wony z wście­kło­ści. – Je­steś nie­od­po­wie­dzialną, głu­pią dzie­wu­chą! Brak mi słów na twoje wy­bryki. Za­raz na­stęp­nego ba­chora zmaj­stru­jesz!

– Da­rek... – jęk­nęła Do­rota.

Za­nim jed­nak żona zdo­łała go uspo­koić, do kuchni wpadł Iwo. Prze­ra­żony krzy­kiem dziadka, który przy nim za­wsze ha­mo­wał emo­cje, roz­sz­lo­chał się hi­ste­rycz­nie. Ob­jął Inkę za nogi i całą dzie­cięcą siłą wy­py­chał z po­miesz­cze­nia.

– Sy­neczku, już do­brze, uspo­kój się, ko­cha­nie. – Inka chciała przy­kuc­nąć, ale Iwo jej na to nie po­zwo­lił.

– Ucie­kajmy stąd! Za­bierzmy bab­cię! On cie­bie nie ko­cha! Mnie też nie, ani babci – krzy­czał w amoku chło­piec.

– Iwo... – Da­riusz umilkł, twarz mu po­bla­dła, a ra­miona opa­dły. – Iw­ciu... dzia­dek cię bar­dzo ko­cha... – wy­mam­ro­tał, wstrzą­śnięty gwał­towną re­ak­cją dziecka.

– Nie­na­wi­dzisz nas! Nie­na­wi­dzisz mo­jej mamy. Za­wsze jej do­ku­czasz. Ja wszystko sły­szę. Za­wsze jej mó­wisz złe rze­czy. Nie­na­wi­dzę cię! Nie­na­wi­dzę! – Małe rączki za­ci­snęły się w piąstki. Dziecko wciąż za­sła­niało sobą matkę.

– Iw­ciu, sy­neczku, uspo­kój się. Pro­szę cię, skar­beńku. – Inka wpa­try­wała się w synka wstrzą­śnięta.

– On nas nie­na­wi­dzi, ma­mu­siu. Bab­ciu, ucie­kaj z nami. U nas jest do­brze, nie zo­sta­waj tu­taj z nim. – Łkał ma­lec, po­py­cha­jąc matkę do przed­po­koju.

Da­riusz bez­wol­nie jak wo­rek wy­pchany ce­men­tem klap­nął na ta­bo­ret, ukrył twarz w dło­niach i mil­czał. Do­rota, przy­bita i zszo­ko­wana gwał­towną re­ak­cją wnuka, ocie­rała łzy. Chciała mu po­móc za­ło­żyć trampki, ale Iwo chwy­cił swoje i matki buty w dło­nie i wy­szedł na ko­ry­tarz, pcha­jąc przed sobą Inkę, zdą­żyła tylko chwy­cić to­rebkę z ko­mody i klu­czyki od opla. Chło­piec z tru­dem za­mknął drzwi i choć wciąż jesz­cze po­cią­gał no­sem, prze­stał się trząść.

– Synku, dzia­dek cię ko­cha – po­wie­działa do niego Inka naj­ła­god­niej jak po­tra­fiła, drżała ze zde­ner­wo­wa­nia jak tań­cząca na wie­trze osika. – On po pro­stu... nie lubi mnie – do­koń­czyła smutno.

– Ja też go już nie lu­bię.

– Nie mów tak, ko­cha­nie...

– Nie jest już moim dziad­kiem – od­parł sta­now­czo, nie da­jąc się prze­ko­nać. Po chwili usiadł na wy­cie­raczce i po­zwo­lił so­bie po­móc przy na­kła­da­niu tram­pek, a gdy sznu­rówki zo­stały za­wią­zane, ze­rwał się i zbiegł po scho­dach, wciąż trzy­ma­jąc mamę za rękę.

Matka i syn byli głę­boko po­ru­szeni i za­smu­ceni tym, co wy­da­rzyło się u dziad­ków. Do­piero póź­nym wie­czo­rem, gdy wy­ką­pani, ubrani w pi­żamy le­żeli w łóżku, za­miast co­dzien­nej bajki Inka pierw­szy raz wy­ja­wiła sy­nowi część prawdy:

– Iwo, dzia­dek mnie kie­dyś bar­dzo ko­chał. By­łam do­brą i grzeczną dziew­czynką, ale po­tem chyba prze­stał... – Prze­łknęła ślinę, bo w gar­dle za­częło ją du­sić od tłu­mio­nych słów i emo­cji. Tak dawno nie miała przed kim się wy­ża­lić. Ow­szem, w ma­mie znaj­do­wała przy­ja­ciółkę, lecz jej też nie mo­gła po­wie­dzieć wszyst­kiego. Zresztą, wo­bec Iwa rów­nież mu­siała uwa­żać na słowa.

– Dla­czego prze­stał cię ko­chać? – Głos synka był do­cie­kliwy i zbyt po­ważny jak na jego wiek.

– My­ślę, że na­dal mnie ko­cha... choć tro­chę...

– Nie, ma­mu­siu, nie ko­cha cię – za­prze­czył sta­now­czo. – Na pewno cię nie ko­cha.

– Mi­łość bywa bar­dzo trudna. Dzia­dek chce mnie uka­rać za to, co kie­dyś zro­bi­łam.

– A co zro­bi­łaś, ma­mu­siu? – Le­żał na wznak przy­kryty koł­drą i wpa­try­wał się w mi­ga­jące na sko­śnym su­fi­cie złote gwiazdki pa­da­jące od noc­nej dzie­cię­cej lampki. W sku­pie­niu ocze­ki­wał na od­po­wiedź.

– Je­den je­dyny raz po­stą­pi­łam bar­dzo brzydko, nie­od­po­wie­dzial­nie i źle. – Czuła cie­płą łzę, to­czącą się po po­liczku. Nie otarła jej, bo nie chciała, by syn do­my­ślił się, że pła­cze.

– Tylko je­den raz? Ja też cza­sami by­wam zły, na­wet wię­cej niż je­den raz. Na przy­kład dzi­siaj w przed­szkolu po­pchną­łem Kubę, bo się na mnie pchał. Pani spoj­rzała, a ja uda­wa­łem, że nie wi­dzę jej groź­nego wzroku, a po­tem jesz­cze wy­sta­wi­łem Ku­bie ję­zyk. A ty tylko raz zro­bi­łaś źle i dzia­dek wciąż jest o to zły?

– Cza­sami tak bywa, że je­den zły uczy­nek za­waży na ca­łym ży­ciu – wy­ja­śniła ła­mią­cym się gło­sem, nie na­wią­zu­jąc ani sło­wem do zwie­rzeń synka. Nie miała jak od­dy­chać, bo nos jej się za­pchał od po­wstrzy­my­wa­nego pła­czu.

– No, ale... ża­łu­jesz, prawda? – Iwo usiadł na po­sła­niu i od­wró­cił się do Inki.

– Nie, synku, nie ża­łuję. – Po­cią­gnęła no­sem, nie mo­gąc już po­wstrzy­mać łez.

– Nie? – Zmarsz­czył no­sek i brwi, pró­bu­jąc wy­tłu­ma­czyć so­bie tę nie­kon­se­kwen­cję zda­rzeń.

– Nie ża­łuję, ko­cha­nie, bo ina­czej nie by­łoby cie­bie. A ty je­steś ca­łym moim świa­tem. – Roz­pła­kała się i nic już nie mo­gło po­wstrzy­mać pusz­czo­nej tamy łez.

Mały przy­tu­lił mamę i po­ca­ło­wał w po­li­czek, a po­tem wy­sko­czył z łóżka i po­biegł do kuchni, skąd przy­niósł wodę. Po­sta­wił bu­telkę przy łóżku, wró­cił do kuchni, po chwili po­ja­wił się ze szklanką. Mo­co­wał się z od­krę­ce­niem korka, a gdy wresz­cie mu się udało, na­peł­nił na­czy­nie i pod­su­nął Ince. Mimo roz­pa­czy i ści­śnię­tego bó­lem gar­dła wzięła od syna wodę i szczę­ka­jąc zę­bami, wy­piła kilka ły­ków.

– Ko­cham cię, ma­mu­siu. Nie zro­bi­łaś źle, bo wiem, że je­stem ca­łym twoim świa­tem, beze mnie by­ła­byś sama, tylko z Mi­sią – wy­tłu­ma­czył jej po dzie­cin­nemu, a ona wzięła go w ra­miona i długo ko­ły­sała, a kiedy w końcu otu­lony mat­czyną mi­ło­ścią za­snął, usia­dła w kuchni przy stole i spoj­rzała w górę na szybę w da­chu. Przez osia­dły na niej kurz niebo wi­działa jak za mgłą. Sta­nęła na krze­śle i uchy­liła okno. Na gra­na­to­wym fir­ma­men­cie mi­go­tały mi­liony gwiazd. Sie­działa z głową zwró­coną ku gó­rze i wpa­try­wała się w gra­nat nie­bo­skłonu. Na ko­lana wsko­czyła jej bura kotka i mu­snęła łeb­kiem po­li­czek swo­jej pani, zu­peł­nie jakby ro­zu­miała, że ta po­trze­buje wspar­cia. Inka po­gła­skała ją piesz­czo­tli­wie. Długo sie­działa z Mi­sią na ko­la­nach po­go­dzona z tym, że za­pewne straci pracę, bo wy­jazd do Pa­ryża stał się dla niej nie­osią­galny.

Do­cho­dziła pół­noc. Już tylko w nie­licz­nych do­mach na osie­dlu zwa­nym przez miesz­kań­ców Bra­niewa ko­lo­nią woj­skową pa­liły się świa­tła. Inka za­le­d­wie pół go­dziny wcze­śniej po­ło­żyła się spać. Nie usły­szała pu­ka­nia do drzwi. Naj­pierw ci­chego, a po­tem nieco gło­śniej­szego. Kot ze­sko­czył z łóżka i scho­wał się pod ławą. Na­raz wy­rwało ją ze snu de­li­katne szar­pa­nie za ra­mię i głos syna.

– Mamo, obudź się, ktoś puka do drzwi i ru­sza klamką – po­wie­dział chło­piec prze­stra­szo­nym kon­spi­ra­cyj­nym szep­tem.

– Co ta­kiego? – Prze­ra­żona po­de­rwała się z łóżka. Drżą­cymi dłońmi chwy­ciła le­żący na brzegu fio­le­towy szla­frok, na­ło­żyła na sie­bie i mocno za­wią­zała pa­sek. Od­ru­chowo za­sło­niła sobą synka, przy­tknęła pa­lec do ust na znak ci­szy i po­ka­zała, by mały udał się do swo­jego po­koju, ale on ani my­ślał zo­sta­wić ją samą w przed­po­koju.

Pu­ka­nie się po­wtó­rzyło. Było bar­dziej zde­cy­do­wane. In­truz upew­nia się, czy ktoś jest w domu – ana­li­zo­wała co­raz bar­dziej prze­ra­żona. Ich miesz­ka­nie było je­dyne na pię­trze. Na wprost znaj­do­wał się już tylko strych. Ni­gdy jed­nak przez te lata nie zda­rzyła się żadna nie­bez­pieczna sy­tu­acja. Stała o trzy kroki od drzwi, bała się zbli­żyć oko do wi­zjera, by zer­k­nąć, kto stoi po dru­giej stro­nie. Serce ło­mo­tało jej jak prze­stra­szo­nej my­szy schwy­ta­nej w pu­łapkę.

– Inka, je­steś? To ja, tata – do­biegł do nich ba­ry­ton Da­riu­sza. Prze­łknęła ślinę i otwo­rzyła sze­roko oczy. Sto­jący za nią syn pod­biegł do drzwi, ale na­gle zmar­kot­niał, naj­wy­raź­niej przy­po­mniał so­bie scenę, która zda­rzyła się w ciągu dnia.

Prze­tarła czoło, zmierz­wiła dło­nią czu­prynę syna, by zba­ga­te­li­zo­wać jego obawy, i prze­krę­ciła klucz w zamku. Na wy­cie­raczce z na­pi­sem „Mi­łego dnia” stał Da­riusz Brze­ski. Inka od­su­nęła się dwa kroki, a mały przy­tu­lił się do jej boku.

– Po co tu przy­sze­dłeś? – spy­tał chło­piec.

– Iw­ciu, przy­sze­dłem was prze­pro­sić, cie­bie i twoją mamę. Nie wiem, dla­czego by­łem tak nie­do­brym czło­wie­kiem. Za długo to trwa... – Oparł się ręką o fra­mugę. Słowa spra­wiały mu trud­ność. Inka na­wet i uła­twi­łaby ojcu za­da­nie i po­wie­działa kilka mi­łych słów, ale za­sko­cze­nie spa­ra­li­żo­wało jej my­śli i ru­chy. Poza tym sied­mio­let­nie gnę­bie­nie rów­nież za­wa­żyło na braku jej spon­ta­nicz­nej re­ak­cji. Oj­ciec ni­gdy nie był wy­lewny w oka­zy­wa­niu uczuć, ale ona jako dziecko i po­tem na­sto­latka czuła jego mi­łość i dumę z niej. – Mogę wejść? – Prze­su­nął wzrok z wnuka na córkę.

– Tak, pro­szę – po­wie­działa ci­cho. Od­chrząk­nęła i do­po­wie­działa nieco gło­śniej: – Wejdź.

Iwo bez słowa przy­glą­dał się, jak dzia­dek ściąga skó­rzaną kurtkę i zdej­muje buty. Nie­zno­śną ci­szę prze­rwał ryk prze­jeż­dża­ją­cego pod blo­kiem mo­to­cy­kla. Inka prze­szła do kuchni i włą­czyła świa­tło. Od razu przez otwarte okno w da­chu wle­ciała ćma. Młoda ko­bieta jed­nak nie we­szła na krze­sło, by za­mknąć luf­cik, do­piero oj­ciec, który wszedł za nią do kuchni, to zro­bił.

– Ład­nie miesz­kasz. Miesz­ka­cie – po­pra­wił się. Omiótł wzro­kiem rząd bia­łych sza­fek ku­chen­nych i stół usta­wiony pod sko­śną ścianą.

– Sia­daj, tato. Na­pi­jesz się her­baty? – spy­tała drę­twym gło­sem. Wciąż nie mo­gła dojść do sie­bie. Ża­ło­wała, że nie ma z nimi mamy, która przez ostat­nie lata sta­no­wiła ka­ta­li­za­tor mię­dzy nią a oj­cem.

– Po­pro­szę o szklankę wody. – Roz­glą­dał się po nie­wiel­kim po­miesz­cze­niu. Wy­tarł ręce o dżinsy, sap­nął krótko, a po­tem spoj­rzał na wnuka. – Iwo, wy­bacz mi. Je­stem stary i głupi. Na­prawdę nie chcia­łem skrzyw­dzić ani cie­bie, ani two­jej mamy, ani babci. Wy­bacz mi, wnu­siu. – Zsu­nął się z krze­sła i przy­klęk­nął na jed­nym ko­la­nie. – Chodź do dziadka – po­pro­sił.

Chło­piec prze­stą­pił z nogi na nogę, a po­tem spoj­rzał na matkę, szu­ka­jąc u niej rady.

– Ma­mu­siu, gnie­wamy się jesz­cze? – spy­tał po­waż­nie.

Uśmiech­nęła się na tę bez­po­śred­niość dziecka, a jed­no­cze­śnie wzru­szyła się od­da­niem i so­li­dar­no­ścią synka.

– Nie, ko­cha­nie, nie gnie­wamy się już. – Na­lała wodę do szklanki i po­sta­wiła na stole przed oj­cem.

– Iwo, je­steś mą­drzej­szy ode mnie, choć cho­dzę już po świe­cie po­nad pięć­dzie­siąt lat, a ty nie­spełna sześć. Przy­tul się do dziadka. I nie bądź już na mnie zły. Bar­dzo smutno mi bez cie­bie – prze­ma­wiał do wnuka cie­płym, ła­god­nym gło­sem, który ona sama pa­mię­tała jak przez mgłę.

– A prze­pro­si­łeś mamę? – upew­nił się.

– Przy­sze­dłem tu prze­pro­sić twoją mamę i pro­sić, by mi wy­ba­czyła. – Wciąż nie pa­trzył na córkę. Mó­wił do wnuka, jakby byli sami w po­miesz­cze­niu. Inka wy­obra­żała so­bie, ile emo­cji kosz­tuje ojca, by wy­ar­ty­ku­ło­wał w sto­sunku do niej słowo „prze­pra­szam”.

– No to prze­proś te­raz. – Iwo nie ustę­po­wał. – Nie można być wciąż złym na ko­goś, kto tylko je­den raz w ży­ciu po­stą­pił źle – wy­ja­śnił, czym wpra­wił dziadka w osłu­pie­nie.

– Skąd o tym wiesz? – spy­tał zdzi­wiony.

– Mama mi po­wie­działa, że kie­dyś ją ko­cha­łeś, ale raz była bar­dzo nie­grzeczna i zro­biła coś złego. To było dawno, ale mama nie ża­łuje, bo nie by­łoby mnie – pe­ro­ro­wał.

– Mama po­stą­piła źle, ale ja po­stą­pi­łem jesz­cze go­rzej, i to wiele razy. Co­dzien­nie przez sie­dem lat po­stę­po­wa­łem podle, okrut­nie i nie mam nic na swoją obronę. Inko, wy­ba­czysz mi? – nie­spo­dzie­wa­nie zwró­cił się bez­po­śred­nio do córki.

Kiw­nęła głową, bo nie mo­gła wy­mó­wić słowa. Na­wet kiedy zo­ba­czyła ojca skru­szo­nego na wy­cie­raczce, na­wet gdy po­wie­dział, że przy­szedł ich prze­pro­sić nie uwie­rzyła, że usły­szy praw­dziwe, szczere prze­pro­siny.

– Synku, chcę cię po­pro­sić, byś po­szedł spać, bo za kilka go­dzin trzeba bę­dzie wstać do przed­szkola. Ja jesz­cze chwilkę po­roz­ma­wiam z dziad­kiem i za­raz do cie­bie przyjdę, do­brze? – zwró­ciła się do dziecka.

– Bądź do­bry dla mo­jej mamy – po­wie­dział na od­chodne, pod­szedł do Inki, a ona po­chy­liła się i po­ca­ło­wała go w czu­bek głowy. Zro­bił ruch, jakby chciał iść do dziadka, ale jed­nak tego nie uczy­nił. Od­wró­cił się i wy­szedł do swo­jego po­koju.

– Po­stą­pi­łem ha­nieb­nie – za­czął się bi­czo­wać oj­ciec, gdy zo­stali sami. – Je­stem idiotą. Skoń­czo­nym idiotą. Gdyby nie Iwo, da­lej trwał­bym w tym cho­ler­nym zi­dio­ce­niu. Inka... – Za­milkł, sam za­sko­czony tym, że dawno nie wy­ma­wiał imie­nia córki tak miękko. Ba, od sied­miu lat nie wy­ma­wiał go wła­ści­wie wcale. – Inka... – po­wtó­rzył – na­prawdę cho­ler­nie ża­łuję. Prze­pra­szam. Po pro­stu szlag mnie tra­fił, że mo­głaś tyle w ży­ciu osią­gnąć.

– A ty? Rów­nież masz tylko śred­nie wy­kształ­ce­nie. Mo­głeś iść na stu­dia, ro­bić ka­rierę...

– Nie – prze­rwał jej. – Nie mo­głem, nie by­łem tak zdolny jak ty. Ale nie mówmy o tym. Przy­sze­dłem nie tylko cię prze­pro­sić, ale po­wie­dzieć ci, że zaj­miemy się z matką Iwem tak długo, jak bę­dzie to ko­nieczne. I ko­tem też. – Uśmiech­nął się. – Nie wy­obra­żam so­bie, by Iwa nie było w na­szym ży­ciu... To ja by­łem głupi, że zmu­sza­łem cię wtedy do usu...

– Ciiii. – Ze­rwała się z miej­sca i spoj­rzała w głąb ko­ry­ta­rzyka. Z po­koju dzie­cię­cego nie do­la­ty­wał ża­den szmer. – Nie mów ni­gdy nic, co mo­głoby zbu­rzyć wiarę Iwa w to, że jest ko­chany. Sam zo­ba­czy­łeś, jak ła­two jest stra­cić za­ufa­nie. Wy­star­czy chwila.

– Mam na­dzieję, że uda mi się je od­bu­do­wać. Na­prawdę się po­sta­ram. Ma­rzę, by od­zy­skać za­ufa­nie Iwa i... twoje.

Uśmiech­nęła się bez­wied­nie, ale nic nie od­po­wie­działa.

– Pójdę już, bo też mu­sisz się po­ło­żyć. Dzię­kuję, że da­łaś mi drugą szansę i że w ogóle mnie wpu­ści­łaś. – Pod­niósł się z krze­sła, skie­ro­wał do wyj­ścia, ale zro­bił za­le­d­wie krok i od­wró­cił się do córki. Pod­szedł do niej i po­ca­ło­wał w czoło. – Prze­pra­szam, có­reczko.

Za­ci­snęła po­wieki. Po­czuła się znów małą ko­chaną dziew­czynką, jakby nie było tych złych lat. Kiedy otwo­rzyła oczy, oj­ciec za­kła­dał buty w przed­po­koju.

– Tato... – Jej głos za­skrze­czał przez ści­śniętą krtań. Od­chrząk­nęła, bo nie była w sta­nie da­lej mó­wić.

– Tak? – Za­stygł z jed­nym bu­tem w ręku.

– Mama cię przy­słała? – spy­tała zdła­wio­nym gło­sem.

– Nie. Mama nie wie, że tu przy­sze­dłem. Spała, gdy wy­cho­dzi­łem. – Na­ło­żył drugi but i de­li­kat­nie na­ci­snął klamkę.

– Wy­ba­czam ci – po­wie­działa do sie­bie, gdy zo­stała sama. Na­słu­chi­wała jesz­cze od­głosu jego kro­ków na scho­dach, a kiedy uci­chły, po­de­szła, by prze­krę­cić klucz. Po­ło­żyła się do łóżka, ale długo nie mo­gła za­snąć.

Do­piero rano, kiedy jak zwy­kle w po­śpie­chu wy­pra­wiała sie­bie do pracy i ma­łego do przed­szkola, zna­la­zła na krze­śle, na któ­rym wczo­raj sie­dział oj­ciec, białą ko­pertę. Ku wła­snemu zdzi­wie­niu wy­cią­gnęła z niej gruby plik stu­zło­to­wych bank­no­tów oraz wy­rwaną z ze­szytu kartkę, na któ­rej roz­po­znała pi­smo ojca. „Kup so­bie coś ład­nego do Pa­ryża”. Uśmiech­nęła się na to zna­le­zi­sko, a po chwili ro­ze­śmiała ser­decz­nie. Iwo, który wła­śnie wy­cho­dził z ła­zienki, po­pa­trzył na mamę zdez­o­rien­to­wany.

– Z czego się śmie­jesz?

– Nie śmieję się, tylko cie­szę z tego, że dzień jest piękny. O, po­patrz, ja­kie śliczne sło­neczko do nas za­gląda. – Wska­zała okno po­ła­ciowe w da­chu.

– No, świeci. Mogę nie iść dzi­siaj do przed­szkola? Spać mi się chce. – Ziew­nął gło­śno.

– Też bym jesz­cze chęt­nie po­spała, ale obie­cuję, że za­raz po przed­szkolu pój­dziemy na lody, co ty na to?

– Z bab­cią?

– A co po­wiesz, by iść na lody ze mną, z bab­cią i z dziad­kiem? – Po­słała mal­cowi pro­mienny uśmiech.

– Już nie gnie­wamy się na niego? – upew­nił się.

– Nie gnie­wamy się, bo dzia­dek prze­pro­sił nas szcze­rze. Nie każ­dego stać na taki gest.

– To ja też już się na niego nie gnie­wam – stwier­dził wiel­ko­dusz­nie.

Tego dnia Inka mimo nie­wy­spa­nia czuła się, jakby ktoś do­cze­pił jej skrzy­dła. W pracy try­skała hu­mo­rem i uśmie­chem. Cie­szyła się, że w końcu po tylu la­tach bę­dzie mo­gła bez nie­po­trzeb­nych ner­wów i stra­chu iść w od­wie­dziny do ro­dzi­ców. W naj­cięż­szych chwi­lach, gdy oj­ciec ru­gał ją od naj­gor­szych, zno­siła to jak karę, którą we­dług niej słusz­nie jej wy­mie­rzał, ale wciąż i wciąż żal jej było mamy, która od razu jej wy­ba­czyła. Mama ko­chała ją taką, jaka była. Z wa­dami i za­le­tami. Wspie­rała córkę we wszyst­kim i nie prze­le­wała na nią wła­snych nie­speł­nio­nych am­bi­cji. Ro­zu­miały się w lot. Były naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami.

– Ty, a coś ty się tak za­wie­siła? I to jesz­cze z przy­kle­jo­nym ro­ga­lem od ucha do ucha? – Na­tan stuk­nął ją łok­ciem. – Czas mija, a ty ani wspo­mnisz o po­że­gnal­nym bro­wa­rze.

– Chyba nie za­mie­rza­łaś wy­je­chać bez po­że­gnal­nego żywca czy in­nego he­ine­kena? – Lidka pu­ściła oko.

– Ach, piwo! – Inka pac­nęła się w czoło. – Ja­sne, za­pra­szam. Nie dziś, bo idę z Iw­ciem na lody, ale ju­tro chęt­nie.

– No to je­ste­śmy umó­wieni – skwi­to­wała We­ro­nika, czym jesz­cze bar­dziej za­sko­czyła Inkę.

– Su­per, eks­tra, więc idziemy całą ekipą? – upew­niła się Brze­ska. – Szefa też mam za­pro­sić?

– Nie – rzu­ciła szybko ulu­bie­nica Za­gór­nego. – Wy­star­czy nam wła­sne to­wa­rzy­stwo.

Mówi się, że złe rze­czy cho­dzą pa­rami, ale te do­bre rów­nież cha­dzają sta­dami – po­my­ślała Brze­ska, wy­cho­dząc z pracy. Miło jej się zro­biło na myśl, że za­łoga Zo­diaku ma chęć się z nią spo­tkać przed wy­jaz­dem. Ży­cie bywa piękne i nie­prze­wi­dy­walne – oce­niła, pod­śpie­wu­jąc za kół­kiem, gdy wjeż­dżała w ulicę Ko­ściuszki.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki