Świadek - Teresa Lewandowska - ebook + audiobook + książka

Świadek ebook i audiobook

Lewandowska Teresa

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Mały chłopiec, nieświadomy przyszłości, jaka go czeka, mimowolnie staje się świadkiem wielkiej historii. Dzieciństwo spędzone na Kresach Wschodnich, ucieczka przed banderowcami w czasie II wojny światowej i dorosłość w odbudowującej się Polsce – oto trzy filary opowieści, która ukazuje ludzki los na tle dokonujących się politycznych przemian, konfliktów i wojen, odbierających milionom ich ukochane domy i skazujących na tułaczkę. Jak dorastanie w tym pełnym niebezpieczeństw świecie wpłynie na dalsze życie chłopca? Czy codzienną walkę o każdy kawałek chleba można nazwać szczęśliwym dzieciństwem? I czy w czasach, gdy wszelkie kolory bledną, jest miejsce na dziecięce marzenia?

Tuż przed wojną w Jaremczu powstało wiele domów wczasowych. Najlepiej pamiętam Willę Salomei, Czerwony Dwór, Majestyk (Majestic) i Dom Hunta. Główną ulicą i miejscem, gdzie można było spotkać mnóstwo turystów, był deptak, a przy nim znajdowały się sklepiki, najczęściej żydowskie. Ukraińcy, Żydzi, Polacy żyli tu w symbiozie, ale jak się okazało – tylko do czasu.

Teresa Lewandowska - Urodzona w 1967 roku w Kwidzynie, obecnie mieszka w Krakowie. Jest absolwentką studiów filologicznych oraz podyplomowego Studium Literacko-Artystycznego UJ. Interesuje się problematyką wielokulturowości i migracji. Lubi czytać literaturę faktu, a w wolnych chwilach pisze prozę i poezję dla dzieci i dorosłych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 94

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 2 godz. 36 min

Lektor: Maciej Motylski
Oceny
3,8 (4 oceny)
2
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Powracam w to miejsce, gdzie zostawiłem odcisk stopy, dziecięcy oddech i stary blaszany guzik. Duszą zrywam się jak ptak do lotu, uniesiony wiatrem witam szumiące wody Prutu, a one opowiadają mi o tym, co zapomniane.

Zanurzam ciało w chłodnym nurcie rzeki, z dziecięcą naiwnością wędruję boso po kamienistym dnie. Mocno wbijam pomarszczone palce w ziemię i na nowo wypuszczam zielone pędy.

Budzą mnie głośne szepty wód, tęsknota jest silniejsza ode mnie, ołowiane ciało pozostaje bez ruchu. Sen jak mantra powraca niemal każdej nocy.

Nad Prutem

Prut to miejsce zabaw dziecięcych, to tu dzień się zaczynał i kończył. Tu się nauczyłem, jak ogłuszać ryby w rzece za pomocą młotka, utrzymywać się na skałach w rwącym nurcie rzeki, a w upalne dni chronić pod wodnym baldachimem jednego z wodospadów. Byłem zaledwie kilkuletnim chłopcem i choć nie rozumiałem praw natury, nie tłumaczyłem ich sobie, nie zadawałem pytań – one po prostu były częścią mojego życia. To również tu po raz pierwszy zetknąłem się z cieniem wojny i jej skutkami.

Perła Karpat – Jaremcze

W okresie międzywojennym Jaremcze znajdowało się na obszarze II Rzeczypospolitej; miejscowość ta należała wówczas do powiatu nadwórniańskiego w województwie stanisławowskim. W tamtych latach Jaremcze było najpopularniejszym – obok Worochty – kurortem zimowym, nazywanym Perłą Karpat.

Na obszarze Karpat Wschodnich rozciąga się przepiękna Huculszczyzna zamieszkiwana przez Hucułów. Najwyższe pasma górskie to Gorgany i Czarnohora, a nazwy tamtejszych szczytów to Howerla, Breskuł, Dancerz, Turkuł czy Wielka Sywula. Stroje huculskie są podobne do naszych strojów góralskich, chociaż na co dzień widywałem Hucułów w długich białych koszulach. Mieszkali w chatach kurnych, skąd w porze obiadowej ulatywał dym.

Wzdłuż Prutu rozciągały się zabudowania, które w oczach dziecka znajdowały się od parunastu do nawet parędziesięciu metrów powyżej poziomu rzeki – w rzeczywistości mieściły się znacznie niżej. Przez centrum miejscowości, a wzdłuż rzeki, biegła główna droga. Na jednym z brzegów Prutu znajdowało się zbocze górskie, z jednej strony prawie łyse, gdzieniegdzie rosły tylko jakieś kosodrzewinki. Po swej drugiej stronie było ono mocno zalesione, z charakterystyczną skałą, która łupała się na zmianę pogody. Najprawdopodobniej z powodu różnic ciśnienia i wilgotności jej kawałki odrywały się i z hukiem spadały do Prutu, nieco zmieniając koryto rzeki. Czy tak było naprawdę? Nie przywiązywałem do tego wagi, ale pamiętam, że mama powtarzała: „Aha, będzie zmiana pogody, bo lecą kamloty”. A pośród tych skał rozbrzmiewały odgłosy zamieszkujących tam puchaczy, które pohukiwały, współgrając z szumem Prutu.

W niektórych miejscach rzeki wytworzyły się zakola, a w innych głębie albo porohy (poprzeczne progi skalne), tworząc niezwykły widok. Rozpędzony Prut z dużym impetem uderzał o skalne ściany, wytwarzając przy tym niezapomniany szum. Po kilkunastu metrach zmieniał się w płyciznę, wyciszał, zwalniał tempo, bo na jego drodze stały ogromne kamienie, na których turyści stawiali leżaki i opalali się niemal na środku rzeki. Woda spiętrzana przez katarakty i wodospad powodowała ogromny hałas, ale jakże przyjemny dla ucha.

Tuż przed wojną w Jaremczu powstało wiele domów wczasowych. Najlepiej pamiętam Willę Salomei, Czerwony Dwór, Majestyk (Majestic) i Dom Hunta. Główną ulicą i miejscem, gdzie można było spotkać mnóstwo turystów, był deptak, a przy nim znajdowały się sklepiki, najczęściej żydowskie. Ukraińcy, Żydzi, Polacy żyli tu w symbiozie, ale jak się okazało – tylko do czasu.

Cud techniki

Nad rzeką Prut wznosił się most kolejowy; nie pamiętam szczegółów, ale jak się później dowiedziałem, był to pierwotny most kamienny z lat dziewięćdziesiątych XIX wieku. Co ciekawe, zaprojektowany został przez polskiego inżyniera budownictwa Stanisława Rawicza Kosińskiego. Most był w tamtym czasie unikatem, a jego konstrukcja stała się wzorem dla budowniczych kamiennych mostów w Alpach austriackich i włoskich. Tu przyjeżdżano z Włoch i Austrii, aby podziwiać ów cud techniki. Podobna konstrukcja powstała na granicy austriacko-włoskiej.

Warto wspomnieć o tym, że w 1908 roku cesarz Franciszek Józef I odznaczył Kosińskiego jednym z największych wyróżnień austriackich – Orderem Leopolda.

W lipcu 1917 roku most został wysadzony przez wycofujące się wojska rosyjskie. Po pierwszej wojnie, w latach 1925–1927, most odbudowano i nieco zmodyfikowano. W 1944 roku znowu jednak został zburzony, tym razem przez hitlerowców uciekających przed Armią Czerwoną. Niestety nigdy już go nie odbudowano.

Z Warszawy do Jaremcza i Worochty w okresie zimowym kursował specjalny pociąg, zwany dancingowym. Oprócz wagonów sypialnych były w nim też wagony restauracyjne. Orkiestry grały tam tango i fokstrota, ale również ówczesne szlagiery Hanki Ordonówny takie jak Miłość ci wszystko wybaczy lubKiedy znów zakwitną białe bzy, przy których można było tańczyć do białego rana.

Polacy w Jaremczu

Przed wojną w Jaremczu mieszkało kilka rodzin polskich i polsko-ukraińskich. Kiedy zamieszkaliśmy w domku gospodarczym, który przynależał do Willi Salomei, obok mieszkał już lekarz o nazwisku Tomaszewski. Jego domem zajmowała się gosposia, też Polka. Na początku roku 1941 Tomaszewski jednak wyjechał, a na jego miejsce pojawił się niemiecki lekarz – był on jednym z osadników niemieckich na tym terenie.

Kiedy my głodowaliśmy, Tomaszewski z gospodynią nie odczuwali niedostatku – w tamtym czasie lekarzom wiodło się nie najgorzej. Teraz myślami powracam do tego okresu z dystansem, ale czy jako kilkuletnie dziecko potrafiłem to wszystko zrozumieć?

Mama chodzi od okna do okna, nie mogąc znaleźć sobie miejsca, ojciec przebywa w niewoli niemieckiej, a w domu znajduje się pięcioro głodnych dzieci. Nie ma co włożyć do garnka, podczas gdy tuż za drewnianym płotem, w zasięgu ręki, chodzą kury. I jak tu się nie skusić? Czy w takiej sytuacji da się zagłuszyć sumienie? Kiedy gosposia orientuje się, że brakuje jednej kury, przychodzi do mamy z pretensjami. Mieszkamy najbliżej – domyśliła się, kto mógł to zrobić.

Jak się okaże później, po wojnie, gospodynię lekarza spotkam w Lubawce, na polskich terenach. Tam prowadzi z przyjaciółką gospodarstwo. Kiedy przypominam jej moment, za który to ja powinienem się wstydzić, skutek jest odwrotny – to ona się wstydzi. Zrozumiała, ale po czasie, że można było podzielić się jedzeniem.

Kiedy myślami znajdę się przy lesie, przypominam sobie stolarza o nazwisku Żucidło, z dwójką synów. Jeden z nich był w moim wieku, drugi młodszy. Żucidło chyba mieszkał sam, bez żony. A za ścianą naszego mieszkania żyli Ostrowscy: on – Polak, niemy, zajmował się naprawą obuwia, a ona – Ukrainka, była gospodynią domową.

Niedaleko od Domu Hunta, gdzie zamieszkaliśmy po opuszczeniu Willi Salomei, mieszkał Ukrainiec Sałczuk, leśniczy; jego żona była Polką, mieli jedną córeczkę. Czasami bawiliśmy się razem, jeszcze z moją siostrą, a nasze matki patrzyły na nas z podziwem, ale i ze strachem, kiedy wszyscy gęsiego przechodziliśmy przez Prut po grzbiecie katarakty.

Po wojnie ojciec zobaczy Sałczuka w Rzeszowie, ale ten ucieknie przed nim, jakby bał się, że ojciec go rozpozna czy zaczepi. Widocznie gryzło go sumienie. Ktoś, kto w czasie wojny był leśniczym, mógł być bardzo przydatny, zwłaszcza dla tych, którzy się ukrywali albo nawet współpracowali z bandami UPA.

Nieopodal mieszkali też Maślejowie z córką; to ten Maślej, który po wojnie załatwi nam gospodarstwo w Borównie, na Ziemiach Odzyskanych. Dalej mieszkali Kułakowscy z dwójką dzieci; to właściciele Czerwonego Dworu, wybudowanego tuż przed wybuchem wojny. Pamiętam jeszcze Sołyków. On, z pochodzenia Ukrainiec, pracował z moim ojcem w kamieniołomie; żona jego była Polką, mieli dwoje dzieci.

Kontakt z kulturą

Jeszcze przed wojną ojciec jeździł z Jaremcza do Lwowa albo Stanisławowa – do biblioteki. Bardzo lubił czytać, nie tylko dla siebie. Ja z rodzeństwem jeszcze wtedy nie byliśmy tym zainteresowani, ale koledzy ojca schodzili się wieczorami do naszego domu. Potrafił doskonale przyciągnąć uwagę słuchających, bo kiedy zaczynał czytać, zapadała cisza. Nawet my, dzieciaki, odrywaliśmy się od zabawy i słuchaliśmy, chociaż nie rozumieliśmy tego, co czytał. Wiedzieliśmy, że jeśli inni słuchają, to widocznie tak trzeba.

Kiedy już po wojnie, na Ziemiach Odzyskanych, w Borównie, zainteresowałem się literaturą i zacząłem czytać, treść niektórych utworów wydawała mi się znajoma. Byłem przekonany, że już to kiedyś w naszym domu słyszałem. Tak było przy czytaniu utworów Sienkiewicza, Dumasa, Puszkina, Czechowa, Tołstoja czy Dostojewskiego. Najbardziej jednak wryła mi się w pamięć treść inwokacji z Pana Tadeusza; ojciec recytował ją z pamięci.

Pochodzenie

Urodziłem się blisko legendarnego Kamienia Dobosza, tam mieszkaliśmy w baraku. Było to miejsce zamieszkania pracowników kamieniołomu. Tego jednak nie pamiętam, to wczesne lata mojego życia.

Przyszedłem na świat w 1933 roku w rodzinie Woszczyńskich jako pierwsze z pięciorga dzieci. Mama pochodziła z Truskawca, gdzie przed wojną kwitły kurorty, z których korzystała polska inteligencja. Ojciec mamy brał udział w wojnie rosyjsko-chińskiej w 1900 roku, ale nie pamiętam, aby opowiadał coś o tym okresie, poza tym, że pływał na okręcie. Być może dla dziadka było to ogromnym przeżyciem, tym bardziej że spędził prawie całe życie, wydobywając ropę w Borysławiu – gdzie znajdowała się ogromna liczba szybów naftowych – który leżał w ówczesnej Galicji, a później w II Rzeczypospolitej. O rodzinie ojca wiem niewiele. Zapamiętałem tylko to, że było ich jedenaścioro, a jeden z jego braci został wywieziony na Sybir.

Willa Salomei

Mój pierwszy dom, jaki pamiętam z Jaremcza, to Willa Salomei, a raczej należący do tej willi domek gospodarczy, który ograniczał się do kuchni i pokoju. Przy domku wisiało mnóstwo klatek dla ptaków. Ojciec uwielbiał je robić, a potem umieszczać w nich ptaki, które mogliśmy obserwować godzinami. Każdego ranka budziły nas swoim koncertem; leżąc jeszcze w łóżkach, potrafiliśmy odgadnąć, który z nich śpiewa. Kiedy ojciec znalazł się w niewoli, mama wypuściła je wszystkie z klatek.

Zanim wybuchła wojna, w czasie zimy mama pracowała w Willi Salomei jako dozorczyni, bo wtedy nie było turystów; latem była praczką. Na podwórku znajdowała się studnia – to stamtąd mama czerpała wodę i wlewała ją do drewnianej balii, w której na blaszanej tarze prała pościele, ręczniki czy bieliznę. Z pewnością nie była to łatwa praca, a szczególnie w czasie sezonu, kiedy przebywało tam mnóstwo turystów.

Gdy wojna się zaczęła, willa opustoszała, a jej właściciele zniknęli. Po pewnym czasie pojawili się u nas Polacy pochodzenia żydowskiego; prosili mamę, żeby ich przenocowała. Mama poradziła im schować się w opuszczonej willi. Myślałem wtedy, że to przecież żadna kryjówka, skoro ślady na śniegu zdradzają, że ktoś przebywa w budynku. Następnego dnia mama wysłała mnie, żeby zapytać, czy czegoś nie potrzebują. Wcześnie rano niemal na palcach wszedłem do środka. Wzdłuż ściany leżała szafa: domyśliłem się, że mogli w niej spać, bo przecież w domu nie było żadnych łóżek. Niestety nikogo już nie zastałem. Zniknęli. Prawdopodobnie chcieli dostać się na Węgry, ale czy dotarli? Takie sprawy były owiane tajemnicą. Ludzie, którzy zajmowali się przemycaniem Żydów, wiedzieli, że ci zabierają ze sobą cały dorobek życia. Mogli równie dobrze ocalić im życie, jak je odebrać.

Miejsca zabaw

Najlepszym miejscem do zabawy był ogród dziko rosnących drzew leśnych, który rozciągał się z prawej strony domku gospodarczego przy Willi Salomei. Najbliżej domku rósł ogromny świerk, na którym ćwiczyliśmy umiejętności wdrapywania się. Jako najstarszy wchodziłem najwyżej, potem Rysiek – młodszy brat, a na końcu najmłodszy – Leszek. Sprawiało nam to ogromną radość, a każdy z nas mógł pochwalić się tym, co widział ze swojego stanowiska.

Na wprost naszego budynku gospodarczego była piwnica w kształcie kurhanu, która służyła za lodówkę. Tam latem przechowywano jedzenie. Od piwnicy w kierunku drogi, a obok willi, rosły świerki, jeden obok drugiego, tak że można było bez większego trudu przeskakiwać, jak wiewiórki, z jednego drzewa na drugie i w ten sposób dotrzeć do drogi, która prowadziła do centrum miejscowości.

Potrafiliśmy wykorzystać naturalną rzeźbę terenu. Czy puszczanie kamieni z góry w stronę rzeki mogłoby być dobrą zabawą dla dzisiejszych dzieci? Tego nie wiem, ale dla nas wtedy było. Prut był położony niżej niż Dom Hunta, w którym później zamieszkaliśmy, dlatego kamienie z łatwością toczyły się w dół, kozłując z dużą szybkością, i z pluskiem wpadały do rzeki.

Główna ulica Jaremcza – deptak

Droga z naszego domku gospodarczego przy Willi Salomei prowadziła do centrum miejscowości, do głównego deptaka, skąd dochodziły zapachy kukurydzy i prażonych orzeszków. Po jednej stronie deptaka znajdowały się sklepiki, a po drugiej, poniżej poziomu drogi, stały beki z gotującą się kukurydzą. Czasami ojciec wysyłał mnie po tabakę albo do Jadki – sklepiku, w którym kupowałem okrawki kiełbasy lub szynki.

W sklepikach Żydzi z długimi pejsami, bardzo życzliwi i kulturalni, prawili komplementy, żeby zjednać sobie klientów. Obok sklepów stały piecyki, na których prażyły się orzeszki. Czasami udało nam się coś skubnąć, ale Żyd nie pozwalał, a raczej wołał, żebyśmy sobie zapracowali: „Dostaniesz, ale pilnuj!”. Trzeba było stać i mieszać, żeby się nie przypaliły.

Ojciec wspominał, że Żydzi byli bardzo uczciwi. Kiedy pewnego razu kupił kawałeczek wędliny i nie wziął reszty marnej wartości, sklepikarz wybiegł za nim, wołając: „Panie Woszczyński, a reszty pan nie weźmiesz?”.