Sternberg - Szczepan Twardoch - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Sternberg ebook i audiobook

Szczepan Twardoch

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wojna i pokój, rewolucja i kontrrewolucja. Stary porządek i narodziny nowego świata.

Druga odsłona serii młodzieńczych powieści i opowiadań Szczepana Twardocha!

Wiedeń, koniec XVIII wieku. Rewolucja czyha tuż za rogiem. Do walki z nieokiełznanym tłumem ramię w ramię stają dwaj arystokraci z rodu Sternbergów, bracia Carl i Alexander. I choć odnoszą triumf, zwycięstwo łączy się dla nich z gorzkim smakiem porażki. Cesarz zostaje obalony, arystokracja wymordowana, Polacy nieustępliwie się buntują, a Austria pogrąża się w zaciętych walkach z Rosjanami…

Sternberg to nie tylko odważna i ambitna powieść, ale przede wszystkim kolaż wszystkich europejskich rewolucji. Po wspólnej walce rozchodzą się drogi braci Sternbergów. Carl zaczyna obracać się w politycznych sferach, podczas gdy Alexander zostaje partyzantem. W tle epokowych wydarzeń rozgrywają się ludzkie dramaty, będące małymi opowieściami w Wielkiej Historii. Ze starego porządku rodzi się nowy świat.

Sternberg to debiutancka powieść Szczepana Twardocha. Dopatrzyć się w niej można zapowiedzi dbałości Autora o tzw. research, choćby w opisach broni. Czy jednak znajdzie się tu frazę pisarza, który już za parę lat stworzy swe najgłośniejsze powieści? Zdania są podzielone — ja skłaniam się ku opinii Łukasza Orbitowskiego, który właśnie o Sternbergu napisał, że widać w nim, iż «Twardoch organicznie czuje historię. Nikt tak jak on nie potrafi rozpisać jej na nowo, a jego fraza przypomina różdżkę czarodzieja, dającą życie postaciom i wydarzeniom»”.

Krzysztof Łęcki (fragment posłowia)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 357

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 23 min

Lektor: Marcin Popczyński

Oceny
4,3 (9 ocen)
5
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
theMon

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobry początek świetnego pisarza.
00

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: EWE­LINA KO­RO­STYŃ­SKA
Ad­iu­sta­cja: WOJ­CIECH ADAM­SKI
Ko­rekta: ANNA DO­BOSZ, AGNIESZKA STĘ­PLEW­SKA
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: RA­FAŁ KU­CHAR­CZUK
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Szcze­pan Twar­doch © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2024
Wy­da­nie dru­gie, po­pra­wione Wy­da­nie pierw­sze: War­szawa 2007
ISBN 978-83-08-07920-1
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Roz­dział I

Es­ter­házy prze­cha­dzał się po sa­lo­nie, szczu­pły i przy­stojny. Klapy re­wo­lu­cyj­nego fraka obi­jały mu się o uda i za­wi­jały wo­kół urzęd­ni­czej szpady. Pod ścianą, na fo­te­lach sie­dzieli Carl Stern­berg, Franz von Briant­schloss i An­to­ine de Ri­va­rol, w któ­rego kie­szeni tkwiły li­sty uwie­rzy­tel­nia­jące, pod­pi­sane oso­bi­ście przez Lu­dwika XVI. Mimo że kontr­re­wo­lu­cjo­ni­stów w sa­lo­nie było trzech, a re­pu­bli­ka­nin – Es­ter­házy – je­den, to oni wła­śnie czuli się nie­swojo.

Czuli się nie­swojo już wtedy, kiedy nocą przy­szli pod gmach ko­mi­sa­riatu – w wielu oknach pa­liło się jesz­cze świa­tło – Carl ujął ko­łatkę, a każde ude­rze­nie mo­sięż­nego lwa brzmiało jak „Wy­rze­kam się!”. Gdy zgrzy­tli­wie od­su­nęła się po­krywa ju­da­sza i przez ten zdra­dziecki otwór wyj­rzały małe śle­pia straż­nika, jak z ob­razu Giotta, i kiedy przy­su­nęli cer­be­rowi przed oczy swoje pa­piery z pie­czę­ciami od­ci­śnię­tymi w laku, to jego „wejść” za­brzmiało jak wy­rok.

Es­ter­házy, cho­ciaż umiar­ko­wany, był w końcu se­kre­ta­rzem do spraw ar­mii w Ko­mi­sa­ria­cie Wojny. Ko­mi­sa­riat Wojny był zaś urzę­dem Re­pu­bliki, która przez ostat­nie kilka lat lu­dzi po­kroju Stern­berga czy Briant­schlossa bez żad­nych ce­re­gieli wy­sy­łała pod lufy ar­mat do Der­flin­gen.

Se­kre­tarz prze­stał w końcu spa­ce­ro­wać po swoim ga­bi­ne­cie.

– Pa­no­wie, re­wo­lu­cja musi się za­koń­czyć – po­wie­dział.

Przy­su­nął so­bie fo­tel, usiadł i kon­ty­nu­ował:

– Musi się za­koń­czyć, bo kraj po­trze­buje sta­bi­li­za­cji. Wę­grzy się bu­rzą, Czesi się bu­rzą, w Ga­li­cji Po­lacy za ro­syj­skie złoto przy­go­to­wują po­wsta­nie, Ro­sja­nie chcą ode­brać Moł­da­wię, Turcy Ser­bię, Pru­sacy Śląsk, a nam się koń­czą pie­nią­dze, woj­sko i zboże.

– Znamy z grub­sza sy­tu­ację mię­dzy­na­ro­dową Re­pu­bliki, to­wa­rzy­szu Es­ter­házy – po­wie­dział Ri­va­rol po fran­cu­sku.

– Tak, oczy­wi­ście, tak. Pa­no­wie, będę się więc stresz­czał. Lud ma do­syć Kle­ider­pe­tera. Nikt dzi­siaj nie wyj­dzie na wie­deń­ski bruk, aby go bro­nić. Lud ma do­syć stra­chu, ter­roru, re­wo­lu­cyj­nych edyk­tów, szyb­kich for­tun spe­ku­lan­tów nie­ru­cho­mo­ściami i ja­dłem, głod­nych dzieci i bez­war­to­ścio­wego pie­nią­dza. To, że ge­ne­rał von Egern wy­grywa ko­lejną bi­twę gdzieś w Ro­sji, nie robi już na nich żad­nego wra­że­nia. Lud chce pra­co­wać, bo­ga­cić się, cho­dzić spo­koj­nie do ko­ścioła, zdra­dzać żony w bur­de­lach, pić na umór w knaj­pach i żyć, po pro­stu. Po to zro­bili re­wo­lu­cję. A Kle­ider­pe­ter chce z po­czci­wych Niem­ców, Cze­chów i Ma­dzia­rów zro­bić Spar­tan. Wie­cie, że ten wa­riat ma za­miar wy­dać de­kret o obo­wiąz­ko­wych szko­łach dla dzieci od siód­mego roku ży­cia, aby kształ­to­wać młode po­ko­le­nie do ży­cia w Re­pu­blice? Nie mo­żemy do tego do­pu­ścić. Mu­simy zmie­nić na­szą Re­pu­blikę w nor­malny kraj, wy­mie­nić am­ba­sa­do­rów z eu­ro­pej­skimi po­tę­gami, za­wrzeć po­kój, bo­ga­cić się... sło­wem, za­cho­wu­jąc oczy­wi­ście to, co w na­szej re­wo­lu­cji ważne i war­to­ściowe: rów­ność, de­mo­kra­cję, znie­sie­nie przy­wi­le­jów...

– Po­wta­rza się to­wa­rzysz. Znie­sie­nie przy­wi­le­jów za­wiera się, jak mnie­mam, w rów­no­ści... – rzu­cił od nie­chce­nia Fran­cuz.

Es­ter­házy po­pa­trzył na Ri­va­rola z bez­silną nie­na­wi­ścią.

– Poza tym po cóż ten pro­log, pa­nie Es­ter­házy? Wstępne usta­le­nia mamy już prze­cież za sobą – do­dał Carl.

– Do­brze, zo­stawmy to za­tem. To bez zna­cze­nia. Mamy tu­taj do­bić targu, nie dys­ku­to­wać. Po­dy­sku­tu­jemy w przy­szłym par­la­men­cie – zgo­dził się ła­two se­kre­tarz, a Stern­berg po­czuł po­now­nie przy­pływ wąt­pli­wo­ści. Czy się go­dzi? Co po­wie­działby na to oj­ciec? Czy to zdrada?

Przy­po­mniał so­bie, jak Briant­schloss, przy czwar­tej flaszce rie­slinga, ryk­nął w końcu, że do cho­lery z oj­cami, spo­wied­ni­kami i mo­ra­li­stami, wszyst­kimi, któ­rym ła­two mó­wić o czy­stych rę­kach. Ri­va­rol zaś trza­snął, z wła­ści­wym mu spo­ko­jem, bon­mo­tem o królu Fry­de­ryku, który, na­pi­saw­szy Anty-Ma­kia­wela, za­cho­wał się jak ktoś, kto pluje do wspól­nej mi­ski, aby zra­zić in­nych do ja­dła. Ro­zu­miesz, Carl, po­mię­dzy nimi wszyst­kimi, któ­rzy nie mają żad­nych skru­pu­łów i żad­nych za­sad, ty mu­sisz ja­kieś skru­puły za­cho­wać, ale nie mo­żesz za­cho­wać wszyst­kich, bo bę­dziesz bez­bronny. Skru­puły trzeba po­se­gre­go­wać, Carl. I tłu­ma­czyli mu po­tem obaj, po­mię­dzy kie­lisz­kami, dy­mem z cy­gar i chi­cho­tem ku­rew, które przy­sia­dły się do stołu, że jako po­li­tyk nie może prze­stać od­róż­niać do­bra od zła, ale nie może rów­nież ope­ro­wać je­dy­nie bielą i czer­nią. Tym, czym dla żoł­nie­rza sza­bla i ba­gnet, tym dla po­li­tyka kom­pro­mis – wy­ko­nuje się brudną ro­botę, ale bez tego ani rusz. Ja­sne jest, że po­li­tyka wy­maga od nich umie­jęt­no­ści kar­to­grafa, aby wy­zna­czyć pre­cy­zyj­nie tę li­nię, któ­rej prze­kro­czyć nie można, a na­stęp­nie zna­leźć się tak bli­sko niej, jak tylko się da – aby dzia­łać sku­tecz­nie.

Nie prze­ko­nali go tym wtedy, prze­ko­nał go do­piero Briant­schloss, kiedy po­wie­dział po pro­stu: „Zwy­cię­stwo jest twoim obo­wiąz­kiem”, a Carl zro­zu­miał, że żadna po­rażka nie bę­dzie ho­no­rowa.

– Pa­no­wie – głos Es­ter­házy­ego prze­rwał ci­szę, jaka za­pa­dła w mi­ni­ste­rial­nym sa­lo­nie – jak wie­cie, po­trze­buję wa­szych wpły­wów w ar­mii. Kle­ider­pe­ter o tym nie wie aż tak do­brze, bo sta­ram się z ni­kim nie dzie­lić szcze­gól­nie tą wie­dzą, ale ar­mia Re­pu­bliki to cią­gle ar­mia ce­sa­rza. Kle­ider­pe­te­rowi wy­star­cza, za­sad­ni­czo, że ar­mia wy­grywa bi­twy. I tak sie­dzą poza gra­ni­cami, w Moł­da­wii, na Ukra­inie czy na Ma­zow­szu. Jed­nak gdyby nie Gwar­dia, nie by­łoby ani Kle­ider­pe­tera, ani mnie: gwar­dzi­ści są lo­jalni wo­bec Re­pu­bliki, a ofi­ce­ro­wie z ar­mii nie za­ry­zy­kują wojny do­mo­wej na taką skalę... No więc te wszyst­kie panki von i zu za­gry­zają zęby, ślu­bują Re­pu­blice, krzy­żu­jąc palce i biorą swój suty żołd w zło­cie, nie w re­pu­bli­kań­skich asy­gna­tach, ale swoje Krzyże Ma­rii Te­resy no­szą bez zmru­że­nia oka, a kiedy tylko miną ro­gatki Wied­nia, gwiż­dżą so­bie „Gott er­halte, Gott be­schutze”. Sły­sza­łem na­wet, że nie­które pułki w Ro­sji za­miast re­pu­bli­kań­skiej czer­wieni w naj­lep­sze no­szą so­bie im­pe­rialne, czarno-żółte pió­ro­pu­sze u czak. Je­śli to ja do nich przyjdę i spró­buję na­mó­wić do spi­sku, nie uwie­rzą mi w ani jedno słowo, go­towi jesz­cze do­nieść Kle­ider­pe­te­rowi, wie­trząc pro­wo­ka­cję. My na­to­miast, dro­dzy pa­no­wie, po­trze­bu­jemy zbroj­nej siły. Kle­ider­pe­tera nie po­piera już lud, za to po­piera go Kor­pus Sto­łeczny Gwar­dii Re­pu­bli­kań­skiej. A to daje sie­dem ty­sięcy lu­dzi w sto­licy, go­to­wych na jedno ski­nie­nie Kle­ider­pe­tera wyjść na ulice z pi­kami, ko­sami i musz­kie­tami. Pan, pa­nie de Ri­va­rol, ma, zdaje się, do­brą orien­ta­cję w tych spra­wach?

* * *

Otto Pra­sch­nitz przy­trzy­mał chwilę pu­sty ku­fel w gó­rze, aż ostat­nia kro­pelka piwa spły­nęła mu w gar­dziel. Za­gryzł ser­del­kiem z chle­bem i wy­chy­lił jesz­cze sznapsa. Wszy­scy zgro­ma­dzeni w karcz­mie „Pod Kle­chą” wpa­try­wali się w te przy­go­to­wa­nia w mil­cze­niu – Pra­sch­nitz po­sia­dał sto­pień Haupt­sturm­füh­rera der Re­pu­bli­ka­ni­sche Garde, co da­wało mu pen­sję, służ­bowe miesz­ka­nie, po­wóz oraz prawo do tri­corna przy­stro­jo­nego bar­wami re­wo­lu­cji, szpady i urzęd­ni­czego mun­duru z dys­tynk­cjami ofi­cer­skimi. Nie to jed­nak skła­niało obec­nych w ta­wer­nie do mil­cze­nia, kiedy opa­sły, łysy rzeź­nik przy­go­to­wy­wał się do prze­mowy. W karcz­mie wszy­scy mil­czeli, po­nie­waż wie­dzieli, że Pra­sch­nitz po­trafi za­bić czło­wieka cio­sem pię­ści wiel­kiej i twar­dej jak serce li­chwia­rza. Może czło­wieka zgnieść w łap­skach, jak nie­grzeczny chło­piec zgniata por­ce­la­nową lalkę. Może warto przy tym za­uwa­żyć, nie ozna­cza to tylko, iż jest do tego fi­zycz­nie zdolny, ozna­cza rów­nież, że Pra­sch­nitz czy­nił to po wie­le­kroć i z ochotą.

Kiedy za­częła się re­wo­lu­cja, Otto uznał, że nad­szedł czas od­płaty za wszyst­kie przy­kro­ści, ja­kich do­znał od szlachty i księży, oraz, co nie mniej ważne, że już pora, aby się nieco wzbo­ga­cić. Ze­brał więc przy so­bie tych, któ­rych spo­ty­kał na ulicy – znał ich prze­cież wszyst­kich. Jako je­den z pierw­szych w swoim re­wo­lu­cyj­nym od­dziale wpro­wa­dził ja­kąś dys­cy­plinę, którą pa­mię­tał jesz­cze z cza­sów ochot­ni­czej służby w ce­sar­skich gre­na­die­rach. Eg­ze­kwo­wał ją pię­ścią i pałką, ale wie­dział rów­nież, wy­czu­wa­jąc to in­stynk­tem herszta zbój­ców, że póty lu­dzie go słu­chają, póki daje im to, czego pra­gną. Może ich so­bie pod­po­rząd­ko­wać, tak jak daje się po­wo­do­wać sa­necz­kami, zjeż­dża­jąc ze wzgó­rza na Pra­te­rze; ale prze­cież nie da się sa­ne­czek za­wró­cić i wje­chać na szczyt. Po­zwolą mu się bić i besz­tać, ale tylko pod wa­run­kiem, że po­wie­dzie ich we wła­ściwą stronę. Pa­mię­tał o tym rów­nież te­raz, kiedy piękne czasy ulicz­nej re­wo­lu­cji były już tylko tkli­wym wspo­mnie­niem. Zgro­ma­dzeni „Pod Kle­chą” gwar­dzi­ści wie­dzieli, że ich przy­wódca pa­mięta, dla­tego mil­czeli i cze­kali. Pra­sch­nitz ob­tarł usta wierz­chem dłoni, uniósł się i ryk­nął:

– Bra­cia de­mo­kraci! Któ­rzy z was swoje ży­cie i zdro­wie po­świę­cili walce dla sprawy?

Od­po­wie­działa mu wrzawa. Ro­zu­mieli się jak mo­czy­morda i karcz­marz przy szynk­wa­sie, jak kurwa i na­pa­lony stu­den­ciak z ukra­dzio­nym ta­la­rem, jak mło­dzi mał­żon­ko­wie, ona piękna, on bo­gaty. Wczo­raj był u niego je­den ze sta­rych bo­jow­ni­ków, z tych, któ­rzy byli w re­be­lii od sa­mego po­czątku, kiedy wią­zało się to jesz­cze z nie­bez­pie­czeń­stwem, a nie tylko z pro­fi­tami. Z ta­kimi jak on Pra­sch­nitz mógł pa­trzeć z po­gardą na „kwiet­nio­wych re­wo­lu­cjo­ni­stów”, jak mó­wili o tych, któ­rzy przy­łą­czyli się do zwy­cięz­ców w kwiet­niu, kiedy suk­ces re­wo­lu­cji był już fak­tem. I ten stary to­wa­rzysz chwy­cił jego, Pra­sch­nitza, za ra­miona, i pa­trząc mu głę­boko w oczy, szep­nął: „Otto, przed re­wo­lu­cją by­łem na dnie. Ra­zem z tobą wspią­łem się na szczyt. A te­raz czuję, że po­woli spa­dam. Nie mogę spaść, bo nie da się wspiąć na szczyt dwu­krot­nie, za jed­nego ży­cia. Pa­mię­taj o mnie, Otto, nie mogę po­now­nie spaść. Mu­szę mieć po­sadę, Otto”. Pa­mię­tam o to­bie, stary to­wa­rzy­szu.

– Bra­cia! A co z wami dzi­siaj? Czy wi­dzę po­mię­dzy wami ko­mi­sa­rzy?

– Nie ma, nie ma – za­wyli.

– Bra­cia! Czy ma­cie domy, pen­sje i po­wozy?

– Nie mamy – za­szem­rali.

– Bra­cia! Tak wła­śnie jest. To wy kła­dli­ście swoje ży­cie na szali. To nasi to­wa­rzy­sze gi­nęli pod ku­lami, za­mę­czani przez ce­sar­skich opraw­ców. To wa­sza wa­lecz­ność wy­wal­czyła wol­ność. Tym­cza­sem dla kogo są po­sady? W Ko­mi­sa­ria­cie Wojny, pod który, jak wie­cie, pod­lega Se­kre­ta­riat Gwar­dii, po­sady mają różne panki, co to do­piero ostat­nio wy­zbyli się von i zu sprzed na­zwisk. Ma­dzia­rzy, Po­lacy i Czesi, sło­wiań­ska swo­łocz, byle szlachta. Ofi­ce­ro­wie ar­mii ce­sar­skiej. Wro­go­wie na­szej sprawy. A dla was, do­brych Niem­ców i de­mo­kra­tów, nie ma par­szy­wej pen­sji! Bra­cia! I mó­wią nam, że Haupt­stadt­korps ni­komu już nie jest po­trzebny? Że re­wo­lu­cja się skoń­czyła? Bra­cia! Wie­cie, co ja im mó­wię?

Za­milkł na chwilę, a oni wpa­try­wali się weń, roz­ra­do­wani.

– Ja im mó­wię: O, wy, kurwy w dupę ru­chane!

Ryk­nęli śmie­chem, szczę­śliwi i dumni. Nie zo­stawi ich Otto. Nie sprze­dał się zdraj­com sprawy.

– Nie skoń­czyła się jesz­cze re­wo­lu­cja, bra­cia! Jesz­cze przyj­dzie czas, a się­gniemy po to, co na­sze i co do nas na­leży. Jesz­cze chwilę po­sie­dzimy spo­koj­nie, bo Kle­ider­pe­ter nie da nam zro­bić krzywdy, ale już nie­długo! Wresz­cie skoń­czy nam się cier­pli­wość, bra­cia!

Do owa­cji przy­łą­czyli się wszy­scy zgro­ma­dzeni w karcz­mie. Ktoś pal­nął z pi­sto­letu w po­wałę, ktoś za­czął trza­skać drzew­cem piki o stół, bo oby­cza­jem Gwar­dii było, aby na swoje ko­mersy gwar­dzi­ści przy­by­wali z bro­nią. Na­wet ci­chy wol­no­mu­larz z Fran­cji, który do tej pory sie­dział w ką­cie przy ła­wie i przy­słu­chi­wał się ob­ra­dom, te­raz ze­rwał się z krze­sła i jął wy­krzy­ki­wać ha­sła ra­zem z gwar­dzi­stami.

* * *

– W sa­mej rze­czy – po­wie­dział Ri­va­rol – Kle­ider­pe­ter nie jest głup­cem. Nie może za­drzeć z Kor­pu­sem Sto­łecz­nym, bo to ich piki i musz­kiety są fun­da­men­tem jego wła­dzy. Je­śli ich miałby prze­ciwko so­bie, nikt już nie byłby po jego stro­nie. Kor­pus to jego ręka, miecz i oko. Na­to­miast już w 1791 zo­rien­to­wał się, że je­śli bę­dzie w ca­ło­ści po­le­gał na tak zwa­nych re­wo­lu­cyj­nych ka­drach, to w końcu zgi­nie z ręki ro­syj­skiego albo pru­skiego gre­na­diera, który wej­dzie do Wied­nia, bo ta­kie ka­dry po pro­stu nie ist­nieją. Wtedy za­czął więc re­kru­to­wać sta­rych, im­pe­rial­nych pro­fe­sjo­na­li­stów do ar­mii, ko­mi­sa­ria­tów, gdzie się tylko dało. I te­raz ba­lan­suje: dla do­bra pań­stwa i dla swo­jego prze­trwa­nia nie może po­zbyć się tych urzęd­ni­ków i ofi­ce­rów, bo są mu po pro­stu po­trzebni, a jed­no­cze­śnie czuje ogromne par­cie ze strony Kor­pusu; te zbiry chcą, zwy­czaj­nie, sta­no­wisk, pen­sji, mun­du­rów i przy­jem­nego ży­cia. Jed­nak Kle­ider­pe­ter roz­grywa tę par­tię po mi­strzow­sku i, mimo szcze­rej nie­na­wi­ści gwar­dzi­stów do apa­ratu pań­stwa, on sam cią­gle cie­szy się ich ab­so­lutną lo­jal­no­ścią. Znają to do­brze Ro­sja­nie... Ich chłop­stwo nie­na­wi­dzi bo­jar­stwa, szlachty, urzęd­ni­ków, ale wielbi ba­tiuszkę cara, wszel­kie zło przy­pi­su­jąc pod­ło­ści jego funk­cjo­na­riu­szy.

Trzech Niem­ców po­pa­trzyło na fran­cu­skiego emi­sa­riu­sza z po­dzi­wem i za­zdro­ścią. Carl prze­rwał krót­kie mil­cze­nie, ja­kie za­pa­no­wało po ana­li­zie Ri­va­rola.

– No i cóż, pa­nie Es­ter­házy, chce pan, że­by­śmy prze­ko­nali ar­mię do ude­rze­nia na Kor­pus Sto­łeczny? Chce pan wy­wo­łać wojnę do­mową w sto­licy? Ża­den ofi­cer na to nie pój­dzie, ro­ja­li­sta czy nie. Nie mó­wiąc o żoł­nier­zach, któ­rzy go­towi się jesz­cze zbun­to­wać – po­wie­dział Carl.

Dwóch ro­ja­li­stów i je­den re­pu­bli­ka­nin po­pa­trzyli na mło­dego ary­sto­kratę z mie­sza­niną roz­ba­wie­nia i po­li­to­wa­nia. Car­lowi nie spodo­bały się te trzy spoj­rze­nia.

– No, cóż to, pa­no­wie...

– Drogi pa­nie Stern­berg, niechże pan się nie trapi. Prze­cież nie o woj­nie do­mo­wej mó­wimy. Re­wo­lu­cja, któ­rej pan za­pewne nie miał oka­zji oglą­dać... – za­czął z uśmie­chem Es­ter­házy.

– Wi­dzia­łem, jak czer­woni za­mor­do­wali mo­jego ojca, to nie wy­star­czy? – prze­rwał mu z wście­kło­ścią naj­młod­szy ze zgro­ma­dzo­nych w ga­bi­ne­cie ro­ja­li­stów.

– Wi­dział pan w ta­kim ra­zie kon­se­kwen­cje re­wo­lu­cji, ale nie ją samą. Re­wo­lu­cja nie jest tylko kwe­stią tłumu. Tłum, oczy­wi­ście, jest nie­zbędny, ale tłum, pa­nie von Stern­berg, jest bez­wol­nym na­rzę­dziem. My ude­rzymy tylko w maj­strów, któ­rzy tego na­rzę­dzia uży­wają, i przej­miemy je sami. W ca­łej sto­licy trzeba nam po pro­stu aresz­to­wać wszyst­kich funk­cyj­nych od Unter­sturm­füh­rera w górę – cią­gnął Es­ter­házy.

Słowo „funk­cyjny” w ustach re­pu­bli­ka­nina za­brzmiało jak ka­pi­tu­la­cja – cho­ciaż w Gwar­dii nie było kor­pusu ofi­cer­skiego i pie­lę­gno­wano oby­czaj zwra­ca­nia się do sie­bie per „ty” lub per „bra­cie”, to jed­nak okre­śle­nia „funk­cyjny” uży­wali wy­łącz­nie ofi­ce­ro­wie z ar­mii i lu­dzie nie­chętni Re­pu­blice, któ­rzy nie ży­czyli so­bie, aby funk­cjo­na­riu­szy Haupt­stadt­korps utoż­sa­miano z mia­nem „ofi­cera”, tak mocno zwią­za­nym z ary­sto­kra­tyczną tra­dy­cją.

– Do­kład­nie to na­leży usu­nąć dwu­stu trzy­na­stu tych, jak to­wa­rzysz se­kre­tarz ra­czył po­wie­dzieć, funk­cyj­nych – po­wie­dział Ri­va­rol.

Carl za­czął się za­sta­na­wiać, po co Fran­cuz tak de­mon­stra­cyj­nie ob­nosi się przed Es­ter­házym ze swoją wie­dzą, Briant­schloss zaś po­ra­cho­wał i rzekł:

– To trzeba nam do tego co naj­mniej ty­siąca lu­dzi... By­łoby ry­zy­kiem użyć ku temu żoł­nie­rzy, więc po­le­gać mo­żemy je­dy­nie na ofi­ce­rach. To ozna­cza­łoby ko­niecz­ność ogo­ło­ce­nia z do­wód­ców kil­ku­dzie­się­ciu na­szych puł­ków na Wscho­dzie...

– Po­wie­dział pan: „na­szych”? – za­py­tał z uśmie­chem Es­ter­házy.

– A kto w nich służy, to­wa­rzy­szu Es­ter­házy? Ma­la­jo­wie? Chiń­czycy? Czy może jed­nak Niemcy, Sło­wia­nie i Ma­dzia­rzy, miesz­kańcy tego kraju? – od­parł Briant­schloss.

– Do­brze, do­brze. Rzecz w tym, że po­trze­bu­jemy je­dy­nie pięć­dzie­się­ciu do­brych, za­ufa­nych lu­dzi do po­kie­ro­wa­nia... – tu­taj za­wie­sił głos i po­pa­trzył we­soło na swo­ich roz­mów­ców – ...Ele­gan­tami – do­po­wie­dział, gdy uznał, że wy­star­cza­jąco pod­kre­ślił już su­spens. Za­dzia­łało.

* * *
Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki