Star Wars Wielka Republika. Burza nadciąga - Cavan Scott - ebook

Star Wars Wielka Republika. Burza nadciąga ebook

Scott Cavan

4,4

Opis

Po katastrofie nadprzestrzennej, podczas której Jedi wykazali się niezwykłym bohaterstwem, Republika nadal się rozwija, łącząc kolejne światy pod wspólnym sztandarem. Pod przywództwem kanclerz Liny Soh duch braterstwa rozprzestrzenia się po galaktyce, docierając do jej dalekich zakątków. Działania kanclerz wspierają Jedi – m.in. Stellan Gios, Bell Zettifar i Elzar Mann - którzy odpowiadają za utrzymanie harmonii i ładu. Nie bez znaczenia jest też nowo utworzona stacja kosmiczna Latarnia Gwiezdny Blask. Lina Soh przygotowuje się do Festiwalu Republiki, podczas którego planuje zaprezentować mieszkańcom galaktyki korzyści, jakie płyną z dołączenia do nowego systemu.

Tymczasem jego wrogowie, brutalni i dzicy Nihilowie, nie rezygnują ze swoich planów pogrążenia galaktyki w chaosie. Ich przywódca, żądny zemsty Marchion Ro, zamierza rozpętać burzę, która ma siać spustoszenie w Republice. Czy Jedi uda się powstrzymać krwawe zapędy Nihilów? W tej walce przyjdzie im zmierzyć się z prawdziwym koszmarem, przed którym – być może – nawet Moc nie zdoła ich ochronić…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 557

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (30 ocen)
15
13
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aniasci

Dobrze spędzony czas

Dosyć ciekawa książka i bardzo istotna dla historii Wielkiej Republiki - choć średnio wciągający styl:)
00

Popularność




Chro­no­lo­gia

Dawno, dawno temu

Dawno, dawno temu w odle­głej galak­tyce….

Wpro­wa­dze­nie

Cała galak­tyka świę­tuje. Pró­bu­jąc zapo­mnieć o mrocz­nych wspo­mnie­niach kata­strofy nad­prze­strzen­nej, kanc­lerz Lina Soh stara się reali­zo­wać kolejne ze swo­ich WIEL­KICH PRO­JEK­TÓW. Ich uko­ro­no­wa­nie ma sta­no­wić Festi­wal Repu­bliki, święto pokoju, jed­no­ści i nadziei, orga­ni­zo­wane na pogra­nicz­nym świe­cie Valo.

Szybko jed­nak się oka­zuje, że bez­pie­czeń­stwu Repu­bliki zagraża nowy wróg. Jedną po dru­giej, pla­nety plą­druje nie­znana dotych­czas rasa prze­ra­ża­ją­cych DREN­GI­RÓW. Pod­czas gdy mistrzyni Jedi AVAR KRISS staje do walki z tym śmier­tel­nie groź­nym wro­giem, siły Nihi­lów prze­gru­po­wują się pota­jem­nie, aby wcie­lić w życie kolejny etap pod­stęp­nego planu MAR­CHIONA RO.

Tylko szla­chetni RYCE­RZE JEDI mogą go powstrzy­mać… Ale nawet obrońcy świa­tła i życia nie są przy­go­to­wani na nie­prze­nik­niony mrok, który czyha, gotów pochło­nąć całą galak­tykę…

Pro­log

Pro­log

Ashla, księ­życ Tythona

Elzar Mann nie potra­fił zapo­mnieć o tam­tych krzy­kach. Ani na chwilę. Minęło wiele mie­sięcy od momentu cere­mo­nii odda­nia do użytku Latarni Gwiezdny Blask – odkąd stał u boku swo­ich kole­gów i kole­ża­nek Jedi. Odkąd stał u boku Avar Kriss.

Odkąd stali tam, na oczach całej galak­tyki, w swo­ich odświęt­nych stro­jach (ten prze­klęty koł­nie­rzyk nie­zno­śnie uwie­rał), słu­cha­jąc prze­mó­wień – naj­pierw kanc­lerz Liny Soh, przy­wód­czyni Repu­bliki Galak­tycz­nej, a potem Avar. Jego Avar. Boha­terki Het­zala.

„Latar­nia jest naszym darem dla galak­tyki – mówiła Avar. – Obiet­nicą”.

W uszach na­dal dźwię­czały mu jej słowa:

„Ile­kroć poczu­je­cie się samotni… zawsze, gdy poczu­je­cie, że zbliża się ciem­ność… wiedz­cie, że Moc jest z wami. Wiedz­cie, że jeste­śmy z wami… Dla świa­tła i życia”.

Dla świa­tła i życia.

To nie powstrzy­mało jed­nak ciem­no­ści, która ogar­nęła go póź­niej tam­tego dnia – fali bólu i cier­pie­nia, wizji przy­szło­ści zbyt strasz­nej, by ogar­nąć ją umy­słem. Zato­czył się, chwy­ta­jąc się kur­czowo porę­czy, a krew try­snęła mu z nosa – ciś-nie­nie w jego czaszce wzro­sło tak mocno, że bał się, iż lada chwila roz­sa­dzi mu głowę.

To, co wów­czas zoba­czył, prze­śla­do­wało go od tam­tej pory – nie mógł o tym zapo­mnieć. Tra­wiło go od wewnątrz niczym pie­kielny żar.

Jedi ginący jeden po dru­gim, pochła­niani przez jakiś nie­prze­nik­niony, mgli­sty kłąb. Stel­lan. Avar. Wszy­scy, któ­rych znał – i wszy­scy, któ­rych miał dopiero spo­tkać. Roz­szar­py­wane ciała i twa­rze – zarówno te zna­jome, jak i obce.

I krzyki.

To wła­śnie one były naj­gor­sze.

Reszta wie­czoru upły­nęła mu w jakimś dziw­nym otę­pie­niu – prze­trwał go jak na auto­pi­lo­cie, wyco­fany, nie­obecny, pod­czas gdy w jego umy­śle wciąż odbi­jało się prze­ra­ża­ją­cym echem to, co widział… co sły­szał. Popeł­nił kilka błę­dów. Pamię­tał, że wychy­lił o kilka kie­lisz­ków kat­ta­dań­skiego różo­wego wina za dużo, a kiedy Avar popro­siła go o tam­ten obie­cany taniec, speł­nił jej prośbę nieco zbyt gor­li­wie, zaczął się zacho­wy­wać zbyt swo­bod­nie.

Wciąż czuł jej dłoń na swo­jej piersi, gdy go ode­pchnęła.

„El, co ty naj­lep­szego wypra­wiasz?”

Pokłó­cili się wów­czas na osob­no­ści – na­dal był sko­ło­wany i pół­przy­tomny.

„Nie jeste­śmy już pada­wa­nami!”

Minęło kilka mie­sięcy, zanim znów ją zoba­czył, a kiedy się spo­tkali, atmos­fera mię­dzy nimi była mroźna niczym van­dor­ski świt. Nasta­wie­nie Avar wobec niego się zmie­niło. Była bar­dziej zdy­stan­so­wana. Zajęta nowymi obo­wiąz­kami dowo­dzą­cej Latarni Gwiezdny Blask.

A może po pro­stu to on był zbyt sku­piony na czym innym? Od momentu odda­nia Gwiezd­nego Bla­sku do użytku medy­to­wał nad tamtą wizją w dzień i w nocy. Powi­nien był pójść do niej, prze­pro­sić ją i popro­sić o radę, o pomoc – a jeśli nie ją, to może Stel­lana Giosa, swo­jego naj­daw­niej­szego przy­ja­ciela, ale… Stel­lan miał wła­sne obo­wiązki. Był teraz człon­kiem Rady, odpo­wie­dzial­nym za kie­ro­wa­nie zako­nem. Nie miałby dla niego czasu. A zresztą… pro­sze­nie o pomoc nie było w stylu Elzara. Elzar Mann był tym, który roz­wią­zy­wał pro­blemy, a nie je stwa­rzał. Znaj­do­wał roz­wią­za­nia. Odpo­wie­dzi. Nowe spo­soby reali­za­cji zadań. I wła­śnie dla­tego zro­bił to, co zawsze: spró­bo­wał roz­wią­zać pro­blem samo­dziel­nie.

Naj­pierw wybrał się do archi­wów Jedi w Wiel­kiej Świą­tyni, w któ­rych spę­dził wiele godzin, ślę­cząc nad nie­zli­czo­nymi tek­stami oraz stu­diu­jąc całe mnó­stwo holo­kro­nów. W akcie despe­ra­cji pod­jął nawet próbę roz­szy­fro­wa­nia tajem­nic Kodeksu Ga’Garen, sta­ro­żyt­nego gry­mu­aru, któ­rego treść od tysięcy lat sta­no­wiła dla poko­leń lin­gwi­stów nie lada zagadkę.

Nawet wów­czas jed­nak, bez reszty sku­piony na pracy w archi­wach, pod czuj­nym spoj­rze­niem posą­gów Stra­co­nych, Elzar sły­szał gdzieś z tyłu głowy krzyki, a w każ­dej lśnią­cej powierzchni lub postaci prze­cho­dzą­cego obok pada­wana widział twa­rze pole­głych w rzezi.

To wła­śnie Kodeks przy­wiódł go tutaj, na Ashlę, główny księ­życ Tythona. Sta­ro­żytni nazy­wali ten obszar Wyspą Odosob­nie­nia, co było dokład­nie tym, czego potrze­bo­wał, jeśli kie­dy­kol­wiek miał w pełni zro­zu­mieć to, co zoba­czył. Potrze­bo­wał samot­no­ści, sku­pie­nia. Kro­plą, która prze­lała czarę gory­czy, była zaś wia­do­mość od daw­nej mistrzyni Stel­lana, cie­szą­cej się powszech­nym sza­cun­kiem Rany Kant, która gra­tu­lo­wała mu awansu na mistrza Jedi. Rada, jak się oka­zało, przy­go­to­wała też dla niego przy­dział: miał sta­nąć na czele pla­cówki Jedi na Valo, pla­ne­cie znaj­du­ją­cej się na skraju sek­tora Rseik.

On? Opie­ku­nem pla­cówki? Jak mogli być tak ślepi? Czy nie dostrze­gali, że w ogóle nie jest na to gotowy? Czy nie widzieli, jak bar­dzo jest roz­darty?

Szedł w stronę oce­anu, czu­jąc pod sto­pami cie­pły pia­sek. Zbli­ża­jąc się do wody, zrzu­cał wierzch­nie szaty. O tak – tak było zde­cy­do­wa­nie lepiej. Tutaj w końcu pozna prawdę. To było miej­sce, w któ­rym wresz­cie zro­zu­mie. Nie zatrzy­mał się na brzegu, z roz­my­słem zanu­rza­jąc się w fale. Po kolana. Po pas. Szybko wypły­nął na pełne morze – zatrzy­mał się dopiero wtedy, gdy nie widział już lądu. Obra­cał się powoli, roz­gar­nia­jąc wodę, oto­czony jedy­nie przez morze i samą Moc.

Nade­szła pora…

Wziął głę­boki wdech i zanu­rzył się w toń z zamknię­tymi oczami. Woda wypeł­niła jego uszy, tłu­miąc wszel­kie dźwięki.

„Pokaż mi. Popro­wadź mnie. Daj mi odpo­wie­dzi, któ­rych szu­kam…”

Nic. Żad­nego obja­wie­nia. Żad­nej odpo­wie­dzi.

Wynu­rzył się i zaczerp­nął tchu, a potem znów zanur­ko­wał, pró­bu­jąc jesz­cze raz:

„Jestem tu. Chcę się uczyć. Muszę zro­zu­mieć”.

Na­dal nic.

Gdzie były obie­cane odpo­wie­dzi? Gdzie szansa na oświe­ce­nie?

Powtó­rzył rytuał, wynu­rza­jąc się, aby zaczerp­nąć powie­trza, nur­ku­jąc ponow­nie i pozwa­la­jąc, by ocean go pochło­nął. Jesz­cze raz i znowu, i…

Uczu­cie przy­po­mi­nało nie­spo­dzie­wane natra­fie­nie na bąbel powie­trza pod wodą: nagle już nie tonął, tylko biegł wraz z innymi Jedi, ści­gany przez pró­bu­jące ich dopaść kosz­mary. Nie byli w wodzie, ale ota­czała ich mgła. Gęsta. Gry­ząca. Nie­prze­nik­niona. Nic nie miało sensu. Ani chaos, ani panika.

Ani strach.

Gdy otwo­rzył usta do krzyku, z oddali, z innego świata, z innego czasu, wlała się do nich mor­ska woda.

„Co to? Gdzie jestem? Mów do mnie!”

I Moc prze­mó­wiła do niego – z taką siłą, że zaczął się obra­cać w jakimś sza­lo­nym pędzie, pod­czas gdy przed jego pie­ką­cymi oczami prze­my­kały obrazy, niczym fio­le­towe bły­ska­wice:

Avar. Stel­lan. Tho­lo­thianka… Inde­era Sto­kes? Nie… Bra­ko­wało jej jed­nej z wyra­sta­ją­cych z głowy mię­si­stych wypu­stek, a jej twarz wykrzy­wiał gniewny gry­mas.

Pęka­jące kości.

Roz­szar­py­wana skóra.

Zamglone, nie­wi­dzące oczy.

I krzyki. Gło­śniej­sze niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej – bar­dziej roz­pacz­liwe. A naj­gło­śniej­szy ze wszyst­kich – jego.

„Gdzie jestem? Gdzie to jest? Gdzie?!”

Elzar wzniósł ramiona, krztu­sząc się mor­ską wodą. Był z powro­tem na brzegu oce­anu Ashli. Sól zasy­chała na jego skó­rze w palą­cych pro­mie­niach słońca. Rozej­rzał się dookoła wciąż jesz­cze zamglo­nym wzro­kiem, pró­bu­jąc sku­pić spoj­rze­nie na zło­tym pia­sku cią­gną­cym się jak okiem się­gnąć wzdłuż plaży. Na nie­bie nad nim krą­żyły lata­jące żar­ła­cze, cze­ka­jąc na oka­zję do osku­ba­nia jego kości z mięsa. Ale Elzar nie był jesz­cze mar­twy. Nikt z nich nie był.

Wstał i ruszył chwiej­nym kro­kiem w kie­runku swo­jego vec­tora, zbie­ra­jąc po dro­dze roz­rzu­cone szaty. Musiał stąd odle­cieć. Musiał opu­ścić Jądro. Moc prze­mó­wiła. Odpo­wie­działa już na jego pyta­nie – po pro­stu wcze­śniej nie słu­chał jej wystar­cza­jąco uważ­nie.

Jedno słowo – nazwa pla­nety, na któ­rej zdoła w końcu wszystko napra­wić.

Valo.

Roz­dział pierw­szy

roz­dział pierw­szy

Rystań­skie Pust­ko­wia

Kometa ude­rzyła w pole lodowe, ini­cju­jąc nisz­czy­ciel­ską reak­cję łań­cu­chową. Aste­ro­idy i kawałki kosmicz­nych skał odbi­jały się od sie­bie niczym kule bilar­dowe – z tą jedy­nie róż­nicą, że więk­szość kul ważyła miliony ton i mogła zmiaż­dżyć sta­tek jak jajko. Te, które nie ule­gły jesz­cze cał­ko­wi­temu znisz­cze­niu wsku­tek koli­zji, zostały zre­du­ko­wane do ostrych jak brzy­twa odłam­ków powięk­sza­ją­cych tylko skalę znisz­cze­nia.

Żad­nemu śmiał­kowi ni­gdy nie udało się wejść na teren Pust­kowi bez szwanku. Pole lodowe było zaśmie­cone zde­for­mo­wa­nymi wra­kami stat­ków, które pró­bo­wały spro­stać wyzwa­niu prze­lotu pomię­dzy zde­rza­ją­cymi się pla­ne­to­idami – i ponio­sły porażkę. W sprzy­ja­ją­cych oko­licz­no­ściach podobny pomysł bywał nie­bez­piecz­nym i zwy­czaj­nie głu­pim przed­się­wzię­ciem. W niesprzy­ja­ją­cych… cóż, to było wła­ści­wie samo­bój­stwo.

Dzi­siaj zaś oko­licz­no­ści były zde­cy­do­wa­nie nie­sprzy­ja­jące.

„Szkwa­łowy Pająk” mio­tał się w serii uni­ków, prze­dzie­ra­jąc się przez labi­rynt wiru­ją­cych skał. Był mały – nie­wiele więk­szy od promu, ale za to pod wzglę­dem szyb­ko­ści i zwrot­no­ści nie ustę­po­wał osła­wio­nym vec­to­rom Jedi. W rze­czy samej, spo­koj­nie można by wyba­czyć każ­demu, kto oglą­da­jąc dziwny, przy­po­mi­na­jący nieco paję­czaka sta­tek, pomy­ślałby, że za jego ste­rami zasiada wła­śnie ktoś z zakonu – któż inny zdo­łałby manew­ro­wać w nie­ustan­nie zmie­nia­ją­cym się kosmicz­nym kra­jo­bra­zie, zawi­ja­jąc bły­ska­wicz­nie to w lewo, to w prawo, aby unik­nąć zmiaż­dże­nia przez gigan­tyczne kule lodu? Prawda była jed­nak taka, że isto­cie zasia­da­ją­cej za ste­rami sta­teczku nie mogłoby być dalej do Jedi. Jedi byli obroń­cami życia i roz­świe­tlali galak­tykę. Żyli dla innych, nie dla sie­bie, dba­jąc o pokój i har­mo­nię, gdzie­kol­wiek się zja­wiali. W skró­cie: byli boha­te­rami.

Udi Dis uro­dził się jako Talor­tai, ale teraz mie­nił się Nihi­lem. Bar­czy­sta i wysoka pta­ko­po­dobna istota wybrała żywot pirata i gra­bieżcy: bra­nie tego, co się chciało, i zrów­ny­wa­nie z zie­mią tego, co pozo­stało. Nie było to, co prawda, życie szla­chetne, ale jedyne, jakie znał – i zapew­niało mu wła­sne miej­sce we wszech­świe­cie, który wie­lo­krot­nie wcze­śniej pluł mu w twarz.

Jedyne, co łączyło Disa z Jedi, to jego więź z Mocą. Wielu Talor­ta­iów było wraż­li­wych na to pole ener­gii, które prze­ni­kało wszech­świat, ale mało który z przed­sta­wi­cieli tego tchórz­li­wego gatunku korzy­stał z tego daru. Twier­dzili, że nie mają do tego prawa – że to w jakiś spo­sób nie­mo­ralne. Dis ni­gdy nie zro­zu­miał dla­czego. Skoro los nagro­dził kogoś takimi zdol­no­ściami, czy nie powinno się raczej ich wyko­rzy­sty­wać i szko­lić się w ich jak naj­lep­szym uży­wa­niu, aby zdo­być prze­wagę nad tymi, któ­rzy nie zostali nimi pobło­go­sła­wieni? I wła­śnie mię­dzy innymi dla­tego więk­szość Talor­ta­iów była ska­zana na pozo­sta­nie tam, gdzie tkwili: led­wie wią­żąc koniec z koń­cem na Talo­rze, pod­czas gdy on był tutaj, pośród gwiazd. Jasne, Dis wie­lo­krot­nie dozna­wał zawo­dów – cza­sem zawo­dzili go inni, naj­czę­ściej jed­nak roz­cza­ro­wy­wał sam sie­bie, ale Moc ni­gdy go nie zdra­dziła, ani razu. Życie byłoby lep­sze, gdyby nie uza­leż­nił się od reedugu, ale póki co był czy­sty – i ni­gdy nie czuł się bar­dziej żywy.

Chwy­cił za stery sta­teczku szpo­nia­stymi łapami, a jego umię­śnione ramiona napięły się, gdy skrę­cił ostro w prawo, zwin­nie uni­ka­jąc szcząt­ków, które z pew­no­ścią zabi­łyby wszyst­kich na pokła­dzie, gdyby jed­nostkę pilo­to­wał ktoś mniej wprawny. Dis jed­nak znał Pust­ko­wia jak wła­sną kie­szeń – nawet mimo że ni­gdy wcze­śniej nie miał oka­zji tędy latać. Wszy­scy Talor­ta­io­wie mieli wro­dzoną zdol­ność do orien­ta­cji w prze­strzeni – dosłow­nie wyczu­wali wibra­cje kosmosu w kościach – ale umie­jęt­no­ści nawi­ga­cyjne Disa były w tym zakre­sie nie­zrów­nane. Dzięki swoim talen­tom mógł namie­rzyć każdą aste­ro­idę w oko­licy – nie potrze­bo­wał do tego map ani pomocy dro­ida nawi­ga­cyjnego. Wystar­czyła mu Moc.

Za jego ple­cami właz pro­wa­dzący do kok­pitu „Pająka” roz­su­nął się, wpusz­cza­jąc do wnę­trza stę­chłe powie­trze z kory­ta­rzy cia­snego skoczka mię­dzy­pla­ne­tar­nego. Dis nie musiał się odwra­cać, by spraw­dzać toż­sa­mość swo­jego gościa – nie było takiej potrzeby. Usły­szał szczęk butów na pane­lach pokładu, poczuł lekki powiew powie­trza zmą­co­nego falo­wa­niem pele­ryny, a pióra na jego ciele nastro­szyły się w reak­cji na obec­ność istoty, któ­rej poprzy­siągł słu­żyć przez resztę swo­jego życia – Mar­chiona Ro, Oka Nihi­lów.

Czy był zasko­czony, kiedy Ro przy­szedł do niego, by powie­rzyć mu tę misję? Oczy­wi­ście, że tak. Nie miał nawet poję­cia, że Oko zna jego imię – nie mówiąc już o wie­dzy na temat jego zdol­no­ści w zakre­sie pilo­tażu. Ostat­nie kilka lat Dis spę­dził, słu­żąc na chmu­ro­statku pod roz­ka­zami Cro­cina o zęba­tej pasz­częce, zna­nego jako Scar­spike – zbira, który wię­cej czasu niż na pla­no­wa­niu najaz­dów spę­dzał na gnę­bie­niu swo­jej załogi. Co zresztą w końcu dało o sobie znać. Dis zabił go po skre­wio­nym ataku na Pogrze­bo­wym Księ­życu Serenno. Tam­tego dnia stra­cili trójkę Nihi­lów, ale Scar­spike stra­cił znacz­nie wię­cej, gdy Dis otwo­rzył jego żyla­ste gar­dło jed­nym płyn­nym chla­śnię­ciem skrzy­dło­ostrza. Nie miał poję­cia, czy to wła­śnie ten czyn spra­wił, że Oko zwró­cił na niego uwagę. Może tak, a może nie. Wie­dział tylko, że nagle został wywyż­szony ponad wszyst­kie Bły­ska­wice i Chmury, i wszyst­kich innych człon­ków Nihi­lów, dołą­cza­jąc do oso­bi­stej świty Ro. Ten nie­spo­dzie­wany awans nie pozo­stał oczy­wi­ście nie­zau­wa­żony. Nihi­lo­wie mieli ści­śle okre­śloną, upo­rząd­ko­waną hie­rar­chię. Każdy zaczy­nał od niskiej pozy­cji Bły­ska­wicy, mozol­nie pnąc się po szcze­blach kariery, aby zostać Chmurą, aż wresz­cie otrzy­mać pro­mo­cję na Burzę. Horda Nihi­lów była podzie­lona na trzy Nawał­nice, dowo­dzone przez trójkę Jeźdź­ców Nawał­nic: Pana Eytę, potęż­nego Dowu­tina o wygó­ro­wa­nych ambi­cjach, mają­cego o sobie wyjąt­kowo wyso­kie mnie­ma­nie, zimną i efek­tywną Twi’lekankę Lournę Dee, a także naj­now­szy naby­tek Ro, pod­stęp­nego Tal­pi­niego zna­nego jako Zeetar. Nie dało się nie zauwa­żyć, iż nie­dawny awans tego ostat­niego porząd­nie roz­ju­szył Pana, a pro­mo­cja Disa roz­wście­czyła go jesz­cze bar­dziej. Mię­dzy Panem i Disem doszło nie­mal do ręko­czy­nów. Dowu­tin twier­dził, że nobi­li­tu­jąc go, Ro łamie nihil­ską Zasadę Trzech. W prze­ci­wień­stwie do samych Jeźdź­ców Nawał­nic, Oko nie miał dotych­czas pod sobą wła­snych oddzia­łów. Zga­dza się: jeśli cho­dzi o pla­no­wa­nie, jego głos był roz­strzy­ga­jący i – ow­szem, dostar­czał Nihi­lom Ście­żek, dzięki któ­rym mogli oni uni­kać wcho­dze­nia Repu­blice w drogę (a przy­naj­mniej działo się tak przez więk­szość czasu). Dis podej­rze­wał, że gdyby nie pro­blem Ście­żek, Pan już dawno wysłałby Ro w kosmos przez śluzę powietrzną, póki co jed­nak jego pomoc w zakre­sie nawi­ga­cji była zbyt cenna. Dawała Nihi­lom prze­wagę, więc na razie obawy Eyty tra­fiały w próż­nię. Dis otrzy­mał zaś pozwo­le­nie wej­ścia na pokład okrętu Ro, „Elek­trycz­nego Spoj­rze­nia”, w prze­wa­ża­ją­cej czę­ści obsłu­gi­wa­nego przez załogę mil­czą­cych dro­idów – i w dużej mie­rze opu­sto­sza­łego, niczym pozba­wiony miesz­kań­ców pałac o licz­nych kom­na­tach. To wła­śnie tam, w pil­nie strze­żo­nym przed wścib­skim wzro­kiem sank­tu­arium Ro, Dis dowie­dział się, że mają lecieć na Rystan z pewną tajną misją, na którą, ma się rozu­mieć, nie mogli się wybrać „Spoj­rze­niem”. Okręt rzadko kiedy opusz­czał bazę Nihi­lów na Gri­zalu, a jeśli już, to ni­gdy w cało­ści – jego inte­gralna część zosta­wała na pla­ne­to­idzie – ale nawet ta jego część, którą zazwy­czaj odłą­czano na czas misji, byłaby zbyt duża i mało zwrotna, by pora­dzić sobie w polu lodo­wych okru­chów. I wła­śnie dla­tego potrze­bo­wali cze­goś mniej­szego – potrze­bo­wali „Szkwa­ło­wego Pająka”.

– Za ile opu­ścimy Pust­ko­wia? – spy­tał Ro, kła­dąc oble­czoną ręka­wicą dłoń na opar­ciu fotela Disa.

– Jesz­cze tylko kilka minut… – Dis obró­cił się w stronę swo­jego prze­ło­żo­nego. – Na­dal nie wiem, jak powi­nie­nem się do cie­bie zwra­cać – powie­dział. – Per „Oko”? „Sir”?

Ro skrzy­wił wąskie wargi na dźwięk wyraź­nej nie­chęci w gło­sie Talor­taia, a jego ciemne oczy zalśniły w czer­wo­nym bla­sku wle­wa­ją­cym się do wnę­trza kok­pitu przez ilu­mi­na­tor.

– Możesz mi mówić… Mar­chion.

Dis wypiął pierś roz­party dumą. Ni­gdy nie był zwo­len­ni­kiem łań­cu­cha dowo­dze­nia – i praw­do­po­dob­nie wła­śnie to było jedną z przy­czyn, dla któ­rych tak długo pozo­sta­wał Bły­ska­wicą. To, jak rów­nież fakt, że więk­szość ostat­nich dzie­się­ciu lat spę­dził w reedu­go­wym otę­pie­niu. Teraz jed­nak… kto by pomy­ślał?! Po imie­niu z samym Ro?! Nikt ni­gdy nie mówił do Oka per „Mar­chion” – nawet Pan.

– Na­dal sądzę, że łatwiej byłoby sko­rzy­stać ze Ścieżki – zauwa­żył, wypro­wa­dza­jąc w końcu „Pająka” z pola lodo­wych szcząt­ków, aby okrą­żyć świe­cącą bla­dym świa­tłem gwiazdę Rystana.

Ro pod­szedł do wol­nego sta­no­wi­ska arty­le­ryj­skiego, żeby zabrać z pul­pitu swoją maskę, która spo­czy­wała na kon­soli, odkąd opu­ścili Wielką Salę.

– Wów­czas jed­nak nie miał­bym oka­zji oglą­dać mistrza pod­czas pracy – odpo­wie­dział Oko, prze­cie­ra­jąc ręka­wem pokryty szro­nem wizjer maski. – Twoje umie­jęt­no­ści są dokład­nie tak impo­nu­jące, jak można by się spo­dzie­wać – tym bar­dziej teraz, gdy jesteś już wolny od swo­jej… sła­bo­ści.

O tak – zga­dza się: Dis był teraz wolny. Ro dopil­no­wał oso­bi­ście, by Talor­tai wyrzu­cił resztki swo­jego małego zapa­siku do zsypu na pokła­dzie „Spoj­rze­nia”. Myślał trzeźwo pierw­szy raz od wielu lat, a jego więź z Mocą była sil­niej­sza niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Na reedzie nie miałby szans prze­mknąć przez pole lodo­wych szcząt­ków – nie mógł zaprze­czyć, że Ro choć w tym miał swoją zasługę.

– I pomy­śleć, że przez te wszyst­kie lata mie­li­śmy pośród sie­bie użyt­kow­nika Mocy… – pod­jął Ro, spraw­dza­jąc fil­try swo­jej maski. – Scar­spike był głup­cem. Cie­szę się, że nie żyje.

„Nie ty jeden” – pomy­ślał Dis, ale zacho­wał tę uwagę dla sie­bie, pod­czas gdy „Pająk” wcho­dził w rzadką atmos­ferę Rystana.

– Czy byłeś kie­dyś na pla­ne­cie zablo­ko­wa­nej pły­wowo? – zapy­tał Ro.

Dis pokrę­cił głową.

– Są… fascy­nu­jące – stwier­dził Oko. – Jedną stroną są bez­u­stan­nie zwró­cone w kie­runku słońca, a ich powierzch­nia to w zasa­dzie spa­lona nim pusty­nia.

– Pod­czas gdy ta druga to zamar­z­nięte pust­ko­wia – dopo­wie­dział Dis. Widok jało­wych lądów nie napa­wał zbyt­nim opty­mi­zmem. – No to… gdzie dokład­nie lądu­jemy?

Ro wska­zał na spła­che­tek ziemi roz­cią­ga­jący się mię­dzy dwoma szczy­tami.

– Tam.

– Czy jest tam jakiś kosmo­port?

– Nie­ko­niecz­nie.

Ro skie­ro­wał wzrok ku skraw­kowi jało­wego lądu prze­mie­rza­nego przez kłęby tur­la­ją­cych się tu i ówdzie wędro­stów.

– Jesteś pewien, że to tutaj? – spy­tał Dis, akty­wu­jąc sys­tem goleni lądow­ni­czych. – Nic tu nie ma…

Oko uśmiech­nął się tylko, zakła­da­jąc swoją maskę.

– Och, na pewno wkrótce się zdzi­wisz…

Roz­dział drugi

roz­dział drugi

Stocz­nie Cyc­lora

Jesz­cze nie tak dawno pada­wan Bell Zet­ti­far byłby bez­gra­nicz­nie wręcz pod­eks­cy­to­wany wido­kiem, który roz­cią­gał się w dole. Stał na plat­for­mie obser­wa­cyj­nej naj­więk­szego han­garu, w jakim kie­dy­kol­wiek w życiu miał oka­zję gościć, sta­no­wią­cego część wiel­kich stoczni na orbi­cie Cyc­lora, sto­sun­kowo nie­wiel­kiej zie­lono-brą­zo­wej pla­nety na tere­nie Środ­ko­wych Rubieży. Nieco niżej, w jasnych świa­tłach han­garu, bla­skiem wypo­le­ro­wa­nej dura­stali lśniła syl­wetka statku zna­nego jako „Inno­wa­tor”. Mająca wystar­to­wać za kilka godzin jed­nostka była praw­dzi­wym cudem tech­niki: mie­rząca ponad trzy­sta metrów, wypo­sa­żona we wszel­kie naj­now­sze sys­temy roz­po­zna­nia i medyczne, sta­no­wiła naj­bar­dziej skom­pli­ko­wany sta­tek badaw­czy, jaki zbu­do­wano do tej pory – o czym zapew­nił Bella nie kto inny, a sam jej pro­jek­tant, osła­wiony aqu­ali­shań­ski inży­nier Vam Tar­ges, gdy zja­wił się w stocz­niach oso­bi­ście.

– Napę­dza go sieć aż czter­dzie­stu dwóch pro­ce­so­rów dro­idów klasy intel­lex – nie­by­wałe, nie­praw­daż? – poin­for­mo­wał go pod­czas ich pośpiesz­nej prze­chadzki po prze­stron­nym mostku okrętu. Jego woka­bu­la­tor szu­miał cicho, tłu­ma­cząc słowa wypo­wia­dane peł­nym pod­eks­cy­to­wa­nia gło­sem z aqu­ali­shań­skiego na basic.

– To naprawdę… nie­sa­mo­wite – wykrztu­sił Bell, w odpo­wie­dzi na co uzy­skał zapew­nie­nie, że to zde­cy­do­wa­nie mało powie­dziane – to było wręcz nie­by­wałe, ot co!

– Dzia­ła­nie całej siatki wspiera wie­lo­funk­cyjna kon­struk­cja mojego wła­snego pro­jektu, dorów­nu­jąca nawet – ba, a może i prze­wyż­sza­jąca pod tym wzglę­dem! – sys­te­mowi archi­wów Jedi na Coru­scant, gdyby ktoś spy­tał mnie o zda­nie! – oświad­czył Tar­ges.

Bell nie miał poję­cia, czy to prawda, ale nie chciał się wykłó­cać z inży­nie­rem – w końcu to było jego pięć minut… czy może raczej: będzie, gdy „Inno­wa­tor” dotrze za parę dni na Valo. Sta­tek miał być eks­po­na­tem pre­zen­to­wa­nym pod­czas nad­cho­dzą­cego Festi­walu Repu­bliki, naj­now­szego z Wiel­kich Pro­jek­tów kanc­lerz Liny Soh. Już nie­ba­wem miliony uczest­ni­ków festi­walu będą podzi­wiać dzieło Tar­gesa, a jeśli mieli gust choć tro­chę podobny do gustu Bella, będą zachwy­ceni. „Inno­wa­tor” był wypo­sa­żony w naj­no­wo­cze­śniej­sze pra­cow­nie cyber­ne­tyczne, a także liczne labo­ra­to­ria bio­in­ży­nie­ryjne, sta­no­wi­ska ana­li­tyczne, sek­cje badaw­cze, jak rów­nież biblio­tekę medyczną mogącą kon­ku­ro­wać z Insty­tu­tem Docha na Dun­naku.

Nie­za­leż­nie od tego, jak wspa­niały był bez wąt­pie­nia sta­tek, to było jed­nak nic w porów­na­niu z geniu­szem istot, które zbu­do­wały go od pod­staw. Cyc­lo­ria­nie byli naprawdę nie­zwy­kłym gatun­kiem, innym od cze­go­kol­wiek, z czym Bell miał do tej pory stycz­ność. Insek­to­idalni, mie­rzący około metra wzro­stu, o dużych, bul­wia­stych gło­wach, w któ­rych domi­no­wała para wiel­kich, faset­ko­wych oczu, przy­po­mi­nali spie­ko­mu­chy rojące się w salach pla­cówki Jedi na Elph­ro­nie, gdzie Bell spę­dził więk­szość swo­jego szko­le­nia. Obser­wo­wał ich teraz, jak dwoją się i troją, uwi­ja­jąc się jak w ukro­pie wokół lśnią­cego statku i prze­pro­wa­dza­jąc ostat­nie pro­ce­dury kon­tro­lne – ide­al­nie zgrany zespół, mimo że nie sły­szał, by wymie­nili ze sobą choć słowo. To było… coś nie­sa­mo­wi­tego. Każdy z nich wyda­wał się wie­dzieć dokład­nie, instynk­tow­nie, co należy zro­bić i gdzie – nikt nie wcho­dził sobie w paradę. Współ­pra­co­wali ze sobą w ide­al­nej har­mo­nii. A ich entu­zjazm do pracy był zaraź­liwy. W ciągu dwu­dzie­stu czte­rech godzin, odkąd tu przy­był, nie zauwa­żył ani jed­nego przed­sta­wi­ciela tego gatunku, który by narze­kał, cho­ciaż Tar­ges cie­szył się repu­ta­cją suro­wego prze­ło­żo­nego. Pra­co­wali po pro­stu, godzina za godziną, poru­sza­jąc rado­śnie czuł­kami i prze­cho­dząc od jed­nego zada­nia do dru­giego. Na ich widok nie można było się nie uśmie­chać. A to było dokład­nie to, czego Bell potrze­bo­wał – szcze­gól­nie teraz.

Obok niego Żarka poru­szyła się nie­spo­koj­nie. Węglo­ga­rzyca waro­wała cier­pli­wie u jego stóp, nie odstę­pu­jąc go na krok, odkąd opu­ścili Elph­ronę. Była znajdą, którą przy­gar­nęli w tam­tej­szej pla­cówce – trak­to­wana przez Jedi począt­kowo jako coś w rodzaju maskotki, stała się w końcu ich nie­od­łączną towa­rzyszką i wierną przy­ja­ciółką. Gdy Bell odla­ty­wał z Elph­rony, Żarka wsko­czyła po pro­stu do jego vec­tora, jasno dając mu do zro­zu­mie­nia, że zamie­rza wybrać się w tę podróż razem z nim – i od tam­tej pory byli prak­tycz­nie nie­roz­łączni: on, pada­wan Jedi, i ona, jego straż­niczka oraz powier­niczka. Teraz wstała, popa­tru­jąc wycze­ku­jąco na drzwi plat­formy obser­wa­cyj­nej, które już po chwili się otwo­rzyły, uka­zu­jąc postać Inde­ery Sto­kes. Tho­lo­thianka roze­śmiała się, gdy Żarka wspięła się na jej nogi i zaczęła się dopo­mi­nać piesz­czot. Podra­pała czule węglo­ga­rzycę pod nakra­pianą poma­rań­czowo szyją.

– Tak, tak, jasne! – zapew­niła ją. – Ja też się cie­szę, że cię widzę! Już, już. Wystar­czy tego dobrego. O tak. Dobra dziew­czynka, dobra.

Żarka posłu­chała i podrep­tała z powro­tem do sto­ją­cego na skraju plat­formy Bella. Chło­pak spoj­rzał na nią i uśmiech­nął się na widok zawzię­cie mer­da­ją­cego ogona chłosz­czą­cego cho­lewki jego butów.

– Jestem pewien, że cie­bie lubi bar­dziej ode mnie – stwier­dził, kiedy Inde­era do niego dołą­czyła.

– A ja sądzę, że oboje wiemy, że to wie­rutne kłam­stwo – odparła, sta­jąc obok, żeby wraz z nim podzi­wiać maje­sta­tyczny sta­tek w dole. Wsparła się o poręcz i pokrę­ciła z nie­do­wie­rza­niem głową na widok ciężko pra­cu­ją­cych Cyc­lo­rian. – Z tymi wszyst­kimi gwiaz­dami nad głową… zapiera dech w piersi, prawda?

– O tak, mistrzyni. „Inno­wa­tor” jest rów­nie nie­sa­mo­wity jak ci, któ­rzy go stwo­rzyli.

Jak zawsze, Bell poczuł ukłu­cie bólu, zwra­ca­jąc się do Inde­ery jej tytu­łem. Ow­szem, Tho­lo­thianka była teraz jego men­torką – odkąd zgo­dziła się wziąć go pod swoje skrzy­dła po tym, jak jego poprzedni mistrz, Loden Gre­at­storm, zagi­nął, bro­niąc osad­ni­ków pod­czas walki z Nihi­lami nie­mal rok temu. Młody Jedi wciąż pamię­tał słowa, które Twi’lek wypo­wie­dział wów­czas, usa­do­wiony za ste­rami swo­jego vec­tora:

„Nie jestem już twoim mistrzem, Bell. Jesteś ryce­rzem Jedi”.

„Nie, dopóki Rada tego nie zatwier­dzi, a ja chciał­bym, żebyś tam był, gdy to się sta­nie” – odpo­wie­dział wów­czas.

Teraz jed­nak… nie było na to szans. Loden powie­dział mu, co prawda, na poże­gna­nie, że wkrótce się spo­tkają, ale już ni­gdy go nie zoba­czyli. Nikt nie wie­dział, co przy­tra­fiło mu się po tym, jak porzu­cił swo­jego vec­tora… ich vec­tora, aby oca­lić rodzinę Bly­the’ów z rąk Nihi­lów. Sta­te­czek został roz­py­lony na atomy przez nihil­skie działko, a Loden… cóż, znik­nął. Inde­era bez­u­stan­nie przy­po­mi­nała Bel­lowi, że ostat­nim życze­niem Gre­at­storma było, by jego pada­wan został paso­wany na ryce­rza Jedi, chło­pak był jed­nak prze­ko­nany, że nie jest jesz­cze na to gotowy.

Jak mógł być gotowy, gdy czuł się w środku tak pusty, jakby zabra­kło jakiejś jego waż­nej cząstki…?

– Bell?

Prze­łknął ślinę, nagle doj­mu­jąco świa­dom tego, że Inde­era przy­gląda mu się wni­kli­wie. To była jego nowa men­torka – nie­za­leż­nie od tego, jak dziw­nie mógł się z tym czuć. Prawda była zaś taka, że nie powi­nien czuć się dziw­nie. Znał ją od wielu lat, wal­czył nawet u jej boku i sza­no­wał ją bar­dziej niż któ­re­go­kol­wiek z żyją­cych Jedi – i wła­śnie w tym, jak można się było spo­dzie­wać – tkwił szko­puł. Loden Gre­at­storm nie wróci – to było już bar­dziej niż pewne – ale nie­ważne, jak bar­dzo Bell podzi­wiał Inde­erę, wie­dział, że ni­gdy nie zdoła ona zastą­pić mu szla­chet­nego Twi’leka.

Uśmiech­nął się do niej blado.

– Myśla­łem po pro­stu o tym, jak pod­eks­cy­to­wany będzie tłum gości na Festi­walu Repu­bliki na widok „Inno­wa­tora”.

– O tak. A ty?

– Co ja?

– Czy ty rów­nież nie możesz się docze­kać wizyty na Valo?

Skrę­po­wany prze­stą­pił z nogi na nogę, uwa­ża­jąc, żeby nie kop­nąć przy tym Żarki, która się do niego łasiła – czuł na łyd­kach cie­pło jej ciała przez cho­lewki swo­ich synt­skó­rza­nych butów.

– Dobrze będzie zoba­czyć znów Mik­kela i Nib. I, oczy­wi­ście, Burry’ego.

Cóż, to była prawda, nie dało się zaprze­czyć. Zaprzy­jaź­nił się z całą trójką – szcze­gól­nie z Wookieem Bur­ry­agą, któ­rego poznał po tym, jak wspól­nie przy­szło im uczest­ni­czyć w misji po het­zal­skiej kata­stro­fie.

– Oczy­wi­ście – powtó­rzyła Inde­era, na­dal przy­glą­da­jąc mu się swo­imi cie­płymi oczami. – Z pew­no­ścią będzie­cie mogli wspól­nie obej­rzeć wiele fan­ta­stycz­nych rze­czy… – Spoj­rzała znów na sta­tek. – Loden byłby nim zachwy­cony. Byłby zachwy­cony tym wszyst­kim…

Bell poczuł, jak w gar­dle zaczyna go uci­skać dła­wiąca gula, pod­czas gdy Inde­era cią­gnęła:

– Nie­mal go widzę, jak stoi tutaj, z nami, przy­glą­da­jąc się Cyc­lo­ria­nom przy pracy i doce­nia­jąc ich nie­zwy­kłe zdol­no­ści.

– A jak myślisz…? – zagad­nął Bell gło­sem łamią­cym się od natłoku emo­cji. – Jak myślisz, co by na to powie­dział? Gdyby tu z nami był?

Tho­lo­thianka zasznu­ro­wała wargi.

– Sądzę, że pochwa­liłby cię za wypo­le­ro­waną na wysoki połysk klamrę pasa, pora­dziłby ci, żebyś czę­ściej się uśmie­chał, i poin­for­mo­wał, że jeśli chcesz wresz­cie opa­no­wać wyko­ny­wa­nie vec­to­rem tej beczki, powi­nie­neś spę­dzać na ćwi­cze­niach co naj­mniej dwie godziny dzien­nie wię­cej.

Wbrew wła­snej woli Bell uśmiech­nął się sze­roko. Ostatni komen­tarz brzmiał bar­dzo typowo dla Inde­ery, która zawsze wyda­wała się szczę­śliw­sza pośród gwiazd niż na lądzie.

– Przy­po­mniałby ci też, w jaki spo­sób Jedi mie­rzą się ze śmier­cią tych, któ­rych darzą miło­ścią – dodała i uśmiech natych­miast znikł z twa­rzy chłopca bez śladu. – Bo Jedi mogą kochać, Bell. Nie jeste­śmy dro­idami – i nie możemy się zacho­wy­wać jak one. Jeste­śmy żywymi isto­tami, obda­rzo­nymi Mocą – i wszyst­kim, co ona ze sobą nie­sie: czu­jemy radość, przy­wią­za­nie i – tak, rów­nież żal. Doświad­cza­nie podob­nych emo­cji to część naszego życia. To świa­tło.

– Ale…

– …ale cho­ciaż je odczu­wamy, nie powin­ni­śmy pozwa­lać, by one nami rzą­dziły. Jedi są panami wła­snych emo­cji, nie ich nie­wol­ni­kami. Tęsk­nisz za tym, co mógł­byś dzie­lić z Lode­nem, gdyby tutaj był. To natu­ralne. Ja też za nim tęsk­nię – jeste­śmy świa­domi naszego bólu, straty. Rozu­miemy go, a nawet godzimy się z nim w pewien spo­sób, koniec koń­ców jed­nak…

– …musimy go porzu­cić – dokoń­czył, odwra­ca­jąc wzrok ku „Inno­wa­to­rowi”, tak aby Inde­era nie widziała łez, które – jak zapewne dosko­nale wie­działa – napły­nęły mu teraz do oczu.

Wycią­gnęła dłoń i poło­żyła mu ją na przed­ra­mie­niu w geście pokrze­pie­nia.

– Wcale nie mówi­łam, że to łatwe. Tak samo jak beczka.

Na dźwięk jej słów uśmiech­nął się znowu, ona zaś uści­snęła lekko jego rękę, po czym sku­piła się ponow­nie na statku.

– A poza tym… nikt ni­gdy nie odcho­dzi na dobre. Nie­ważne, co się wyda­rzy, Loden będzie z tobą – teraz i już zawsze. Jest czę­ścią nas.

Bell poczuł, że do oczu znów napły­nęły mu łzy.

– Poprzez Moc.

– Poprzez Moc – potwier­dziła. – Wie­rzysz w to, prawda?

Ski­nął głową, licząc na to, że uda mu się ją zwieść – i jed­no­cze­śnie bole­śnie zda­jąc sobie sprawę z tego, że nie zdoła jej tak łatwo oszu­kać.

– Tak. Pew­nie, że tak.

– Dobrze wie­dzieć – stwier­dziła bez więk­szego prze­ko­na­nia. – A teraz, jeśli nie mamy tu już do roboty nic waż­nego…

– …powin­ni­śmy zejść z tej plat­formy i zająć się czymś poży­tecz­nym – dopo­wie­dział, nie mając spe­cjal­nej ochoty dłu­żej cią­gnąć tematu.

Zanim zdą­żyła coś na to odpo­wie­dzieć, roz­legł się brzę­czyk jej komu­ni­ka­tora.

– Być może sama Moc się z tobą zga­dza, mój Już-Nie-Tak-Młody-Pada­wa­nie. – Wyjęła komu­ni­ka­tor z kie­szeni swo­jej jasno­brą­zo­wej kurtki i ode­brała: – Sto­kes, słu­cham?

– Tu Stel­lan Gios – roz­brzmiała prze­ry­wana trza­skami wyła­do­wań odpo­wiedź. Głę­boki zazwy­czaj głos mistrza Jedi był dziw­nie głu­chy, znie­kształ­cony przez dzie­lący ich dystans. Cho­ciaż Latar­nia Gwiezdny Blask zde­cy­do­wa­nie popra­wiła jakość komu­ni­ka­cji na pogra­ni­czu, łącz­ność na­dal pozo­sta­wiała wiele do życze­nia – nawet tutaj, na Środ­ko­wych Rubie­żach. Kanc­lerz Soh posta­wiła sobie za punkt honoru utwo­rzyć całą sieć podob­nych latarni, cią­gnącą się od Jądra aż po naj­dal­sze zakątki Repu­bliki, dopóki jed­nak jej plan pozo­sta­wał w sfe­rze obiet­nic, musieli się godzić z tym, że trans­mi­sje czę­sto były nie naj­lep­szej jako­ści.

– Prze­pra­szam, czy mógł­byś powtó­rzyć? – popro­siła Inde­era, gdy reszta powi­ta­nia mistrza Giosa uto­nęła w powo­dzi szu­mów.

– Oczy­wi­ście – potwier­dził. – Chcia­łem tylko spraw­dzić, jak wam idzie gro­ma­dze­nie infor­ma­cji potrzeb­nych mi do rapor­tów dla Rady. Czy „Inno­wa­tor” będzie gotowy na czas?

– Przed cza­sem – wypa­lił Bell i nie­mal natych­miast się zaru­mie­nił, kiedy dotarło do niego, że ode­zwał się nie­pro­szony, odpo­wia­da­jąc na pyta­nie skie­ro­wane do jego mistrzyni. Inde­era osten­ta­cyj­nie prze­wró­ciła oczami, ale uśmiech błą­ka­jący się po jej war­gach mówił mu, że nie musi się oba­wiać repry­mendy. Pomimo całej swo­jej mądro­ści nie była osobą, która nale­gała na ści­słe trzy­ma­nie się pro­to­kołu.

– Miło mi to sły­szeć… pada­wa­nie Zet­ti­far, zga­dza się?

Bell kiw­nął głową, mimo iż miał świa­do­mość, że Stel­lan nie może go zoba­czyć.

– Tak, mistrzu Gios – potwier­dził. – Cyc­lo­ria­nie są nie­sa­mo­wici, podob­nie jak sam „Inno­wa­tor”.

– Cóż, w takim razie nie mogę się docze­kać, aż zoba­czę go na wła­sne oczy – i, ma się rozu­mieć, poznam cię oso­bi­ście. Nib Assek wychwala cię pod nie­biosa.

Bell zaru­mie­nił się jesz­cze moc­niej.

– Czy ona… jest teraz z tobą?

– Tak, lecimy wła­śnie na Valo. Cie­szy się, że wkrótce znowu cię zoba­czy.

– To bar­dzo miłe z jej strony… – wymam­ro­tał, nie bar­dzo wie­dząc, co na to odpo­wie­dzieć.

– A mój pada­wan jest sta­now­czo zbyt skromny, nawet jak na Jedi – wtrą­ciła Inde­era. – Moc go pobło­go­sła­wiła, jak sam się nie­długo prze­ko­nasz, stary druhu.

Bell pod­niósł wysoko brwi. Nie miał poję­cia, że Inde­era znała Giosa – nie mówiąc już o tym, że byli w tak zaży­łych sto­sun­kach, jak mogłyby suge­ro­wać jej ton i dobór słów.

– Nie wąt­pię – odparł Stel­lan. – A więc do zoba­cze­nia na Valo. Sły­sza­łem, że mają tam fan­ta­styczne mary­no­wane cush­nipy.

– Lep­sze od tych, które jedli­śmy na The­ros Major? Pozwól, że sama to oce­nię.

Z gło­śnika dobiegł chi­chot Stel­lana.

– Dla­czego mnie to nie dziwi? A teraz, jeśli mi wyba­czysz, mam randkę z dro­idem-kame­rzy­stą.

Teraz to Inde­era się roze­śmiała.

– Cóż, gdy awan­su­jesz do Naj­wyż­szej Rady… ludzie będą cię pro­sili o auto­grafy!

– Będę odsy­łał ich do cie­bie. Gios, bez odbioru.

– Jaki on jest? – zapy­tał Bell, kiedy Sto­kes scho­wała komu­ni­ka­tor za pazu­chę swo­jej mięk­kiej skó­rza­nej kurtki.

– Stel­lan? To jeden z naj­lep­szych Jedi, jakich dane mi było poznać. Spo­tka­li­śmy się na Cara­gon-Viner na długo przed tym, zanim dosta­łam przy­dział na Elph­ronę. Jest oczy­wi­ście młod­szy ode mnie, ale… – Inde­era urwała, a białe wypustki spły­wa­jące miękko z głowy na jej ramiona zafa­lo­wały lekko. Bell nie musiał pytać dla­czego. On rów­nież to poczuł: jakiś… chłód w Mocy, jakby jej pło­mień przy­gasł na chwilę, aby za moment zapło­nąć jesz­cze jaśniej­szym bla­skiem.

– Coś jest nie tak – stwier­dził tylko. Żarka pod­sko­czyła, jeżąc sierść, gdy wyczuła wyraźny wzrost napię­cia mię­dzy dwójką Jedi.

– Mało powie­dziane – zgo­dziła się z nim Inde­era, kie­ru­jąc się już w stronę wyj­ścia z plat­formy. – Daj „Inno­wa­to­rowi” znać, że wyru­szamy.

Roz­dział trzeci

roz­dział trzeci

Safrifa

„Pomo­żesz nam?”

Ty Yor­rick prze­stała już liczyć, ile razy sły­szała te słowa. Zazwy­czaj towa­rzy­szyły im bła­galne spoj­rze­nia oraz widok bra­ku­ją­cych koń­czyn. Trzeba było być zde­spe­ro­wa­nym, by zwra­cać się z prośbą o pomoc do kogoś takiego jak Ty.

Bagienni far­me­rzy z Safrify byli jed­nak zde­spe­ro­wani, bez dwóch zdań.

Zna­leźli ją, gdy napra­wiała swój sta­tek na skraju bagien­nych pól, przy­go­to­wu­jąc się do odlotu po uda­nej misji odbi­cia jeńca, pod­czas któ­rej uwol­niła syna lokal­nego wło­da­rza z rąk klanu rywa­li­zu­ją­cego ze spra­wu­ją­cym rządy rodem. Nie obyło się bez roz­lewu krwi i krzy­ków. Zawsze były krew i krzyki. Krew wciąż pla­miła jej pan­cerz, a krzyki na­dal roz­brzmie­wały jej w uszach, kiedy tam­tego wie­czoru padła w końcu na swoją koję, wziąw­szy uprzed­nio nieco korze­nia keekon, aby w ogóle móc zasnąć. W zasa­dzie to krzyki nie prze­szka­dzały jej aż tak mocno. Towa­rzy­szyły jej przez więk­szość ostat­niego dzie­się­cio­le­cia i były jedyną stałą w jej bez­u­stan­nie zmie­nia­ją­cym się życiu.

Noviań­ska ruda, którą otrzy­mała za ura­to­wa­nie dzie­ciaka, z pew­no­ścią się przyda. Potrze­bo­wała czę­ści do naprawy statku, a to ozna­czało wydatki. Na Kel­do­oine znała pew­nego zbroj­mi­strza, który chęt­nie przyj­mie rudę, aby prze­to­pić ją na piło­ostrza. Może sama by sobie jedno kupiła? Będzie mogła mniej wydać na sta­tek, ale po tam­tej skre­wio­nej akcji na Alzocu III jej arse­nał został znacz­nie uszczu­plony. Ten krif­fo­lony Hoopa­loo zwę­dził jej połowę uzbro­je­nia! Jakiś inny najem­nik na jej miej­scu praw­do­po­dob­nie wytro­piłby tę zdra­dziecką papugę i wyrwał jej ten par­szywy dziób, ale Ty nie była pierw­szą lep­szą najem­niczką. Cza­sami czło­wie­kowi zda­rzały się złe rze­czy – i trzeba było jakoś sobie z tym radzić. Nie było sensu mar­no­wać czasu ani sił na walki, któ­rych nie musiało się toczyć, szcze­gól­nie jeśli nikt ci za nie nie pła­cił.

Wyczuła, że bagienni far­me­rzy się zbli­żają, jesz­cze na długo przed tym, zanim usły­szała, jak brną przez błoto. Wyczuła… i doko­nała pobież­nego sza­cunku. Nie sta­no­wili zagro­że­nia ani nie mieli złych zamia­rów. Wła­ści­wie to nie mogli zagro­zić nikomu. Więk­szość Safri­fan była chu­dymi, małymi stwo­rze­niami o skó­rze w kolo­rze zasta­łej wody i przy­po­mi­na­ją­cych wodo­ro­sty wło­sach opa­da­ją­cych pas-mami na duże, owalne oczy. Byli jed­nak pra­co­wici i pomy­słowi. Ty miała oka­zję prze­dzie­rać się przez jedną z ich dry­fu­ją­cych upraw – długi, wąski spła­che­tek żyznej gleby wynie­sio­nej ponad mokra­dła na kopcu z błota i gni­ją­cej roślin­no­ści, który sta­no­wił war­stwę izo­lu­jącą korze­nie ich kru-kru od nad­mier­nie wil­got­nego śro­do­wi­ska. Farma cią­gnęła się przez wiele kilo­me­trów, a każdą działkę ota­czały bariery z wierz­bo­wego drewna oraz sieć wąskich kana­łów. Pozor­nie tutej­sze tereny spra­wiały wra­że­nie nie­zbyt sprzy­ja­ją­cych upra­wie roślin, ale Safri­fanie zna­leźli spo­soby na obej­ście nie­go­ścin­nych warun­ków. Byli zaradni i wytrwali. Ty była pod wra­że­niem. Ba! Wzbu­dziło to nawet jej podziw! A teraz przy­szli tu, cze­ka­jąc cier­pli­wie, aż zechce z nimi poroz­ma­wiać. To mogło zaś ozna­czać tylko jedno.

– Ładny sta­tek – sko­men­to­wał jeden z nich w świer­go­tli­wym basicu. – Jaka jego nazwa?

– Nie ma nazwy – odburk­nęła Ty w ich ojczy­stym języku, nie prze­ry­wa­jąc pracy. Cho­lerny sta­bi­li­za­tor led­wie trzy­mał się na swoim miej­scu!

– Mówisz w naszym języku? – zdzi­wił się far­mer.

– O tyle, o ile.

Cóż, aku­rat do tego miała dryg. Zawsze było tak samo. Szybko pod­ła­py­wała więk­szość języ­ków, co było dość uży­tecz­nym talen­tem w jej pro­fe­sji. Cza­sem nie kryła się z tym, innymi razy mil­czała i nasłu­chi­wała. Ze strony tej dwójki nie miała się jed­nak czego oba­wiać, gdy tak trzę­śli się za jej ple­cami, nie mając poję­cia, co powie­dzieć po tym, jak ich próba uprzej­mego nawią­za­nia kon­wer­sa­cji zawio­dła. Mimo to nie okła­mała ich. Jej sta­tek, poobi­jany frach­to­wiec YT-750, nie miał nazwy, a jedy­nie numer reje­stra­cyjny figu­ru­jący w reje­strach Repu­bliki. Wła­ści­wie to kilka nume­rów, w zależ­no­ści od zle­ce­nia lub pra­co­dawcy, dla któ­rego aku­rat wyko­ny­wała robotę. Nie widziała sensu w nada­wa­niu nazw cze­mu­kol­wiek ze swo­jego dobytku – stat­kowi, broni, a nawet dwóm dro­idom, które towa­rzy­szyły jej w misjach, sar­ka­stycz­nej jed­no­stce admi­ni­stra­cyj­nej oraz bez wąt­pie­nia przy­dat­nemu astro­me­chowi. Podob­nie jak sta­tek, były narzę­dziami, niczym wię­cej. Po co się przy­wią­zy­wać do cze­goś, co ni­gdy nie odwza­jemni się tym samym? Być może był to sku­tek uboczny jej szko­le­nia – a może nie. Tak czy ina­czej, Ty wolała myśleć, że to po pro­stu prze­jaw zdro­wego roz­sądku.

– Czego chce­cie? – spy­tała, zamie­rza­jąc zakoń­czyć tę roz­mowę naj­szyb­ciej, jak się da. Miała sprawy do zała­twie­nia, spie­szyło jej się.

– Mamy noviań­ską rudę. Nie­wiele, ale powinno wystar­czyć.

– Na co?

Zamiast odpo­wie­dzieć, far­me­rzy oświad­czyli po pro­stu:

– To coś… zabija nasze dzieci.

Prze­rwała pracę, opusz­cza­jąc klucz uni­wer­salny od odsło­nię­tego rdze­nia sta­bi­li­za­tora.

– Co takiego? – spy­tała zre­zy­gno­wa­nym gło­sem.

– Potwór. Straszny.

Cóż, a czy ist­niały jakieś inne?

– Od jak dawna?

– Od trzech tygo­dni. Zasta­wia­li­śmy pułapki, ale je nisz­czy. Ruj­nuje nasze plony, tra­tuje pola.

– Ile?

– Pól?

– Ile dzieci porwał?

– A czy to ma zna­cze­nie?

Co racja, to racja.

Odwró­ciła się w końcu w ich stronę, wzdy­cha­jąc osten­ta­cyj­nie. Wyglą­dali nie­mal jak cho­dzące szkie­lety – wysta­jące kości obcią­gnięte skórą. Wyż­szy z dwójki – choć i tak nie­grze­szący wzro­stem – pod­niósł skó­rzaną sakwę.

– Mamy rudę – powtó­rzył, pod­czas gdy jego towa­rzysz kulił się za jego ple­cami, wsparty ciężko na lasce.

Sądząc po roz­mia­rach sakwy, noviań­skiej rudy nie było zbyt wiele. Za mało, by warto było zawra­cać sobie głowę.

„To coś… zabija nasze dzieci”…

– Gdzie?

– Na Sor­cań­skim Bagnie, trzy dni drogi stąd. Jeden, jeśli ma się śli­zgacz.

– Czy macie śli­zgacz?

– Nie.

Popa­trzył na nią, a ona odwza­jem­niła spoj­rze­nie. Jego towa­rzysz wbi­jał wzrok w bagienną wodę. Wyczer­pany. Pozba­wiony nadziei i ocze­ki­wań.

Daw­niej sko­rzy­sta­łaby z pomocy vera­ze­eń­skich kamieni, żeby pod­jąć decy­zję, prze­ko­nu­jąc samą sie­bie, że wybór pozo­sta­wia losowi. Woli wszech­świata. Z jed­nej strony były na nich wyryte sym­bole księ­ży­ców, z dru­giej – słońc. Sam rytuał był dość pro­sty: rzu­cało się je na zie­mię, obsta­wia­jąc uprzed­nio prze­wagę słońc lub księ­ży­ców, i pozwa­lało, by wynik zade­cy­do­wał o wer­dyk­cie. Ostat­nio jed­nak Ty sta­rała się bar­dziej aktyw­nie sta­no­wić o wła­snych wybo­rach, zamiast pole­gać na kamie­niach – i w tej chwili dosko­nale zda­wała sobie sprawę z tego, że gra jest nie­warta świeczki. To było zwy­czaj­nie nie­opła­calne. Powinna wró­cić na pokład i lecieć na Kel­do­oine. To było jedyne sen­sowne roz­wią­za­nie w tej sytu­acji. Logiczne.

Tuby­lec musiał jed­nak zadać pyta­nie…

– Pomo­żesz nam?

Cóż, klamka zapa­dła.

Roz­dział czwarty

roz­dział czwarty

Rystan

Udi Dis ni­gdy nie przej­mo­wał się chło­dem. Ni­gdy go nie doświad­czył, dora­sta­jąc, ale te czasy minęły tak dawno temu, że teraz tro­pi­kalny kli­mat Talora wyda­wał mu się tylko odle­głym wspo­mnie­niem. Od tam­tej pory odwie­dził tak wiele świa­tów, wyty­czył i sprze­dał tak wiele tras… Jego ojcu byłoby wstyd, gdyby wie­dział, jakie życie pro­wa­dził jego syn – cóż, to nie byłoby nic nowego. Mimo to w chwili, w któ­rej trap „Pająka” opadł z hukiem na pyli­stą zie­mię pla­nety, Disowi zaparło dech w piersi. Prze­ni­kliwy chłód pano­wał nawet tutaj, w pier­ście­niu miesz­kal­nym Rystana, ale Udi nie mógł nic dać po sobie poznać. Posta­no­wił sobie twardo, że tego nie zrobi. Zszedł po tra­pie w pod­bi­tym futrem płasz­czu i masce chro­nią­cej jego oczy przed wia­trem. Jego szpo­nia­ste stopy szczę­kały o meta­lowe panele, pod­czas gdy on sta­rał się zigno­ro­wać ziąb, który prze­ni­kał przez war­stwę jego upie­rze­nia i wdzie­rał się w ciało niczym wibro­nóż.

– Tam jest – roz­legł się chra­pliwy głos, kiedy Ro rów­nież wysiadł ze statku.

Dis przy­jął pozy­cję obronną, zaci­ska­jąc moc­niej palce na skrzy­dło­ostrzach – zakrzy­wione noże sta­no­wiły jego jedyną pamiątkę z ojczy­stej pla­nety. W ich stronę pędziła zbita masa futra z trójką potęż­nych stwo­rów na czele, wyglą­da­ją­cych niczym żyw­cem wzięte z kosz­maru jakie­goś sza­lo­nego twórcy hybryd: coś jak ohydne połą­cze­nie blur­r­gów z ban­thą. Dis nie pierw­szy raz poża­ło­wał, że oprócz zdol­no­ści kine­ste­zji pozwa­la­ją­cej mu z taką pre­cy­zją nawi­go­wać pośród gwiazd Moc obda­rzyła go rów­nież osła­wioną umie­jęt­no­ścią Jedi do wyczu­wa­nia zagro­że­nia, zanim to jesz­cze się ujaw­niło – bo o ile umiał stwier­dzić, gęsta sierść mogła rów­nie dobrze skry­wać dez­in­te­gra­tor jak lase­rowy kiścień.

Wzdry­gnął się, gdy poczuł na ramie­niu dłoń Ro.

– Spo­koj­nie, żoł­nie­rzu – powie­dział Oko. – To nasz kon­takt.

„Żoł­nie­rzu”… Minęło sporo czasu, odkąd Dis słu­żył jako żoł­nierz. Minęło całe mnó­stwo czasu, odkąd Dis robił cokol­wiek uży­tecz­nego. To było na długo przed tym, jak tra­fił na Nihi­lów.

Ro wymi­nął go i zszedł z trapu na spo­tka­nie nie­zna­jo­mej, która roz­ło­żyła sze­roko ramiona.

– Och, Mar­chion, Mar­chion, Mar­chion…! – sap­nęła rado­śnie. – Wró­ci­łeś do nas! Naresz­cie! Wró­ci­łeś na Ścieżkę!

– Kufa – przy­wi­tał ją Ro, nie wyka­zu­jąc jed­nak naj­mniej­szej chęci pad­nię­cia w obję­cia sta­ruszce, która widząc to, opu­ściła ramiona wzdłuż oku­ta­nego ciała i zado­wo­liła się szcze­rze­niem się do istoty, która siała postrach na tere­nie Zewnętrz­nych Rubieży.

– Dobrze cię widzieć, kuzy­nie.

Kolejna nie­spo­dzianka. Czy ta sta­ru­cha o skó­rza­stej cerze i bez­zęb­nym uśmie­chu naprawdę była krewną samego Oka? Dis nie­wiele wie­dział o prze­szło­ści Ro, z wyjąt­kiem faktu, że odzie­dzi­czył on tytuł Oka po swoim ojcu Asga­rze. Poza tym nikt nie znał dokład­nego pocho­dze­nia Ro – a nawet jego rasy, o łup­ko­wo­sza­rej skó­rze i czar­nych jak noc oczach. A jed­nak coś w twa­rzy tej kobiety, ozdo­bio­nej dziw­nymi tatu­ażami, tak podob­nymi do sym­boli bły­ska­wic Nihi­lów, wyglą­dało zna­jomo, nawet jeśli Ro spra­wiał wra­że­nie, jakby mógł ją zła­mać gołymi rękami niczym baro­trz­cinę.

– Tęsk­ni­li­śmy za tobą – oznaj­miła kobieta, mie­rząc Oko od stóp do głów. – Gdy otrzy­ma­li­śmy twoją wia­do­mość, star­szy­zna nie­mal nie wie­rzyła wła­snym oczom… – Urwała, pod­no­sząc drżący palec do jego maski. Ro pozwo­lił kobie­cie jej dotknąć – kolejny świę­to­krad­czy akt, pierw­szy taki w histo­rii, o ile Dis się orien­to­wał. – Acz­kol­wiek wola­ła­bym raczej zoba­czyć twoją twarz. Minęło tyle czasu…

Ro ujął jej dłoń i odsu­nął ją deli­kat­nie, acz sta­now­czo, od swo­jej maski.

– Póź­niej. Gdy znaj­dziemy się w Sank­tu­arium.

To na chwilę ostu­dziło jej zapędy.

– Tak. O tak – Sank­tu­arium. Acz­kol­wiek będzie tylko jesz­cze zim­niej, wiesz o tym?

– Jestem skłonny w to uwie­rzyć.

– Ale wszystko jest warte… spoj­rze­nia na Niwe­la­tora. Poczu­cia jego uni­ce­stwia­ją­cego spo­koju.

– Tak jak czy­nili nasi przod­ko­wie, dawno temu.

– Tak jak nas nauczono. Nas wszyst­kich.

W ciem­nych oczach kobiety zalśniły łzy. Dis zasta­no­wił się prze­lot­nie, czy zamar­zną.

– Naprawdę wró­ci­łeś z otchłani ciem­no­ści.

Ro puścił jej dłoń.

– A więc zabie­rzesz nas tam?

Kufa prze­nio­sła spoj­rze­nie na Disa, jakby dopiero go zauwa­żyła.

– A kogóż to spro­wa­dzi­łeś na rów­niny Gola­ma­ran? Kogo chcesz zabrać do Sank­tu­arium?

– To Udi Dis – przed­sta­wił go Ro, wska­zu­jąc go ręką. – To… przy­ja­ciel.

Dis musiał przy­znać, że spodo­bało mu się to: nie „ochro­niarz”. Nawet nie „pilot”. Tylko „przy­ja­ciel”.

Sta­ru­cha przez chwilę mie­rzyła go wzro­kiem.

– On… kim on jest?

Dis miał ochotę krzyk­nąć, że zama­rza.

– Należy do gatunku Talor­tai – odpo­wie­dział za niego Ro. – Rasy sil­nej Mocą.

Kobieta prze­nio­sła wzrok na zama­sko­waną twarz kuzyna.

– Mocą?

Tym razem Dis posta­no­wił zabrać głos oso­bi­ście:

– Jestem nawi­ga­to­rem. Osobą prze­cie­ra­jącą szlaki.

Sta­ru­cha się roze­śmiała, naj­wy­raź­niej roz­ba­wiona jego odpo­wie­dzią.

– Och, czyżby? Cóż, kim­kol­wiek jesteś i czym­kol­wiek się zaj­mu­jesz, wiedz, że jesteś tu mile widziany. – Spoj­rzała ponow­nie na Ro. – Podob­nie jak kre­dyty, które dotarły tutaj przed wami. Cóż za hoj­ność!

– Wie­dzia­łem, że trudno będzie ci tu przy­być – powie­dział Ro. – Czy na­dal latasz tą starą zardze­wiałą balią?

– „Otwartą Dło­nią”? O tak – a i ow­szem. Na wpół prze­żarły ją rdzo­ryj­kowce, ale na­dal lata – acz­kol­wiek nie do Sank­tu­arium. – Pokle­pała bok jed­nej z kudła­tych bestii cze­ka­ją­cych cier­pli­wie obok. – Slargi zabiorą nas tam, dokąd nie doleci żaden sta­tek. Są silne. – Obej­rzała się z powro­tem na Ro. – Muszą takie być tam, dokąd się wybie­ramy.

Podróż do jaskiń była długa i męcząca. Na szczę­ście pierw­szą jej część odbyli na saniach repul­so­ro­wych, przy akom­pa­nia­men­cie par­sk­nięć slarg usa­do­wio­nych na tyłach pojazdu, który pry­chał i krztu­sił się, prze­mie­rza­jąc lodowe rów­niny Gola­ma­ran. Jak okiem się­gnąć, dookoła cią­gnęły się nik­nące w mroku, zamar­z­nięte pust­ko­wia. Tutaj, w tun­drze, Dis był nie­skoń­cze­nie wdzięczny za grube skóry dostar­czone przez Kufę. Co prawda, kudłate futro cuch­nęło stę­chłym potem, ale chro­niło go przed zamar­z­nię­ciem na kość, pod­czas gdy Ro przy­cup­nął na prze­dzie ze swoją kuzynką.

Kufa szybko oznaj­miła, że resztę drogi muszą prze­być wierz­chem na slar­gach. Koły­sali się w mroku na ich grzbie­tach, a świa­tełka sań repul­so­ro­wych nikły stop­niowo, w miarę jak droid pilot odda­lał się od nich z mak­sy­malną pręd­ko­ścią, na uzy­ska­nie któ­rej pozwa­lały wysłu­żone repul­sory pojazdu. Ciem­no­ści były nie­mal nie­prze­nik­nione, a mimo to ich powolna kara­wana kon­ty­nu­owała podróż w kom­plet­nej ciszy – wszel­kie dźwięki zagłu­szało wycie wichru, któ­rego gwał­towne podmu­chy co chwila gro­ziły wysa­dze­niem ich z sio­deł. Jakimś cudem slargi wie­działy, dokąd iść, z łbami zwie­szo­nymi nisko nad zie­mią dla ochrony przed wia­trem i sze­ro­kimi łapami miaż­dżą­cymi śnie­gową okrywę.

Dis wyostrzył zmy­sły, cie­sząc się w duchu, że Ro na­dal jedzie przed nim, i pokła­da­jąc wiarę w to, że stara kobieta wie, dokąd zmie­rzają. Musiał być czujny. Nie wia­domo, jakie zagro­że­nia mogły skry­wać lodowe rów­niny – to jest, o ile w ogóle coś mogło żyć w takich warun­kach. Jeśli jed­nak coś fak­tycz­nie prze­trwało na takim mro­zie, z pew­no­ścią będzie głodne, a slargi będą dla niego smacz­nym kąskiem, podob­nie jak ich trójka – nawet stara Kufa, która, jak przy­pusz­czał Dis, pod tymi wszyst­kimi futrami skła­dała się z nie­wiele wię­cej ponad skórę i kości.

Po godzi­nie jazdy, która dłu­żyła się Disowi niczym dzień, jego wierz­cho­wiec zatrzy­mał się – i Talor­tai zaczął się już zasta­na­wiać, czy przy­pad­kiem stwo­rze­nie nie prze­grało nie­rów­nej walki z zim­nem i wia­trem i nie pad­nie za chwilę na swój pła­ski pysk, gdy nagle usły­szał dobie­ga­jący z przodu odgłos kro­ków na śniegu. Ro zesko­czył ze swo­jej slargi i poma­gał wła­śnie zsiąść sta­ruszce z jej wierz­chowca. Dis rów­nież zsiadł, wdzięczny za blask pręta jarze­nio­wego zapa­lo­nego przez Kufę macha­jącą nim na pół­nocny wschód od ich aktu­al­nej pozy­cji. Parli naprzód w podmu­chach wia­tru. Świa­tło pręta to zni­kało, to poja­wiało się w oddali, co i rusz prze­sła­niane śnież­nym tuma­nem. Nie­ba­wem Dis prze­stał wyczu­wać zbite w gro­madkę slargi, które zosta­wili w tyle – nie mówiąc już o ich dostrze­ga­niu, bo prze­stał je widzieć nie­mal natych­miast, gdy pod­jęli marsz. Ota­czały ich tylko śnieg, lód, wiatr i hałas. Bolało go całe ciało, a skrzy­dło­ostrza cią­żyły nie­zno­śnie w pochwach na ple­cach. Każdy krok był praw­dziwą katorgą. Dis stra­cił poczu­cie czasu i zaczął się poważ­nie oba­wiać, że zaczy­nają zawo­dzić go zmy­sły. Gdzie była pół­noc? A gdzie połu­dnie? Czy Ro fak­tycz­nie wciąż był gdzieś przed nim? Pró­bo­wał go zawo­łać, ale nie sły­szał nawet wła­snego głosu, nie mówiąc już o poten­cjal­nej odpo­wie­dzi Oka.

Nagle, nie­spo­dzie­wa­nie, per­cep­cja wró­ciła. Kufa i Ro się zatrzy­mali, a Dis wytę­żył wzrok, żeby zoba­czyć coś przez war­stwę brudu oble­pia­ją­cego szkła jego gogli.

Kobieta pro­wa­dziła ich ku ska­li­stemu wypię­trze­niu ster­czą­cemu spo­śród lodu. Blask jej pręta jarze­nio­wego oświe­tlał szcze­linę w kamie­niu – led­wie dość sze­roką, by prze­ci­snął się przez nią mał­po­jasz­czur, a jed­nak jakimś cudem wła­śnie się przez nią wśli­zgi­wała do środka, szo­ru­jąc futrem o ostre kra­wę­dzie. Dis bał się, że utknie, ale prze­szła przez pęk­nię­cie gładko niczym gła­zosz­czur prze­my­ka­jący przez otwór o połowę mniej­szy od niego. Sekundę póź­niej znik­nęła im z oczu i Dis poczuł nagłe ukłu­cie paniki na myśl o tym, że zabrała ze sobą pręt jarze­niowy, ale nie­mal natych­miast zorien­to­wał się, że trzyma go Ro. Oko podał mu go, zamie­rza­jąc ruszyć w głąb jaskini w ślad za swoją kuzynką, ale Udi pokrę­cił głową. Stara kobieta spra­wiała wra­że­nie, jakby wie­działa, dokąd idzie, oni jed­nak nie mogli mieć pew­no­ści, co czeka na nich w środku. Dis nie zamie­rzał nara­żać Ro, wpy­cha­jąc go wprost w obję­cia lodo­wego pająka. Dobyw­szy swo­ich skrzy­dło­ostrzy, ruszył w ślad za sta­ru­chą na spo­tka­nie nie­zna­nego.

Roz­dział piąty

roz­dział piąty

Stocz­nie Cyc­lora

Vam Tar­ges pode­rwał gwał­tow­nie głowę znad ter­mi­nala, gdy Inde­era i Bell wbie­gli na nie­ska­zi­telny pokład han­ga­rowy „Inno­wa­tora”.

– Jedi? – zagad­nął.

– Mamy pro­blem – wyrzu­cił z sie­bie Bell, zanim Inde­era zdo­łała go powstrzy­mać.

Tar­ges zaszczę­kał z nie­po­ko­jem pokaź­nymi kłami.

– Jakiego… rodzaju?

Bell prze­klął się w duchu za skłon­ność do wyry­wa­nia się przed sze­reg.

– My… nie wiemy.

– Wyczu­li­śmy zakłó­ce­nie w Mocy – wtrą­ciła Inde­era, żeby oszczę­dzić mu dal­szych upo­ko­rzeń.

– I nie zna­cie żad­nych szcze­gó­łów? – spy­tał Aqu­alish za pośred­nic­twem swo­jego woka­bu­la­tora, ale już po chwili sam odpo­wie­dział sobie na to pyta­nie: – Och, oczy­wi­ście, że nie. Moc raczej nie jest czymś, hm, empi­rycz­nym, bo wów­czas byłaby bar­dziej przy­datna.

Oboje Jedi przy­wy­kli już do spo­sobu bycia Vama. Aqu­alish nie miał zamiaru ich ura­zić. Nawykł do ope­ro­wa­nia abso­lu­tami. Skła­do­wymi. Rów­na­niami. Pra­wami fizyki. I pod­czas gdy więk­szość galak­tyki pokła­dała wiarę w Mocy, dla ści­słych umy­słów naukow­ców jej fana­be­rie musiały być czymś nie­do­pusz­czal­nym.

Inży­nier odwró­cił się do jed­nego z Cyc­lo­rian, sto­ją­cego obok sze­regu kon­sol ana­li­tycz­nych.

– Prze­pro­wadź skan dia­gno­styczny.

Insek­toid zaszczę­kał pyta­jąco w języku, który Bell pró­bo­wał pod­ła­pać – bez­sku­tecz­nie – odkąd przy­był na teren Środ­ko­wych Rubieży.

– Tak, wszyst­kich sys­te­mów – odpo­wie­dział Vam. – Jeśli Jedi twier­dzą, że coś jest nie tak, to zna­czy, że coś jest nie tak, a my musimy się natych­miast dowie­dzieć, co takiego.

Skóra Cyc­lo­ria­nina przy­brała fio­le­to­wawy odcień i stwo­rze­nie zabrało się do wypeł­nia­nia pole­ce­nia prze­ło­żo­nego. Cho­ciaż Bell nie zdo­łał opa­no­wać ich języka, zdą­żył już się nauczyć, że gwał­towna zmiana ubar­wie­nia jest u tych istot sygna­łem sil­nego stresu. Nie­na­wi­dził wpra­wiać innych w zakło­po­ta­nie i przy­spa­rzać im pro­ble­mów, ale zabu­rze­nie w Mocy było zbyt poważne, by je lek­ce­wa­żyć. Zanu­rzył się w niej ponow­nie, wyobra­ża­jąc ją sobie niczym roz­sza­lałą pożogę i w mil­cze­niu pro­sząc Lodena o wspar­cie, o prze­wod­nic­two. Jak zawsze, jego były mistrz nie odpo­wie­dział, ale oczyma duszy Bell zoba­czył wyraź­nie, jak pło­mie­nie falują pod wpły­wem nagłego podmu­chu zimna.

– To… nie doty­czy statku – wymam­ro­tał pod nosem.

– Słu­cham? – spy­tał Vam.

– Zagro­że­nie nie pocho­dzi z wewnątrz…

– Tylko z zewnątrz – potwier­dziła Inde­era w tej samej chwili, w któ­rej roz­le­gło się wycie syren alar­mo­wych.

Żarka bie­gła u boku Bella, gdy pędzili do cen­tral­nej kon­soli han­garu.

– Co się dzieje? – spy­tał Bell.

– Nad­prze­strzenny alarm zbli­że­niowy – wyja­śnił Vam, wci­ska­jąc już szpo­nia­stymi pal­cami guziki i mani­pu­lu­jąc kon­tro­l­kami. – To sys­tem eks­pe­ry­men­talny, który sta­ra­łem się udo­sko­na­lić. Moni­to­ruje wibra­cje w prze­strzeni, aby sygna­li­zo­wać poja­wie­nie się jed­nostki opusz­cza­ją­cej nad­prze­strzeń. Liczy­łem na to, że zapre­zen­tuję go oso­bi­ście kanc­lerz Soh pod­czas festi­walu…

– I…? – drą­żył Bell. – Czy wykrył wła­śnie wibra­cje?

– Wyją syreny, czyż nie?

– Ale… gdzie wysko­czą? – zapy­tała Inde­era, igno­ru­jąc wyraźne poiry­to­wa­nie Aqu­ali­sha.

– Jak już wspo­mnia­łem: pra­cuję nad udo­sko­na­le­niem tego sys­temu. Na­dal jest w fazie eks­pe­ry­men­tal­nej.

– A więc… nie wiemy – stwier­dził Bell, siląc się na obo­jęt­ność i pró­bu­jąc ukryć swoją fru­stra­cję.

Vam posłał mu zna­czące spoj­rze­nie.

– Wku­rza­jące, prawda?

– Wiem, do czego pijesz. Cóż, co racja, to racja.

– Może mogli­by­śmy pomóc – wtrą­ciła Inde­era. – Czy dys­po­nu­jemy przy­naj­mniej jakimś zakre­sem poten­cjal­nych współ­rzęd­nych?

– Oczy­wi­ście – zapew­nił ich Vam, mani­pu­lu­jąc jakimś pokrę­tłem. Przez wbu­do­wany w pul­pit wyświe­tlacz prze­wi­nęła się seria cyfr.

Aqu­alish zmarsz­czył czoło.

– O co cho­dzi? – zanie­po­koił się Bell.

Tar­ges wdu­sił przy­cisk i wszy­scy się odwró­cili, żeby przyj­rzeć się wyświe­tla­nemu na głów­nym ekra­nie obra­zowi prze­strzeni kosmicz­nej wokół stoczni.

– Z danych wynika, że jed­nostka opu­ści nad­prze­strzeń w któ­rymś z tych punk­tów, ale nikt przy zdro­wych zmy­słach nie wyska­ki­wałby tak bli­sko ciała gra­wi­ta­cyj­nego… Coś musi być nie tak z tymi obli­cze­niami.

Cał­kiem jakby na prze­kór jego sło­wom – czy może raczej dla potwier­dze­nia, że jego obli­cze­nia były dokładne – na ekra­nie poja­wił się wła­śnie sta­tek, który w tej sekun­dzie wychy­nął z nad­prze­strzeni: gru­chot poskła­dany z czę­ści kilku innych stat­ków, acz­kol­wiek gdyby Bell miał zga­dy­wać, obsta­wiałby, że jego pod­stawę sta­no­wił kore­liań­ski frach­to­wiec… Zara­zem jed­nak statki cywilne nie bywały tak sil­nie uzbro­jone. Jego kadłub był naje­żony tur­bo­la­se­rami, dzia­łami bla­ste­ro­wymi, wyrzut­niami tor­ped… A mimo to nawet ta demon­stra­cja przy­tła­cza­ją­cej siły ble­dła w obli­czu zagro­że­nia sygna­li­zo­wa­nego przez trzy bły­ska­wice prze­ci­na­jące tępy dziób statku. Mogły one ozna­czać tylko jedno: Nihi­lów.

Inde­era bie­gła już co sił w nogach, a Bell i Żarka sta­rali się dotrzy­mać jej kroku.

– Pode­rwij wszyst­kie sky­wingi! – pole­ciła. – I powiedz mi, pro­szę, że to lata­jące labo­ra­to­rium ma jakąś broń…

– To jed­nostka naukowa! – odkrzyk­nął Vam. – A poza tym to prze­cież tylko jeden sta­tek…!

– Nihi­lo­wie ni­gdy nie zja­wiają się samot­nie! – rzu­cił przez ramię Bell, wpa­da­jąc do cze­ka­ją­cej już tur­bo­windy.

– Czy wie­dzą, że tu jeste­śmy?

Na pokła­dzie chmu­ro­statku Nihi­lów zie­jące jadem wcie­le­nie glo­ovań­skiej nie­na­wi­ści znane jako Sarn Star­bre­aker mie­rzyło wygłod­nia­łym wzro­kiem stocz­nie.

– Hm? – wark­nął, gdy nikt nie pokwa­pił się, by odpo­wie­dzieć na jego pyta­nie.

Bul­wia­sto­głowa Flug­grianka zasia­da­jąca przy ter­mi­nalu łącz­no­ści pochy­liła głowę, wsłu­chu­jąc się w infor­ma­cje prze­ka­zy­wane przez urzą­dze­nie wpięte w jej maleń­kie uszy.

– Odbie­ram burz­liwe roz­mowy na wszyst­kich czę­sto­tli­wo­ściach. Wie­dzą o nas.

„To dobrze” – pomy­ślał Star­bre­aker. Bo to ozna­czało, że będą się bali. On lubił zaś, kiedy się bali. Gdy ktoś się bał, popeł­niał błędy.

– Sygnały woła­nia o pomoc?

– Nic nie zdoła się prze­drzeć przez nasz sys­tem zakłó­ca­jący.

Star­bre­aker uśmiech­nął się sze­roko. Jego pokryta ślu­zem twarz lśniła wycze­ku­jąco.

– Dosko­nale. Wziąć stocz­nie na cel i… ognia!

Jego załoga nie musiała pytać, jakiej użyć broni. Znali dobrze swoją Chmurę. Kiedy Sarn Star­bre­aker kazał strze­lać, miał na myśli salwę ze wszyst­kich sys­te­mów uzbro­je­nia statku – co do jed­nego.

Prze­strzeń kosmiczną prze­cięły szkar­łatne pro­mie­nie wystrze­lone z dział chmu­ro­statku, a w ślad za nimi pomknęły tor­pedy pla­zmowe. Wokół sys­te­mów obron­nych han­garu roz­kwi­tły kwiaty ogni­stych eks­plo­zji wywo­łu­ją­cych pod­eks­cy­to­wane bul­goty Chmury. Stocz­nie Cyc­lora pełne były cen­nych łupów, cze­ka­ją­cych tylko, by po nie się­gnąć, Star­bre­aker ostrzył jed­nak sobie kły wyłącz­nie na jedno cacko, znaj­du­jące się w han­ga­rze dwu­dzie­stym dru­gim: dumę i chlubę Repu­bliki, dzieło zastę­pów jej naukow­ców, „Inno­wa­tora”. Ogromną satys­fak­cję przy­nio­sło mu pod­da­nie tor­tu­rom ofi­cera służb bez­pie­czeń­stwa, który w końcu podał mu numer han­garu, a jesz­cze więk­szą przy­jem­ność sprawi mu roze­rwa­nie kadłuba samego statku. Nie miał poję­cia, jakie skarby znajdą, gdy jego ludzie wedrą się na jego pokład. I w zasa­dzie nie­wiele go to obcho­dziło. Wie­dział jedy­nie, że znajdą tam całe mnó­stwo war­to­ścio­wego sprzętu – może nie dla niego, ale dla jego Nawał­nicy. To będzie osta­teczny akt, który sprawi, że Pan Eyta wynie­sie go do rangi Burzy, z całą jej chwałą… i bogac­twami, które wią­zały się z tym tytu­łem. Sarn obli­zał wargi, delek­tu­jąc się gorz­kim posma­kiem wła­snego śluzu. O tak – to będzie wspa­niałe.

– Przedar­li­śmy się – zamel­do­wała Flug­grianka. Star­bre­aker nie znał jej imie­nia, ale nie przej­mo­wał się tym zbyt­nio – wystar­czyło, że reago­wała na „ty”.

– A więc wyślij­cie myśliwce! – wark­nął, wdu­sza­jąc na swoim fotelu dowo­dze­nia guzik inter­komu, dzięki któ­remu jego głos roz­brzmiał grom­kim echem na całym pokła­dzie chmu­ro­statku: – Nakarm­cie Burzę, moi przy­ja­ciele. Dziś wie­czór będziemy uczto­wać.

Pokła­dem han­ga­ro­wym „Inno­wa­tora” tar­gnął wstrząs, gdy tra­fiła w niego kolejna salwa. Nihi­lo­wie nie mar­no­wali czasu. Bell dopadł do swo­jego vec­tora, po dro­dze pod­no­sząc owiewkę Mocą, tak jak nauczyła go Inde­era. Żarka wgra­mo­liła się już po jed­nym z przy­po­mi­na­ją­cych ostrze skrzy­deł i wsko­czyła na tylne sie­dze­nie w tej samej chwili, w któ­rej pada­wan wybił się Mocą, aby wylą­do­wać ide­al­nie wymie­rzo­nym susem za ste­rami sta­teczku.

Kiedy się obej­rzał, spo­strzegł, że Sto­kes rów­nież sie­dzi już w swoim vec­to­rze i prze­pro­wa­dza pro­ce­durę przed­star­tową – nie żeby maleńka maszyna potrze­bo­wała jakichś skom­pli­ko­wa­nych sekwen­cji kon­tro­l­nych. Każdy vec­tor był hoł­dem zło­żo­nym mak­sy­mal­nej pro­sto­cie – prze­zna­czony dla Jedi, nie potrze­bo­wał zbyt wiel­kiej pomocy sys­te­mów kom­pu­te­ro­wych czy czuj­ni­ków.

Gdy osłona myśliwca opa­dła na swoje miej­sce, z gło­śni­ków popły­nął głos Tar­gesa:

– Naru­szyli pole ochronne han­garu. Nad­la­tują myśliwce…

Bell musiał przy­znać, że jest pod wra­że­niem. Aqu­alish zacho­wy­wał wyjąt­kowy spo­kój, zwa­żyw­szy na powagę sytu­acji.

– Czy mamy jakieś wie­ści z Jądra?

– Nie możemy nada­wać ani odbie­rać komu­ni­ka­tów. Cała łącz­ność jest blo­ko­wana.

– Rozu­miem. Będziemy w kon­tak­cie.

Bell nie musiał się oglą­dać na swoją mistrzy­nię, żeby mieć pew­ność, że Inde­era jest gotowa. Czuł to. Odpa­lił sil­niki manew­rowe i jego vec­tor pomknął w stronę wrót han­garu. Kiedy Inde­era wzięła go pod swoje skrzy­dła, nale­gała, by latał vec­torem samo­dziel­nie, nie jako drugi pilot – a on nie miał nic prze­ciwko. W prze­ci­wień­stwie do poprzed­niego vec­tora, któ­rym latał wraz z Lode­nem, „Novy”, temu jed­nak nie nadał nazwy. Nie mógł tego zro­bić. Nie po tym, co przy­tra­fiło się jego poprzed­niemu mistrzowi. Nauki Jedi nie bez kozery potę­piały przy­wią­zy­wa­nie się, bo to tylko prze­szka­dzało.

Usa­do­wiona za jego ple­cami Żarka szczek­nęła raz, gdy prze­la­ty­wali przez wrota ku peł­nej prze­strzeni kosmicz­nej.

– Wszystko w porządku, maleńka? – krzyk­nął do niej przez ramię Bell. – Gotowa obsłu­gi­wać działka?

Węglo­ga­rzyca ponow­nie dała głos, spra­wia­jąc, że Jedi się uśmiech­nął.

– Dobrze wie­dzieć, że w razie czego mogę na cie­bie liczyć.

Zawi­nął swoim vec­to­rem w lewo, żeby unik­nąć szcząt­ków stoczni odłu­pa­nych od kom­pleksu przez ostrzał. Lase­rowy ogień wciąż bom­bar­do­wał han­gar, roz­sie­wa­jąc wokół chmurę śmier­cio­no­śnych szrap­neli. Jego struk­tura nie wytrzyma już zbyt długo pod napo­rem ataku, a wów­czas nic nie będzie stało Nihi­lom na dro­dze do dotar­cia do „Inno­wa­tora”…

„Nie – popra­wił się w myśli Bell. – To nie­prawda”. Był jesz­cze on sam.

Z głów­nego nihil­skiego statku wyro­iła się grupa myśliw­ców, mknąc w stronę stoczni. Zet­ti­far wybrał spra­wia­jący wra­że­nie skle­co­nego na łapu-capu sko­czek, nie­wiele więk­szy niż jego vec­tor, o krót­kich skrzy­dłach naje­żo­nych dział­kami. Chło­pak nie potrze­bo­wał kom­pu­tera celow­ni­czego ani holo­gra­ficz­nego dal­mie­rza. Wystar­czyło, że miał Moc. Opuszka jego kciuka musnęła spust na drążku ste­row­ni­czym i emi­tery natych­miast zare­ago­wały, posy­ła­jąc pro­sto do celu pro­mie­nie śmier­cio­no­śnej ener­gii, które wżarły się w kadłub sta­teczku, naru­sza­jąc jego prze­wody pali­wowe. Sko­czek wybuchł w chmu­rze ośle­pia­ją­cego bla­sku.

Za jego ple­cami Żarka szczek­nęła i Bell uśmiech­nął się zado­wo­lony z efektu swo­ich sta­rań.

– Następny jest twój, moja droga.

Z gło­śnika jego vec­tora, auto­ma­tycz­nie prze­sta­wio­nego na kanał łącz­no­ści Jedi, popły­nął głos Inde­ery Sto­kes:

– Ostroż­nie, pada­wa­nie. Nie napa­waj się zabi­ciem wroga. To pro­sta ścieżka na ciemną stronę.

Bell poczuł ukłu­cie żalu, które natych­miast stłu­mił. Inde­era miała rację. Ucie­szył się zgła­dze­niem Nihila pilo­tu­ją­cego sta­tek, a radość ta pły­nęła z uczuć, które tak mocno sta­rał się od sie­bie odsu­nąć: z gniewu. Roz­ża­le­nia. Wciąż jesz­cze musiał się wiele nauczyć.

– Dzię­kuję, mistrzyni – powie­dział, skrę­ca­jąc ponow­nie i obra­ca­jąc vec­tora, aby unik­nąć ostrzału kolej­nego z wro­gich myśliw­ców. – Niech Moc będzie z nami…

– Dla świa­tła i życia – odparła Inde­era, rów­nież sku­pia­jąc się na zada­niu eli­mi­na­cji wro­gów.

Jeden z myśliw­ców sie­dział mu na ogo­nie, nie­prze­rwa­nie kon­ty­nu­ując ostrzał – naj­wy­raź­niej sta­wiał na to, że prę­dzej czy póź­niej mu się poszczę­ści i trafi prze­ciw­nika. Bell bez­u­stan­nie robił uniki, zmie­nia­jąc swój sta­te­czek w ruchomy cel i utrud­nia­jąc Nihi­lowi zada­nie. W innej sytu­acji pode­rwałby swo­jego vec­tora w górę i zawi­nął nim w tył, tak aby ze zwie­rzyny stać się myśli­wym, tym razem jed­nak nie było takiej potrzeby: już za chwilę nihil­ska maszyna sta­nęła w pło­mie­niach, a Zet­ti­far odbił, Mocą zmie­nia­jąc kanał, aby podzię­ko­wać pilo­towi sił obron­nych stoczni, który, jak wyczuł wcze­śniej, był odpo­wie­dzialny za znisz­cze­nie napast­nika.

– Nie ma za co – nade­szła odpo­wiedź wyar­ty­ku­ło­wana prze­two­rzo­nym gło­sem syn­te­za­tora. – Czy mamy się zająć tymi myśliw­cami, pod­czas gdy wy roz­pra­wi­cie się z tamtą bestią?

Bell zer­k­nął w lewo, na pilota, który pro­wa­dził wła­śnie swo­jego Z-29 sky­hawka tuż obok jego vec­tora. Był Cyc­lo­ria­ni­nem – Zet­ti­far widział jego oble­czone ręka­wi­cami dło­nie spo­czy­wa­jące na kon­tro­l­kach statku. Podzię­ko­wał w duchu Mocy za moduły tłu­ma­cze­niowe, prze­kła­da­jące serie owa­dzich ćwierk­nięć i szczęk­nięć na zro­zu­miały język, a także za maszynę, za ste­rami któ­rej zasia­dał obcy. Z-29 sta­no­wiły naj­now­szy doda­tek do floty myśliw­ców pro­du­ko­wa­nych w stocz­niach, a ich wytwórca, Incom Cor­po­ra­tion, zawarł już sze­reg lukra­tyw­nych umów opie­wa­ją­cych na dostar­cza­nie tych sta­tecz­ków wielu świa­tom z terenu Repu­bliki – i poza nim. Nie trzeba było wraż­li­wo­ści na Moc, by wyczuć wyraźną dumę w gło­sie pilota. Wie­dział, że choć to nie­bez­pieczna wal-ka, dzięki niej będą mieli szansę zade­mon­stro­wać pręd­kość i zwrot­ność Z-29. Nihi­lo­wie popeł­nili błąd, ata­ku­jąc sie­dzibę jed­nych z naj­świet­niej­szych budow­ni­czych okrę­tów na Środ­ko­wych Rubie­żach – tym bar­dziej w chwili, gdy w stocz­niach prze­by­wała dwójka Jedi.

Żarka szczek­nęła i Bell się roze­śmiał.

– Masz rację – rzu­cił. – Dwójka Jedi i węglo­ga­rzyca!

Cza­sami był świę­cie prze­ko­nany, że suka ma zdol­ność do czy­ta­nia mu w myślach.

– Jedi Zet­ti­fa­rze?

Prze­pro­sił ocze­ku­ją­cego na odpo­wiedź pilota i potwier­dził, że będą dzia­łali zgod­nie z jego suge­stią, na co Cyc­lo­ria­nin zama­chał mu na poże­gna­nie anten­kami i dołą­czył do swo­ich pobra­tym­ców w walce na śmierć i życie.

Młody Jedi rozej­rzał się, oce­nia­jąc sytu­ację wokół han­garu.

– Mistrzyni? – zagad­nął.

– Jestem, pada­wa­nie – odparła Inde­era, obja­wia­jąc się w swoim vec­to­rze po jego pra­wej.

– A Moc jest z nami wszyst­kimi.

Zawi­nął na lewo, odbi­ja­jąc i kie­ru­jąc się z dala od ata­ko­wa­nego han­garu. Jego men­torka powtó­rzyła manewr, ide­al­nie zsyn­chro­ni­zo­wana z ruchami jego maszyny, i wspól­nie pomknęli ku swo­jemu nowemu celowi: chmu­ro­stat­kowi Nihi­lów.

Roz­dział szó­sty

roz­dział szó­sty

Safrifa

Gdy potwór przy­cią­gał ją coraz bli­żej do cuch­ną­cego otworu swo­jej pasz­czy, Ty prze­mknęło przez myśl, że crik­ko­lona paskuda ma zde­cy­do­wa­nie wię­cej kłów, niż to konieczne.

Powinna była się domy­ślić, że mieli do czy­nie­nia z Dren­gi­rem. Jesz­cze jakiś rok temu nawet nie znała nazwy ich rasy – nikt o nich wów­czas nie sły­szał – teraz jed­nak prze­klęta plaga roz­ple­niła się wszę­dzie, wyska­ku­jąc spod ziemi nie­mal na każ­dej pla­ne­cie na tere­nie galak­tycz­nego pogra­ni­cza. Kiedy zetknęła się z infor­ma­cjami na ich temat pierw­szy raz, zare­ago­wała lek­ce­wa­żą­cym par­sk­nię­ciem. No bo… rozumne rośliny? Serio? Jak, na litość próżni, rośliny mogły sta­no­wić zagro­że­nie? Potem jed­nak miała wąt­pliwą przy­jem­ność zetknąć się z jed­nym z nich twa­rzą w jego powy­krę­cany, par­szywy pysk – obmier­złą stertą wiją­cych się gałęzi, uroz­ma­iconą guzami gru­zło­wa­tych sęków. Wie­ści o nowej zara­zie roz­prze­strze­niały się rów­nie szybko, co ona sama, powta­rzane peł­nym prze­ra­że­nia szep­tem w tysią­cach spe­lu­nek oraz wokół setek ognisk. Mówiono, że ofiarą ich nie­na­sy­co­nego głodu padały całe światy – osady upa­dały, zadu­szone przez ich kol­cza­ste pną­cza, a ich miesz­kańcy byli przez nich poże­rani. Wyda­wało się, że nic nie zdoła ich powstrzy­mać, gdy już zako­rze­niły się na pla­ne­cie, którą wzięły na celow­nik. Podobno nawet Hut­to­wie odczuli bole­śnie skutki inwa­zji, a tęt­niące życiem metro­po­lie Nal Hutta zmie­niły się w zło­wro­gie dżun­gle. Nie­wia­ry­godne? Cóż, nie­któ­rzy wkła­dali te opo­wie­ści mię­dzy bajki, zda­niem Ty zagro­że­nie było jed­nak rów­nie realne, co macki cią­gnące ją wła­śnie z każdą chwilą bli­żej ku wyszcze­rzo­nej, zęba­tej pasz­czy.

Gdy posta­no­wiła kro­czyć tą ścieżką, usta­liła kilka pod­sta­wo­wych zasad – to była jedna z pierw­szych rze­czy, jakich nauczył ją Cara­too, stary, zapra­wiony w bojach najem­nik, kiedy dzie­lił się wie­dzą ze swoją naj­now­szą rekrutką: „Znaj swoje gra­nice. Musisz wie­dzieć, w któ­rym miej­scu prze­bie­gają”. Oczy­wi­ście, gra­nice samego Cara­too, jak się oka­zało, obej­mo­wały zdradę wszyst­kich, któ­rzy mu ufali, ona jed­nak zapa­mię­tała tę lek­cję – i pamię­tała ją jesz­cze długo po tym, jak Kerk popeł­nił błąd i wysta­wił ją do wia­tru. Zasady Ty były pro­ste: żad­nego przy­wią­zy­wa­nia się. Zero kom­pli­ka­cji. Polo­wała jedy­nie na zwie­rzynę, nie na inte­li­gentne formy życia – to zna­czy, dopóki inte­li­gentne formy życia nie pró­bo­wały jej zabić.

A ten tutaj Dren­gir zde­cy­do­wa­nie nasta­wał na jej życie.

Odpo­wie­działa, czę­stu­jąc istotę falą tele­ki­ne­tyczną dość mocną, by skrę­ciła kark acklay­owi, a może nawet i rog­gwar­towi… ale naj­wy­raź­niej zbyt słabą, by powa­lić Dren­gira. O nie – co to, to nie. Czy oni w ogóle mieli karki…?

To nie było jej pierw­sze spo­tka­nie z tymi bestiami. Pod­czas tam­tej pamięt­nej kon­fron­ta­cji nie­mal zgi­nęła. To było na Gali­dra­anie, w trak­cie polo­wa­nia na bata­ri­kana. Zna­la­zła węża – z oczo­do­łami i jamą nosową prze­szy­tymi dren­gi­ro­wymi korze­niami, o ciele wyssa­nym z soków. Nie­stety, tak się zło­żyło, że podobny marny los spo­tkał więk­szość miej­sco­wych – plaga nie­po­wstrzy­ma­nie roz­prze­strze­niła się po całej pla­ne­cie. Ty led­wie uszła z życiem, acz­kol­wiek KL-03 bar­dziej mar­twiła się tym, że kolejne zle­ce­nie prze­szło im koło nosa. Krif­fo­lona dro­idka. Następ­nym razem niech sama sobie zabija potwory.

O ile oczy­wi­ście będzie jakiś następny raz.

Korzeń Dren­gira pod­pełzł do boku jej twa­rzy, sunąc w stronę ust. Poczuła na war­gach ukłu­cie ostrych kol­ców. O nie. Nie pozwoli na to.

Pchnęła ponow­nie. Jeśli nie zdoła skrę­cić nie­ist­nie­ją­cego karku Dren­gira, może przy­naj­mniej poła­mie mu te cho­lerne macki. Dren­gir ryk­nął, gdy jego pną­cza roz­cią­gnęły się ponad swoją wydol­ność, aż w końcu pękły, posy­ła­jąc zwa­li­ste ciało istoty na drzewo. Ty wyszarp­nęła tym­cza­sem korzeń z ust, krzy­wiąc się, kiedy cier­nie roz­orały jej dolną wargę. Cóż, będzie kolejna bli­zna do kolek­cji. Kolejna oka­zja do śmierci wsku­tek wstrząsu tok­sycz­nego. Kto wie, jakie bak­te­rie zamiesz­ki­wały ciała tych paskudztw… albo żyły w bagien­nej wodzie, skoro już o tym mowa.

– Nie ma odwrotu. Nie ma ucieczki. Zbie­rzemy nasze żniwa. – Głos prze­szył jej czaszkę bólem głęb­szym od fizycz­nego, który zdo­łałby jej zadać naj­ostrzej­szy cierń. Dren­gir był teraz wście­kły, ale ona rów­nież. Drze­wo­po­dobne istoty pró­bo­wały już tego na Gali­dra­anie, aby przy­tło­czyć ją swo­imi tru­ją­cymi myślami, nasy­cić jej umysł obra­zami roz­pa­czy lub całych świa­tów ogo­ło­co­nych z form życia, pożar­tych i prze­tra­wio­nych. Wła­śnie tym dla nich była – jak wszy­scy inni: karmą. Mię­sem. Pokar­mem. Gwa­ran­cją prze­trwa­nia.

Dren­gir rzu­cił się w jej stronę, wysy­ła­jąc swoje wici naprzód, by schwy­cić nimi pnie i gałę­zie – cokol­wiek, co pomoże mu się do niej zbli­żyć. Dosko­nale. To ozna­czało jedno: że póki co nie umie poru­szać się o wła­snych siłach. Ty nie wie­działa o nich zbyt wiele, zresztą nikt wła­ści­wie nie miał o nich zbyt wiel­kiej wie­dzy, rozu­miała jed­nak, że zna­czy to rów­nież, iż jest młody – a mło­dzi Dren­girowie na­dal byli wraż­liwi, nara­żeni na atak. Cóż, przy­naj­mniej teo­re­tycz­nie.

Sko­czyła wyżej, niż zdo­łałby jaki­kol­wiek Tho­lo­thia­nin. Nie udało jej się dotrzeć do korony żad­nego z drzew karenga, ale na tyle wysoko, by chwy­cić nisko wiszący konar, się­ga­jący nie­mal do pnia sąsied­niego drzewa. Gałąź wygięła się, przy­cią­ga­jąc ją nie­bez­piecz­nie bli­sko do wygłod­nia­łego Dren­gira, który wydał z sie­bie gniewny ryk.

– Zbie­rzemy nasze żniwa… Zbie­rzemy nasze żniwa!

Nie dziś.

Objąw­szy nogami gałąź, runęła wprost na stwora. Całe ciało miała obo­lałe, a wyra­sta­jące z czaszki sre­brzy­ste wypustki nie­zno­śnie swę­działy – nawet ta, którą utra­ciła dawno temu, obcięta weequ­ay­skim ostrzem. Szcze­gól­nie ta. A jeśli czuła swę­dze­nie bra­ku­ją­cej wypustki, mogło to ozna­czać tylko jedno: miała praw­dziwe kło­poty.

Gałąź opa­dła.

Gdy Ty odwró­ciła głowę, spo­strze­gła, że Dren­gir zdo­łał zła­pać koniec konaru i przy­cią­gał go gwał­tow­nie ku sobie. Została uwię­ziona, pozba­wiona moż­li­wo­ści manewru – zbyt daleko od pną­cza, by spró­bo­wać się oswo­bo­dzić, i nie dość bli­sko pnia, aby udało jej się wspiąć wyżej. Gałąź jęk­nęła, a mokra kora zaczęła pękać… Jeśli się zła­mie, nic nie ura­tuje Ty przed runię­ciem wprost w obję­cia cze­ka­ją­cego w dole stwora.

Przed sta­niem się karmą. Mię­sem. Pokar­mem. Gwa­ran­cją prze­trwa­nia.

Miała tylko jedną szansę. Zwie­siw­szy się z gałęzi twa­rzą w dół, mocno zacze­piona o nią kola­nami, spoj­rzała w zębate obli­cze potwora – wykrzy­wione gnie­wem, toczące z pasz­czy kle­istą pianę, się­ga­jące po nią szpo­nia­stymi rękami… Przy­mknęła oczy i rów­nież się­gnęła ku niemu, nie dłońmi jed­nak, ale wiciami uczuć – prze­dłu­że­niem wła­snej jaźni. Się­gnęła poza stwo­rze­nie, które chciało ją pożreć, poza wodę roz­laną wokół jego zwa­li­stego ciel­ska, poza muł i korze­nie, szu­ka­jąc jed­nej, jedy­nej rze­czy, która mogła oca­lić jej życie – którą upu­ściła, gdy Dren­gir zaata­ko­wał.

O, tam. Była tam, uwię­ziona pod korze­niem, przy­gnie­ciona cię­ża­rem obcej istoty. Szlag by to…! Szlag i ciężka cho­lera…!

Wokół jej lewego nad­garstka owi­nęła się kol­cza­sta wić.

Ty się­gnęła ponow­nie, tym razem nie szu­ka­jąc, ale przy­zy­wa­jąc…

Pod ciel­skiem Dren­gira coś drgnęło – poru­szyło się coś, co było w posia­da­niu Ty od bar­dzo, bar­dzo dawna. Od cza­sów jesz­cze przed Gali­dra­anem. Nawet przed Cara­too. Zwięk­szyła nacisk, napi­na­jąc aż do bólu mię­śnie rąk. Przed­miot na­dal tkwił w miej­scu, drżąc w gęstym szla­mie, nie­zdolny się z niego wydo­stać.

Poczuła, jak nowa macka owija się wokół jej nad­garstka – tym razem pra­wego. Dren­gir przy­cią­gnął ją jesz­cze bli­żej sie­bie.

Ty zwi­zu­ali­zo­wała sobie swoją broń w umy­śle: oczyma duszy widziała jej długą ręko­jeść i zło­wiesz­cze kolce – tak bar­dzo roz­cza­ro­wa­łyby sta­rego Azu­mela, który nauczył ją, jak ją zbu­do­wać. Soczewki sku­pia­jące, emi­ter, przy­cisk akty­wu­jący…

Tuż pod ciel­skiem Dren­gira roz­bły­sło nagle fio­le­towe świa­tło, a Ty szarp­nęła z całych sił.

Ostrze cięło przez korzeń. Uwol­niło się. Kolejny cios roz­pła­tał Dren­gira, roz­dzie­ra­jąc na pół jego paskudny, dzio­bo­po­dobny pysk. Istota zawyła, gdy dwie połówki jej ciała runęły na boki, niczym roz­pa­da­jący się prze­gniły owoc, opa­da­jąc w szlam.

Miecz świetlny Ty wsko­czył do jej dłoni, a gałąź pękła.