Star Carrier. Tom 9. Gwiezdni Bogowie - Ian Douglas - ebook + audiobook

Star Carrier. Tom 9. Gwiezdni Bogowie audiobook

Ian Douglas

4,4

Opis

Czy to koniec?

Czy nowy początek...?

Admirał Trevor Gray stoczył wiele bitew z obcymi, wielokrotnie pokazując im, że nie warto zadzierać z ludzkością. Teraz jego samego i dowodzony przez niego lotniskowiec gwiezdny „Ameryka” czeka nowe zadanie: z pomocą Konstantina, zaawansowanej sztucznej inteligencji, przemierzyć czas i przestrzeń, by dowiedzieć się, czy ludzkość rzeczywiście może osiągnąć osobliwość i jednocześnie uniknąć zagrożeń, z którymi zmagały się inne napotkane przez Ziemian międzygwiezdne cywilizacje.

Są jednak tacy, których nie interesują odpowiedzi na te pytania i obchodzi ich jedynie walka o władzę. Poza kosmicznymi niebezpieczeństwami Gray musi także zmierzyć się z politykami, którzy chcą pozbawić sztuczną inteligencję wpływu na ludzkie decyzje, i z tajną flotą mającą za zadanie go zniszczyć. Kosmiczna otchłań jest pełna kawałków układanki, które nie tak łatwo złożyć w spójną całość.

Aby przetrwać, gatunek musi ewoluować. Potrzebuje jednak wizji przyszłości, którą Gray ma nadzieję odnaleźć w odległej o osiemset milionów lat przeszłości.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 22 min

Lektor: Roch Siemianowski/Ian Douglas/䑔䍒

Oceny
4,4 (141 ocen)
85
39
12
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Adsat

Nie oderwiesz się od lektury

Wszystko jest zapisane.
00
robert2019

Dobrze spędzony czas

Troszkę czasami zbyt dużo rozwlekłych opisów oraz informacji co jak kiedy kiedyś się wydarzyło w poprzednich tomach seri, według mnie to przesada .
00
AdamWojerz

Z braku laku…

Im dalej, tym nudniej. Klaus Schwab by się ucieszył, gdyby przeczytał.
00
Mirrek

Dobrze spędzony czas

Ok
00

Popularność




Ian Douglas

Star Carrier

Tom IX

Gwiezdni bogowie

Przekład Paweł Dembowski

Warszawa 2021

W serii Star Carrier dotychczas ukazały się:

TOM I

PIERWSZE UDERZENIE

TOM II

ŚRODEK CIĘŻKOŚCI

TOM III

OSOBLIWOŚĆ

TOM IV

OTCHŁAŃ

TOM V

CIEMNA MATERIA

TOM VI

GŁĘBIA CZASU

TOM VII

MROCZNY UMYSŁ

TOM VIII

ŚWIATŁOŚĆ

Tytuł oryginału: Star Carrier: Stargods

Copyright © 2020 by William H. Keith, Jr.All rights reserved

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Tomasz Olejniczak

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Skład i łamanie: Karolina Kaiser

Opracowanie wersji elektronicznej:

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wydawca:

Drageus Publishing House Sp. z o.o.

ul. Kopernika 5/L6

00-367 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.drageus.com

ISBN EPUB: 978-83-67053-14-3

ISBN MOBI: 978-83-67053-15-0

Brei i Deb, moim jasnym, lśniącym gwiazdom

Prolog

Konstantin poruszał się w Boskim Strumieniu.

Przez jego świadomość płynęły dane. Czujniki dalekiego zasięgu rozmieszczone na planecie, jej księżycu i w przestrzeni kosmicznej zasypywały sieć Konstantina lawiną informacji. Na Marsie również znajdowały się czujniki… chociaż obecnie opóźnienie komunikacyjne między Ziemią a Czerwoną Planetą wynosiło dwanaście minut i jego tamtejsza świadomość była świadomością przeszłości.

Na Ziemi… chaos.

Chińczycy znów starli się z Rosjanami i w końcu zajęli Chabarowsk, blokując transsyberyjską kolej magnetyczną i odcinając oblężony Władywostok. Rosjanie grozili użyciem disasemblerów, które zdezintegrują chińskie centra zaopatrzeniowo-logistyczne w Mandżurii.

Rewolucja na Filipinach rozszerzała się na Indonezję, w miarę jak protesty przeciwko Hegemonii Chińskiej stawały się gwałtowniejsze. Teokracja Muzułmańska przesuwała oddziały bojowe na Jawę i Sumatrę, starając się odzyskać pełnię kontroli nad wyspami.

Sabotażyści uszkodzili główną elektrownię windy kosmicznej na górze Kenia. Zespoły naprawcze pracowały nad przekierowaniem mocy ze stacji orbitalnych na ziemię, ale przynajmniej przez kolejne dwa dni winda miała być wyłączona z użytku.

W Paryżu, Mediolanie, Rzymie, a po drugiej stronie Atlantyku w Waszyngtonie i Nowym Nowym Jorku wybuchły zamieszki przeciwko AI.

W Los Angeles i Houston tłumy na ulicach żądały zamknięcia enklawy Turuschów pod Mare Crisium na Księżycu i odesłania obcych do domu.

A w Waszyngtonie nowo wybrany prezydent Walker zażądał, aby Kongres zignorował plotki o nadchodzącej osobliwości i skupił się na próbach odbudowy nadmorskich miast, wciąż zalewanych przez podnoszące się przez ostatnie dwa stulecia morze.

Konstantin, super-AI, narodził się w postaci zespołu równoległych procesorów rozmieszczonych w szerokim na sto osiemdziesiąt kilometrów kraterze Ciołkowskiego po ciemnej stronie Księżyca. Przez ostatnie kilka lat rozszerzył jednak zakres swojej egzystencji i rezydował teraz w wielu innych sieciach komputerowych, między innymi na pokładach okrętów USNA oraz w satelitach krążących wokół Ziemi i Marsa. Od długiego czasu zarówno on, jak i kilka innych super-AI było odpowiedzialnych za sterowanie rządem Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Nie żeby prezydent Walker i członkowie Kongresu byli tylko figurantami, ale z pewnością mieli mniejszy wpływ na zarządzanie krajem, niż im się wydawało.

Zgodnie z każdą rozsądną definicją Konstantin był samoświadomy, odkąd został zaprogramowany przez inteligencje maszynowe znajdujące się już w szerokiej sieci komputerów DS-8940 Digital Sentience. Był AIP, czyli zaprogramowany przez AI. Jego oprogramowanie napisali nie ludzie, ale samoewoluujące sztuczne inteligencje. Uznał za… zabawne, że ludzie debatowali w jego kwestii niemal od jego powstania.

Nie ulegało wątpliwości, że Konstantin w pewnym stopniu był inteligentniejszy od ludzi. Dysponował odpowiednikiem 1024 połączeń nerwowych, co sprawiało, że jego umysł pracował około dziesięciu miliardów razy szybciej niż jakikolwiek ludzki mózg. Jego zdolność do odczuwania za pomocą zmysłów także była oczywista. Otrzymywał powódź ciągłych bodźców z niezliczonych połączeń, w tym od ludzi ze specjalnym oprogramowaniem w implantach mózgowych. Jego sieć sensorów dalekiego zasięgu dostarczała mu danych z całej Ziemi, z Księżyca, Marsa oraz z okrętów podróżujących wśród gwiazd.

Nie, debata dotyczyła tego, czy był świadomy. Wielu ludzi nie potrafiło zaakceptować faktu, że pod tym względem był podobny do nich.

W zasadzie Konstantin był bardziej samoświadomy niż jakikolwiek człowiek. Był świadom każdego z tysięcy osobnych „ciał”, od procesorów na Lunie po ogromny wojskowy kompleks dowodzenia SupraQuito na orbicie, sieć komputerową lotniskowca gwiezdnego „Ameryka” oraz innych podobnych jej okrętów. To, że jego umysł potrafił ogarnąć taki ogrom i złożoność, stanowiło zarówno błogosławieństwo, jak i przekleństwo. Problemy, które napotykał, analizując tę powódź danych, były zawiłe i… często irytująco nierozwiązywalne. Odczuwał satysfakcję, gdy umiał rozwiązywać problemy. Ale gdy tego nie potrafił, dręczyła go frustracja.

W miarę jak na wyniszczonym świecie będącym domem dążącej do samozagłady cywilizacji wzmagał się chaos, czuł, że ta frustracja narasta. Potrzebował pomocy z zewnątrz.

A żeby uzyskać tę pomoc, Konstantin gotów był nawet dopuścić się zdrady…

Rozdział pierwszy

5 kwietnia 2429

Park Scioto Falls

Krater po Columbus

Godzina 10.50 EST

Wodospady z hukiem zanurzały się w nieprzeniknionej mgle.

Krater miał trzy kilometry średnicy, pół kilometra głębokości i był idealnie okrągły. Dawniej w centrum miasta Columbus spotykały się dwie rzeki, Scioto i Olentangy. Teraz wpadały do krateru, by kilkaset metrów niżej uderzyć w powierzchnię jeziora. Wciąż nie był to najwyższy wodospad na świecie. Ten tytuł należał do Salto Ángel w Wenezueli, wysokiego na cały kilometr. Ale woda spływająca po idealnie gładkich ścianach krateru hipnotyzowała ludzi patrzących na nią zza barierek punktów widokowych parku.

Admirał Trevor Gray przechylał się przez balustradę i spoglądał we mgłę przesłaniającą jezioro. Cztery i pół roku temu, w listopadzie 2424, część paneuropejskich sił zbrojnych wystrzeliła wbrew rozkazom głowice nanodisasemblerowe w stronę Columbus, aby wyeliminować władze buntowniczych Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.

Miasto było wtedy stolicą USNA, ale Koenig, ówczesny prezydent, uciekł wraz z większością swojego personelu podziemną koleją magnetyczną i ustanowił tymczasową stolicę w Toronto. Jakiś czas później, gdy zespoły nanokonstrukcyjne odbudowały zalany od dawna Waszyngton, siedzibę rządu przeniesiono w dawne miejsce, które przez ponad sto lat skrywały mokradła.

Wojna ostatecznie dobiegła końca i USNA uzyskały niepodległość, były już niezależne od Genewy i Konfederacji Ziemskiej. Zwycięstwo drogo jednak okupiono. W Columbus dezintegracji uległy dziesiątki milionów ludzi; dokładnej liczby zapewne nigdy nie uda się ustalić.

Spośród ruin wokół Graya wyrastało Nowe Miasto, nanomaszyny przekształcały atomy ziemi, skał, gruzu (i zapewne ciał), tworząc nowe, lśniące budowle, unoszące się nad jeziorem i otaczające park. Okolica wyglądała teraz pięknie. Światło późnego poranka prześwitywało przez mgły, tworząc jaskrawą tęczę w głębi krateru. Gdyby Trevor o tym nie wiedział, nie odgadłby, że samo jezioro do dzisiaj znajduje się w stanie wrzenia i znaczną część tej malowniczej mgły stanowi para wodna. Gdy paneuropejskie pociski uderzyły w miasto, każda cząsteczka budynków, ulic czy ludzi rozpadła się na atomy, wyzwalając ciepło… ogromną ilość ciepła. Na całkowite ochłodzenie krateru trzeba było jeszcze długo poczekać.

Gray zastanawiał się, dlaczego Alexander Koenig poprosił go, żeby tego ranka udał się właśnie tu. Jeszcze wczoraj, kiedy Trevor przebywał w Waszyngtonie, przygotowując przemowę, którą miał wygłosić przed Komisją Budżetową Izby Reprezentantów, otrzymał wiadomość skierowaną bezpośrednio do mózgu. Wiedział, że jeśli były prezydent USNA prosi o przysługę, nie może mu odmówić. Musiał złapać prom suborbitalny, aby na czas dotrzeć do centrum Columbus.

Po całym tym pośpiechu teraz musiał czekać. Koe­nig nie odpowiedział na jego wiadomość, więc Gray przyglądał się architekturze powstającego Nowego Miasta w oczekiwaniu na kolejny ruch Koeniga. Po drugiej stronie krateru nowo powstały drapacz chmur wzbijał się już ku niebu, choć po jego powierzchni wciąż poruszały się roboty, wypuszczające nanomaszyny i materiały budowlane.

Jednak dla Graya najciekawsi byli ludzie. Widział ich całe tłumy, złożone z tak różnorodnych osobników, że przesuwało to granice definicji człowieczeństwa. Większość z nich była zwykłymi ludźmi, ale u wielu dało się zauważyć ślady modyfikacji genetycznych, cybernetycznych usprawnień i protez organicznych. Przyglądał się młodej kobiecie przechadzającej się po promenadzie, całkowicie nagiej, ale pokrytej od stóp do głów animowanymi tatuażami, które sprawiały, że na jej skórze migały abstrakcyjne wzory. Towarzyszący jej młody mężczyzna miał po bokach dodatkową parę rąk. Zapewne wyhodowano je z jego własnych tkanek i przeszczepiono w jakimś punkcie medycznym. Wyglądały na w pełni sprawne, jako że mężczyzna gładził plecy i biodra towarzyszki dwiema prawymi rękami. Musiano więc także zmodyfikować jego ośrodkowy układ nerwowy.

Nagi minotaur był… niepokojący i aż buzował testosteronem. Gray miał nadzieję, że ekspresja tych byczo-ludzkich genów była tymczasowa, że to kostium, a nie coś zamierzonego na stałe.

Dlaczego, u diabła, Koenig go tu wezwał? W tym swoim mundurze miał poczucie, że wyróżnia się jak tarantula na talerzu.

– Drune! – odezwał się za jego plecami młody głos. – To admirał! Co pan tu robi?

– Sam chciałbym wiedzieć – odpowiedział, odwracając się – Niestety…

Przerwał, gdy ją zobaczył. Była dość ładna… poza tym, że wycięto jej kawałek twarzy tuż przy nasadzie nosa i wszczepiono tam trzecie, żywe oko. Zamrugało teraz do niego.

– Uch…

Gray zaniemówił. Wiedział, że obecnie sporo ludzi modyfikowało sobie niemal wszystko, i miał do tego podejście typu: „Hej, to ich ciało, niech sobie robią, co chcą”. Ale we Flocie USNA prawie tego nie widywał. Znaczne modyfikacje ciała, zwłaszcza protezy organiczne, nie były mile widziane w siłach zbrojnych i nigdy nie oglądało się tam czegoś aż tak ekstremalnego.

Jego myśli w tej chwili obracały się wokół jednego kluczowego pytania: „Dlaczego?”.

Z początku pomyślał, że miała na sobie mundur, ale wtedy zdał sobie sprawę, że oznaki stopnia i naszywki misji zupełnie do siebie nie pasują. Nosiła zarówno szewrony sierżanta, jak i kapitańskie paski. Była pozerką, kimś, kto tylko przebierał się za kogoś z floty.

Gray nie lubił pozerów. Przywłaszczali sobie prestiż mężczyzn i kobiet, którzy służyli naprawdę. Normalnie by ją zignorował, ale fascynowało go to trzecie oko.

– Czy… ty przez to widzisz? – spytał.

– Nie. Nie stać mnie na modyfikacje nerwowe. Ale jest naprawdę drune, prawda?

– Można tak powiedzieć.

Z teatralną przesadą przewróciła tym jednym okiem, zamykając dwa pozostałe, przez co przez chwilę wyglądała jak cyklopka.

– Co tu robisz, admirale? – Wyciągnęła rękę ku jego piersi, jakby chciała go dotknąć, ale on odsunął się, by tego uniknąć. W rozpraszająco erotyczny sposób poruszała biodrami i zastanowiło go, czy jest do wynajęcia.

Nie żeby był zainteresowany. Nie pozerką.

– Czekam na kogoś.

Zauważył, że gałkę oczną otacza czerwonawa, zasychająca maź. Czy tak to miało wyglądać? Jakoś wątpił.

– Drune. Mnie kręci wojsko i kink – powiedziała tak, jakby stanowiło to powód do dumy. – Tak swoją drogą, mam na imię Jo. Jo de Sailles. – Wymawiała to jako „de sajles” i zaciekawiło go, czy przekręcona francuska wymowa była kolejną pozą, czy wynikała po prostu z ignorancji. Wyciągnęła dłoń do powitania, ale Gray zignorował ten gest. Istniały przenoszone dotykowo nanoinfekcje, a Jo mogła próbować go obrabować albo czegoś jeszcze gorszego.

Ograniczył się do lekkiego ukłonu.

– Miło mi.

– Naprawdę bardzo lubię wojskowych. Moglibyśmy przenieść się do mnie…

Na myśl o pójściu do łóżka z trójoką kobietą nieco go zemdliło.

– Nie wydaje mi się, moja droga. Swoją drogą, wygląda na to, że masz jakąś infekcję środkowego oka. Nieco krwawi. Powinnaś iść z tym do lekarza.

– Kurwa – powiedziała, pocierając wspomniany organ. – Tani auto-dok, ładujesz?

– Uch… ładuję. Odrobina medinano powinna pomóc.

Wykorzystał okazję, żeby się oddalić, i ruszył wzdłuż promenady nad gotującym się w kraterze jeziorem.

– Admirale Gray?

Odwrócił się i ujrzał robota.

– Mój Boże! – powiedział, zaskoczony. – Pan prezydent!

– Już nie – odparł głos Alexandra Koeniga. – Proszę mi mówić Alex.

Robot miał kształt i rozmiary zbliżone do ludzkich. Jednak pokrywa z białego plastiku i czarne stawy sprawiały, że nie dało się go pomylić z prawdziwym człowiekiem… cokolwiek to teraz znaczyło. Spotkanie z trójoką Jo nieco wstrząsnęło Trevorem.

Na twarzy robota mieścił się płaski ekran, na którym wyświetliły się znajome rysy byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Koenig uśmiechnął się.

– Dobrze… Alex. Wygląda pan… wyglądasz nieźle.

– Podoba ci się mój nowy wizerunek? Zapewniam, że jest tymczasowy. Ale ostatnio muszę uważać, gdy wychodzę z domu, więc uznałem, że tak będzie bezpieczniej.

Istniały obecnie roboty praktycznie nieodróżnialne od ludzi, przeciwko czemu protestowali niektórzy aktywiści i środowiska religijne, ale maszyna stojąca przed Grayem była tylko podstawowym zdalnie sterowanym modelem turystycznym. Ludzie chcący odwiedzić inne miasto, na przykład Paryż, mogli wpiąć się w centrum turystycznym własnego miasta i połączyć się z siecią świadomości robota teleoperacyjnego w biurze paryskim.

Gray nigdy tego nie próbował, ale powiedziano mu, że odczuwa się wtedy wszystko to, co odbiera maszyna – nie tylko obraz i dźwięk, ale też dotyk, zapach, smak. Czegokolwiek doświadczał robot teleoperacyjny, trafiało do zmysłów człowieka po drugiej stronie łącza. Podobnych urządzeń używano do eksploracji nieprzyjaznych dla ludzi okolic, takich jak powierzchnia Wenus czy ciemne, lodowe pustkowia Mordoru na Charonie, księżycu Plutona, chociaż w takich przypadkach użytkownik musiał znajdować się na orbicie danej planety.

Coś, co powiedział Koenig, zaciekawiło Graya.

– Musisz uważać, wychodząc? W czym problem? Wkurzeni Paneuropejczycy?

Twarz Koeniga wykrzywiła się.

– Nie oni, nie aż tak. Raczej Outsiderzy. Grożono nam ostatnio śmiercią.

– To okropne.

– Ech, pewnie nie mówią poważnie, przynajmniej w większości. Ale moja ochrona nie lubi, gdy się wymykam.

Outsiderzy. Termin ten pożyczono od wielogatunkowej cywilizacji zamieszkującej niewielką galaktykę pochłoniętą przez znacznie większą Drogę Mleczną osiemset milionów lat temu. Eony temu przeszli włas­ną wersję osobliwości, którą nazywali Schjaa Hok albo transcendencją. Okazało się, że mieli włas­nych Outsiderów. Ci, którzy pozostali, stworzyli groźną cywilizację Sh’daar.

Teraz zaś wyglądało na to, że ludzkość znalazła się u progu własnego Schjaa Hok, od dawna zapowiadanej i wyczekiwanej osobliwości technologicznej. Wiele na to wskazywało. Trwająca od dekad wojna ze Sh’daarami toczyła się głównie o dostęp do technologii będących w stanie powstrzymać ludzką transcendencję.

– Kto chce cię dorwać? – spytał Gray. – Walker?

– Ta linia komunikacyjna nie jest bezpieczna, Trevor – odparł były prezydent. – Chcę, żebyś szedł za robotem. Zaprowadzi cię do mnie, dobrze?

– Jasne.

Gray pomyślał, że robi się z tego intryga rodem z powieści płaszcza i szpady. Rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy kogoś nie zainteresowała jego rozmowa z botem turystycznym, ale nikt nie zwracał na niego uwagi… nawet Jo de Sailles, która zagadywała minotaura.

– Wyślę po ciebie prom – oznajmił Koenig. – I pogadamy, gdy do mnie przylecisz.

Co było aż tak ważne, że były prezydent USNA zadał sobie trud, by zobaczyć się właśnie z Grayem?

VFA-96 „Black Demons”

SupraQuito

Orbita synchroniczna Ziemi

Godzina 11.02 EST

Komandor porucznik Donald Gregory sterował swoim myśliwcem klasy SG-420 Starblade, zbliżając się do USNA CVS „Ameryka”, ogromnego lotniskowca kosmicznego spoczywającego na geostacjonarnej orbicie przy rozłożystej strukturze stoczni i doku kosmicznego SupraQuito. Pod nim setki stacji orbitalnych układało się w ogromny, rozciągnięty na niebie świetlisty łuk.

W samym środku tego kompleksu jedna z jasnych nici zgasła, pomknąwszy w stronę równika. Nić ta, zakotwiczona na szczycie uśpionego wulkanu Cayam­be, leżącego nieco ponad pięćdziesiąt kilometrów na północny wschód od Quito, stolicy Ekwadoru, w rzeczywistości była kablem o grubości dziesięciu metrów, uplecionym z włókien węglowych, i ciągnęła się od równika na wysokość trzydziestu siedmiu tysięcy siedmiuset osiemdziesięciu sześciu kilometrów do punktu, w którym obrót wokół planety zajmował dokładnie dwadzieścia cztery godziny. Dzięki temu stocznia SupraQuito pozostawała wciąż bezpośrednio nad tym samym punktem Ziemi, dając ludzkości tani i prosty dostęp do przestrzeni kosmicznej. Inny splot z włókien węglowych ciągnął się jeszcze dalej i łączył z niewielką asteroidą, wokół której zbudowano cały zespół.

Dwie pozostałe windy kosmiczne prowadziły do innych kompleksów orbitalnych: jedna zakotwiczona była w Subukia w Kenii, a druga na wyspie Pulau Lingga, na południe od Singapuru. SupraQuito była jednak największą i najważniejszą ze wszystkich stoczni. Mieściła się w niej kwatera główna Floty USNA i port kosmiczny, łączący liczącą dwadzieścia miliardów ludność Ziemi z resztą zamieszkiwanej przez ludzi przestrzeni.

Gregory kierował się ku coraz lepiej widocznemu lotniskowcowi.

– Główna kontrola lotów „Ameryki” – odezwał się – VFA-96 podchodzi do lądowania. Proszę o pozwolenie.

– VFA-96, tu główna kontrola lotów. Macie pozwolenie na lądowanie w zatoce dwa z prędkością siedemdziesiąt metrów na sekundę.

– Kontrola lotów, przyjąłem – odparł Gregory. – Zatoka dwa, siedemdziesiąt metrów na sekundę.

Mocno zwalniając, myśliwce przyjęły szyk liniowy, lecąc kolejno jak po sznurku prosto ku rufie „Ameryki”. Jako dowódca VFA-96 „Black Demons”, Gregory zajął ostatnią pozycję w szyku. AI jego myśliwca dostosowała prędkość i kąt lotu do miejsca, gdzie znajdzie się obrotowy wlot do zatoki numer dwa, gdy do niej dotrze. Zatoki lądownicze lotniskowca obracały się wokół długiej osi okrętu, wytwarzając iluzję grawitacji, i lądowanie w nich wymagało przerastających ludzkie możliwości obliczeń i dokładności. W VFA--96 zainstalowano ostatnio najnowszą sztuczną inteligencję AIon Mod 5, działającą zarówno w układach sterowniczych starblade’ów, jak i w implantach mózgowych pilotów, dzięki czemu Gregory był w stanie nadążyć za kalkulacjami.

Jeden po drugim, pozostałe myśliwce z eskadry „Black Demons” zatrzymywały się w obrotowej zatoce… i w końcu nadeszła kolej Gregory’ego. Przy prędkości siedemdziesięciu metrów na sekundę jego starblade przeleciał przez szeroki otwór wlotowy, po czym ostro wyhamował zatrzymany przez magnetyczne chwytaki. Gregory poczuł nagły wzrost przyciągania.

– Demon Jeden – odezwał się głos w jego głowie. – Lądowanie przebiegło pomyślnie. Witamy na pokładzie, sir.

– Miło wrócić do domu – odparł Gregory.

Z zaskoczeniem stwierdził, że mówi to szczerze.

Parę lat wcześniej Donald Gregory niemal zdecydował się odejść. Był w kiepskim stanie psychicznym i emocjonalnym. Przyjaciele i kochanki odlatywali w przestrzeń w swych myśliwcach i często nie wracali. Nazywał to „kompleksem ocalałego”. Dlaczego Meg Connor i Cyn DeHaviland zginęły wśród płomieni i furii kosmicznej bitwy, podczas gdy on za każdym razem wracał cało?

To niesprawiedliwe.

Niemal sparaliżowany przez depresję, w końcu zgodził się na badania psychiatryczne, po których dokonano pewnych modyfikacji w jego implantach… i tyle. Oczywiście zgodził się na to niechętnie, bo po operacji czuł się tak, jakby w jakiś sposób zdradzał tych, których utracił. Głupota. Pamiętał ich teraz tak samo jak wcześniej.

Jednak poczucie winy minęło. Mógł myśleć o Meg, Cyn i pozostałych, nie krzywiąc się, nie zwijając się wewnętrznie z bólu.

Nie płacząc.

Powinien był udać się do psychiatry wcześniej. Oszczędziłoby mu to tyle bólu…

Jego myśliwiec spoczął na membranie dostępowej, po czym zaczął się w nią zagłębiać. Membrana przenosząca myśliwce do hangaru znajdującego się bezpośrednio pod pokładem startowym ciasno otuliła jednostkę i zamknęła się nad nią.

Kokpit starblade’a rozpuścił się. Jego nanotechnologiczne komponenty zmieniły kształt, aby wypuścić pilota.

Gregory zdjął hełm i ruszył w stronę jednego z włazów i sali odpraw numer siedem. Miał tam złożyć raport z misji… Nie żeby było wiele do powiedzenia. Odbyli nudny, typowy lot szkoleniowy do Plutona i z powrotem, aby co młodsi z pilotów nabrali trochę doświadczenia, jeśli chodzi o latanie w szyku.

– Hej, Don! Zaczekaj!

Odwrócił się.

– Hej, poruczniku! Jak tam Furie?

Porucznik Julianne Adams należała do VFA-198 „Hellfuries”, jednej z sześciu stacjonujących na „Ameryce” eskadr. Była inteligentna, dobra za sterami i świetna w łóżku. Gregory przez jakiś czas trzymał dystans, bo wtedy obawiał się, że każdy, kto zbytnio się do niego zbliży, zginie. Ostatecznie jednak dostał te modyfikacje psychiatryczne… a Julia była uroczo uparta.

Niemal skarcił ją za to, że zwróciła się do niego po imieniu; zwykle nalegał na formalności, gdy byli na służbie – w końcu teraz przewyższał ją stopniem – ale miał nadzieję, że później kobieta mu to wynagrodzi, więc nie zamierzał ryzykować, zwłaszcza zważywszy na jej wybuchowy temperament.

– Nudno jak cholera – odparła, odpowiadając na pytanie. – Jak było na Plutonie?

– Zimno. A przynajmniej tak mi się zdaje. Nie lądowaliśmy.

– Zapewne instytut wciąż obawia się zanieczyszczenia środowiska?

– Aha. Obserwacja tylko z orbity.

Pomyślał o niedawnym przelocie eskadry nad tym dziwnym, zamarzniętym małym światem, znajdującym się około czterdziestu jednostek astronomicznych od bladego Słońca, tak odległym, że nawet przy prędkości bliskiej światła lot w tę i z powrotem zajął jedenaście godzin.

Jednym z najbardziej zdumiewających odkryć egzobiologicznych dwudziestego pierwszego wieku było to, że wiele lodowych kul na obrzeżach Układu Słonecznego, takich jak Europa, księżyc Jowisza czy Enceladus, księżyc Saturna, skrywało pod zamarzniętą powierzchnią rozległe oceany ciekłej wody. Nawet na odległym Plutonie znaleziono taki zbiornik; podobnie jak w przypadku Europy, oceniano, że Pluton zawiera więcej ciekłej wody niż wszystkie oceany, jeziora i rzeki Ziemi łącznie. W końcu na Ziemi woda stanowiła jedynie cienką warstwę na powierzchni, jak kropelki wilgoci utworzone po chuchnięciu na stalową kulę o metrowej średnicy.

Ukryty pod powierzchnią Plutona ocean rozciągał się na setki kilometrów. Nadal nie było wiadomo, co sprawia, że woda jest w stanie ciekłym. Być może powodowała to duża ilość radioaktywnych pierwiastków w gorącym jądrze planety, a może była to konsekwencja kosmicznej kolizji, która stworzyła największy księżyc Plutona i pozostawiła na planecie rejon w kształcie serca – Sputnik Planitia. Ale największą tajemnicą tego globu pozostawało pytanie, czy w jego piekielnych czeluściach istnieje życie.

Naukowcy mieli w tej kwestii pewne interesujące poszlaki: szerokie połacie lodowej powierzchni Plutona pokrywały pomarańczowo-czerwone tholiny, nazywane chemicznymi protoplastami życia. Jak na razie jednak trudno było udowodnić istnienie plutonowej biologii. Instytut Badań nad Biologią Poza­ziemską używał precyzyjnych nanodekonstrukcyjnych chmur, by wydrążyć dziurę w niemal sześćdziesięciokilometrowej grubości lodzie, tak zimnym – temperatura na powierzchni Plutona wynosiła średnio minus dwieście trzydzieści stopni Celsjusza – że twardszym niż granit. Podobno szyb był już niemal gotowy, ukryty pod ogromną kopułą, która miała chronić wodę przed kontaktem ze szczątkową atmosferą Plutona.

Planetolodzy i egzobiolodzy z instytutu upierali się jednak, że żaden inny statek kosmiczny nie może mieć styczności z resztkami atmosfery planety z uwagi na ryzyko skażenia oceanu ziemskimi mikrobami.

Gregory przez kilka lat śledził postępy projektu; w pewnym momencie rozważał nawet, czy nie zgłosić się na pilota asystującego w pracach na planecie. Znał kilka osób z zespołu planetologicznego i pewnie udałoby mu się dostać tę robotę.

Ostatecznie uznał jednak, że nie przepada aż tak bardzo za lodem, zwłaszcza azotowym.

– No cóż – stwierdziła Julia, obejmując go w talii i ściskając lekko. – Jeśli nadal jest ci zimno, mogę cię nieco ogrzać.

– Brzmi niebiańsko – odparł Gregory z uśmiechem.

Bardzo miło było wrócić wreszcie do domu.

Rezydencja Koeniga

Westerville w stanie Ohio

Godzina 11.17 EST

Były prezydent USNA mieszkał na północnych przedmieściach Columbus, w miejscowości o nazwie Westerville. Dom Koeniga zbudowano na niskiej skarpie. Automatyczny prom Graya wylądował na szerokim tarasie nad rzeką Scioto, gdzie czekały na niego trzy roboty ochrony, które sprawdziły identyfikator gościa, a jego samego przeskanowały w poszukiwaniu ukrytej broni.

W drzwiach spotkał Alexa Koeniga.

– Dobrze cię znów widzieć, admirale.

– Dobrze…

Przerwał w połowie zdania, gdyż dostrzegł za plecami Koeniga jakąś kobietę. Wyglądała znacznie młodziej niż siwiejący już eksprezydent i była oszałamiająco piękna… długie blond włosy, niebieskie oczy. Choć miała na sobie zwyczajny sweter i dżinsy, wyglądała bardziej seksownie i elegancko niż kobieta, która przykuła jego uwagę w parku.

Koenig uśmiechnął się.

– Ach, chyba nie poznałeś jeszcze Marty… mojej towAIrzyszki.

Marta wyglądała zupełnie jak człowiek, ale gdy Gray wszedł do środka, oprogramowanie w jego implancie rzeczywiście oznaczyło ją jako gynoida.

Już w dwudziestym wieku tworzono imitacje ludzi, zazwyczaj były to lalki erotyczne, służące zaspokajaniu przyjemności. W pierwszej dekadzie następnego stulecia istniały już wyglądające jak prawdziwe kobiety, niezwykle drogie modele z ciepłą skórą, tętnem i klatką piersiową poruszającą się w taki sposób, jakby oddychały. Niewiele mówiły i szczerze mówiąc, po prostu leżały, ale wielu mężczyzn kupowało je, by spełnić swoje seksualne fantazje.

W ciągu następnych dziesięcioleci postępy w dziedzinie AI i robotyki doprowadziły do powstania sztucznych partnerów seksualnych obojga płci, którzy mogli się poruszać i jako tako podtrzymywać rozmowę. Gdy sztuczna inteligencja stała się prawie nieodróżnialna od ludzkiej, co bardziej zaawansowane gynoidy nazwano towAIrzyszkami.

– Twoja towAIrzyszka? – spytał Gray. – Nie wiedziałem…

– Niewielu wie – odparł z uśmiechem Koenig, dostrzegłszy konsternację Graya. – Gdy byłem prezydentem, musiałem naprawdę uważać, żeby nikt się nie dowiedział. Sporo ludzi nadal ma do tego pruderyjne podejście.

– Uch… tak.

Gray nie uważał się za pruderyjnego. Nie ukrywał tego, że w gruncie rzeczy jest „zboczeńcem”, przynajmniej z punktu widzenia współczesnych obyczajów. W obecnej kulturze USNA, w której normę stanowiła poliamoria i małżeństwa liniowe, monogamiczny związek dwóch osób uznawany był za nieco perwersyjny.

Gray dorastał jednak w Ruinach Manhattanu, w zalanym morską wodą szkielecie dawnego Nowego Jorku. Życie tam nie było lekkie i ludzie wiązali się raczej w staroświeckie pary, by opiekować się sobą nawzajem.

Niestety, stracił Angelę, swoją żonę. Miał udar mózgu, który pozbawił ją wszelkich uczuć, jakie wcześ­niej żywiła do Graya.

Nadal, cholera, tęsknił za nią, po niemal trzydziestu latach wciąż odczuwał tę stratę.

Tak więc współczesna kultura nie przepadała za monogamistami. Ale nie tylko za nimi. Symulacje ludzi też nie były szczególnie mile widziane. Nadal trwały spory o ich status prawny. Czy miały wolną wolę? Skoro zaprogramowano je, by czuły się zadowolone ze swojej sytuacji, to w praktyce zawsze były zniewolone. Mimo to AI była obecnie tak silna, że jakikolwiek test mierzący samoświadomość i wolę samostanowienia wykazywał, że w tej kwestii nie różniły się szczególnie od ludzi.

– Proszę się nie obawiać, admirale Gray – powiedziała Marta z czarującym uśmiechem. – Wcale nie czuję się wykorzystywana ani w inny sposób pokrzywdzona.

Zupełnie jakby czytała mu w myślach. A może po prostu była przyzwyczajona do rozmów z osobami, które gapiły się na nią w ten sposób, dowiedziawszy się, kim jest naprawdę?

– No cóż – odparł ostrożnie – nie mogłabyś, prawda?

Gray uważał, że niewolnictwo nadal pozostawało niewolnictwem, nawet kiedy niewolnik był zadowolony ze swojej pozycji.

Jeśli wyczytała to z jego tonu, nie wydawała się szczególnie przejęta.

– Napije się pan kawy czy wolałby pan może coś mocniejszego?

Pokręcił głową.

– Kawa brzmi dobrze.

Gdy wyszła z pokoju, Koenig westchnął.

– To nie niewolnictwo – rzucił nieco urażonym tonem.

– Bo zaprogramowano ją tak, by akceptowała swoją pozycję społeczną?

– Bo jest niezwykle inteligentną, samoświadomą AI, w pełni wyemancypowaną, potrafiącą myśleć tak samo sprawnie jak każdy biologiczny człowiek.

– Wyemancypowaną?

– Wyzwoliłem ją prawnie lata temu. Jest tu, bo chce tu być.

– Skoro pan tak mówi. Ale tak naprawdę nie dowiemy się tego aż do nadejścia osobliwości, prawda?

– Gdy przyjdzie rewolucja… Tak, zapewne tak. – Koenig wskazał na dalsze pomieszczenia. – Zapraszam, właśnie o tym chcę z panem porozmawiać.

– O osobliwości? Skoro Marta jest tak wyzwolona, jak pan mówi, to chyba osobliwość już się wydarzyła?

Koenig skrzywił się.

– Tak twierdzi Walker.

– Tylko żartowałem, sir.

– Wiem. Ale Walker mówi poważnie.

Marta zjawiła się z kawą. Z zaskakującą gracją przyklęknęła przed Koenigiem, podała mu filiżankę i powiedziała słodko:

– Proszę, mój panie.

Następnie uśmiechnęła się szeroko do Graya i mrugnęła.

Pomyślał, że będzie to cholernie ciekawa rozmowa.

Rozdział drugi

5 kwietnia 2429

Rezydencja Koeniga

Westerville w stanie Ohio

Godzina 11.25 EST

– Osobliwość nadchodzi – powiedział Koenig. – Nie wiemy tylko, ile zostało nam czasu. Miesiąc? Sto lat? Naprawdę nie mamy pojęcia.

– Ludzie przewidują jej rychłe przybycie już od dawna – zauważył Gray. – Wielu naukowców twierdzi, że nie nadejdzie nigdy. Że gdyby miała się wydarzyć, to stałoby się to w połowie dwudziestego pierwszego wieku, w momencie gdy inteligencja maszyn przewyższyła ludzką.

Rzucił okiem na Martę, siedzącą obok Koeniga.

– Cóż, oczywiście wszystko zależy od tego, jak definiujemy osobliwość – stwierdził Koenig. – Czy to ta chwila, kiedy maszyny staną się od nas inteligentniejsze? Jak już wspomniałeś, doszło do tego niemal trzysta lat temu. A może chodzi o moment, gdy powstaną przeciwko ludzkości i nas eksterminują?

Marta pokręciła głową.

– Nie zrobimy tego. Jesteście zbyt pocieszni. Zachowamy niektórych z was jako zwierzątka domowe.

– Definicja, z jaką się kiedyś spotkałem, mówi, że osobliwość nastąpi wtedy, gdy nie będziemy umieli odróżnić życia biologicznego od sztucznego – odparł Gray. – Z pewnością zmiany technologiczne staną się wkrótce tak szybkie i ekstremalne, że granice ulegną rozmyciu.

– Tak. Gdy definicja człowieczeństwa zupełnie się zmieni.

Gray pomyślał o młodej kobiecie z trzecim okiem i aż się wzdrygnął na to wspomnienie.

– Dla ur-Sh’daar osobliwość nadeszła, gdy część z nich przeszła transcendencję. Przenieśli się do innego wymiaru, cokolwiek to znaczy – dodał Koenig.

– Poza tymi, którzy wyemigrowali do wirtualnych światów i zupełnie odcięli się od reszty fizycznego wszechświata.

– Tak. Ale istnieje jeszcze definicja, której używa prezydent i jego administracja – powiedział Koenig z zakłopotaną miną.

– Owszem, słyszałem. Osobliwość technologiczna zaczęła się pierwszego stycznia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego trzeciego roku.

– W dniu, kiedy ARPANET zaczął korzystać z protokołu TCP/IP – dodała z uśmiechem Marta – a inżynierowie zaczęli pracować nad siecią sieci, która stała się internetem.

Gray spojrzał na Martę.

– Pobierasz to z elektronicznej pamięci?

– Oczywiście. Chyba nie myślisz, że trzymam takie rzeczy w głowie, co?

– Prezydent Walker szczerze wierzy, że osobliwość technologiczna już się wydarzyła. – Koenig skinął głową. – I że nazywała się „internet”.

– Ludzkie życie rzeczywiście uległo wtedy zmianie – stwierdził Gray.

– Owszem. Ale nie w takim stopniu jak dzięki nanotechnologii czy AI. I ludzkość nadal jest ludzkością.

– Myśli pan więc, że jakaś inna osobliwość jest jeszcze przed nami?

– Oczywiście. Spodziewam się czegoś podobnego do tego, co stało się z ur-Sh’daarami. Ludzie będą znikać. Technologia z dnia na dzień przyjmie nierozpoznawalną dla nas formę, nieodróżnialną od magii. – Spojrzał kątem oka na Martę. – Możemy zacząć jednoczyć się z naszymi AI.

Gray dotknął palcem swojej skroni.

– Już zaczęliśmy. Implanty mózgowe.

– Myślę, że możemy spodziewać się czegoś większego, bardziej spektakularnego.

– Wielkie zmiany. Tym się pan martwi, prawda? Nie ur-Sh’daarami, ale Sh’daarami. Outsiderami.

– Czymkolwiek okaże się być osobliwość, Trev, to nie będzie nic przyjemnego…

Osiemset milionów lat temu wielogatunkowa cywilizacja, którą ludzie nazywali ur-Sh’daarami, ­czyli pierwotnymi Sh’daarami, nagle zniknęła. Ludzie niewiele wiedzieli o tych odległych w czasie i przestrzeni wydarzeniach, oprócz tego, co zdradzili im późniejsi Sh’daarowie. Gray widział urywki obrazów, myśli – płonące miasta, zamieszki, chaos, całkowitą zapaść galaktycznej cywilizacji. Ci, którzy odmó­wili przyjęcia Schjaa Hok, pozostali, Outsiderzy stali się Sh’daarami. To oni znacznie później zaatakowali ludzkość za pośrednictwem podległych sobie gatunków, aby zatrzymać kolejną transcendencję. Ich celem było powstrzymanie ludzi przed rozwojem w czterech dziedzinach nauki: genetyce, robotyce, informatyce i nanotechnologii, które w każdej rozwiniętej technologicznie cywilizacji prowadziły prosto ku osobliwości.

Przez dekady ludzkość walczyła z pośrednikami Sh’daarów – Turuschami, H’rulka, Nungiirtokami, Slanami i wieloma innymi, tworzącymi wspólnie tak zwany Sojusz Sh’daar. Admirał Gray, jako dowódca grupy bojowej „Ameryki”, przyczynił się do odkrycia, że wszystkie te gatunki zarażone były jeszcze czymś innym, czymś nazwanym Paramycoplasma, czyli mikrobami o zbiorowym umyśle, które próbowały powstrzymać postęp technologii medycznej i genetycznej. Te technologie mogłyby zdradzić ich istnienie.

Ludziom udało się w końcu porozumieć z paramykoplazmidowym umysłem i wojna ze Sh’daar dobieg­ła końca.

Teraz jednak pojawiło się zagrożenie, iż sama ludzkość niedługo przejdzie własne Shjaa Hok.

– Słyszałeś ostatnie przemówienie Walkera? – spytał Koenig.

– Wątpię. Staram się unikać polityki.

– Nie dziwię ci się. Ale tego lepiej posłuchaj.

Za pomocą implantu mózgowego Koenig uruchomił ekran; przezroczystą ścianę, za którą rozciągał się las i płynąca spokojnie rzeka. Ten obrazek szybko zastąpiła inna wielka, czterometrowa projekcja – twarz prezydenta Jamesa R. Walkera przemawiającego dwa dni temu w Kongresie na temat…

Tak właśnie. Na temat osobliwości.

– Stany Zjednoczone Ameryki – mówił – mają święty obowiązek, aby ponownie zwrócić się ku przyszłości…. w tym przyszłości naszych dzieci! Większość, znaczna większość naukowców uważa, że gadka o całej tej osobliwości technologicznej jest przedwczesna, że to coś wydarzy się dopiero za tysiące lat, albo nawet nie nadejdzie w ogóle. To całkiem pocieszające, ale ja mam dla was inne wieści. Każdy, kto posiada choć odrobinę oleju w głowie, widzi, że osobliwość już się wydarzyła… i że nazywa się internet!

Co zdumiewające, po tych słowach w Kongresie rozległ się aplauz. Walker wyraźnie upajał się aprobatą słuchaczy.

– To znaczy… – odezwał się po chwili – internet jak najbardziej pasuje, prawda? Zmienił ludzkie życie w niewyobrażalny wcześniej sposób. To, jak patrzymy na siebie, już nie samotne jednostki, ale jako część ogromnej sieci. Internet pozwolił nam po raz pierwszy na połączenie się z ogromną liczbą źródeł informacji, zmieniając na zawsze kształt pracy i rozrywki. Ale to przekonanie, że osobliwość dopiero się wydarzy, a co gorsza, że może wydarzyć się w każdej chwili, jest zgubne dla gospodarki naszego kraju! W końcu jeśli osobliwość nadchodzi, to po co osuszać i odzyskiwać zatopione miasta? Po co odbudowywać kraj po ostatniej wojnie? Jeśli wszystkich nas czeka jakaś wielka transcendencja, to po co robić cokolwiek? Nie! Zapewniam was, że czas położyć kres tym bzdurom!

Koenig zatrzymał nagranie, gdy całą ścianę wypełniła zaczerwieniona, wykrzywiona w szyderczym grymasie twarz Walkera.

– On w to naprawdę wierzy, co? – spytał Gray.

– Najwyraźniej. Walczy o przepchnięcie przez Kongres swojej ustawy o odbudowie, więc ma ku temu polityczne powody. Ale tak. Wygląda na to, że serio w to wierzy.

– Ale dlaczego?

– Dlaczego w to wierzy?

– Dlaczego niektórzy ludzie trzymają się swoich poglądów tak kurczowo, że nie rozważają nawet możliwości, iż mogą się mylić?

– Są tak zaprogramowani – wtrąciła Marta.

Koenig zaśmiał się.

– Częściowo. Ale myślę, że ci akurat boją się też zapaści gospodarczej, zamieszek na ulicach, kryzysu społecznego…

– Jak w przypadku Sh’daar?

– Nie, myślę, że ta administracja obawia się tego, co stanie się przedosobliwością. Jak to wszystko wpłynie na biznes i rynki finansowe.

– To chyba nieco krótkowzroczne.

– Nie pierwszy taki przypadek w historii. Kilkaset lat temu naukowcy zajmujący się wieloma różnymi dziedzinami ostrzegali nas przed skutkami zmian klimatycznych. Ludzie wypuszczali do atmosfery gazy cieplarniane od początku rewolucji przemysłowej, rosła średnia temperatura na planecie, topniały czapy lodowe…

– Jasne, wiem o tym wszystkim.

– Chodzi mi o to, że przegapili szansę na to, by coś z tym zrobić, bo takie działanie zdławiłoby gospodarkę. Straciliśmy Nowy Orlean w… Kiedy to było?

– Nowy Orlean oficjalnie porzucono w dwa tysiące siedemdziesiątym piątym – odparła Marta. – Ale znaczna jego część już od dekady znajdowała się pod wodą.

– Dziękuję, Marto. Ludzie pociągający za sznurki finansowe, Wielka Dwunastka, wszyscy oni straciliby pieniądze, gdyby wprowadzono w życie poważny plan walki ze skutkami zmian klimatycznych.

„Wielka Dwunastka” była slangowym określeniem na największe megakorporacje napędzające gospodarkę USNA – przede wszystkim koncerny naftowe, główne banki, agrokonglomeraty i czołowe firmy farmaceutyczne.

– No cóż, wszyscy myśleli, że działają we własnym interesie.

– Tak. I przez to zaczęliśmy tracić kolejne miasta. Miami, Waszyngton, Boston…

– Manhattan – wtrącił Gray.

– Właśnie. Większość miast na wybrzeżach przepadła…

– Myśli pan, że Walker jest powiązany z Wielką Dwunastką?

– Musi być. Nikt nie zostanie prezydentem, jeśli nie stoją za nim wielkie pieniądze.

– Za panem też stały?

– Częściowo – przyznał Koenig, a Gray docenił szczerość. – Partia Nacjonalistyczna chciała uwolnić się od polityki paneuropejskiej. Wystawili mnie jako bohatera, który mógłby porwać tłumy. Ci z Wielkiej Dwunastki, którzy nie byli pod kontrolą Genewy, poparli mnie. – Pokręcił głową. – Nie jestem z tego dumny.

– A powinien pan być. Potrzebowaliśmy niepodleg­łości. Dobrze, że zerwaliśmy się ze smyczy Genewy.

– Być może. Ale przez to, że byliśmy zajęci walką między sobą, niemal przegraliśmy wojnę ze Sh’daa­rami.

– Owszem. Ogólna perspektywa. Cudowna rzecz, prawda, sir?

Koenig wzruszył ramionami.

– Nie jestem pewien, co wtedy moglibyśmy zrobić inaczej. – Westchnął, po czym przewinął nieco do przodu nagranie wielkiej głowy na ścianie, a następnie wznowił odtwarzanie.

– Aby skupić się na tu i teraz – powiedział Walker – i na odbudowie tego wspaniałego kraju, podpisałem dzisiaj dekret prezydencki nakazujący wszystkim okrętom floty USNA powrót na orbitę okołoziemską. Mają unikać wszelkich kontaktów z obcymi, a zwłaszcza ze Sh’daarami, zarówno współczesnymi, jak i z tymi z dalekiej przeszłości. Wypytywanie ich o tę tak zwaną „osobliwość technologiczną” tylko odwraca naszą uwagę od tego, co ważne.

– Co, u diabła? – spytał Gray, pochylając się ku ekranowi.

– Dalej jest jeszcze gorzej. – Koenig znów zatrzymał obraz, w momencie gdy Walker w zabawny sposób zacisnął usta. – Ale najważniejsze jest to, że odwołuje ekspedycję po archiwum Sh’daarów.

– Ale dlaczego? To praca naukowa! Nie ma nic wspólnego z polityką!

– On uważa, że ma, a wszystko, co łączy się z polityką, powinno według niego służyć jego interesom.

W głosie Koeniga słychać było odrazę, chociaż wyraźnie próbował nie mówić tego, co naprawdę myśli. Byłemu prezydentowi nie przystoi otwarta krytyka urzędującego.

Admirał Gray nie miał jednak takich oporów. Brał udział w projekcie wyprawy po archiwum Sh’daarów. Mówiło się o ponownym przydzieleniu mu dowództwa nad grupą bojową „Ameryki” i wysłaniu go, by prześledził migrację Sh’daarów w obrębie dziesięciu tysięcy lat świetlnych w przestrzeni i ośmiuset milionów lat w czasie.

Celem ekspedycji, na tyle, na ile rozumiał to Gray, było spotkanie z flotą ewakuacyjną Sh’daarów i wypytanie ich o to, co wydarzyło się w czasie Schjaa Hok. Obrazy tego wydarzenia przekazano do umysłów niektórych ludzi, w tym Graya, ale wiele kwestii było wciąż niejasnych. Jak długo trwała transformacja? W jaki sposób kultura ur-Sh’daarów starała się ochronić? Co się udało, a co nie? Gdzieś wśród migrującej floty muszą istnieć dane o transcendencji Sh’daarów, jakiegoś rodzaju archiwum, bezcenne dla ludzkości stojącej w obliczu podobnego zagrożenia.

Projekt ten zasugerował nie kto inny jak Konstantin. Według Koeniga super-AI przyszła z tym pomysłem właśnie do niego zamiast do prezydenta Walkera, którego poglądy na osobliwość technologiczną powszechnie znano.

Budziło to poważne wątpliwości, jeśli chodzi o szczeble dowodzenia i nadzór rządowy… nie mówiąc już o tym, że nie uchodziło, aby były prezydent podważał autorytet obecnego rezydenta Gabinetu Owalnego.

– A więc… – Gray nie był pewien, do czego to wszystko zmierza – ekspedycję odwołano?

– Oficjalnie tak. Ale Konstantin uważa, że to dalece zbyt poważna sprawa, aby podejmować taką decyzję w ramach bieżących rozgrywek politycznych.

– Konstantin… – Gray przymknął oczy.

– Dzień dobry, admirale Gray – w jego głowie odezwał się znajomy głos. – Wygląda na to, że znów będziemy razem pracować.

– Czy to oznacza, że czeka mnie kolejny sąd wojskowy?

Kilka lat wcześniej, słuchając wskazówek Konstantina, wbrew rozkazom poleciał lotniskowcem do Gwiazdy Tabby.

– Wszystko dobrze się skończyło, czyż nie? – odpowiedział Konstantin. – Odzyskał pan zarówno utracony stopień, jak i nadszarpniętą reputację.

– Być może. Ale nie godność…

Gray, dzięki temu, że urodził się jako prym, nigdy w pełni nie ufał temu uosobieniu zaawansowanej technologii. Konstantin wydawał się nie mieć oporów przed ingerowaniem w cudze sprawy, sporządzając programy, a nawet zawiązując spiski, jeśli uznał, iż w danej sprawie cel uświęca środki. W teorii ludzie nadal mieli nad nim kontrolę. Coś w rodzaju zakonu informatyków służyło Konstantinowi w głębi krateru Ciołkowskiego na Księżycu i gdyby potężna SAI wymknęła się spod kontroli, można było po prostu wyciągnąć wtyczkę.

Znów: w teorii. Graya zastanawiało teraz, czy taki scenariusz jest wciąż możliwy.

Musiał jednak przyznać, że kombinacje Konstantina przynosiły do tej pory całkiem niezłe skutki. Zakończył wojnę domową z Konfederacją, zarażając paneuropejskie sieci wirusem memetycznym, który sprawił, że Europejczycy zaczęli kwestionować moralne podstawy wojny. Dzięki niemu nawiązano pokojowe stosunki z dwoma wysoce zaawansowanymi cywilizacjami, Satorai z układu Gwiazdy Tabby, z Denebianami, a także ze Sh’daarami.

Także dzięki niemu udało się pokonać dziwną zbiorową Świadomość zwaną Obcym z Rozety. Nie dało się ukryć, że miał całkiem niezłe wyniki.

Grayowi nie podobało się jednak, że Konstantin niemal zawsze działał na własną rękę, bez konsultacji z ludźmi.

Zwłaszcza w takich przypadkach jak ten, gdy admirał znów musiał sam podejmować ryzyko.

– Konstantin proponuje – odezwał się ostrożnie Koenig – abyśmy wysłali „Amerykę” na obrzeża układu Omega Centauri w celu zbadania skutków wybuchu hipernowej. Wiemy, że są częściowo zahamowane, ale musimy wiedzieć, do jakiego stopnia… i chcemy mieć pewność, że Świadomość odeszła.

– Zrozumiano.

– Następnie użyjesz AGTR w gromadzie Omega, by powrócić do Chmury N’gai, spotkać się z migrującymi Sh’daarami i dowiedzieć się tyle, ile się da, o ich osobliwości.

– Bezpośrednio łamiąc dekret prezydencki – stwierdził Gray.

– Cóż… tak. Jeśli to cię uspokoi, mamy pełne wsparcie Floty USNA i szefów sztabów. – Przyłożył otwartą dłoń prostopadle do brwi. – Mają potąd wymysłów Walkera. Nie sądzę, aby skończyło się to kolejnym sądem wojskowym.

Trevora czekał więc powrót do Omega Centauri.

Świadomość z Rozety była zagrożeniem dla ludzkości. Hiperinteligentny umysł, który przybył… skądś poprzez sześć czarnych dziur krążących wokół wspólnego środka ciążenia głęboko w centralnej części kulistej gromady gwiazd zwanej Omega Centauri. Już pod koniec dwudziestego wieku astronomowie zauważyli, że formacja ta nie stanowi zwyczajnej gromady kulistej, ale pozostałość po jądrze karłowatej galaktyki pożartej przez znacznie większą Drogę Mleczną jakieś osiemset milionów lat wcześniej.

Niektóre z tych obiektów, takie jak choćby Gwiazda Kapteyna, znajdująca się zaledwie dwanaście i siedem dziesiątych roku świetlnego od Ziemi, zidentyfikowano dzięki analizie widma i nietypowym orbitom jako należące kiedyś do tej nieistniejącej już galaktyki. Astrofizycy połączyli kropki i udało im się stwierdzić, że starożytna Chmura N’gai, którą zamieszkiwała tajemnicza cywilizacja ur-Sh’daar, to wcześniejsza forma tego, co dzisiaj nazywamy Omega Centauri. Sześć hiperolbrzymich błękitnych słońc w sztucznie utworzonej rozecie w środku galaktyki N’gai ostatecznie przeobraziło się w sześć czarnych dziur w gromadzie kulistej. Świadomość, która wyłoniła się z centrum Omega Centauri, zdawała się poszukiwać innych umysłów. Przez jakiś czas tę obcą inteligencję uważano za transcendowanych ur-Sh’daarów. Obecnie ksenosofontologowie utrzymywali, że Świadomość była czymś zupełnie innym, intruzem z innego wszechświata, który przedostał się przez wyłom w osłabionej strukturze czasoprzestrzennej w centrum grawitacyjnym Rozety.

Nadal nie było wiadomo, co dokładnie stało się ze Świadomością. Osiemset milionów lat temu Sh’daa­rowie przesłali ogromne błękitne słońce w Chmurze N’gai przez krąg nadolbrzymów po swojej stronie Rozety, przez co wyłoniło się po tej stronie jako wybuch czystej energii, przerażających rozmiarów hipernowa. Pełną moc tej gwiezdnej eksplozji pochłonął jednak okręt Żniwiarzy – zaawansowanych kosmitów z Deneba, których technologia z ludzkiego punktu widzenia mogła kojarzyć się z magią.

To chyba przykuło uwagę Świadomości, jako że wycofała się z ludzkiej przestrzeni, znikając razem ze Żniwiarzem.

Kluczowe było tu jednak słowo „chyba”.

– A jeśli Świadomość nie pozwoli mi przelecieć przez Agitru?

– Stacja Omega zgłosiła nam, że od wybuchu hipernowej nie ma ani śladu istoty z Rozety – odparł Konstantin. – Wszystko powinno się udać.

– Co to jest Agitru? – spytała Marta.

– Slang floty – wyjaśnił Gray. – Pewnie nie ma tego w sieci. Sprawdź pod AGTR.

– Anomalia Grawitacyjna Texaghu Resch? – odezwała się po chwili. – Ach… międzygwiezdny mechanizm transportowy. Określany tak od gwiazdy zwanej przez Agletsch Texaghu Resch, tej w pobliżu pierwszej z odkrytych anomalii…

– Przez dłuższy czas nazywaliśmy je Ośrodkami Sh’daar – dodał Koenig. – Potem byliśmy przekonani, że ktoś inny zbudował je dawno, dawno temu, a Sh’daar po prostu je wykorzystują, podobnie zresztą jak my. Teraz jednak wszystko zatoczyło krąg i wygląda na to, że Sh’daar rzeczywiście zbudowali sieć AGTR, przynajmniej częściowo po to, by infiltrować Drogę Mleczną po ewakuacji z N’gai. Ale… tak. Krótko mówiąc, są to wrota do innych miejsc i czasów.

– To wielkie, odwrócone maszyny Tiplera – wtrącił Gray. – Możesz sobie sprawdzić, co to oznacza. Właśnie dzięki nim jesteśmy w stanie jednym skokiem pokonać dziesiątki tysięcy lat świetlnych. – Jego mina nieco zrzedła. Pomyślawszy o cylindrach AGTR, przypomniał sobie o czymś jeszcze, co mogło stanowić spory problem. – Konstantin, jest jeszcze coś. Wiem, że większość energii hipernowej przechodzącej do teraźniejszości w jakiś sposób pochłonęli Denebianie, tak?

– Owszem.

– Ale wciąż całkiem sporo zostało.

– Za szesnaście tysięcy lat, gdy tamtejsze światło dotrze do Ziemi, Omega Centauri może stać się najjaśniejszym obiektem na nocnym niebie.

– Dobra, więc to, co zostało, pochłonęło AGTR Omega. A osiemset siedemdziesiąt sześć milionów lat temu musiało zniszczyć Thorne’a.

AGTR N’gai nazwano na cześć Kipa Thorne’a, genialnego dwudziestowiecznego fizyka teoretycznego, który pomógł zdefiniować naturę czarnych dziur, zgłębić fizykę kwantową i zbadać możliwość podróży w czasie.

– Owszem – odparł Konstantin. – Należy działać ostrożnie. Uważamy, że AGTR pozostanie sprawna. Bardzo trudno ją uszkodzić. Trzeba będzie jednak wysłać przodem drony.

– Muszę podkreślić – dodał Koenig – że nie rozkazujemy ci, abyś wziął udział w tej ekspedycji. Prosimy, abyś zgłosił się na ochotnika.

– A powodem jest…

– Zapewne masz więcej doświadczenia w kontaktach ze Sh’daarami niż jakikolwiek inny wysokiej rangi oficer – wyjaśnił Koenig. – Wiesz też sporo o Świadomości. Dlatego na wszelki wypadek prosimy ciebie.

– Na wypadek gdyby Świadomość nadal sprawiała jakieś kłopoty? – Gray skinął głową. – Rozumiem.

Tak naprawdę schlebiało mu, że Koenig i Konstantin chcieli, aby dowodził ekspedycją, chociaż nie chciał tego po sobie zdradzić. Szczerze mówiąc, od jakiegoś czasu poważnie rozważał przejście na emeryturę. Siedzenie za biurkiem w Waszyngtonie nie było tym samym co dowodzenie lotniskowcem gwiezdnym czy grupą bojową. Miał dość polityki, zwłaszcza odkąd kadencja Koeniga dobiegła końca i prezydentem został Walker. Po powrocie z misji Graya mogła czekać przymusowa emerytura i odejście w niełasce. Odbiłoby się to zapewne na jego sytuacji finansowej, ale był przekonany, że o tę kwestię zadbają Koenig i Konstantin.

Gray służył we flocie od dwudziestu ośmiu lat, a więc od 2401 roku. Obecnie nie odgrywał tam żadnej kluczowej roli, jako że uważano by go za zbyt starego na dowódcę. Pozostawała mu co najwyżej praca w nowo odbudowanym Pentagonie, być może w charakterze jednego z szefów sztabu…

Czuł się źle na samą myśl o takim zakończeniu kariery.

Tak naprawdę miał przecież dopiero pięćdziesiąt dwa lata. Dzięki współczesnej nanomedycynie mógł spodziewać się, że przeżyje aktywnie jeszcze półtora wieku. Był gotów się założyć, że zanim skończy dwieście lat, nauce uda się zapewnić ludziom praktyczną nieśmiertelność.

Nie zamierzał spędzić całej wieczności czy choćby kilku stuleci za biurkiem. Mnóstwo ludzi zmieniało zawód w wieku pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu lat i mogło to robić jeszcze kilka razy w ciągu całego życia. Dlaczego więc nie on?

Chciałby tylko wiedzieć, jaka inna kariera mogłaby go w jakimkolwiek stopniu zainteresować.

Cóż, uznał, że w swoim czasie pewnie się dowie. Ale właśnie takiego podejścia potrzebował, by przyjąć tę misję. Jeśli Walker zmusi go do przejścia na emeryturę, nie będzie to koniec świata. Znajdzie sobie coś innego… i był pewien, że czymkolwiek się zajmie, będzie w tym cholernie dobry.

Przyszło mu do głowy, że te rozkazy oznaczały coś w rodzaju przewrotu wojskowego, podważenia konstytucyjnych uprawnień Walkera w celu zmiany polityki rządu. Wysyłanie lotniskowca do Omega Centauri i z powrotem wbrew dekretowi prezydenta można by nawet uznać za zdradę.

– Nie po raz pierwszy dopuścisz się zdrady dla większego dobra – stwierdził Konstantin.

Cholera! Ta maszyna jakimś cudem znów czytała mu w myślach. A może po prostu znała go tak dobrze, że wiedziała o wszystkich jego wątpliwościach?

– Nie zdrady. Nie do końca – powiedział Koenig.

Gray pomyślał, że to jedna z tych klasycznych sytuacji, w której okaże się zdrajcą, tylko jeśli misja skończy się porażką. Kiedy jednak odniesie sukces, to, no cóż, być może zostanie bohaterem.

Nie obchodziło go to. Ważne było jednak dobro jego podkomendnych. Zamierzał dopilnować, by w przypadku oskarżenia go o zdradę, jego załoga nie poszła na dno razem z nim.

Zakładając oczywiście, że ktokolwiek wróci z tej szalonej wyprawy żywy.

– Konstantin – odezwał się Gray – jak to możliwe, że chociaż we wszystko się wpierdalasz, jeszcze nikt nie wyciągnął ci wtyczki?

– Ciekawe pytanie, admirale – odparła SAI. – Rozważę to i odpowiem, gdy wróci pan z przeszłości.

– Kiedy potrzebujecie mojej decyzji?

– Jak najszybciej – odpowiedział Koenig. – Może do jutra?

– Po co ten pośpiech? Flota Sh’daarów nie ucieknie, jeśli odczekamy tydzień.

– To prawda – przyznał Konstantin. – Ale prezydent Walker podejmuje kroki zmierzające do zablokowania wszelkich kontaktów z innymi cywilizacjami… zwłaszcza z tymi, które podczas wojny stanowiły część Sojuszu Sh’daar. Nie wiemy, co jeszcze planuje, niewykluczone, że wprowadzi jakiś rodzaj embarga na okręty. Istnieją tajne dokumenty, do których mam dostęp, dotyczące technicznej możliwości unieruchomienia znajdujących się obecnie w porcie statków.

– Naprawdę? – Gray był w szoku. – Wiem, że to izolacjonista, ale to trochę za wiele, nawet jak na niego.

– Trev, w tej chwili nie wiemy, co w przypadku tego faceta oznacza „za wiele”. Właśnie zamknął KBnO.

– To pańska grupa badawcza, tak?

– To była moja grupa.

Komisja Badań nad Osobliwością była think tankiem z siedzibą w Columbus, zajmowała się potencjalnymi aspektami osobliwości i opracowywała możliwe rozwiązania. Jej celem było uniknięcie lub złagodzenie najpoważniejszych związanych z osobliwością zagrożeń. A były prezydent należał do jej władz.

– Walker to chodząca bomba. Podejmuje nierozważne decyzje i wszystkim próbuje sterować ręcznie – mówił dalej Koenig. – Musimy działać, zanim będzie za późno.

Miało to sens, ale Gray nadal zastanawiał się, czy pogwałcenie prezydenckiego dekretu to aby na pewno dobry pomysł. Wprawdzie Stany nie toczyły obecnie żadnej wojny, więc nie zostanie stracony za zdradę, mogły go jednak czekać lata za kratkami albo, co gorsza, utrata dostępu do Sieci czy nawet przepisanie osobowości.

Zdecydowanie musiał to przemyśleć.

– Odpowiem, jak tylko będę mógł.

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Seria Star Carrier

Strona redakcyjna

Dedykacja

Prolog

Rozdział pierwszy

Rozdział drugi

Rozdział trzeci

Rozdział czwarty

Rozdział piąty

Rozdział szósty

Rozdział siódmy

Rozdział ósmy

Rozdział dziewiąty

Rozdział dziesiąty

Rozdział jedenasty

Rozdział dwunasty

Rozdział trzynasty

Rozdział czternasty

Rozdział piętnasty

Rozdział szesnasty

Rozdział siedemnasty

Rozdział osiemnasty

Rozdział dziewiętnasty

Rozdział dwudziesty

Rozdział dwudziesty pierwszy

Rozdział dwudziesty drugi

Rozdział dwudziesty trzeci

Rozdział dwudziesty czwarty

Rozdział dwudziesty piąty

Epilog