Śnialnia. Śląski underground - Rafał Księżyk - ebook

Śnialnia. Śląski underground ebook

Rafał Księżyk

4,0

Opis

Alchemia, psychodelia i buddyzm w artystycznej enklawie na Górnym Śląsku

Ezoteryczna historia polskiej inteligencji

Co to jest Śnialnia? To miejsce, w którym się śni, i przestrzeń, gdzie sny się urzeczywistnia. Ich sen był snem o wolności.

Malarze Urszula Broll, Antoni Halor, Zygmunt Stuchlik, Andrzej Urbanowicz i Henryk Waniek wymknęli się do Śnialni z realiów PRL-u. W latach sześćdziesiątych XX wieku stworzyli przy ulicy Piastowskiej 1 w Katowicach legendarną Pracownię, która przetrwała sześć dekad. Najpierw kusiła duchowością, a po 1989 roku – ekscesem, testując granice odzyskanej wolności.

W kręgu oddziaływania Pracowni znalazły się ważne dla polskiej kultury postacie, m.in.: Zdzisław Beksiński, Henryk Mikołaj Górecki, Jerzy Illg, Ryszard Krynicki, Mieczysław Litwiński, Jarosław Markiewicz, Jacek Ostaszewski, Tadeusz Sławek, Olga Tokarczuk czy Ingmar Villqist.

Rafał Księżyk powraca z polifoniczną, osadzoną w śląskich realiach opowieścią o tym, co wydawało się eskapizmem, a zmieniło rzeczywistość. W Pracowni publikowano jedne z pierwszych w Polsce Ludowej samizdatów, stąd wyruszano w pionierskie psychodeliczne tripy, tutaj zaczął się polski buddyzm zen. Rozwinęła się wrażliwość, która pozwoliła spojrzeć na Śląsk i na Polskę w nowy sposób.

Rafał Księżyk jest współautorem bestsellerowych biografii artystów: Tomasza Stańki, Roberta Brylewskiego, Tymona Tymańskiego, Kazika Staszewskiego, Marcina Świetlickiego i Muńka Staszczyka oraz autorem książek 23 cięcia dla Williama S. Burroughsa, Wywracanie kultury. O dandysach, hipsterach i mutantach, Dzika rzecz. Polska muzyka i transformacja 1989-1993.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 563

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


Opieka re­dak­cyjna: EWE­LINA KO­RO­STYŃ­SKA
Re­dak­cja: WOJ­CIECH ADAM­SKI
Ko­rekta: JO­ANNA MIKA, AGNIESZKA STĘ­PLEW­SKA, ANETA TKA­CZYK
Opra­co­wa­nie gra­ficzne wer­sji pa­pie­ro­wej: RO­BERT KLE­EMANN
Na okładce wy­ko­rzy­stano dzieło Czarna Karta „Ż” Grupy One­iron ze zbio­rów Mu­zeum Ślą­skiego w Ka­to­wi­cach
Na wy­klej­kach wer­sji pa­pie­ro­wej wy­ko­rzy­stano: ob­raz An­drzeja Urba­no­wi­cza Wy­ja­wie­nie, znany też jako Wielka Pizda szcza­jąca na świat, z 1990 roku (ar­chi­wum Ro­gera Urba­no­wi­cza i Mał­go­rzaty Bo­row­skiej) akwa­relę Ur­szuli Broll Bez ty­tułu z 1974 roku (ar­chi­wum Ur­szuli Broll; ofi­cjalna strona po­świę­cona ar­ty­stce: www.ur­szu­la­broll.com) ob­raz Hen­ryka Wańka Ślą­sko-Si­le­sia-Schle­sien z 1991 roku (Mu­zem Hi­sto­rii Ka­to­wic)
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Ra­fał Księ­żyk © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2023
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07901-0
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Jest taki mo­ment. Obu­dzi­li­śmy się, już nie śpimy, je­ste­śmy przy­tomni ota­cza­ją­cego świata, ale jesz­cze cią­gle, choć z se­kundy na se­kundę co­raz mniej głę­boko, tkwimy w na­szym śnie. Na tym po­gra­ni­czu dzieje się sztuka. Coś prze­staje być czymś, aby stać się in­nym.

ANDRZEJ URBA­NO­WICZ

„At­mos­fera od­wilży spra­wiała, że dys­ku­sje i kon­takty mię­dzy ludźmi sta­wały się spon­ta­niczne i oży­wione (...). W 1956 roku, kiedy wszy­scy za­chły­sty­wa­li­śmy się, krótko zresztą, wol­no­ścią, za­czę­li­śmy i my z Ur­szulą roz­ma­wiać”, no­to­wał po la­tach w szkicu Ur­szula An­drzej Urba­no­wicz. Czy to rze­czy­wi­ście eks­cy­ta­cja po­li­tyczną od­wilżą ośmie­liła go do za­cze­pie­nia o kilka lat star­szej od sie­bie ko­biety? W 1956 roku Urba­no­wicz by­wał w Ka­to­wi­cach prze­jaz­dem, w dro­dze z Ra­ci­bo­rza, gdzie miesz­kał, do Kra­kowa. Pod­czas jed­nej z prze­sia­dek wy­brał się na wy­stawę St-53, nie ma­jąc po­ję­cia, czego się spo­dzie­wać. Tak pi­sał o tym wy­da­rze­niu we wspo­mnie­niach Ser­pen­tyny: „Duże wra­że­nie. Nie mniej­sze zro­biła na mnie obecna aku­rat jedna z au­to­rek pre­zen­ta­cji, Ur­szula Broll. Za­czę­li­śmy roz­ma­wiać i Ur­szula za­pro­siła mnie na pu­bliczne spo­tka­nie z grupą wie­czo­rem tego sa­mego dnia. Spo­tka­nie pro­wa­dził An­drzej Wy­drzyń­ski, li­te­rat i ani­ma­tor grupy. Nie po­do­bało mi się to, co mó­wił, więc zbyt­nio nie prze­bie­ra­łem w sło­wach. Moja aro­gan­cja nie zra­ziła Ur­szuli, może prze­ciw­nie. Po spo­tka­niu za­pro­siła mnie do piw­nicy na wódkę i obie­ca­li­śmy so­bie pod­trzy­my­wać kon­takt”.

Przy in­nej oka­zji wspo­mi­nał ją z tego pierw­szego spo­tka­nia jako „pło­mienną” – „młoda ko­bieta o pięk­nie fa­lu­ją­cych, mie­dzia­nych wło­sach. Nie­wy­so­kiego wzro­stu, o wy­ra­zi­stych, prze­ni­kli­wych oczach, nad­zwy­czaj elo­kwentna”. Broll za­pa­mię­tała z ko­lei „mło­dego, wy­so­kiego chłopca o wiel­kich lśnią­cych oczach”. W ra­dio­wym re­por­tażu Do­roty Jaś­kie­wicz-Łe­bek Ur­szula opo­wia­dała: „Był in­te­re­su­jący, bar­dzo in­te­li­gentny. Za­czę­li­śmy się spo­ty­kać, ko­re­spon­do­wać, co­dzien­nie te­le­fo­no­wa­li­śmy. Taka love story się roz­wi­nęła. A naj­lep­sze, że on mnie przed­sta­wił swo­jej matce, pa­mię­tam, przy sta­rym dworcu w Ka­to­wi­cach. Ona chciała mnie po­znać. Zo­ba­czyła, że je­stem star­sza. By­łam ruda, mia­łam świetne włosy. Na­tych­miast mnie za­ak­cep­to­wała”.

Trzeba pa­mię­tać, że gdy się po­znali, Urba­no­wicz li­czył so­bie nie­wiele po­nad osiem­na­ście lat, a Broll dwa­dzie­ścia sześć.

Wa­niek: „An­drzej był aro­gancki, od­ważny i miał o so­bie do­bre mnie­ma­nie. Im­pet jego oso­bo­wo­ści spra­wił, iż tak to się za­ko­tło­wało, że mniej­sza o me­tryki uro­dze­nia. Ur­szula była pod uro­kiem i vice versa”.

Mał­go­rzata Bo­row­ska, piąta żona An­drzeja Urba­no­wi­cza, która przy­jaź­niła się z Broll pod ko­niec jej ży­cia, mówi: „An­drzej dużo opo­wia­dał, jak się za­ko­chał w Ur­szuli. Poza tym, że była ma­gne­ty­zu­jącą, nie­sły­cha­nie piękną ko­bietą, ru­do­włosą, z bły­skiem w oku, sza­le­nie zdolną, była też bez­względną ży­letą in­te­lek­tu­alną. Męż­czyźni się jej bali, po­tra­fiła roz­je­chać wal­cem. Była wy­czu­lona na opo­wia­da­nie bzdur, bły­ska­wicz­nie wy­ła­py­wała wszel­kie nie­ści­sło­ści wy­wodu i za­wsty­dzała roz­mówcę, w dys­ku­sji nie dało się jej po­ko­nać. W do­datku była już ar­tystką z ugrun­to­waną po­zy­cją.

Ur­szula Broll w 1957 roku

Mama An­drzeja i Ur­szula uro­dziły się tego sa­mego dnia, 17 marca, i Ur­szula była dla An­drzeja kimś w ro­dzaju matki. Na pewno zaś kimś, kto go stwo­rzył. On miał swoje nie­zwy­kłe wła­ści­wo­ści, które ona w nim za­uwa­żyła, ale tak na­prawdę to dzięki niej stał się tym, kim był. Za­częło się od tego, że do­piero za na­mową Ur­szuli i matki po­szedł na stu­dia, bo gdy za pierw­szym ra­zem nie do­stał się na ASP, chciał iść do pracy w No­wej Hu­cie. Ur­szula go pil­no­wała, to jej za­wdzię­czał wcze­sne wsta­wa­nie, ona go z łóżka ścią­gała z kub­kiem su­per­moc­nej her­baty, bo żadne bu­dziki po­noć na niego nie dzia­łały. Była dla niego po­mo­stem do świata sztuki, dzięki niej po­zna­wał waż­nych lu­dzi. Czy w re­la­cji z Ur­szulą miał po­czu­cie zja­da­nia przez Wielką Matkę? Moż­liwe, ale na pewno nie od razu. To mo­gło mieć miej­sce w po­ło­wie lat sie­dem­dzie­sią­tych, w okre­sie, który za­de­cy­do­wał o roz­wo­dzie”.

W 2007 roku na luź­nej kartce pa­pieru opa­trzo­nej na­głów­kiem Ur­szula Urba­no­wicz spi­sał krót­kie wspo­mnie­nie o cza­sach, gdy się po­znali: „Było to wza­jemne głę­bo­kie przy­cią­ga­nie, duża mi­łość w po­tocz­nym zna­cze­niu tego słowa, które nie wia­domo co zna­czy. Także i na­mięt­ność oczy­wi­ście, cho­ciaż w wy­mia­rze za­pewne ogra­ni­czo­nym in­ten­syw­no­ścią zaj­mo­wa­nia się sztuką. Za­równo jej, jak i mój seks jesz­cze nie zo­stał do końca prze­bu­dzony”.

An­drzej Urba­no­wicz uro­dził się 28 kwiet­nia 1938 roku w Wil­nie. Oj­ciec, Ed­mund Urba­no­wicz, był ofi­ce­rem Woj­ska Pol­skiego, w owym cza­sie w ran­dze ka­pi­tana no­mi­nal­nie do­wo­dził straż­nicą Kor­pusu Ochrony Po­gra­ni­cza w przy­gra­nicz­nych Ry­kon­tach, fak­tycz­nie zaś pra­co­wał w kontr­wy­wia­dzie. Matka, Ha­lina z domu Got­t­schalk, zaj­mo­wała się do­mem, miała jed­nak wy­kształ­ce­nie ar­ty­styczne zdo­byte na Wy­dziale Sztuk Pięk­nych Uni­wer­sy­tetu Ste­fana Ba­to­rego w Wil­nie w pra­cowni ce­nio­nego ma­la­rza Lu­do­mira Śleń­dziń­skiego. Urba­no­wi­czo­wie mieli dwójkę dzieci, Hanna była trzy­na­ście lat star­sza od An­drzeja.

W na­pi­sa­nym w 2004 roku szkicu Dzie­ciń­stwo Urba­no­wicz usi­ło­wał ze­brać roz­pro­szone in­for­ma­cje o swych ko­rze­niach. Twier­dził, że ro­dzinę ze strony ojca two­rzyli po­tom­ko­wie Ta­ta­rów, któ­rzy prze­szli na służbę Rze­czy­po­spo­li­tej i uzy­skali szla­chec­kie przy­wi­leje. Pra­babka po­cho­dziła z ro­dziny osia­dłych w Inf­lan­tach Szko­tów. „Ten ga­li­ma­tias praw­do­po­dob­nie jest więk­szy, po­dej­rze­wam, że i krwi li­tew­skiej jest ja­kaś ilość, zbyt wiele od­naj­duję w so­bie dla niej sym­pa­tii”, do­da­wał. Nie mniej­szy ga­li­ma­tias pa­no­wał wśród przod­ków po ką­dzieli. „W li­nii matki, po­przez uro­dzoną pod Cie­cha­no­wem babkę, mam za­pew­niony zdrowy od­dech środ­ko­wo­pol­skiej rów­niny. Z dziad­kiem, oj­cem matki, sprawa się kom­pli­kuje. Bez wąt­pie­nia był Po­la­kiem. Ale jego na­zwi­sko, Got­t­schalk, nie­dwu­znacz­nie wska­zuje na po­cho­dze­nie za­chod­nie, tym bar­dziej, że był z po­znań­skiego. W tej ro­dzi­nie mocną po­zy­cję mieli też Jo­klo­wie, ro­dzina spo­lo­ni­zo­wa­nych Szwe­dów”. Babka Urba­no­wi­cza, Sta­ni­sława Śle­sicka, po­znała się z Jó­ze­fem Got­t­schal­kiem w War­sza­wie. „Dzia­dek na­le­żał do PPS Le­wica-Frak­cja Re­wo­lu­cyjna. To ta «Le­wica» od za­ma­chów. Otrzy­mał roz­kaz za­bi­cia ko­goś, ale nie chciał albo nie umiał tego wy­ko­nać. Był czło­wie­kiem ho­noru, więc za­bił się sam”, opi­sy­wał Urba­no­wicz. Wdowa wraz z córką Ha­liną prze­nio­sła się do Wilna, gdzie pra­co­wała jako na­uczy­cielka.

Urba­no­wi­czo­wie mieli ma­ją­tek Mieł­żo­wiany le­żący nie­opo­dal Sza­wel na Li­twie. Ro­dzinny prze­kaz gło­sił, że pra­dziad Mi­chał, za­gro­żony jego kon­fi­skatą za udział w po­wsta­niu stycz­nio­wym, mocą dżen­tel­meń­skiej umowy fik­cyj­nie prze­grał go w karty, zo­stał oszu­kany i nie od­zy­skał wła­sno­ści. Dzia­dek An­drzeja, Cze­sław, je­den z trzech sy­nów Mi­chała, mu­siał pra­co­wać jako za­rządca cu­dzych dóbr. Osie­dlił się na Ko­wieńsz­czyź­nie i oże­nił z Teo­filą z Olin­dów. Mieli dwóch sy­nów: Ed­munda i Zyg­munta. Obaj zo­stali ofi­ce­rami Woj­ska Pol­skiego.

„Nie wy­obra­żam so­bie, jak kształ­to­wa­łaby się moja men­tal­ność, gdyby oj­ciec mój był obecny. Pew­nie nieco ina­czej, ale jak, trudno orzec. O ojcu wiem tyle, że nie zno­sił na­ro­do­wej de­mo­kra­cji, co ja­koś odzie­dzi­czy­łem”, pi­sał Urba­no­wicz. Ed­mund za młodu wstą­pił do Pol­skiej Or­ga­ni­za­cji Woj­sko­wej, a w od­ro­dzo­nej Pol­sce zo­stał w ar­mii. Z ra­cji ko­lej­nych jego przy­dzia­łów ro­dzina miesz­kała w Grod­nie, Wil­nie, Ry­kon­tach i w Sar­nach na Wo­ły­niu, gdzie za­stała ich wojna. Ed­munda we­zwano do War­szawy już po wkro­cze­niu So­wie­tów i ro­dzina po­sta­no­wiła do niego do­łą­czyć. Bab­cia Sta­ni­sława, Ha­lina, Hanna i An­drzej usi­ło­wali prze­do­stać się przez nowo utwo­rzoną gra­nicę so­wiecko-nie­miecką. Zdra­dził ich prze­wod­nik, w re­zul­ta­cie zo­stali aresz­to­wani przez so­wiecki pa­trol. „Wspo­mnie­nia ja­kieś – nie wiem czy moje – dłu­giej wę­drówki przez lasy i pola, tylko sio­stra po­trafi mnie tak nieść, abym był ci­cho, ale kiedy wy­daje się, że je­ste­śmy u celu, ła­pią nas So­wieci. Za­miast War­szawy, ru­skie wię­zie­nie. Po­noć wspi­na­łem się na kraty i wo­ła­łem «Jeść! Jeść!». Za­cho­wa­łem w pa­mięci ob­raz tej celi, wła­ści­wie piw­nicy”, na­pi­sał w szkicu Dzie­ciń­stwo. W aresz­cie zo­stali roz­dzie­leni, sio­strę ze­słano do obozu pracy w Ka­zach­sta­nie, resztę ro­dziny wy­pusz­czono.

Hanna wy­do­stała się z ZSRR w dru­giej po­ło­wie 1941 roku, gdy po za­war­ciu układu Si­kor­ski-Maj­ski ogło­szono amne­stię dla oby­wa­teli pol­skich. Zo­stała sa­ni­ta­riuszką w ar­mii An­dersa, tra­fiła do Iranu, a stam­tąd do Wiel­kiej Bry­ta­nii, gdzie od­na­lazł ją oj­ciec. Oka­zało się, że Ed­mund, ujęty w War­sza­wie pod­czas ła­panki, zo­stał osa­dzony w oflagu w Wol­den­bergu, a po jego wy­zwo­le­niu zna­lazł się w An­glii. Tam Hanna skoń­czyła stu­dia che­miczne i wy­szła za mąż za Sła­wo­mira Ko­wal­skiego, syna przed­wo­jen­nego ge­ne­rała Woj­ska Pol­skiego, Win­cen­tego Ko­wal­skiego, który był przy­ja­cie­lem Ed­munda. W po­cząt­kach lat pięć­dzie­sią­tych Ed­mund oraz Hanna z mę­żem prze­pro­wa­dzili się do Sta­nów Zjed­no­czo­nych i osie­dli w Pen­syl­wa­nii. Hanna przez pe­wien czas pra­co­wała dla NASA, ale po­nie­waż mieli ze Sta­ni­sła­wem sze­ścioro dzieci, prze­rwała ka­rierę za­wo­dową i za­jęła się do­mem.

„Na­sza ro­dzina to by­li­śmy my w trójkę. Matka, babka i ja”, na­pi­sał Urba­no­wicz o swym wo­jen­nym dzie­ciń­stwie. Cała trójka wró­ciła do za­ję­tego przez So­wie­tów Wilna i za­miesz­kała przy ulicy Krzywe Koło 27, ostat­niej na Za­rze­czu, pe­ry­fe­ryj­nej dziel­nicy mia­sta. Drew­niany bu­dy­nek z we­randą stał tuż przy wy­lo­to­wej dro­dze, tak że gdy chcieli iść do mia­sta, mu­sieli przejść przez dwa mo­sty: na Wi­lejce i na Wi­lii. Dom oto­czony był przez ogród, który wrył się w pa­mięć Urba­no­wi­cza jako „cza­ro­dziej­skie miej­sce”, pełne bzów, drzew wi­śnio­wych i kwia­to­wych klom­bów, na któ­rych kró­lo­wały pi­wo­nie. „W grun­cie rze­czy by­łem więź­niem tego pięk­nego ogrodu. Żad­nych kon­tak­tów z dziećmi. Było to nie­sa­mo­wite. (...) Cały czas z ba­bu­nią Sta­sią, a je­śli nie to z Halą”. Urba­no­wicz, który swe wspo­mnie­nia Dzie­ciń­stwo spi­sał w 2004 roku, za­sta­na­wiał się, czy ta izo­la­cja wy­ni­kała z re­al­nego nie­bez­pie­czeń­stwa, czy też była wy­ni­kiem ja­kiejś pa­ra­noi opie­ku­nek. Ale prze­cież, jak pod­kre­śla: „Były to czasy, w któ­rych zdra­dze­nie praw­dzi­wej toż­sa­mo­ści mo­gło kosz­to­wać ży­cie. Mąż Hali, a mój oj­ciec, był wro­giem ludu, jak to w ko­mu­ni­stycz­nym żar­go­nie zo­stało za­pi­sane, a jego ro­dzina w na­tu­ralny spo­sób tra­fiała do ka­te­go­rii prze­zna­czo­nych do li­kwi­da­cji, w naj­lep­szym wy­padku tylko prze­śla­do­wa­nych”.

Matka zna­la­zła pracę jako de­ko­ra­torka w domu to­wa­ro­wym, a po­tem pro­jek­to­wała za­bawki, w wo­jen­nych re­aliach wy­ko­ny­wane z pa­pier mâché. Chłop­cem zaj­mo­wała się głów­nie bab­cia Sta­sia, która w groź­nych cza­sach cał­ko­wi­cie ucie­kała w ka­to­licką re­li­gij­ność i swą po­boż­ność prze­le­wała na wnuka. Ten po la­tach pa­mię­tał, jak była za­chwy­cona, gdy wcho­dził na stół i oznaj­miał, że zo­sta­nie pa­pie­żem.

„Moje dzie­ciń­stwo pra­wie było idyl­liczne. Tylko od czasu do czasu w nocy bu­dziło mnie wy­cie matki. Sie­działa wtedy pod lampą, z głową ukrytą w ra­mio­nach opar­tych o stół i pła­kała. A wła­ści­wie to wyła jak zra­niona suka. Nie wiem, czemu tak roz­pa­czała. Dla­czego ta ża­łość i ból były tak mocne. Z pew­no­ścią miała po­wody. Nie­wola ojca. Brak ja­kiej­kol­wiek wia­do­mo­ści o córce. Pod­cho­dzi­łem do niej i pró­bo­wa­łem ją uspo­koić, z mier­nym skut­kiem. Po ta­kiej nocy przez ja­kiś czas był spo­kój, ale sko­wyt znów po­wra­cał. Nie wiem, może to hor­mony. Póź­niej, gdy przy­je­cha­li­śmy do Pol­ski, już tego nie było, tylko ja­kieś ab­sur­dalne ataki zło­ści, na ogół w biały dzień”.

Gdy wojna się skoń­czyła, wy­je­chali do Pol­ski pierw­szym po­cią­giem z re­pa­trian­tami.

„Z ba­ga­żami ła­du­jemy się do to­wa­ro­wego wa­gonu, bo tylko ta­kie są. Czyż mogę pa­mię­tać, co wie­ziemy w po­wią­za­nych tro­kami to­bo­łach? Prócz kilku drob­nych rze­czy, które prze­trwały do dziś, jak wi­leń­ska weł­niana chu­sta na któ­rej sie­dzę, za­pa­mię­ta­łem szta­lugę. Matka wzięła ją chyba jako sym­bol swego za­wodu, jed­nak zo­sta­nie jej za­brana i spa­lona. Po­służy za opał do kozy, która w trak­cie jazdy wszyst­kich roz­grzewa. Cóż może sa­motna ko­bieta z ma­łym chłop­cem? Zresztą nie tylko szta­luga, rów­nież pod­łoga wa­gonu któ­rym je­dziemy, w znacz­nej czę­ści spło­nie. Ko­niec stycz­nia. Zimno. Trzeba pa­lić czym się da. Nie je­dziemy zbyt szybko. Po­dróż po­lega głów­nie na sta­niu w polu. Około trzy­go­dzinny dy­stans do Bia­łe­go­stoku po­ko­nu­jemy po ośmiu czy dzie­wię­ciu dniach”.

Ur­szula Broll i An­drzej Urba­no­wicz w 1958 roku

Z Bia­łe­go­stoku po­je­chali do Gli­wic, gdzie mieli ro­dzinę, po­tem do Kra­kowa. Ha­lina pla­no­wała osie­dlić się tam na stałe i kształ­cić syna, ale trudne wa­runki, ja­kie za­stali pod Wa­we­lem, spra­wiły, że sa­motna matka mu­siała szu­kać in­nego miej­sca. Spo­kojną przy­stań i pracę zna­la­zła do­piero na Ślą­sku, w Ra­ci­bo­rzu, gdzie w 1947 roku otrzy­mała po­sadę dy­rek­torki mu­zeum okrę­go­wego – uru­cho­miła tam od­dział re­gio­nal­nej sztuki lu­do­wej. „Za­miesz­ka­li­śmy w tym pro­win­cjo­nal­nym mu­zeum, po­śród ar­cy­dzieł ślą­skiego śre­dnio­wie­cza, egip­skiej mu­mii, oso­bli­wych przed­mio­tów i za­dzi­wia­ją­cych nie­miec­kich szpar­ga­łów i ksią­żek. Urze­czony błą­dzi­łem po tym kul­tu­ro­wym la­bi­ryn­cie, do­ko­nu­jąc od­kryć na całe ży­cie”.

W Ra­ci­bo­rzu Urba­no­wicz skoń­czył li­ceum, a po ma­tu­rze przy­stą­pił do eg­za­mi­nów na Wy­dział Ma­lar­stwa kra­kow­skiej ASP. W 1955 roku nie udało mu się ich zdać, chciał szu­kać pracy w No­wej Hu­cie, ale matka za­pro­po­no­wała, aby zo­stał w domu i przy­go­to­wy­wał się do eg­za­mi­nów.

„W owym cza­sie za­czy­ty­wa­łem się ty­go­dni­kiem «Po pro­stu» i wszyst­kim, co do­ty­czyło sztuki, szcze­gól­nie no­wo­cze­snej. Moim ido­lem, jed­nym z nie­licz­nych w ogóle, był wtedy van Gogh, któ­rego bez­gra­niczne po­świę­ce­nie sztuce i pa­sja były dla mnie wzo­rem. Jako mło­dego czło­wieka bar­dzo mnie mę­czyło słońce w le­cie, ale po­nie­waż wie­dzia­łem, że van Gogh stał na słońcu go­dzi­nami, po­wie­dzia­łem so­bie, że i ja mogę. Rze­czy­wi­ście, po nie­dłu­gim cza­sie słońce prze­stało mnie mę­czyć”.

Od po­czątku 1956 roku za­cze­pił się na aka­de­mii jako wolny słu­chacz i rzu­cił się w wir ar­ty­stycz­nego ży­cia Kra­kowa, za­czął pi­sać wier­sze. Roz­wa­żał wtedy przez chwilę, czy po­świę­cić się pi­sa­niu, czy ra­czej ma­lo­wa­niu. W pra­cowni Jana Świ­der­skiego spo­ty­kał się z Wie­sła­wem Dym­nym, który, we­dle wspo­mnień Urba­no­wi­cza, ucho­dził tam za naj­więk­szego awan­gar­dzi­stę. W Domu Pla­styka przy Łob­zow­skiej wi­dział Mą­twę, gło­śną in­sce­ni­za­cję sztuki Wit­ka­cego, in­au­gu­ru­jącą dzia­łal­ność te­atru Cri­cot 2 Ta­de­usza Kan­tora. Wspo­mina też o spo­tka­niach ze Sta­ni­sła­wem Czy­czem, Je­rzym Ha­ra­sy­mo­wi­czem, Ire­ne­uszem Ire­dyń­skim, Jó­ze­fem Szajną, An­drze­jem Wró­blew­skim. Szajna, wów­czas młody sce­no­graf Te­atru Lu­do­wego w No­wej Hu­cie, zo­stał świad­kiem na ślu­bie An­drzeja, świad­kową była Kry­styna Broll.

Ur­szula i An­drzej po­brali się 8 czerwca 1957 roku w kra­kow­skim Urzę­dzie Stanu Cy­wil­nego. Re­zy­gna­cja ze ślubu ko­ściel­nego w tam­tym cza­sie i w tam­tym miej­scu nie była sprawą oczy­wi­stą. Broll twier­dziła, że wiarę w Boga stra­ciła jesz­cze w gim­na­zjum, gdy tuż po za­koń­cze­niu wojny wraz ze szkolną wy­cieczką po­je­chała do Au­schwitz i zo­ba­czyła po­zo­sta­ło­ści po obo­zie.

Wa­niek scep­tycz­nie pod­cho­dzi do tej hi­sto­rii: „Ur­szula była ko­chaną dziew­czyną, ale nie­wia­ry­godną, ła­two jej się my­liły wy­obra­że­nia, fik­cje, z rze­czy­wi­sto­ścią, a jak raz coś ta­kiego po­wie­działa, to już ist­niało na mocy prawdy. Szkolna wy­cieczka do Au­schwitz w ’46, ’47 roku? Dla mnie to wąt­pliwa sprawa. Prze­cież tam wciąż funk­cjo­no­wał obóz kon­cen­tra­cyjny, tyle że już pod bar­wami biało-czer­wo­nymi. W tych sa­mych ba­ra­kach trzy­mali tam jeń­ców nie­miec­kich, volks­deut­schów, ele­ment po­li­tycz­nie nie­wy­godny, do któ­rego za­li­czono Ślą­za­ków, wy­star­czyło, jak ktoś do­nos na­pi­sał. Moją bab­cię tam wsa­dzili. W ’45 roku w domu po­ja­wiło się na­gle UB, za­brali bab­cię do obozu i spę­dziła tam dwa ty­go­dnie. Z miej­sca za­ra­ziła się ty­fu­sem i to ją ura­to­wało, bo dzięki temu krew­nym udało się ją wy­cią­gnąć.

Od Ur­szuli znam jesz­cze inną wer­sję. Opo­wia­dała mi kie­dyś, że pierw­sze mał­żeń­stwo za­warła jesz­cze w końcu lat czter­dzie­stych, wy­szła za mąż za fa­ceta, któ­rego to mał­żeń­stwo miało uchro­nić przed ja­kąś po­li­tyczną opre­sją, wię­zie­niem czy wy­sie­dle­niem. Nie po­dała po­wodu, ale był to zwią­zek cał­ko­wi­cie fik­cyjny, zwią­zany z po­wo­jenną za­wie­ru­chą, nie­mniej za­warli ślub ko­ścielny. Kiedy po­znała An­drzeja i po­sta­no­wili się po­brać, usi­ło­wali unie­waż­nić tamto mał­żeń­stwo i wpa­dli w mie­li­zny biu­ro­kra­cji kle­ry­kal­nej. Oka­zało się, że to nie do zro­bie­nia. Tak to mi Ur­szula przed­sta­wiała, że wtedy zra­ziła się do Ko­ścioła i jego po­rząd­ków tak grun­tow­nie, że prze­stała so­bie tym głowę za­wra­cać”.

Ro­ger Urba­no­wicz uzu­peł­nia tę hi­sto­rię o trau­ma­tyczny aspekt: „To mał­żeń­stwo nie było fik­cyjne, ta­kie może miało być, ale do­szło do sy­tu­acji, która mamę zu­peł­nie od­rzu­ciła i za­mknęła. Po nocy po­ślub­nej po­wie­działa, że chce roz­wodu, i na tym się skoń­czyło. Naj­praw­do­po­dob­niej zo­stała zgwał­cona. Jak już by­łem star­szy, mama mó­wiła mi, że jako do­ra­sta­jąca dziew­czyna była bar­dzo ogni­sta, wła­śnie tego słowa użyła, «ogni­sta», miała ogromne po­trzeby i fan­ta­zje sek­su­alne. Ale przed moim oj­cem nie miała part­ne­rów, chło­pa­ków, cho­ciaż wielu się wo­kół niej krę­ciło. Po tym nie­uda­nym mał­żeń­stwie mój oj­ciec był jej dru­gim part­ne­rem, a trze­cim Hen­ryk Sma­gacz. Wię­cej nic. Miała swoje prze­ży­cia, z któ­rymi ni­gdy się nie zmie­rzyła, my­ślę, że do końca ży­cia nie upo­rała się z nimi w pełni. I w związku z tym żyła w bólu. Ko­chali się z moim oj­cem, ale my­ślę, że jej ży­cie mi­ło­sne ni­gdy nie było do­bre”.

Bo­row­ska: „Ur­szula opo­wie­działa mi, że zo­stała zgwał­cona i od tam­tej pory do­stała ja­kie­goś we­wnętrz­nego za­ci­sku. Może stąd wy­ni­kało dużo jej traum, lę­ków. Ma­jąc ta­kie do­świad­cze­nie, wy­ma­gała szcze­gól­nej de­li­kat­no­ści, od­po­wied­niego po­dej­ścia. An­drzej nie był w sta­nie tego jej za­pew­nić. Ur­szula była jego pierw­szą ko­bietą, nie miał wy­czu­cia, nie umiał się z nią obejść. Dla niej było to trudne i sfera ero­tyczna za­częła mię­dzy nimi ob­umie­rać. Na każ­dej in­nej płasz­czyź­nie byli do­sko­nale do­brani, poza tą jedną. I ko­niec koń­ców o to się wszystko roz­biło”.

Ro­ger Urba­no­wicz: „Kie­dyś da­łem ro­dzi­com książki Wil­helma Re­icha Za­bójcy Chry­stusa i Funk­cja or­ga­zmu. Ich lek­tura była dla mnie od­kry­ciem, od razu chcia­łem się z nimi tym po­dzie­lić. Prze­czy­tali. Oj­ciec mówi tak: «Wi­dzisz, za­wsze mó­wi­łem, że seks to seks. Wcale tu nie trzeba uczuć». Mama mówi: «Tak, za­wsze mó­wi­łam, że musi być mi­łość, że nie ma seksu bez mi­ło­ści». Re­ich pi­sał o uczu­ciach, ale nie o bez­cie­le­snym wy­obra­że­niu mi­ło­ści, dla niego to było na­tu­ralne i zwie­rzęce. Prze­czy­tali Re­icha i każde z nich zo­ba­czyło tam swoje wy­obra­że­nia. Dla matki idea od­cie­le­śnio­nej mi­ło­ści sta­no­wiła uspra­wie­dli­wie­nie, żeby za­prze­czyć zwie­rzę­ciu w so­bie, tym wszyst­kim ata­wi­stycz­nym im­pul­som zwią­za­nym z sek­sem – my­ślę, że ona so­bie z tego w du­żej mie­rze zda­wała sprawę, bo to była mą­dra osoba i pa­trzyła w sie­bie, ale to oka­zy­wało się za trudne. Może za dużo lęku. Tak, my­ślę, że to kwe­stia lęku.

Ze sfery du­cho­wej można zro­bić wspa­niały nar­ko­tyk. W żad­nym ra­zie nie chcę de­pre­cjo­no­wać du­cho­wo­ści mo­jej mamy, jej ścieżki, bo zde­cy­do­wa­nie była du­chową istotą, ale my­ślę, że to zaj­mo­wa­nie się du­cho­wo­ścią to był też ro­dzaj uspra­wie­dli­wie­nia, je­żeli cho­dzi o wy­miar sek­su­alny, żeby tam nie za­glą­dać. Sfera du­chowa nie jest prze­cież prze­ciw­stawna sfe­rze ero­tycz­nej, ale mama chciała od­ciąć swoją zwie­rzę­cość. By­łem tym przez nią, nie­świa­do­mie, epa­to­wany. To nie jest moja kry­tyka, ale mój ból wy­ni­ka­jący z tego, co wi­dzę do­piero jako osoba do­ro­sła, jak bar­dzo mu­siała być ona strau­ma­ty­zo­wana w sfe­rze sek­su­al­nej. Smutne jest bar­dzo, że nie było jej dane do­świad­czyć szczę­ścia na tym ob­sza­rze. Cza­sem żar­to­wa­łem, ale było w tym coś bar­dzo se­rio, że ona wcale nie jest bud­dystką, ale ma­ni­che­istką, po­nie­waż tak po­strze­gała świat – po ma­ni­chej­sku, du­ali­stycz­nie, jako pole nie­usta­ją­cej walki dwóch sił, do­bra i zła. Z bud­dyj­skiego punktu wi­dze­nia wy­gląda to nieco ina­czej. To było coś, co bar­dzo ją po­ru­szało: skąd bie­rze się zło. To py­ta­nie czy wąt­pli­wość wy­pły­wały z głę­bin jej istoty”.

Przez pierw­szy rok mał­żeń­stwa młoda para miesz­kała od­dziel­nie. Urba­no­wicz za dru­gim po­dej­ściem do­stał się na aka­de­mię i stu­dio­wał w Kra­ko­wie, do­piero la­tem 1958 prze­niósł się na wy­dział ka­to­wicki i za­czął miesz­kać z żoną w domu jej ro­dzi­ców przy Klo­no­wej 18. Broll: „Tam się świet­nie miesz­kało. Za tą dziel­nicą cią­gnęły się ogromne łąki aż do Sie­mia­no­wic, po któ­rych wę­dro­wa­łam jako dziecko”.

W szkicu Toż­sa­mość Pół­po­laka Urba­no­wicz bar­dzo cie­pło wspo­mi­nał te­ściową: „Ka­sia była na­szym, Ur­szuli i moim, przy­ja­cie­lem. Ni­gdy w ży­ciu nie usły­sza­łem od niej ni­czego przy­krego, na­wet wtedy, gdy no­si­łem dłu­gie po ło­patki włosy, co mu­siało do­pro­wa­dzać ją do szału. Ka­sia była bar­dzo ko­chana, bar­dzo ją lu­bi­łem”.

Po roz­pro­sze­niu St-53 Ur­szula ra­dziła so­bie zna­ko­mi­cie, dzia­ła­jąc sa­mo­dziel­nie. W paź­dzier­niku 1957 po­ka­zała cykl Pej­zaże na II Wy­sta­wie Sztuki No­wo­cze­snej w Za­chę­cie, która prze­szła do hi­sto­rii jako ar­ty­styczne apo­geum od­wilży. Wio­sną 1959 miała wspólną z Ma­rią Ob­rembą wy­stawę w Ga­le­rii Krzy­wego Koła, a we wrze­śniu wzięła udział w III Wy­sta­wie Sztuki No­wo­cze­snej w Za­chę­cie. Za­mie­ściła tam ob­razy uka­zu­jące jej nowe po­szu­ki­wa­nia w es­te­tyce ma­lar­stwa ma­te­rii. Grubo kła­dzione oleje i la­kiery na­war­stwiały się na płót­nie, two­rząc chro­pawe, trój­wy­mia­rowe fak­tury, wy­zute z okre­ślo­nych form na rzecz eks­pre­sji ma­lar­skiego ge­stu i przy­pad­ko­wych efek­tów.

W 1959 roku u Urba­no­wi­czów za­czął by­wać je­den z pierw­szych przy­ja­ciół An­drzeja z ka­to­wic­kiej aka­de­mii, Zyg­munt Stu­chlik. Cała trójka za­jęła się w ce­lach za­rob­ko­wych pro­duk­cją tka­nin de­ko­ra­cyj­nych. Wa­niek pa­mięta opo­wieść Broll, że są­sie­dzi z Klo­no­wej strasz­nie wy­kli­nali na nie­usta­jący smród octu, któ­rego mło­dzi ar­ty­ści uży­wali przy pracy.

Zyg­munt Stu­chlik uro­dził się 21 maja 1937 roku w Ka­to­wi­cach. Tak wspo­mina swe ro­dzinne ko­rze­nie: „Moi przod­ko­wie od wielu po­ko­leń byli Ślą­za­kami. Róż­nił ich je­dy­nie ję­zyk, któ­rym się po­słu­gi­wali, ślą­sko-mo­raw­ski, ślą­sko-pol­ski czy ślą­sko-nie­miecki. Na po­czątku XX wieku Stu­chliki przy­wę­dro­wali do Ka­to­wic wraz z in­nymi mi­gran­tami za pracą w roz­wi­ja­ją­cym się gwał­tow­nie prze­my­śle. Po­cho­dzili z po­łu­dnio­wych krań­ców Ślą­ska. Pa­weł Stu­chlik, uro­dzony w Sta­rej Wsi, dzi­siaj dziel­nicy Psz­czyny, oże­nił się z Klarą Gra­bin­ski, któ­rej matką była Zu­zanna z domu Grzon­dziel. Grzon­dziele od wielu po­ko­leń go­spo­da­rzyli we wsi Ka­to­wice na kilku hek­ta­rach pola, ich chata i reszta za­bu­do­wań kryte strze­chami stały w miej­scu dzi­siej­szej poczty miej­skiej przy ulicy Pocz­to­wej. Wy­kup wło­ści wy­mu­szono na Grzon­dzie­lach jesz­cze na po­czątku dru­giej po­łowy XIX wieku. W krót­kim cza­sie ro­dzina rol­ni­ków prze­obra­ziła się w miesz­czu­chów.

Zyg­munt Stu­chlik w 1960 roku

Mój oj­ciec Ge­rard, syn Pawła, był czło­wie­kiem nie­zwy­kle uzdol­nio­nym, ry­so­wał, rzeź­bił, mu­zy­ko­wał, opra­co­wał kilka wy­na­laz­ków z dzie­dziny ma­szyn. Gdy za­częła się II wojna świa­towa, zo­stał wcie­lony do We­hr­machtu i wy­słany na front, do­stał się do nie­woli i zgło­sił się do woj­ska pol­skiego, tak tra­fił na prze­szko­le­nie do Szko­cji.

Kiedy w 1946 roku wró­cił do domu z ksią­żeczką woj­skową RAF-u, nie mógł zna­leźć za­trud­nie­nia poza pracą w pod­zie­miach ko­palni. Prze­pra­co­wał tam więc trzy­dzie­ści lat, aż do eme­ry­tury, jako ślu­sarz do­łowy. Przez pierw­sze dzie­sięć lat, do cza­sów Go­mułki, bez moż­li­wo­ści po­prawy za­rob­ków i awansu. Przed wojną oj­ciec zdą­żył za­li­czyć dwa lata stu­diów w kla­sie or­ga­nów i skrzy­piec w ka­to­wic­kim kon­ser­wa­to­rium. Od swego po­wrotu do śmierci grał co­dzien­nie rano w ko­ściele jako or­ga­ni­sta, co było po­wo­dem kil­ka­krot­nych roz­mów na te­mat tej «aspo­łecz­nej po­stawy» ojca na dy­wa­niku u dy­rek­tora ko­palni”.

Urba­no­wicz i Stu­chlik po­znali się na ka­to­wic­kim wy­dziale ASP w pra­cowni Jana Dut­kie­wi­cza, gdzie Stu­chlik ma­lo­wał jako wolny słu­chacz. Jego droga do zdo­by­cia ar­ty­stycz­nego wy­kształ­ce­nia była dość po­wi­kłana.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

In­for­ma­cja o zdję­ciach i pra­cach pla­stycz­nych

s. 37, 43 – ar­chi­wum Ur­szuli Broll

s. 50 – ar­chi­wum Zyg­munta Stu­chlika