Śmieciowi ludzie - Tadeusz Meszko - ebook

Śmieciowi ludzie ebook

Tadeusz Meszko

3,8

Opis

Na wykopaliskach w Grecji Ann Laskowski odnajduje szkielet opisanego przez Homera w Odysei centaura Eurytiona.  W Nowym Jorku podczas akcji Greenpeace „Uwolnij śmieci”, zostaje porwany pewien bezdomny. Na filmie wykonanym z drona widać, że z głowy jednego z porywaczy wyrastają rogi.
Terry Mykonos, były wojskowy, a obecnie pracownik organizacji charytatywnej „Lost in Life” zauważa, że nie jest to pierwsze zniknięcie jego podopiecznego, biorącego udział w programie medycznym „Pokaż nam swój kod, a damy ci zdrowie”. Postanawia przyjrzeć się bliżej tym przypadkom. W nieoficjalnym śledztwie pomagają mu przyjaciele: miłośniczka pływania i rocka symfonicznego Subira oraz miłośnik ekspresjonizmu niemieckiego – informatyk Federico.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 388

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
2
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



ŚMIE­CIO­WI LU­DZIE

Co­py­ri­ght © by Ta­de­usz Mesz­ko 2018. All ri­ghts re­se­rved

Co­py­ri­ght © by Bi­blio­te­ka­rium 2018

 

Re­dak­tor pro­wa­dzą­cy – Ma­rek Żel­kow­ski

 

Re­dak­cja – Woj­ciech Chu­dziń­ski

Ko­rek­ta – An­na Po­trze­ba

Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny oraz lo­go se­rii – Ta­de­usz Mesz­ko

Skład – Ta­de­usz Mesz­ko

Pro­jekt okład­ki – Ta­de­usz Mesz­ko

Fo­to­gra­fia na okład­ce – Tao Sza­tań­ski (pa­saż w Fre­edom To­wer w No­wym Jor­ku)

W książ­ce wy­ko­rzy­sta­no frag­men­ty Ody­sei Ho­me­ra, w tłum. Lu­cja­na Sie­mień­skie­go, To­wer Press, Gdańsk 2000.

Kon­wer­sja i opra­co­wa­nie for­ma­tów elek­tro­nicz­nych

 

Książ­ka, któ­rą na­by­łeś, jest dzie­łem twór­cy i wy­daw­cy. Pro­si­my, abyś prze­strze­gał praw, ja­kie im przy­słu­gu­ją. Jej za­war­tość mo­żesz udo­stęp­nić nie­od­płat­nie oso­bom bli­skim lub oso­bi­ście zna­nym. Ale nie pu­bli­kuj jej w in­ter­ne­cie. Je­śli cy­tu­jesz jej frag­men­ty, nie zmie­niaj ich tre­ści i ko­niecz­nie za­znacz, czy­je to dzie­ło. A ko­piu­jąc jej część, rób to je­dy­nie na uży­tek oso­bi­sty.

Sza­nuj­my cu­dzą wła­sność i pra­wo.

Wię­cej na www.le­gal­na­kul­tu­ra.pl

Pol­ska Izba Książ­ki

 

Wy­da­nie I elek­tro­nicz­ne

Byd­goszcz 2018

 

ISBN 978-83-950151-5-1

 

 

Bi­blio­te­ka­rium

ul. Kacz­mar­czy­ka 17, 85-796 Byd­goszcz

e-ma­il: re­dak­cja@bi­blio­te­ka­rium.pl

 

Ne­vi­com sp. z o.o.

ul. Kacz­mar­czy­ka 17, 85-796 Byd­goszcz

Dla Edy­ty, za ura­to­wa­nie mi ży­cia pod­czas zry­wa­nia ja­błek –kil­ka ki­lo­me­trów od miej­sca, gdzie od­na­le­zio­no grób cen­tau­ra.

Po­dzię­ko­wa­nia dla Tao Sza­tań­skie­go, za wir­tu­al­ny kurs je­go tak­sów­ką po No­wym Jor­ku.

Rozdział 1.

Groby i śmietniki

Czyj to szkie­let?

Czy mo­że być coś bar­dziej wy­ci­sza­ją­ce­go na­tłok my­śli, niż ukry­cie się przed pa­lą­cym słoń­cem w cie­niu drzew oliw­nych? Ann La­skow­ski, bia­ła ko­bie­ta o de­li­kat­nych, wschod­nich ry­sach twa­rzy, już nie by­ła te­go pew­na. Ann od wie­lu mie­się­cy z de­ter­mi­na­cją pro­wa­dzi­ła wy­ko­pa­li­ska, lecz w tej chwi­li schro­ni­ła się, mó­wiąc, że mu­si coś spraw­dzić w no­tat­kach. A praw­da by­ła ta­ka, że zwąt­pi­ła w sens swo­ich po­szu­ki­wań i mu­sia­ła prze­tra­wić go­rycz po­raż­ki w sa­mot­no­ści. Sie­dzia­ła na drew­nia­nym, ko­śla­wym krze­seł­ku o wi­kli­no­wym sie­dzi­sku, pod­pie­ra­jąc dłoń­mi pod­bró­dek, wpa­trzo­na w kra­jo­braz. Sta­no­wi­sko ar­che­olo­gicz­ne zlo­ka­li­zo­wa­ne by­ło na za­chód od wio­ski Pe­lion, na wy­so­ko­ści po­nad 1600 me­trów n.p.m., po­śród pa­gór­ków po­ro­śnię­tych głów­nie so­sna­mi i kasz­ta­now­ca­mi, z wy­sta­ją­cy­mi po­nad ko­ro­ny drzew bia­ły­mi ska­ła­mi. W li­nii pro­stej tro­chę po­nad dwa ki­lo­me­try od wio­ski, ale jaz­da sa­mo­cho­dem te­re­no­wym zaj­mo­wa­ła aż czter­dzie­ści mi­nut. Co­dzien­ne mi­nu­ty zwąt­pie­nia czy wła­śnie ten dzień przy­nie­sie prze­łom. Grec­cy fi­lo­zo­fo­wie nie mar­twi­li się har­mo­no­gra­mem prac, tyl­ko de­lek­to­wa­li ży­ciem i, po­pi­ja­jąc wi­no, roz­pra­wia­li o isto­cie by­tu.

Te­sa­lia. Zie­lo­na kra­ina po­mię­dzy gó­ra­mi za­nu­rzo­ny­mi w chmu­rach a skrzą­cym się mi­go­ta­niem słoń­ca mo­rzem. Już nie tak spa­lo­na jak Pe­lo­po­nez, ale wciąż cie­pła, z ga­ja­mi oliw­ny­mi i zie­lo­no­zło­ty­mi, ol­brzy­mi­mi jak me­lo­ny jabł­ka­mi. To z Te­sa­lii, dwa ty­sią­ce lat te­mu, Ja­zon wy­ru­szył na nie­bez­piecz­ną, peł­ną nie­zwy­kłych przy­gód, wy­pra­wę po zło­te ru­no. Ale Te­sa­lia to rów­nież kra­ina cen­tau­rów. Świa­tłe­go Chi­ro­na – wy­cho­waw­cy Ja­zo­na, He­ra­kle­sa czy Achil­le­sa. Jak i pi­ja­ka oraz gwał­ci­cie­la Eu­ry­tio­na, któ­ry w cza­sie we­se­la kró­la Pej­ri­to­osa do­bie­rał się do pan­ny mło­dej. Ann już od trzech lat szu­ka­ła gro­bu po­ryw­cze­go cen­tau­ra, któ­re­go w nie­sła­wie po­cho­wa­li in­ni cen­tau­ro­wie. Szu­ka­ła i co­raz bar­dziej wąt­pi­ła, czy go od­naj­dzie.

My­śli Ann błą­dzi­ły mię­dzy cza­sa­mi Ho­me­ra a wła­sną przy­szło­ścią, któ­rej tak wła­ści­wie nie mia­ła. W No­wym Jor­ku cze­kał na nią Ter­ry, jed­nak wciąż bra­ko­wa­ło jej pew­no­ści, czy to on jest tym je­dy­nym. By­ła też pro­fe­su­ra na uni­wer­sy­te­cie, grze­ba­nie w za­ku­rzo­nych do­ku­men­tach oraz wy­kła­dy dla lu­dzi bez pa­sji. Te­go nie moż­na by­ło ni­ko­go na­uczyć – wie­dzia­ła o tym do­sko­na­le. Al­bo mia­łeś, al­bo nie mia­łeś ma­rzeń oraz si­ły, by pójść za ni­mi wbrew zdro­we­mu roz­sąd­ko­wi. Nie­ste­ty, ma­rze­nia jej stu­den­tów nie wy­kra­cza­ły po­za do­brze płat­ną pra­cę. Ter­ry rów­nież nie po­tra­fił od­na­leźć wła­sne­go ce­lu, co nie wró­ży­ło sta­bi­li­za­cji związ­ku. Wciąż wal­czył z nie­speł­nio­ny­mi ma­rze­nia­mi, głów­nie o la­ta­niu, zo­sta­niu ko­smo­nau­tą, póź­niej pi­lo­tem, a ostat­nio choć­by ope­ra­to­rem dro­na. Po­zna­ła go na wy­spie Bah­rajn w 2014 ro­ku. Ona pro­wa­dzi­ła wy­ko­pa­li­ska w wio­sce Al Ja­na­biya, prze­szu­ku­jąc gro­by z okre­su hel­le­ni­stycz­ne­go, gdzie od­na­la­zła tak waż­ną ta­blicz­kę, któ­ra do­pro­wa­dzi­ła ją do Pe­lion. On był na mi­sji woj­sko­wej, o któ­rej nie­wie­le mó­wił. Wie­dzia­ła je­dy­nie, że jest po­wią­za­na z dro­na­mi. Za­nim wy­je­chał, coś mię­dzy ni­mi za­iskrzy­ło. Spo­tka­li się kil­ka mie­się­cy póź­niej w No­wym Jor­ku, a po ro­ku za­miesz­ka­li ra­zem w jej miesz­ka­niu. Cios przy­szedł w 2016 ro­ku. Ter­ry pod­czas ko­lej­nej, taj­nej mi­sji, zo­stał ran­ny w le­wą no­gę. Po re­kon­wa­le­scen­cji, dzię­ki pro­tek­cji daw­ne­go do­wód­cy, za­czął pra­co­wać dla cha­ry­ta­tyw­nej or­ga­ni­za­cji „Lost in Li­fe”. To go uspo­ko­iło, tyl­ko raz na ty­dzień wy­ska­ki­wał w pią­tek na po­pi­ja­wę z przy­ja­ciół­mi, ale też we­wnętrz­nie przy­gasł. Ann nie wie­dzia­ła, czy wo­la­ła go ro­ze­dr­ga­ne­go, wciąż po­szu­ku­ją­ce­go nie­osią­gal­ne­go ce­lu, czy też te­go spo­koj­niej­sze­go, lecz wy­pa­lo­ne­go? Po­ja­wi­ła się w nim ja­kaś za­dra. Fi­zycz­nie no­ga zo­sta­ła wy­le­czo­na, je­dy­nie lek­ko uty­kał, jed­nak w gło­wie po­wsta­ły szko­dy, jak po wy­bu­chu bom­by ato­mo­wej. Z pew­no­ścią uwa­żał, że nie jest w peł­ni spraw­ny i je­że­li Ann zgo­dzi się z nim za­miesz­kać, zro­bi to z li­to­ści. Ten spo­sób my­śle­nia był ża­ło­sny i rze­czy­wi­ście mógł wy­wo­ły­wać od­ruch po­li­to­wa­nia. Ale nie do­ty­czy­ło to wspól­ne­go ży­cia z Ter­rym! Jed­nak, po­za cze­ka­niem, nie­wie­le mo­gła zro­bić. A póź­niej otrzy­ma­ła grand na wy­ko­pa­li­ska w Gre­cji i spra­wa skom­pli­ko­wa­ła się jesz­cze bar­dziej. Od trzech lat sy­tu­acja znaj­do­wa­ła się w za­wie­sze­niu, wi­dy­wa­li się naj­wy­żej przez kil­ka mie­się­cy w ro­ku. I już nie wie­dzia­ła, czy war­to pie­lę­gno­wać ten zwią­zek, czy mo­że le­piej po­szu­kać no­we­go fa­ce­ta?

Ann uzna­ła, że czas pod­su­mo­wać ży­cie. Mia­ła już po­nad trzy­dzie­ści lat. A tak na­praw­dę po­win­na przy­znać się, że by­ła przed czter­dziest­ką. Naj­lep­sze la­ta spę­dzi­ła na sta­no­wi­skach ar­che­olo­gicz­nych – jak Ter­ry go­niąc za ma­rze­nia­mi – i już za kil­ka lat sa­ma sta­nie się wy­ko­pa­li­skiem. To był ostat­ni czas na od­na­le­zie­nie ustat­ko­wa­ne­go mę­ża, uro­dze­nie dzie­ci. Ucie­ka­ła przed ta­kim pod­su­mo­wa­niem ostat­nich dwu­dzie­stu lat ży­cia, lecz kie­dyś mu­sia­ła so­bie po­wie­dzieć: nie bę­dziesz dru­gim Schlie­man­nem, nie udo­wod­nisz, że ba­śnio­we stwo­ry Ho­me­ra by­ły isto­ta­mi z krwi i ko­ści. Już wie­dzia­ła, że by­ła ta­ka sa­ma jak Ter­ry. Oby­dwo­je go­ni­li za czymś nie­osią­gal­nym. Wes­tchnę­ła po raz set­ny i pod­ję­ła de­cy­zję: na ra­zie nie bę­dzie szu­kać in­ne­go męż­czy­zny, po­rzu­ci pra­cę w te­re­nie i spró­bu­je ura­to­wać zwią­zek. Wró­ci do No­we­go Jor­ku i bę­dzie wy­kła­dać na uni­wer­sy­te­cie.

***

Na­raz Ann zo­ba­czy­ła pię­cio­let­nie­go chłop­ca, w krót­kich spoden­kach i t-shir­cie z di­no­zau­rem. Biegł w stro­nę na­mio­tu, ma­cha­jąc rę­ko­ma, jak­by oga­niał się od psz­czół. To był Jor­gos, sy­nek jed­ne­go z pra­cow­ni­ków Ale­xi­sa, któ­ry bar­dzo pra­gnął mu po­móc w od­ko­pa­niu śla­dów pra­oj­ców. „Tak się ro­dzą pa­sje, drą­żą­ce nas przez ca­łe ży­cie” – po­my­śla­ła.

Za­sa­pa­ny Jor­gos wpadł pod za­da­sze­nie i chwy­ta­jąc ją za rę­ką, po­cią­gnął w stro­nę sta­no­wi­ska.

– Pa­ni ar­cha­io­ló­gos, zna­leź­li­śmy!

– Tak. A co? – za­śmia­ła się, po­zwa­la­jąc chłop­cu po­rwać się z krze­sła.

– Nie wiem do­kład­nie. Ja­kieś ostó… – krzy­czał, cią­gnąc ją za dłoń. – Okrop­ne ostó. Żół­te, ze strzę­pa­mi ma­te­ria­łu. Brr…

Ko­ści? Czyż­by grób Eu­ry­tio­na? Te­raz ona prze­ję­ła ini­cja­ty­wę, cią­gnąc chłop­ca za so­bą.

– Bie­gnij­my, to waż­ne.

Już z da­le­ka za­uwa­ży­ła, że gru­pa stoi wo­kół jed­ne­go z wie­lu sta­no­wisk, wy­ty­po­wa­nych przez nią ja­ko moż­li­we miej­sce po­chów­ku. Ta­kich miejsc w oko­li­cy znaj­do­wa­ło się ty­sią­ce i roz­ko­pa­nie wszyst­kich nie by­ło moż­li­we. A wska­zów­ki, któ­ry­mi dys­po­no­wa­ła Ann, mia­ły ra­czej cha­rak­ter in­tu­icyj­ny i nie znaj­do­wa­ły wspar­cia w do­ku­men­tach. Po­grzeb Eu­ry­tio­na od­był się w trak­cie woj­ny cen­tau­rów z La­pi­ta­mi, a on nie był wo­dzem. Przy­ję­ła więc, że grób nie mógł być oka­za­ły, cho­ciaż z pew­no­ścią po­sta­ra­no się o za­cho­wa­nie wy­mo­gów grze­ba­nia zmar­łych. Pod­ję­ła de­cy­zję, aby sku­pić się na pa­gór­kach po­ro­śnię­tych tra­wą i drze­wa­mi, na­wet ty­mi wy­so­ki­mi – mi­nę­ło wszak kil­ka ty­się­cy lat – któ­re na wschod­nim zbo­czu by­ły­by ob­sy­pa­ne ka­mien­nym gru­zem.

Gdy pod­bie­gła do sta­no­wi­ska i przedar­ła się przez krąg wy­na­ję­tych ro­bot­ni­ków, zo­ba­czy­ła grób. Płyt­kie na metr wnę­trze, któ­re ob­ło­żo­no je­dy­nie pół­me­tro­wą war­stwą bia­łych ka­mie­ni. W mro­ku do­strze­gła ko­ści czło­wie­ka i czwo­ro­noż­ne­go zwie­rzę­cia. Nie, to nie by­ła praw­da – te sło­wa mu­sia­ła po­wtó­rzyć so­bie w gło­wie kil­ka ra­zy, by to, co uj­rza­ła, utrwa­li­ło się w jej umy­śle. To był szkie­let tu­ło­wia czło­wie­ka na­sa­dzo­ne­go na grzbiet i koń­czy­ny ko­nia!

Cof­nę­ła się o kil­ka kro­ków i z pew­nej od­le­gło­ści za­czę­ła ana­li­zo­wać miej­sce po­chów­ku.

To z pew­no­ścią nie był grób Aga­mem­no­na, na­zy­wa­ny skarb­cem Atre­usza, od­ko­pa­ny przez Schlie­man­na w My­ke­nach. Wi­dać by­ło, że zmar­łe­go po­cho­wa­no w po­śpie­chu. Co praw­da odzia­no go w naj­lep­sze stro­je, a w po­bli­żu te­go czło­wie­ka uło­żo­no wy­szczer­bio­ny miecz oraz kil­ka dzba­nów z wi­nem, ale nie pró­bo­wa­no na­wet po­cho­wać go głę­biej, na koń­cu dłu­gie­go ko­ry­ta­rza pro­wa­dzą­ce­go do wła­ści­we­go gro­bow­ca. Zwło­ki opar­to o zbo­cze w po­zy­cji sto­ją­cej – być mo­że po to, aby mógł w każ­dej chwi­li ze­rwać się do bie­gu – i przy­sy­pa­no ka­mie­nia­mi. Gro­bu na­wet nie uszczel­nio­no gli­ną. Jed­nak za naj­więk­sze od­kry­cie na­le­ża­ło uznać to, że na­wet, je­że­li nie był to szkie­let Eu­ry­tio­na, mie­li do czy­nie­nia ze szcząt­ka­mi cen­tau­ra. Cen­tau­ra lu­bią­ce­go wi­no.

– A gdzie jest Nor­bert? – by­ła wście­kła, że jej asy­stent nie do­pil­no­wał pra­cow­ni­ków.

– Od­szedł na pięć mi­nut – od­po­wie­dział Ale­xis, nie pa­trząc jej w oczy.

– Ale­xis, nie kłam. – Mil­czał, wbi­ja­jąc wzrok w bu­ty. Ann ro­zej­rza­ła się. Nie do­strze­gła rów­nież sta­żyst­ki, Te­re­sy. – A niech to, mu­sie­li aku­rat te­raz…

Wzię­ła się w garść. Już za póź­no na wy­rzu­ty. Co się sta­ło, to się sta­ło. Po­now­nie po­de­szła bli­żej i za­czę­ła przy­glą­dać się szcze­gó­łom szkie­le­tu. Aż za­nie­mó­wi­ła, gdy do­strze­gła, że kość no­so­wa zo­sta­ła ucię­ta, jed­no­cze­śnie nie za­uwa­ży­ła żad­ne­go pęk­nię­cia czasz­ki. Czy zmar­łe­mu ob­cię­to uszy, trud­no by­ło stwier­dzić bez do­kład­nej ana­li­zy me­dycz­nej, jed­nak reszt­ki opa­ski wo­kół czasz­ki wska­zy­wa­ły, że tak wła­śnie mo­gło być. Ra­na po­twier­dza­ła sło­wa Ho­me­ra – to na­praw­dę mógł być Eu­ry­tion. Ho­mer na­pi­sał, że w cza­sie we­sel­nej bój­ki Te­ze­usz i je­go to­wa­rzy­sze ob­cię­li cen­tau­ro­wi nos oraz uszy. Ode­tchnę­ła z ulgą. Ist­nia­ła bo­wiem też in­na, mniej praw­do­po­dob­na wer­sja, w któ­rej Te­ze­usz, z bra­ku mie­cza, ci­snął w gło­wę Eu­ry­tio­na ka­mien­nym dzba­nem.

Pod­biegł za­dy­sza­ny Nor­bert.

– O kur­cze! Kto to jest?

Ann ode­rwa­ła wzrok od szkie­le­tu. Mia­ła ocho­tę ob­sztor­co­wać asy­sten­ta, lecz nim pod­ję­ła de­cy­zję, ja­ki­mi epi­te­ta­mi go zga­nić, za­uwa­ży­ła pod­cho­dzą­cą Te­re­sę, wy­trzą­sa­ją­cą z su­kien­ki źdźbła tra­wy. Mo­gła oboj­gu wy­gar­nąć ule­ga­nie fi­zycz­nym po­pę­dom, lecz któż zdo­ła je po­skro­mić? Cen­taur z ob­cię­tym no­sem sta­no­wił naj­lep­szy do­wód te­go, że nikt.

– Przyj­rzyj się szkie­le­to­wi i po­wiedz, co o nim są­dzisz. – Zre­zy­gno­wa­ła z re­pry­men­dy i za­py­ta­ła o to, co by­ło te­raz naj­waż­niej­sze.

Nor­bert przez kil­ka mi­nut ob­cho­dził zna­le­zi­sko z każ­dej stro­ny, a je­go oczy ro­bi­ły się co­raz więk­sze z wra­że­nia. W koń­cu po­trzą­snął z nie­do­wie­rza­niem gło­wą i oznaj­mił:

– To mu­si być fal­sy­fi­kat. Po­łą­czo­ne szcząt­ki róż­nych zwie­rząt, tak jak kro­wo-koń czy owco-byk z Dor­set.

Ann nie wy­da­wa­ła się prze­ko­na­na. Czy­ta­ła o tym wy­ko­pa­li­sku. Ar­che­olo­go­wie od­na­leź­li cel­tyc­ki grób jesz­cze sprzed in­wa­zji Im­pe­rium Rzym­skie­go, w któ­rym zło­żo­no kro­wę z koń­ski­mi koń­czy­na­mi, ko­nia z kro­wi­mi ro­ga­mi, a na­wet owcę z gło­wą by­ka… za­miast tył­ka. Jed­nak od ra­zu by­ło wi­dać, że te hy­bry­dy stwo­rzo­no już w cza­sie po­chów­ku z ko­ści róż­nych zwie­rząt.

– Nie do­strze­gam żad­nych śla­dów, by za­kła­dać, że zło­żo­no tu w ku­pę kil­ka szkie­le­tów – stwier­dzi­ła Te­re­sa, po­twier­dza­jąc opi­nię Ann. – A zresz­tą, po co ktoś miał­by to ro­bić?

– Trze­ba za­ła­twić ze­zwo­le­nie na prze­pro­wa­dze­nie ba­dań w ośrod­ku na­uko­wym – oświad­czy­ła Ann. – Do­pie­ro wte­dy uzy­ska­my pew­ność. A te­raz do ro­bo­ty, zaj­mij­cie się sta­no­wi­skiem tak, jak się na­le­ży. I już bez wspól­nych przerw.

By­ła szczę­śli­wa. Na­raz uświa­do­mi­ła so­bie, że to no­we zna­le­zi­sko spra­wi, że nie bę­dzie mo­gła wró­cić do Ter­re­go. No tak, po­my­śla­ła, ni­g­dy nie moż­na być szczę­śli­wym w peł­ni.

Uwol­nić śmie­ci

Po­kie­re­szo­wa­ne przez nie­uwa­gę lub bez­myśl­ność ludz­ką ka­ro­se­rie sa­mo­cho­dów cze­ka­ły w ster­tach na eg­ze­ku­cję. Po­mię­dzy ska­za­ny­mi rzę­da­mi wra­ków, w li­chym ubra­niu szedł kor­pu­lent­ny, czter­dzie­sto­let­ni bia­ły męż­czy­zna z po­sza­rza­łą ze zmę­cze­nia twa­rzą, trzy­ma­jąc w dło­ni po­gię­tą re­kla­mów­ką z dwo­ma ham­bur­ge­ra­mi od Sha­ke & Shack na ko­la­cję. Nad­cho­dził zmrok i Wil­liam Trot­ter uznał, że czas po­szu­kać noc­le­gu na naj­bliż­szą noc. Je­go ostat­ni dom, srebr­ny se­dan Chry­sler Se­bring, zo­stał ra­no spra­so­wa­ny. No cóż, ta­ki los cze­kał wszyst­kie wra­ki, ale Wil­liam przy­zwy­cza­ił się do je­go prze­stron­ne­go wnę­trza i ża­ło­wał, że au­to nie prze­trwa­ło kil­ku dni dłu­żej.

Te­re­nem dzia­ła­nia Wil­lia­ma był trój­kąt ulic 126 Stre­et, Wil­lets Po­int Bo­ule­vard oraz Nor­ther Bo­ule­vard. Znaj­do­wa­ło się na nim kil­ka­na­ście szro­tów sa­mo­cho­do­wych. W ostat­nich la­tach, mię­dzy Wil­lets Po­int a ście­kiem Flu­shing Cre­ek, otwo­rzo­no rów­nież kil­ka punk­tów ze sprzę­tem kom­pu­te­ro­wym, lecz spe­cjal­no­ścią Trot­te­ra po­zo­sta­ły sa­mo­cho­dy. Znał wszyst­kie na pa­mięć i za drob­ną opła­tą pod­po­wia­dał klien­tom, gdzie znaj­dą czę­ści do aut oso­bo­wych, a gdzie do ame­ry­kań­skich czy mek­sy­kań­skich ti­rów.

Wil­liam nie lu­bił wy­cho­dzić po­za te­ren swo­je­go kró­le­stwa, a i No­wy Jork chy­ba nie lu­bił, jak go od­wie­dzał. Po raz ko­lej­ny prze­ko­nał się o tym kil­ka dni te­mu, gdy uległ na­mo­wom pra­cow­ni­ka jed­nej z or­ga­ni­za­cji cha­ry­ta­tyw­nych – Ter­re­go ja­kie­goś tam – i zgło­sił się do kli­ni­ki na ba­da­nia me­dycz­ne. Udział w pro­gra­mie po­mo­cy spo­łecz­nej „Po­każ nam swój kod, a da­my ci zdro­wie” gwa­ran­to­wał mu miej­sce w łóż­ku szpi­tal­nym, cho­ciaż on nie wy­obra­żał so­bie, aby mógł dać się przy­kuć do łóż­ka choć­by na go­dzi­nę. Jed­nak co­raz czę­ściej do­skwie­ra­ły mu prze­zię­bie­nia, cho­ler­ne ki­cha­nie i dresz­cze, a pro­gram po­zwa­lał rów­nież na wi­zy­tę u le­ka­rza, a póź­niej otrzy­my­wa­nie dar­mo­wych le­ków. Spa­cer uli­cą mia­sta, po­śród zwy­kłych lu­dzi, spo­glą­da­ją­cych na nie­go z nie­sma­kiem lub pró­bu­ją­cych wci­snąć drob­nia­ki, uświa­do­mił mu, że je­go miej­sce jest na tym te­re­nie, na­wet je­że­li był to szrot. Też był śmie­ciem.

Nie­spo­dzie­wa­nie Wil­liam usły­szał sil­ni­ki kil­ku sa­mo­cho­dów. Kto o tej po­rze od­wie­dzał je­go kró­le­stwo? Z pew­no­ścią lu­dzie o złych za­mia­rach. Zmie­nił kie­ru­nek i lek­kim truch­tem ru­szył w kie­run­ku in­tru­zów.

***

Po­ma­rań­czo­wy Volks­wa­gen ogó­rek zje­chał z 126 uli­cy w Wil­lets Po­int Bo­ule­vard. W je­go wnę­trzu, obok in­nych męż­czyzn, sie­dział Cri­stian Jen­sen, osiem­na­sto­la­tek o ja­snej skó­rze i żół­tych, pro­stych wło­sach. Po oby­dwu stro­nach cią­gnę­ły się par­te­ro­we ba­ra­ki, z tan­det­ny­mi – prze­waż­nie w czer­wo­nym ko­lo­rze – szyl­da­mi. Po kil­ku­set me­trach skrę­ci­li w pra­wo, w 35 Ave­nue i do­tar­li pod wia­dukt Van Wyck Expres­sway. Ogó­rek za­trzy­mał się. Tu­taj znaj­do­wał się cel ich mi­sji – szrot sprzę­tu kom­pu­te­ro­we­go. Za­po­mnia­ne miej­sce na tra­sie prze­lo­to­wej cy­wi­li­za­cji.

– Uwa­ga, roz­po­czy­na­my ak­cję – usły­szał głos sze­fa.

Z au­ta pierw­szy wy­sko­czył Cri­stian, za nim Ra­do­mir i Lo­ren­zo. Kie­row­ca Bru­ce oraz for­mal­ny szef gru­py Phi­lip We­ber po­zo­sta­li na miej­scach. Cri­stian prze­szedł do ty­łu i otwo­rzył na ca­łą sze­ro­kość drzwi, tak aby Ra­do­mir i Lo­ren­zo mo­gli bez prze­szkód wy­jąć nie­me­go bo­ha­te­ra tej ak­cji.

Wie­lo­sil­ni­ko­wy sta­tek la­ta­ją­cy Cri­stia­na, mo­del Dra­gon­fly 3A, dla la­ika nie wy­glą­dał zbyt oka­za­le. Nie miał ae­ro­dy­na­micz­nych kształ­tów, wpa­ko­wa­nych w za­okrą­glo­ne pu­dło z włók­na szkla­ne­go. Two­rzy­ło go sześć na­gich ra­mion z wir­ni­ka­mi plus jed­no, o naj­więk­szej si­le no­śno­ści, umiesz­czo­ne po­środ­ku. Za to, kie­dy in­ne ama­tor­skie dro­ny, pół­pro­fe­sjo­nal­ne qu­adro­kop­te­ry czy he­xa­cop­te­ry, bzy­cza­ły jak rój os, Dra­gon­fly Cri­stia­na był ci­chy i rów­nie za­bój­czy jak je­go pier­wo­wzór w świe­cie owa­dów. Po­za tym miał do dys­po­zy­cji o wie­le dłuż­szy czas pra­cy, po­tra­fił z peł­nym ob­cią­że­niem po­zo­sta­wać w po­wie­trzu trzy kwa­dran­se. Na to ob­cią­że­nie skła­da­ły się trzy ka­me­ry oraz wy­rzut­nia mi­ni­har­pu­nów. Dwie z ka­mer, w roz­dziel­czo­ści 16K, fil­mo­wa­ły ak­cję w za­kre­sie świa­tła wi­dzial­ne­go, trze­cia, w mniej­szej roz­dziel­czo­ści, by­ła ka­me­rą ter­mo­wi­zyj­ną.

Do Cri­stia­na po­de­szła star­sza o kil­ka lat od nie­go za­stęp­czy­ni gru­py An­drea Ubels. Dla nie­go to ona by­ła mó­zgiem ak­cji – Phi­lip We­ber sta­no­wił tyl­ko ich wi­zy­tów­kę.

– Za ile mi­nut bę­dziesz go­to­wy? – za­py­ta­ła z tro­ską An­drea.

– Wy­star­czy mi dzie­sięć – od­parł, wie­dząc, że gdy­by na­wet po­wie­dział, że pół go­dzi­ny, wal­czy­ła­by o ten czas dla nie­go jak lwi­ca. Zda­wa­ła so­bie spra­wę z te­go, że bez od­po­wied­niej opra­wy re­la­cji, sło­wo­tok We­be­ra nie przy­cią­gnie mi­lio­nów in­ter­nau­tów.

– OK – dziew­czy­na ski­nę­ła gło­wą. Phi­lip We­ber, trzy­dzie­sto­la­tek o blond wło­sach i gro­te­sko­wo czar­nych brwiach, wy­szedł z volks­wa­ge­na i wład­czym wzro­kiem oce­nił miej­sce ak­cji. Za­mknął oczy, uniósł gło­wę i roz­chy­la­jąc lek­ko noz­drza wcią­gnął po­wie­trze. Wes­tchnął z no­stal­gią i oznaj­mił:

– Nie ma jak za­pach śmie­ci przed wie­czor­nym drin­kiem.

Za­śmia­li się je­dy­nie Ra­do­mir i Lo­ren­zo. An­drea uda­ła, że nie usły­sza­ła nędz­nej tra­we­sta­cji cy­ta­tu.

Gru­pa Gre­en­pe­ace po­de­szła do wy­bra­nej wcze­śniej bra­my z bla­chy fa­li­stej. Li­che za­bez­pie­cze­nie, lecz za wro­ta­mi by­ły prze­cież je­dy­nie śmie­ci. Lo­ren­zo bez tru­du prze­ciął kłód­kę i we­szli na ma­ły pla­cyk z kil­ko­ma bok­sa­mi ze sprzę­tem. Głów­nie te­le­fo­na­mi ko­mór­ko­wy­mi, ale rów­nież smart­fo­na­mi i ta­ble­ta­mi. We­ber za­czął się prze­cha­dzać, za­glą­da­jąc do środ­ka. Wciąż krę­cił z nie­za­do­wo­le­niem gło­wą. Ster­ty się­ga­ły co naj­wy­żej pół­to­ra me­tra.

– Te są za ni­skie – skrzy­wił się z nie­sma­kiem We­ber. – Mó­wi­łaś, że ma­ją wy­so­kość trzech me­trów!

– By­ły więk­sze… – tłu­ma­czy­ła się za­ła­ma­na An­drea. – Mu­sie­li wy­wieźć część sprzę­tu.

– Co naj­mniej jed­na mu­si być wyż­sza… – zde­cy­do­wał We­ber.

– Sze­fie, a mo­że prze­sy­pie­my tych kil­ka ku­pek w jed­ną więk­szą – za­pro­po­no­wał Lo­ren­zo.

– Mu­si­my tak zro­bić. Ina­czej ak­cja stra­ci si­łę prze­ka­zu – zgo­dził się We­ber.

An­drea ode­tchnę­ła z ulgą. Po­łą­czy­ła się z Cri­stia­nem:

– Cri­stian, osadź dro­na. Ma­my prze­stój.

Je­go Dra­gon­fly był już w po­wie­trzu, cho­ciaż ta część ak­cji nie mia­ła być fil­mo­wa­na. Start i lą­do­wa­nie to naj­trud­niej­sze ma­new­ry i Cri­stian wo­lał, aby dron po­zo­stał w gó­rze.

– Ile mi­nut?

– Co naj­mniej kwa­drans – usły­szał po chwi­li.

– Ba­te­rie wy­star­czą. Wy­ko­nam ob­lot te­re­nu. Mo­że przy­da­dzą się prze­bit­ki in­nych szro­tów. I zro­bię uję­cia Van Wyck Expres­sway. Pę­dzą­cych sa­mo­cho­dów, któ­rych kie­row­cy są­dzą, że zmie­rza­ją do ce­lu, pod­czas gdy tak na­praw­dę krę­cą się tyl­ko w kie­ra­cie cy­wi­li­za­cji.

– Do­bre… Ku­pu­ję po­mysł. Jen­sen, ko­niecz­nie to sfil­muj – usły­szał głos We­be­ra.

Cri­stian skrzy­wił się z nie­sma­kiem. My­ślał, że mó­wi do An­drei. We­ber wie­le rze­czy ku­po­wał, lecz ni­g­dy za nic nie pła­cił. Choć­by do­brym sło­wem.

***

Od stro­ny Nor­thern Bo­ule­vard nad­je­cha­ły dwa czar­ne au­ta o kan­cia­stych kształ­tach. Po­dob­nie jak ogó­rek człon­ków Gre­en­pe­ace, rów­nież skrę­ci­ły w 35 Ave­nue.

Na tyl­nym sie­dze­niu pierw­sze­go wo­zu, w słu­chaw­kach na uszach, w oto­cze­niu wie­lu mo­ni­to­rów sie­dział dwu­dzie­sto­kil­ku­let­ni Ed­gar Si­ma­sius. Ka­me­ry za­in­sta­lo­wa­ne na da­chu po­zwa­la­ły mu śle­dzić oto­cze­nie w świe­tle wi­dzial­nym, jak też ob­raz ter­micz­ny.

– Gdzie w tej chwi­li jest nasz cel? – nie od­wra­ca­jąc gło­wy za­py­tał męż­czy­zna sie­dzą­cy z przo­du. Był to do­wód­ca gru­py, Mi­cha­ił Plu­tin.

– Hm, opu­ścił swój re­wir i prze­mie­ścił się w stro­nę rze­ki – od­po­wie­dział Ed­gar.

– Czyż­by po­szedł się wy­ką­pać? Przy­naj­mniej nie za­smro­dzi nam wnę­trza – za­śmiał się kie­row­ca, spo­glą­da­jąc roz­ba­wio­ny na do­wód­cę. Szyb­ko jed­nak umilkł, gdy zo­ba­czył, że Mi­sza nie pod­chwy­cił żar­tu.

– Sze­fie, wi­dzę tam gru­pę pię­ciu osób – zgło­sił Ed­gar.

– Cel jest z ni­mi?

– Nie. Ale po­dą­ża w ich kie­run­ku – od­po­wie­dział tech­nik.

– Mo­że le­piej odło­ży­my ak­cję na ju­tro? – za­pro­po­no­wał kie­row­ca.

– Obie­ca­łem, że do­star­czę śmie­cia dzi­siaj – od­parł zde­cy­do­wa­nie do­wód­ca. – Za­trzy­maj­my się tu­taj. Roz­po­czy­na­my ak­cję.

***

Dra­gon­fly był już w po­wie­trzu i do­ko­ny­wał pierw­sze­go zwia­du. Na­gle Cri­stian za­marł. Z sa­mo­cho­dów za­czę­li wy­sia­dać lu­dzie. Umię­śnie­ni, o ły­sych gło­wach. W pa­ra­mi­li­tar­nych ubra­niach, z bro­nią au­to­ma­tycz­ną w dło­niach. Czyż­by przy­je­cha­li ich zli­kwi­do­wać? Już chciał po­łą­czyć się z An­dreą, uprze­dzić gru­pę, gdy wi­dok pa­sa­że­ra z przed­nie­go sie­dze­nia pierw­sze­go au­ta za­mro­ził mu mózg. Męż­czy­zna nie był tak umię­śnio­ny jak po­zo­sta­li, lecz miał… ro­gi.

Cri­stian zwięk­szył ogni­sko­wą obiek­ty­wu. Wi­dział go tak wy­raź­nie, jak­by ten stał pod je­go sto­pa­mi. Cri­stian mu­siał­by od­le­cieć dro­nem da­lej i ob­ni­żyć tro­chę pu­łap lo­tu, aby do­strzec wy­raź­niej twarz ro­ga­cza – lecz wte­dy mógł­by zdra­dzić swą obec­ność.

Dzię­ki pod­glą­do­wi z ka­me­ry ter­mo­wi­zyj­nej za­uwa­żył po­stać czło­wie­ka kry­ją­ce­go się po dru­giej stro­nie szro­tu, do któ­re­go we­szli człon­ko­wie gru­py Gre­en­pe­ace.

Prze­rzu­cił się na ob­raz no­wej gru­py. Zo­ba­czył, że ob­cho­dzą szrot z oby­dwu stron. Zro­zu­miał, że ich ce­lem nie są je­go to­wa­rzy­sze, a nie­zna­jo­my. Za­mie­rza­li go oto­czyć.

***

Phi­lip We­ber stał przy wy­so­kim na po­nad trzy me­try kop­cu. Gdy­by nie drob­ne oszu­stwo – pod cien­ką war­stwą te­le­fo­nów i smart­fo­nów znaj­do­wa­ły się pa­pie­ro­we kar­to­ny – nie uda­ło­by się uzy­skać ta­kiej wy­so­ko­ści. Ale We­ber wie­dział, że w re­la­cjach te­le­wi­zyj­nych i in­ter­ne­to­wych ta­ki szcze­gół nie zo­sta­nie za­uwa­żo­ny.

– Mo­że­my za­czy­nać We­ber? – za­py­ta­ła An­drea.

– Wo­lał­bym, aby ster­ta by­ła jesz­cze wyż­sza, ale nie­ba­wem zaj­dzie słoń­ce i nic nie na­krę­ci­my.

– Lo­ren­zo, Ra­do­mir, Cri­stian go­to­wi do zdjęć?

– Tak. Tak. Go­to­wy.

– Ak­cja! – wy­da­ła ko­men­dę An­drea.

– Nie dba­my o pla­ne­tę, nie dba­my o ro­dzi­ców i oso­by star­sze, nie dba­my o przed­mio­ty uła­twia­ją­ce nam ży­cie co­dzien­ne – We­ber zro­bił krót­ką pau­zę, da­jąc czas ka­me­rzy­ście na po­ka­za­nie pla­nu ogól­ne­go. – Znaj­du­je­my się na wy­sy­pi­sku śmie­ci. Cho­ciaż w ję­zy­ku fa­cho­wym są one na­zy­wa­ne szro­ta­mi. Ale, tak czy owak, to osta­tecz­ny etap obie­gu przed­mio­tów dłu­go wy­cze­ki­wa­nych, wy­ma­ga­ją­cych wie­lu po­świę­ceń, uwiel­bia­nych, ko­cha­nych, a te­raz ska­za­nych na osta­tecz­ną li­kwi­da­cję. Przed spra­so­wa­niem, a póź­niej wy­wie­zie­niem do hut, wyj­mu­je się z nich czę­ści ma­ją­ce ja­ką­kol­wiek war­tość, wyż­szą niż ce­na zło­mu. Do nie­daw­na by­ło to zło­mo­wi­sko sa­mo­cho­dów, od dwóch lat swo­je miej­sce spo­czyn­ku zna­la­zły tu rów­nież kom­pu­te­ry, dru­kar­ki, te­le­fo­ny, smart­fo­ny…

***

Wil­liam Trot­ter z uwa­gą przy­słu­chi­wał się sło­wom mło­dzie­niasz­ka, lecz w koń­cu nie wy­trzy­mał:

– Dzie­cia­ki, je­ste­ście pięk­ni i mło­dzi i ma­cie ka­sę ro­dzi­ców. Czu­je­cie się jak mło­dzi bo­go­wie. Po­cze­kaj­cie z dzie­sięć lat, aż ży­cie wko­pie was w gle­bę. Cie­ka­we, kur­wa, co wte­dy po­wie­cie o pra­wach smart­fo­nów.

Na­gle ka­pral Trot­ter wy­czuł, że nie jest sam. Prze­stał słu­chać ak­ty­wi­stów wiel­kich spraw i sku­pił się na swym oto­cze­niu. Nie ru­szył się, ale je­go zmy­sły na­sta­wi­ły się na wy­ła­pa­nie naj­cich­sze­go dźwię­ku, a noz­drza za­czę­ły wcią­gać po­wie­trze, aby wy­czuć ob­ce, nie­pa­su­ją­ce do oto­cze­nia za­pa­chy. Zwie­rząt lub – co gor­sza – lu­dzi.

Stra­cił dwie mi­nu­ty, ale już był pe­wien. Wie­lu lu­dzi za­cie­śnia­ło krąg wo­kół nie­go z dwóch stron. Za­sadz­ka! Jesz­cze ich nie wi­dział, ale sły­szał i wy­czu­wał. Ucie­kać! Ale do­kąd? Mógł prze­sko­czyć przez płot i wbiec na plac szro­tu, gdzie gru­pa mło­dych ba­wi­ła się w spra­wie­dli­wość. Ale prze­cież nie by­ło wy­klu­czo­ne, że dzia­ła­li ra­zem? Zre­zy­gno­wał. Pró­ba prze­bi­cia się przez jed­no ze skrzy­deł okrą­że­nia też nie mia­ła sen­su. Na­wet gdy­by go nie po­chwy­ci­li, to i tak ku­la oka­że się szyb­sza. Ka­pral Trot­ter zro­zu­miał, że mu­si do­biec do nad­brze­ża Flu­shing Cre­ek. Jak tyl­ko znaj­dzie się na otwar­tej prze­strze­ni, uciek­nie im. Był te­go pe­wien. Co praw­da nie po­sia­dał już ta­kiej for­my, jak w Afga­ni­sta­nie, kie­dy to po­tra­fił biec 50 ki­lo­me­trów piasz­czy­stą pu­sty­nią, ale prze­cież aż tak da­le­ko nie bę­dą go go­nić. Wy­star­czy mu ki­lo­metr, dwa, aby zo­sta­wić po­ścig w ty­le i ukryć się w za­ro­ślach lub wbiec mię­dzy bu­dyn­ki.

***

Na po­dzie­lo­nym ekra­nie Cri­stian ob­ser­wo­wał po­ścig z wszyst­kich trzech ka­mer. Do­strzegł, że po­stać przy pło­cie wy­strze­li­ła jak z pro­cy i po­gna­ła w kie­run­ku rze­ki. Nim okrą­ża­ją­ce go gru­py to za­uwa­ży­ły, ucie­ki­nier był już przy rze­ce. Ale nie wsko­czył do wo­dy, cze­go spo­dzie­wał się Cri­stian, a skrę­cił w pra­wo i za­czął gnać wzdłuż wy­brze­ża. Ści­ga­ją­cy za­re­ago­wa­li z opóź­nie­niem. Dwóch lu­dzi rzu­ci­ło się do bie­gu wprost w kie­run­ku rze­ki, trze­ci – ten ni­ski, z ro­ga­mi – wy­brał kie­ru­nek po sko­sie. Cri­stian roz­sze­rzył po­le wi­dze­nia ka­mer. To był do­bry wy­bór. Za wia­duk­tem ścież­ki oby­dwu tras zbie­ga­ły się i je­że­li ści­ga­ją­cy bę­dzie biegł wy­star­cza­ją­co szyb­ko, prze­tnie ucie­ki­nie­ro­wi dro­gę. I tak też się sta­ło. Nie mi­nę­ła mi­nu­ta a pę­dzą­cy ro­gacz zde­rzył się ze swym ce­lem. Cri­stian przy­bli­żył mak­sy­mal­nie ogni­sko­wą obiek­ty­wów.

Gdy­by był tyl­ko je­den na­past­nik, męż­czyź­nie pew­nie uda­ło­by się uciec. Ale w kil­ka se­kund po upad­ku do­tar­ło do nie­go dwóch po­zo­sta­łych człon­ków gru­py. Wierz­ga­ją­cy no­ga­mi ucie­ki­nier zo­stał sku­tecz­nie przy­gwoż­dżo­ny do zie­mi.

***

Phi­lip Web­ber za­cho­wy­wał się, jak­by znaj­do­wał się w tran­sie. Roz­krę­cał się z każ­dą mi­nu­tą prze­ka­zu. Był pe­wien, że je­go prze­mo­wa po­bi­je re­kord oglą­dal­no­ści.

– Ta ster­ta cze­ka aż zo­sta­nie z niej wy­ssa­ny każ­dy cent. Zło­mia­rze przy­pie­ką te te­le­fo­ny, prze­pusz­czą przez nie prąd, wy­mo­czą w żrą­cych so­sach, wy­do­by­wa­jąc rzad­kie – i cen­ne – me­ta­le. Po­wie­cie, że to do­brze, wy­czer­pu­ją­ce się ko­pa­li­ny wró­cą do obie­gu bez ko­niecz­no­ści bu­do­wa­nia no­wych ko­palń. Tak, to praw­da, gdy­by nie je­den szcze­gół.

We­ber pod­szedł bli­żej do kop­ca i wy­cią­gnął z nie­go je­den z apa­ra­tów.

– Z tych smart­fo­nów wy­ję­to ba­te­rie oraz kar­ty PIN. Ale, gdy­by­śmy je z po­wro­tem wło­ży­li, oka­za­ło­by się, że są w peł­ni spraw­ne. Wy­rzu­co­no je, gdyż ze­sta­rza­ły się tech­no­lo­gicz­nie. Szyb­sze pro­ce­so­ry, bar­dziej po­jem­ne no­śni­ki pa­mię­ci, ekra­ny o więk­szej roz­dziel­czo­ści spo­wo­do­wa­ły, że już prze­sta­ły nam wy­star­czać. Prze­cież są­siad ma lep­szy mo­del, więc ja mu­szę mieć jesz­cze lep­szy. To na­sza próż­ność spra­wia, że ko­ło han­dlu ob­ra­ca się co­raz prę­dzej, miaż­dżąc nas póź­niej nie­spła­co­ny­mi kre­dy­ta­mi.

We­ber wło­żył do smart­fo­nu ba­te­rię, a po­tem kar­tę.

– Uwol­nij­my śmie­ci, scho­waj­my je po­now­nie w kie­sze­niach gar­ni­tu­rów.

Wy­brał nu­mer i włą­czył tryb gło­śno­mó­wią­cy.

– Ha­lo, dzwo­nię do cie­bie! Przy­gar­nij sta­re­go smart­fo­na, on zna two­je naj­skryt­sze ma­rze­nia.

We­ber po­gła­dził apa­rat i scho­wał go do kie­sze­ni.

– Ko­niec! – krzyk­nę­ła An­drea.

– Na­gra­li­ście? – chciał wie­dzieć We­ber.

Ope­ra­to­rzy ski­nę­li gło­wa­mi. Męż­czy­zna spoj­rzał w gó­rę.

– A gdzie jest dron? – za­py­tał z wy­rzu­tem.

***

Po­wa­lo­ny na zie­mię, z unie­ru­cho­mio­ny­mi rę­ko­ma, Trot­ter za­czął ko­pać no­ga­mi, roz­da­jąc cel­ne cio­sy. Je­den z nich tra­fił w usta żoł­nie­rza pró­bu­ją­ce­go go obez­wład­nić. Try­snę­ła krew.

– Job two­ju mać – usły­szał. Ka­pral znał ten ję­zyk z fil­mów oglą­da­nych w mło­do­ści. To był Ru­sek, Ukra­iniec lub in­na ko­mu­ni­stycz­na swo­łocz.

– Cze­go ode mnie chce­cie? Nie mam pie­nię­dzy – krzy­czał ze zło­ścią.

Do je­go twa­rzy zbli­ży­ła się po­stać z wy­ra­sta­ją­cy­mi z gło­wy ro­ga­mi. Wil­liam Trot­ter nie znał lę­ku, ale wi­dok ro­ga­cza go wy­stra­szył.

– Wie­my o tym. Ale masz coś o wie­le bar­dziej war­to­ścio­we­go. Coś, cze­go po­trze­bu­ję.

– To nie­moż­li­we, wie­dział­bym o tym – rzu­cił har­do Trot­ter. Wo­bec ko­mu­ni­stów nie za­mie­rzał oka­zy­wać sła­bo­ści.

– A jed­nak… my­lisz się. Na­wet ta­ki śmieć, jak ty, mo­że mieć coś cen­ne­go – uśmiech­nął się ro­gacz. I za­dał mu no­kau­tu­ją­cy cios w szczę­kę. Po­tem wstał i od­cho­dząc rzu­cił do po­zo­sta­łych:

– Za­pa­kuj­cie go do sa­mo­cho­du. Ko­niec ak­cji.

***

Dra­gon­fly wy­lą­do­wał bez­piecz­nie. Cri­stian był wciąż pod wra­że­niem te­go, co sfil­mo­wał i bał się, że nie­ostroż­ny ruch roz­trzę­sio­nych dło­ni spro­wa­dzi ka­ta­stro­fę na je­go cac­ko.

Na­wet nie za­uwa­żył, że po­de­szła do nie­go An­drea.

– Co się sta­ło? – za­py­ta­ła z tro­ską.

– Sam nie je­stem pe­wien – od­po­wie­dział ła­mią­cym się gło­sem. – Ro­bi­łem re­ko­ne­sans, gdy mo­ją uwa­gę przy­ku­ły dwa rzą­do­we va­ny. A przy­naj­mniej ta­kie, ja­ki­mi jeź­dzi FBI. Za­czą­łem je fil­mo­wać, bo po­dej­rze­wa­łem, że chcą nam prze­szko­dzić w ak­cji…

– Ojej. I co? – dziew­czy­na za­nie­po­ko­iła się.

– Nie, nie cho­dzi­ło im o nas. Po­rwa­li czło­wie­ka, ja­kie­goś bez­dom­ne­go. Uśpi­li go i za­cią­gnę­li do jed­ne­go z va­nów. Wrzu­ci­li do środ­ka jak wo­rek ziem­nia­ków.

– Ale na­szą ak­cję też sfil­mo­wa­łeś? – za­py­ta­ła ostroż­nie, po­dej­rze­wa­jąc ja­ką usły­szy od­po­wiedź.

– An­drea, je­den z po­ry­wa­czy miał ro­gi! Nie mo­głem ode­rwać od nie­go obiek­ty­wu. Za­po­mnia­łem o ak­cji.

– Co!? – usły­sze­li ryk wście­kło­ści. To był We­ber, któ­ry w mię­dzy­cza­sie pod­szedł do nich nie­zau­wa­żo­ny. – Chcesz po­wie­dzieć, że ja­kiś bez­dom­ny ukradł nam show!?

– Ma­my jesz­cze zdję­cia z po­zo­sta­łych ka­mer – usi­ło­wa­ła za­ła­go­dzić sy­tu­ację An­drea.

– Zbu­rzy­łeś kon­struk­cję prze­ka­zu. Osła­bi­łeś wy­mo­wę mo­je­go prze­sła­nia – krzy­czał We­ber sztur­cha­jąc pal­cem pierś Cri­stia­na.

– Prze­stań Phi­lip! Zdję­cia z gó­ry mia­ły być uży­te tyl­ko ja­ko prze­bit­ki. Nic wiel­kie­go się nie sta­ło – pró­bo­wa­ła go uspo­ko­ić An­drea.

– I co te­raz zro­bisz?! – We­ber nie za­mie­rzał zre­zy­gno­wać.

– Wró­cę i jak naj­szyb­ciej opu­bli­ku­ję na YouTu­be film z po­rwa­nia – od­po­wie­dział Cri­stian, od­py­cha­jąc dźga­ją­cy go pa­lec We­be­ra.

Fa­tal­ny po­czą­tek ty­go­dnia

Ter­ry My­ko­nos, wy­so­ki na po­nad metr dzie­więć­dzie­siąt czter­dzie­sto­la­tek o wy­spor­to­wa­nej syl­wet­ce, jed­nak już zdra­dza­ją­cej brak ak­tyw­ne­go wy­sił­ku, je­chał win­dą w gó­rę w to­wa­rzy­stwie dwóch męż­czyzn w wie­ku dwu­dzie­stu kil­ku lat. Je­go to­wa­rzy­sze wy­glą­da­li na ta­kich, któ­rzy po­trze­bu­ją po­mo­cy. Skó­ra spa­lo­na słoń­cem, krót­ko ostrzy­żo­ne wło­sy, sztyw­na po­sta­wa, w roz­kro­ku, z rę­ko­ma za­ło­żo­ny­mi jed­na na dru­gą, wzrok utkwio­ny w jed­nym punk­cie. Oby­dwaj w iden­tycz­nych ko­szu­lach ha­waj­skich oraz szor­tach, co z pew­no­ścią sta­no­wi­ło spo­sób na od­re­ago­wa­nie woj­sko­wych uni­for­mów. By­ło rze­czą oczy­wi­stą, że jesz­cze mie­siąc te­mu słu­ży­li na mi­sji w Afry­ce lub Bli­skim Wscho­dzie. Wy­jeż­dżasz na woj­nę ra­to­wać świat, a po po­wro­cie oka­zu­je się, że to ty po­trze­bu­jesz po­mo­cy świa­ta. Nic tak nie uzmy­sła­wia bez­sen­su ży­cia jak wal­ka na fron­cie. Mo­żesz so­bie wma­wiać, że wal­czysz o wol­ność ro­dzi­ny, oj­czy­zny, ale wcze­śniej czy póź­niej uświa­da­miasz so­bie, że wróg też o to wal­czy. Sto­icie po prze­ciw­nych stro­nach je­dy­nie z po­wo­du am­bi­cji po­li­ty­ków.

Ter­ry miał na­dzie­ję, że nie ja­dą do biu­ra „Lost in Li­fe”. Wie­lu in­te­re­san­tów, za­miast do „Wo­un­ded War­rior Pro­ject” pię­tro wy­żej, tra­fia­ło do nich. To nie był du­ży pro­blem, w su­mie łą­czy­ły ich po­dob­ne ce­le. Jed­nak głów­ne za­da­nie je­go fun­da­cji po­le­ga­ło na od­na­le­zie­niu nie­ra­dzą­cych so­bie w ży­ciu we­te­ra­nów i skie­ro­wa­niu ich do od­po­wied­niej or­ga­ni­za­cji, któ­ra za­ję­ła­by się ni­mi da­lej. Moż­na po­wie­dzieć, że „Lost in Li­fe” by­ło agen­cją de­tek­ty­wi­stycz­ną wy­spe­cja­li­zo­wa­ną w po­szu­ki­wa­niu za­gu­bio­nych, a Ter­ry był jed­nym z jej de­tek­ty­wów. Z ra­cji wy­ko­ny­wa­nych obo­wiąz­ków po­wi­nien za­in­te­re­so­wać się pro­ble­ma­mi to­wa­rzy­szy w win­dzie. Jed­nak te­raz od­czu­wał złość i nie chciał żad­nych no­wych klien­tów. Wra­cał z Qu­eens, gdzie umó­wił się z sier­żan­tem Le­onar­dem Cre­swel­lem. Gdy za­pu­kał do je­go drzwi, nikt nie od­po­wia­dał. Są­sie­dzi mó­wi­li, że po­wi­nien być w środ­ku. Tknię­ty złym prze­czu­ciem, Ter­ry wy­ła­mał drzwi. Mie­li ra­cję, sier­żant był w miesz­ka­niu. Le­żał mar­twy na łóż­ku. Obok do­strzegł strzy­kaw­kę. No cóż, spóź­nił się. Pew­nie ostat­ni, zło­ty strzał. To nie by­ło pierw­sze spóź­nie­nie, ja­kie mu się przy­da­rzy­ło, lecz dzi­siaj Ter­ry za­czął się za­sta­na­wiać, czy nie po­win­no być ostat­nie.

Win­da sta­nę­ła. Ter­ry ru­szył w stro­nę wyj­ścia, ale za­trzy­mał go je­den z męż­czyzn.

– Nie to pię­tro – szczek­nął. Krót­ko i wy­raź­nie, jak­by to był roz­kaz.

– To wy je­dzie­cie wy­żej, ja wy­sia­dam tu­taj – od­parł Ter­ry i lek­ko uty­ka­jąc na le­wą no­gę, wy­szedł z win­dy. Po chwi­li zna­lazł się w prze­stron­nej sa­li z wie­lo­ma biur­ka­mi. O tej go­dzi­nie by­ła nie­mal pu­sta, wszy­scy de­tek­ty­wi znaj­do­wa­li się w te­re­nie.

– He­ey­yy… Terrr­ry – prze­cią­ga­jąc sło­wa, z za­lot­nym uśmie­chem, po­wi­ta­ła go Eli­za Vis­ser. Okrą­glut­ka jak pą­czek trzy­dzie­sto­lat­ka o fio­le­to­wych wło­sach, roz­cza­pie­rzo­nych jak­by tra­fił w nie pio­run.

– Hey, Eli­za – od­po­wie­dział, zmu­sza­jąc się do uśmie­chu. Ko­bie­ta po­tra­fi­ła być bar­dzo nie­przy­jem­na, gdy ktoś ją igno­ro­wał i Ter­ry na­uczył się, że le­piej uda­wać ra­dość, gdy wi­ta­ła go w tak prze­sło­dzo­ny spo­sób. Mi­nął Eli­zę wy­dy­ma­ją­cą w za­lot­nym uśmie­chu usta i ru­szył w głąb sa­li.

Nim usiadł za biur­kiem, przy­sko­czył do nie­go wy­chu­dzo­ny mło­dzie­niec, z prysz­cza­mi na twa­rzy, któ­ry był ban­kiem in­for­ma­cji na te­mat wszyst­kich pod­opiecz­nych, ja­kich mie­li. Die­go Mun­gu­ia pra­co­wał dla nich do­pie­ro od pół ro­ku, ale Ter­ry nie wy­obra­żał so­bie, aby mo­gło go za­brak­nąć. Chło­pak nie po­trze­bo­wał kom­pu­te­ra, by pa­mię­tać na­zwi­ska, stop­nie oraz ad­re­sy wszyst­kich klien­tów fun­da­cji. Był w tym szyb­szy niż kom­pu­ter.

– Sły­sza­łeś? – za­py­tał prze­ra­żo­ny chło­pak. Ter­ry skrzy­wił się z nie­sma­kiem.

– O tra­ge­dii w No­wym Or­le­anie? – Me­dia od ra­na krzy­cza­ły o za­ma­chu we Fran­cu­skiej Dziel­ni­cy w La­fit­te’s Black­smith Shop na Bo­ur­bon Stre­et. Pra­wie dzie­się­ciu za­bi­tych, kil­ku­dzie­się­ciu ran­nych, a co naj­gor­sze – zbu­rzo­ny naj­star­szy bu­dy­nek mia­sta. Pre­zy­dent Trump za­po­wie­dział, że nie po­zwo­li, aby ter­ro­ry­ści po­wstrzy­ma­li stru­mień ame­ry­kań­skie­go pi­wa pro­sto z becz­ki do gar­deł Ame­ry­ka­nów i wy­ło­żył z wła­snej kie­sy 100 ty­się­cy do­la­rów. Po czym ru­szy­ła na­ro­do­wa zbiór­ka ma­ją­ca na ce­lu od­re­stau­ro­wa­nie bu­dyn­ku. Ale nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że jesz­cze dłu­go nikt nie na­pi­je się w nim lo­kal­ne­go, wa­rzo­ne­go pi­wa z becz­ki. Die­go po­krę­cił prze­czą­co gło­wą.

– Nie, o wczo­raj­szej ak­cji „Uwol­nij śmie­ci” – wy­ja­śnił.

– Wi­dzia­łem mnó­stwo stert śmie­ci po dro­dze. Gdzie je uwol­ni­li? – za­śmiał się Ter­ry.

– Nie cho­dzi o śmie­ci.

– To o co? – Ter­ry już nic nie ro­zu­miał. Za­zwy­czaj Die­go mó­wił dość skład­nie, ale wi­docz­nie ten po­nie­dzia­łek nie tyl­ko dla Ter­re­go był cięż­kim dniem. – Die­go, nie mam na­stro­ju do za­ga­dek, spóź­ni­łem się do sier­żan­ta Le­onar­da.

– A niech to! – Die­go za­ci­snął ze zło­ścią dło­nie. Wy­ka­so­wa­nie da­nych z ba­zy pa­mię­ci czło­wie­ka nie by­ło tak pro­ste, jak z kom­pu­te­ra. Chło­pak opa­no­wał się jed­nak i oznaj­mił: – Nie­ste­ty Ter­ry, też mam złą wia­do­mość. W cza­sie tej ak­cji po­rwa­no ka­pra­la Trot­te­ra.

– Uzna­li go za śmie­cia?! – krzyk­nął sko­ło­wa­ny Ter­ry, ścią­ga­jąc na sie­bie wzrok Eli­zy. Po­ma­chał jej uspo­ka­ja­ją­co dło­nią. Po­now­nie po­sła­ła mu ca­łu­sa.

– Ter­ry, spo­koj­nie – za­sy­czał ci­cho Die­go.

– No mów! – za­żą­dał Ter­ry.

– Nie uwie­rzysz… Le­piej zo­bacz to na YouTu­be.

To by­ły zdję­cia z dro­na. Jed­no dłu­gie uję­cie, z wy­ko­rzy­sta­niem te­le­obiek­ty­wu. Ope­ra­tor po­rzu­cił za­miar sfil­mo­wa­nia ak­cji i skon­cen­tro­wał się na po­ści­gu za Trot­te­rem. Ter­ry sku­pił uwa­gę na au­tach, któ­ry­mi przy­je­cha­li po­ry­wa­cze. Ich wy­gląd su­ge­ro­wał, że nie był to zwy­kły na­pad ban­dyc­ki lub ze­msta gan­gów, a ak­cja do­brze zor­ga­ni­zo­wa­nej gru­py. Au­ta bar­dzo przy­po­mi­na­ły uży­wa­ne przez ar­mię pic­ku­py In­ter­na­tio­nal MXT-MV. Znał je do­sko­na­le, nie by­ły wy­god­ne, lecz za to bez­piecz­ne, od­por­ne za­rów­no na mi­ny dro­go­we, jak i ostrzał z bro­ni cięż­kiej. Sa­mo­cho­dy ze zdjęć mia­ły iden­tycz­ne drzwi, nad­ko­la, tyl­ko sta­no­wi­ły o wie­le bar­dziej luk­su­so­wą wer­sję pier­wo­wzo­ru.

Po­ry­wa­cze dzia­ła­li me­to­dycz­nie, wy­ko­rzy­stu­jąc no­wo­cze­sne środ­ki łącz­no­ści. Je­dy­nym nie­pa­su­ją­cym ele­men­tem do tej ak­cji by­ła oso­ba do­wód­cy. Cóż to za ma­ska­ra­da, w ja­kim ce­lu za­ło­żył te śmiesz­ne ro­gi? Jed­nak, po­za tym zgrzy­tem, film nie po­zo­sta­wiał żad­nych wąt­pli­wo­ści: ka­pral Wil­liam Trot­ter zo­stał po­rwa­ny.

Trot­ter słu­żył w Afga­ni­sta­nie. W cza­sie jed­ne­go z pa­tro­lów je­go od­dział zo­stał okrą­żo­ny przez Ta­li­bów. Ka­pra­lo­wi uda­ło się prze­bić przez pier­ścień okrą­że­nia. Po­tem ru­szył po po­moc, jed­nak pro­blem po­le­gał na tym, że nie miał środ­ków łącz­no­ści, a od naj­bliż­sze­go miej­sca po­sto­ju wojsk dzie­li­ło go pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów. Sier­żant nie za­sta­na­wiał się, co ma ro­bić. Za­czął biec po pia­sku oraz ka­mie­niach, któ­re przy­pie­ka­ły go pa­lą­cym słoń­cem. Biegł bez wy­tchnie­nia czte­ry go­dzi­ny. To był nie­sa­mo­wi­ty wy­nik, je­dy­nie naj­lep­si cho­dzia­rze osią­ga­li po­dob­ne re­zul­ta­ty. Za ten sza­lo­ny bieg zo­stał od­zna­czo­ny Srebr­ną Gwiaz­dą. Pró­bo­wa­no zro­bić z nie­go za­wod­ni­ka, lecz od­po­wie­dział, że nie lu­bi bie­gać pod czy­jeś dyk­tan­do.

Wil­liam nie miał klau­stro­fo­bii, lecz za­wsze twier­dził, że czu­je się źle wi­dząc ścia­ny w od­le­gło­ści mniej­szej niż kil­ka­dzie­siąt kro­ków. Wo­lał otwar­te prze­strze­nie i z te­go po­wo­du wy­brał ży­cie na szro­cie, spa­nie w sa­mo­cho­dach.

To by­ło co praw­da pierw­sze po­rwa­nie, ale nie pierw­szy przy­pa­dek za­gi­nię­cia pod­opiecz­nych Ter­re­go. W ostat­nim mie­sią­cu zda­rzy­ło się to już trzy ra­zy, co z wczo­raj­szym znik­nię­ciem Trot­te­ra ozna­cza­ło utra­tę czte­rech osób. I cho­ciaż Ter­ry, chcąc po­zo­stać przy zdro­wych zmy­słach, mu­siał oswo­ić się z fak­ta­mi, to po­rwa­nie ka­pra­la ka­za­ło mu przyj­rzeć się tym przy­pad­kom z in­nej per­spek­ty­wy.

Za­czął po­rów­ny­wać ich do­ssier. I to nie na ekra­nie mo­ni­to­ra, a wer­tu­jąc pa­pie­ro­we wy­dru­ki. Uwa­żał, że prze­glą­da­jąc li­nij­ki tek­stu na ekra­nie, nie­świa­do­mie po­mi­nie więk­szość waż­nych in­for­ma­cji. A za­pi­sa­ne sło­wa po­zo­sta­ją w pa­mię­ci na dłu­go.

Sze­re­go­wa Jor­da­na On­zie­ma z Qu­eens by­ła me­cha­ni­kiem w ba­zie Ir­ki­cik w Tur­cji i przy­go­to­wy­wa­ła sa­mo­lo­ty do na­lo­tów na te­re­ny za­ję­te przez ISIS w Li­bii oraz Sy­rii. Star­szy sze­re­go­wy Hy­esung Rhee, że­brzą­cy na Man­hat­ta­nie, sta­cjo­no­wał na Oki­na­wie w Ja­po­nii. Miesz­ka­ją­ca na Bronk­sie ka­pral Clau­dia Hur­tad, słu­ży­ła w Na­vy Se­als i bra­ła udział w sztur­mie na ba­zę ter­ro­ry­stów al-Sza­bab, od­po­wie­dzial­nych za atak na cen­trum han­dlo­we We­st­ga­te w Ke­nii. Męż­czyź­ni i ko­bie­ty. Bia­li, czar­ni, Azja­ci i La­ty­no­si. Żad­ne­go związ­ku, a na­wet po­dej­rza­nie zróż­ni­co­wa­ne po­cho­dze­nie. Ma­ry­nar­ka, si­ły po­wietrz­ne i dwa ra­zy woj­ska lą­do­we. Naj­wię­cej by­ło żoł­nie­rzy z pie­cho­ty. Bronks, Man­hat­tan i Qu­eens. W tym rów­nież trud­no by­ło do­strzec coś dziw­ne­go, we­te­ra­ni niż­szych stop­ni nie miesz­ka­li w naj­lep­szych dziel­ni­cach No­we­go Jor­ku. Czy ist­niał ja­kiś wspól­ny mia­now­nik? Po­za tym, że wszyst­kich tych lu­dzi moż­na by na­zwać „śmie­cia­mi spo­łe­czeń­stwa do­bro­by­tu”.

Zre­zy­gno­wa­ny od­su­nął tecz­ki od sie­bie. A mo­że jed­nak by­ły to przy­pad­ko­we za­gi­nię­cia? Rok­rocz­nie gi­nie w wy­pad­kach, po­peł­nia sa­mo­bój­stwa lub umie­ra w wy­ni­ku cho­rób rów­nie wie­lu żoł­nie­rzy, jak na po­lu wal­ki. A by­li już tak bli­sko od­zy­ska­nia rów­no­wa­gi. Wil­liam za­pi­sał się przed­wczo­raj do pro­gra­mu gwa­ran­tu­ją­ce­go peł­ną opie­kę zdro­wot­ną. Pro­gram „Oba­ma­ca­re” nie roz­wią­zał pro­ble­mu, a ten no­wy miał wy­peł­nić lu­kę, przy­naj­mniej w od­nie­sie­niu do by­łych żoł­nie­rzy.

Ter­ry za­stygł w bez­ru­chu. Nie pa­trząc w do­ku­men­ty prze­ana­li­zo­wał sy­tu­ację po­zo­sta­łych we­te­ra­nów.

– Tak, to oczy­wi­ste! – wy­krzyk­nął.

Spraw­dze­nie da­nych za­ję­ło mu tyl­ko pół mi­nu­ty. W koń­cu od­na­lazł wspól­ny punkt: wszy­scy żoł­nie­rze, któ­rzy za­gi­nę­li, zgło­si­li się do pro­gra­mu „Po­każ nam swój kod, a da­my ci zdro­wie”. By­ła to sze­ro­ko re­kla­mo­wa­na w In­ter­ne­cie i te­le­wi­zji ak­cja, ma­ją­ca ob­jąć opie­ką me­dycz­ną oso­by nie­ubez­pie­czo­ne. De­tek­ty­wi fun­da­cji otrzy­ma­li po­le­ce­nie, aby pro­mo­wać pro­gram wśród by­łych żoł­nie­rzy.

Ter­ry już wcze­śniej za­sta­na­wiał się, czy wa­ru­nek ujaw­nie­nia ko­du ge­ne­tycz­ne­go miał po­móc po­li­cji w stwo­rze­niu ba­zy DNA wszyst­kich oby­wa­te­li, czy też był to je­dy­nie chwyt, uświa­da­mia­ją­cy bez­dom­nym, że nie ma nic za dar­mo, na­wet je­że­li jest to nic nie­war­ta in­for­ma­cja o ko­dzie ge­ne­tycz­nym? Wte­dy stwier­dził, że to ni­ska ce­na za moż­li­wość le­cze­nia szpi­tal­ne­go i na­kła­niał pod­opiecz­nych, by zgło­si­li się do pro­gra­mu. Ka­pral Wil­liam Trot­ter, po kil­ku ty­go­dniach su­ge­stii, też się zgo­dził. Te­raz Ter­ry uznał, że mu­si bli­żej przyj­rzeć się te­mu pro­gra­mo­wi.

To był pierw­szy punkt za­cze­pie­nia. Za dru­gi uznał po­ry­wa­cza z ro­ga­mi. Co to za bzdur­ny po­mysł afi­szo­wa­nia się? Chy­ba że miał to być ro­dzaj ma­ski? Każ­dy bę­dzie szu­kał ro­ga­cza, a po­ry­wacz zdej­mie po ak­cji ro­gi i nikt już go nie po­zna. Ter­ry skrzy­wił się. Wy­da­ło mu się to tro­chę na­cią­ga­ne.

– Die­go, mam proś­bę.

Die­go spoj­rzał na nie­go py­ta­ją­co.

– Zbierz in­for­ma­cje od po­zo­sta­łych, ilu pod­opiecz­nych ostat­nio za­gi­nę­ło.

– Ilu po­rwa­no?

– Nie. Prze­sta­li się od­zy­wać. I to nie z po­wo­du śmier­ci.

– Ro­zu­miem.

Ter­ry nie mógł się sku­pić. Tak wła­ści­wie nie mógł już nic wię­cej zro­bić bez zba­da­nia spra­wy w te­re­nie. Miał dwa tro­py, za któ­ry­mi po­sta­no­wił pójść rów­no­le­gle. Na szczę­ście w oby­dwu przy­pad­kach znał od­po­wied­nich lu­dzi, mo­gą­cych mu po­móc. Po­sta­no­wił nie od­kła­dać śledz­twa.

– Mu­szę coś za­ła­twić – wy­ja­śnił Eli­zie, wy­cho­dząc z pra­cy.

– Jass­sne, ska­aaar­bie – wy­sy­cza­ła, po­sy­ła­jąc mu bu­zia­ka. Gdy­by nie by­ła tak na­chal­na, mo­że na­wet da­ło­by się z nią po­roz­ma­wiać.

Znajdź mi fil­mow­ca

Ter­ry po­sta­no­wił od­wie­dzić oso­bi­ście Fe­de­ri­ca. Wo­lał nie po­ru­szać te­ma­tu roz­mo­wy przez te­le­fon czy łą­cza in­ter­ne­to­we. Uprze­dził je­dy­nie przy­ja­cie­la, że nie­ba­wem do nie­go zaj­rzy.

– Spo­ko, do pół­no­cy bę­dę sie­dział w do­mu – usły­szał. Za­dzwo­nił jesz­cze do Sub­i­ry, uma­wia­jąc się na dru­gie spo­tka­nie.

Dru­gi raz te­go sa­me­go dnia bę­dzie mu­siał po­je­chać na Bro­oklyn. Ma­jąc usta­lo­ny plan dzia­łań, wy­szedł z pra­cy i prze­szedł na 34 Stre­et Penn Sta­tion. By­ło sło­necz­ne, upal­ne po­po­łu­dnie, któ­re w be­to­no­wej dżun­gli po­wo­do­wa­ło, że ubra­nie le­pi­ło się do skó­ry. Ża­ło­wał, że nie mo­że być te­raz z Ann w Gre­cji, po­pi­jać ouzo w ta­wer­nie ze sto­li­ka­mi usta­wio­ny­mi na pla­ży, czu­jąc na po­licz­kach de­li­kat­ną bry­zę. A póź­niej, ale gdzieś do­pie­ro ko­ło dru­giej, trze­ciej w no­cy, kie­dy już nie bę­dzie tak par­no, rzu­cić się z Ann na łóż­ko i ko­tło­wać do świ­tu. Jed­nak dla Ann waż­niej­sze by­ło po­szu­ki­wa­nie mi­tycz­ne­go cen­tau­ra. Od ty­go­dnia na­wet nie za­dzwo­ni­ła, cho­ciaż wcze­śniej roz­ma­wia­li co dwa dni. Ten zwią­zek chy­ba umie­rał. Mo­że rzu­cić to wszyst­ko i po­je­chać do niej? – po­my­ślał. Jak tyl­ko do­wiem się, kto po­ry­wa mo­ich pod­opiecz­nych – zde­cy­do­wał z wes­tchnie­niem iry­ta­cji, wie­dząc, że śledz­two mo­że trwać zbyt dłu­go i na pew­no się spóź­ni.

Po kil­ku mi­nu­tach, jesz­cze za­nim po­ja­wił się pe­ron sta­cji, Ter­ry wszedł w tłum oku­lar­ni­ków GDV, po­grą­żo­nych w wir­tu­al­nych świa­tach. Oce­nił, że cze­ka go kil­ka­dzie­siąt mi­nut sta­nia w ko­lej­ce do kon­tro­li an­ty­ter­ro­ry­stycz­nej. Ro­zej­rzał się po twa­rzach ocze­ku­ją­cych. Nie­mal każ­dy w wie­ku po­ni­żej dwu­dziest­ki skra­cał czas ocze­ki­wa­nia oglą­da­niem fil­mów, prze­glą­da­niem In­ter­ne­tu lub grą. Nie­ru­cho­me gło­wy z klap­ką na jed­no oko i ner­wo­wo drga­ją­cą pra­wą lub le­wą dło­nią. Sys­tem Glo­bal Di­gi­tal View po­zwa­lał ste­ro­wać ob­ra­zem za po­mo­cą ru­chów pal­ców. Im­pul­sy idą­ce z mię­śni by­ły od­czy­ty­wa­ne przez ser­ce sys­te­mu, tak jak daw­niej ru­chy ry­si­ka czy mysz­ki kom­pu­te­ro­wej. W ten styl ży­cia wpa­dał te­raz każ­dy na­sto­la­tek. Oso­by star­sze o kil­ka lat wo­la­ły wle­piać ga­ły w ekra­ny smart­fo­nów, jesz­cze star­si – ta­ble­tów. Sta­rzy, jak on, bli­scy czter­dziest­ki, błą­dzi­li wzro­kiem po ścia­nach, naj­star­si prze­glą­da­li ga­ze­ty. Tech­no­lo­gicz­ny po­dział w przy­pad­ku po­ko­leń nie znał ko­lo­ru skó­ry ani ba­rie­ry ję­zy­ko­wej.

Ter­ry uni­kał me­tra. Czę­ste alar­my, w więk­szo­ści fał­szy­we, wzmo­gły pro­ce­du­ry bez­pie­czeń­stwa. Te­raz już nie wy­star­czy­ło spraw­dze­nie do­ku­men­tów, trze­ba by­ło przejść nie tyl­ko przez kon­tro­le oso­bi­ste, lecz rów­nież prze­świe­tle­nia wy­kry­wa­ją­ce skład so­ków w żo­łąd­ku. Chi­py wszy­wa­ne pod skó­rę nie spraw­dzi­ły się, gdyż moż­na je by­ło wy­dłu­bać i przy bram­kach użyć pod­mie­nio­ne­go. Za to prze­bą­ki­wa­no, że nie­ba­wem bę­dzie spraw­dza­ny kod ge­ne­tycz­ny. I to po­rów­ny­wa­ny nie z od­po­wied­nim do­ku­men­tem, a ba­zą DNA w cen­tra­li. To mia­ło wy­klu­czyć moż­li­wość pod­ra­bia­nia do­ku­men­tów – al­bo mia­łeś to sa­mo DNA, co wzo­rzec, al­bo bez py­ta­nia cię usy­pia­no i prze­wo­żo­no na sa­lę prze­słu­chań. On jesz­cze nie był na ba­da­niach, ale obie­cy­wał so­bie, że mu­si je wy­ko­nać jak naj­szyb­ciej. Je­że­li twój kod DNA znaj­do­wał się w ban­ku da­nych, mo­głeś sko­rzy­stać na lot­ni­skach z wy­dzie­lo­nych bra­mek i przejść kon­tro­lę o po­ło­wę szyb­ciej. Ter­re­mu przy­szła do gło­wy myśl, czy ba­da­nie „Po­każ nam swój kod, a da­my ci zdro­wie” nie jest przy­pad­kiem czę­ścią re­ali­za­cji pro­gra­mu ba­dań bio­me­trycz­nych? Ale, na­wet je­że­li tak by­ło, to prze­cież nie po­wód, aby po­ry­wać we­te­ra­nów wo­jen­nych. Chy­ba nikt ich nie po­dej­rze­wał, że są uśpio­ny­mi ter­ro­ry­sta­mi?

Pa­sa­że­ro­wie go­dzi­li się na po­dob­ne utrud­nie­nia, gdyż nie wszyst­kie alar­my oka­zy­wa­ły się dow­ci­pem. W ostat­nich dwóch la­tach wy­bu­chły już czte­ry bom­by, za­bi­ja­jąc bli­sko trzy­sta osób.

Ter­ry za­wsze wo­lał brać tak­sów­kę, zwłasz­cza gdy uda­ło mu się zła­pać Kajt­ka. Kaj­tek był tak­sów­ka­rzem sta­rej da­ty, znał mia­sto bez GPS. Nie jeź­dził głów­ny­mi dro­ga­mi, ale wy­bie­rał tra­sy, któ­re ra­czej nie in­te­re­so­wa­ły ter­ro­ry­stów. Wy­sa­dze­nie w po­wie­trze ster­ty kar­to­nów na za­ple­czach skle­pów, resz­tek je­dze­nia z re­stau­ra­cyj­nych kuch­ni, nie prze­bi­je się na czo­łów­ki ser­wi­sów. Ter­ro­ry­ści szu­ka­li za­zwy­czaj miejsc al­bo moc­no za­tło­czo­nych, al­bo bę­dą­cych iko­na­mi mia­sta. Je­dy­nie urwa­nie rę­ki Sta­tuy Wol­no­ści, zbu­rze­nie ka­te­dry Św. Pa­try­ka czy prze­rwa­nie przę­sła jed­ne­go z mo­stów mia­ło szan­sę na roz­głos. Gdy­by nie to, że przed mo­stem Bro­okliń­skim i tak mu­sie­li­by stać w kor­ku, za­dzwo­nił­by do Kajt­ka.

***

Ter­ry wy­szedł z me­tra na sta­cji 24 Co­urt Stre­et, po czter­dzie­stu mi­nu­tach jaz­dy. Po­ko­na­nie tra­sy za­ję­ło 18 mi­nut, a ocze­ki­wa­nie przed bram­ka­mi po­li­cji po­nad pół go­dzi­ny. Czy­li, tak wła­ści­wie, ty­le sa­mo, co po­ko­na­nie tra­sy tak­sów­ką. Na szczę­ście dom Fe­de­ri­ca znaj­do­wał się w od­le­gło­ści kil­ku­set me­trów od sta­cji me­tra.

Wdu­sił przy­cisk do­mo­fo­nu z nu­me­rem miesz­ka­nia i od ra­zu usły­szał: „Właź, otwar­te”. Był pe­wien, że przy­ja­ciel nie ode­rwie się od pra­cy. Gdy wszedł do po­ko­ju, rze­czy­wi­ście uj­rzał Fe­de­ri­ca sie­dzą­ce­go przed kil­ko­ma mo­ni­to­ra­mi kom­pu­te­rów. Po­kój był du­ży, ale nie­mal pu­sty. Po­za biur­kiem przy­po­mi­na­ją­cym pod­ko­wę zwró­co­ną w stro­nę okna, znaj­do­wał się tu tyl­ko sto­li­czek z dwo­ma fo­te­la­mi pod prze­ciw­le­głą ścia­ną.

– Daj mi chwi­lę – usły­szał. – I przy­nieś z kuch­ni pi­wo!

Fe­de­ri­co Co­luc­ci był młod­szy od Ter­re­go, miał 37 lat. Był rów­nież niż­szy o kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów i bar­dziej szczu­pły. O te kil­ka­na­ście ki­lo­gra­mów, któ­re z chę­cią bym zrzu­cił – wes­tchnął z za­zdro­ścią Ter­ry. Fe­de­ri­co no­sił za­rost a la Van Dy­ke. Od Ann do­wie­dział się, że był to fla­mandz­ki ma­larz, na któ­re­go por­tre­tach twa­rze męż­czyzn czę­sto zdo­bi­ły dłu­gie wą­sy oraz bród­ka – na­zy­wa­na przez Sub­i­rę ko­zią. Fe­de­ri­co nie wy­ma­gał ta­kiej opie­ki jak pod­opiecz­ni Ter­re­go, co nie zna­czy, że wszyst­ko by­ło z nim w po­rząd­ku. Ale za­wsze był ta­ki i Ter­ry nie po­tra­fił wy­obra­zić go so­bie in­ne­go.

Ścia­nę na wprost zaj­mo­wa­ło kil­ka pla­ka­tów, więk­szych niż stan­dar­do­we, z ulu­bio­nych fil­mów Fe­de­ri­ca. Nie by­ło na nich An­ge­li­ny Jo­lie w czar­nym biu­sto­no­szu po­więk­sza­ją­cym cyc­ki z fil­mu Tomb Ri­der, nie by­ło rów­nież Clin­ta Eastwo­oda z dwo­ma re­wol­we­ra­mi z cza­sów spa­ghet­ti we­ster­nów, ani na­wet mi­strza Yody w ko­lo­rze se­pii z na­pi­sem „Niech moc bę­dzie z to­bą”. Fe­de­ri­co był mi­ło­śni­kiem ery eks­pre­sjo­ni­zmu nie­miec­kie­go z lat trzy­dzie­stych ubie­głe­go wie­ku i ścia­nę w je­go po­ko­ju wy­peł­nia­ły pla­ka­ty z wy­ko­śla­wio­ną ar­chi­tek­tu­rą oraz po­sta­cia­mi o nad­mier­nie eks­pre­syj­nych ge­stach. Ter­ry już wie­dział, że na przy­kład czar­na isto­ta, przy­po­mi­na­ją­ca tro­chę mał­pę, po­chy­lo­ną nad le­żą­cą z wy­cią­gnię­ty­mi rę­ko­ma ko­bie­tą, to bo­ha­ter­ka Ga­bi­ne­tu dok­to­ra Ca­li­ga­ri. Po­zo­sta­łe dwa rów­nież po­cho­dzi­ły z te­go fil­mu, a ich wspól­ną ce­chą by­ło to, że przed­sta­wia­ły ar­chi­tek­tu­rę o za­bu­rzo­nej per­spek­ty­wie.

– Dla­cze­go wciąż oglą­dasz te fil­my? – za­py­tał przy­ja­cie­la pod­czas pierw­szej wi­zy­ty. To by­ła póź­na go­dzi­na i do krzy­wi­zny pre­zen­to­wa­nej ar­chi­tek­tu­ry do­łą­czy­ła krzy­wi­zna wy­wo­ła­na wy­pi­tym al­ko­ho­lem.

– Szcze­rze? – Ter­ry ski­nął gło­wą. To był czas na szcze­rość, by­li w po­ło­wie dru­giej bu­tel­ki whi­sky. – Fa­scy­nu­je mnie sce­no­gra­fia oraz oświe­tle­nie w tych fil­mach. Ak­cja jest mniej istot­na, cho­ciaż to śmiet­nik oso­bli­wo­ści, w któ­rym dłu­go mo­gli­by grze­bać psy­chia­trzy. – Fe­de­ri­co wska­zał dło­nią na kom­pu­te­ry. – Spójrz, je­stem za bar­dzo upo­rząd­ko­wa­ny i te krzy­wi­zny ma­ją mi przy­po­mi­nać, że nie je­stem ro­bo­tem.

– Mia­łem wra­że­nie, że od in­for­ma­ty­ka wy­ma­ga się po­rząd­ku?

– No wła­śnie, mo­że po­wi­nie­nem zmie­nić za­wód. – Fe­de­ri­co za­śmiał się z go­ry­czą. – Ale my­lisz się. Pro­gram moż­na na­pi­sać na wie­le spo­so­bów. A, co cie­ka­we, nie za­wsze czy­sty, przej­rzy­sty kod jest tym, któ­ry naj­spraw­niej dzia­ła.

– Jak to moż­li­we?

– Do zro­zu­mie­nia dłu­gie­go zda­nia nie jest po­trzeb­ne prze­czy­ta­nie wszyst­kich słów. Po­rząd­ny in­for­ma­tyk jest tre­so­wa­ny do pi­sa­nia ko­du w skład­ni zro­zu­mia­łej dla in­nych. A wy­star­czy po­ło­wa słów, aby zro­zu­mieć treść ca­łe­go zda­nia.

– A ktoś in­ny to zro­zu­mie?

– Hm, te­go nie je­stem pe­wien… – zło­śli­wy chi­chot Fe­de­ri­ca był jed­no­znacz­ną od­po­wie­dzią. – Czę­sto ja sam nie pa­mię­tam, dla­cze­go na­pi­sa­łem pew­ne frag­men­ty pro­gra­mu. Ale dzia­ła­ją, więc nie za­sta­na­wiam się nad tym dłu­go.

To był pro­blem Fe­de­ri­ca. By­wał ge­nial­ny, ale nie po­tra­fił pra­co­wać sys­te­ma­tycz­nie. Rów­nie waż­ne by­ło dla nie­go ulep­sze­nie pro­gra­mu do ste­ro­wa­nia mu­zy­ką w za­leż­no­ści od te­go, po co się­ga do lo­dów­ki, jak i pro­gra­mu do­da­ją­ce­go mi­lio­no­we czę­ści do­la­ra do wła­sne­go ra­chun­ku.

– I w ten spo­sób pi­szesz pro­gra­my?

– Sta­ram się. Pla­ka­ty z Ga­bi­ne­tu dok­to­ra Ca­li­ga­ri przy­po­mi­na­ją mi, że nie wszyst­ko mu­si być praw­dzi­we. Ge­niusz jest ukry­ty w wy­pa­czo­nym spoj­rze­niu. To ta iskra wzno­szą­ca nas do nie­bios. Do­pó­ki wi­dzę za­fał­szo­wa­ną per­spek­ty­wę – wiem, że je­stem zbyt nor­mal­ny. Gdy ścia­ny na pla­ka­tach się wy­pro­sto­wu­ją – sta­ję się ge­nial­ny. To mój spraw­dzian prze­cięt­no­ści i ge­niu­szu.

Ter­ry wró­cił z dwo­ma bu­tel­ka­mi pi­wa, jed­ną sta­wia­jąc przed kla­wia­tu­rą. Fe­de­ri­co za­stygł, a póź­niej szyb­ko na­pi­sał kil­ka li­ni­jek ko­du i za­mknął okien­ko pro­gra­mu, nad któ­rym pra­co­wał. Się­gnął po bu­tel­kę i od­wró­cił w stro­nę Ter­re­go.

– Przej­rza­łem film. To jest au­ten­tycz­ny za­pis. Jed­no uję­cie z dro­na, sam do­brze to wiesz – Fe­de­ri­co wzru­szył ra­mio­na­mi i prze­szedł do in­ne­go te­ma­tu. – Ce­nię Gre­en­pe­ace, ale w tym wy­pad­ku chy­ba ro­bią nie­po­trzeb­ny szum. Kto by chciał uży­wać sprzę­tu z prze­sta­rza­łym opro­gra­mo­wa­niem? To wal­ka z wia­tra­ka­mi. Wiesz, że nie cier­pię glo­ba­li­za­cji, ale ma ona rów­nież do­bre stro­ny. Jak do­stęp do naj­now­szych urzą­dzeń.

– Je­steś za mło­dy, by to zro­zu­mieć. Wy­cho­wa­łeś się już w cza­sach przed­mio­tów wy­rzu­ca­nych po okre­sie gwa­ran­cji…

– A mo­że na­wet przed – wtrą­cił Fe­de­ri­co.

– … a ja pa­mię­tam sprzęt pro­du­ko­wa­ny do użyt­ku na ca­łe ży­cie. A przy­naj­mniej na wie­le lat – do­koń­czył zda­nie Ter­ry.

– To dzi­siaj nie­moż­li­we – Fe­de­ri­co, prze­krzy­wia­jąc gło­wę, spoj­rzał na przy­ja­cie­la z iro­nicz­nym uśmie­chem. Go­spo­darz wsko­czył na swój ulu­bio­ny te­mat i Ter­ry wie­dział z do­świad­cze­nia, że te­raz trud­no bę­dzie go od nie­go ode­rwać. Mu­siał to prze­cze­kać. Naj­le­piej w mil­cze­niu.

– Kor­po­ra­cje roz­krę­ci­ły spi­ra­lę chci­wo­ści i nie po­tra­fią te­go za­trzy­mać. Bo­wiem zdol­no­ści pro­duk­cyj­ne ro­sną w tem­pie Mo­ore`a. Dzi­siaj ma­my wy­daj­ne ro­bo­ty prze­my­sło­we i opro­gra­mo­wa­nie w środ­ku, sta­rze­ją­ce się szyb­ciej niż opa­ko­wa­nie. A bez wzro­stu de­mo­gra­ficz­ne­go nie na­star­czy lu­dzi, by ku­pić wszyst­kie wy­pro­du­ko­wa­ne do­bra. Po­wiem ci coś, mo­da na ho­łu­bie­nie jak naj­licz­niej­szej gro­mad­ki dzie­ci to kor­po­ra­cyj­ny spi­sek. Bo­ją się, że ich do­cho­dy spad­ną. Tyl­ko że lu­dzie ja­koś nie chcą roz­mna­żać się w wy­kre­ślo­nym w Exce­lu tem­pie. Kor­po­ra­cyj­ni stra­te­dzy się­gnę­li więc po dru­gi ze spo­so­bów: cho­dzi o to, aby pro­du­ko­wać rze­czy, któ­re bę­dą psu­ły się po ro­ku, abyś mu­siał ku­pić no­we eg­zem­pla­rze…

– Oce­niasz war­tość sprzę­tu po opro­gra­mo­wa­niu. Jed­nak przed epo­ką kom­pu­te­ro­wą waż­na by­ła trwa­łość. Kon­struk­cja sie­kie­ry jest ta­ka sa­ma od wie­ków, a czas po­świę­co­ny na wy­two­rze­nie urzą­dze­nia wię­cej wart niż zu­ży­ty ma­te­riał. Ja wo­lę daw­ne po­dej­ście do sprzę­tu.

– I sta­łe w uczu­ciach ko­bie­ty? – za­śmiał się Fe­de­ri­co.

– A mo­del Al­fa Ro­meo z 1936 ro­ku, sprze­da­ny za 36 mi­lio­nów do­la­rów? – Ter­ry nie od­po­wie­dział bez­po­śred­nio na za­czep­kę. – Lub mój Trzmiel?

Trzmie­lem Ter­re­go by­ło dwu­drzwio­we, gra­na­to­we BMW 850i E31 z 1992 ro­ku. Je­go pię­cio­li­tro­wy sil­nik V12 od prze­ło­mu wie­ku dud­nił w je­go du­szy tak sa­mo, jak ryk sil­ni­ków star­tu­ją­ce­go wa­ha­dłow­ca. Trzmiel roz­pę­dzał się do set­ki w 6,2 se­kun­dy – gdyż był to mo­del z ręcz­ną skrzy­nią bie­gów, osią­ga­ją­cy 250 km/godz. Miał oka­zję spraw­dzić to na nie­miec­kich au­to­stra­dach. Ter­ry odzie­dzi­czył Trzmie­la po oj­cu, któ­ry ku­pił au­to, gdy z ro­dzi­ną sta­cjo­no­wał w Ram­ste­in-Mie­sen­bach. Oj­ciec uwiel­biał eks­tre­mal­ne pręd­ko­ści tak sa­mo w po­wie­trzu, jak i na dro­dze. I cho­ciaż w dniu je­go śmier­ci Ter­ry stu­dio­wał już w Se­at­tle, to zde­cy­do­wał się spro­wa­dzić z Nie­miec ulu­bio­ny sa­mo­chód oj­ca.

– To co in­ne­go – Fe­de­ri­co mach­nął lek­ce­wa­żą­co dło­nią. – Al­fa ma war­tość hi­sto­rycz­ną, twój Trzmiel sen­ty­men­tal­ną.

– Fe­de­ri­co, mo­że wró­ci­my do ana­li­zy fil­mu. Czy two­im zda­niem mógł zo­stać sfał­szo­wa­ny?

– Wiesz, jak trud­no by­ło­by za­in­sce­ni­zo­wać tak roz­le­gły plan? Roz­pla­no­wać ruch sce­nicz­ny dla ta­kiej licz­by ak­to­rów. Gdy­by uję­cia wy­ko­na­no ze smart­fo­nu lub na­wet ka­me­ry ręcz­nej i zo­sta­ły­by zmon­to­wa­ne – mógł­bym szu­kać śla­dów fał­szer­stwa. Moż­na po­ba­wić się pro­gra­ma­mi i pod­mie­nić kil­ka­dzie­siąt kla­tek, ale nie ca­ły film.

Ter­ry za­my­ślił się. Przy­ja­ciel po­twier­dził je­go prze­ko­na­nie, cho­ciaż przez ja­kiś czas łu­dził się, że wy­gląd ro­ga­cza sta­no­wił żart zdol­ne­go gra­fi­ka.

– Mo­żesz się do­wie­dzieć, kto go opu­bli­ko­wał?

– To nie jest żad­ne wy­zwa­nie, ro­bo­ta na kil­ka mi­nut. Daj mi po­wód, abym za­tra­cił się w so­bie po­szu­ku­jąc roz­wią­za­nia pro­ble­mu – Fe­de­ri­co skrzy­wił się z nie­sma­kiem.

– Do­brze, obie­cu­ję, że znaj­dę god­ny two­je­go umy­słu pro­blem – od­parł kpią­co Ter­ry. – Czy te­raz po­mo­żesz?

– Po­trze­bu­jesz ad­res IP?

Ter­ry ski­nął gło­wą.

– Ad­res IP, ad­res wła­ści­cie­la kom­pu­te­ra, imię i na­zwi­sko.

– Da się zro­bić, YouTu­be nie strze­że swo­ich klien­tów tak do­brze jak Ap­ple.

Fe­de­ri­co wciąż był przy­ga­szo­ny.

– Za­zdro­ścisz au­to­ro­wi zdjęć licz­by po­lu­bień? – za­py­tał Ter­ry, do­my­śla­jąc się, o czym my­śli przy­ja­ciel.

– Eh, kie­dyś chcia­łem zo­stać ope­ra­to­rem, ale w dzi­siej­szych cza­sach każ­dy, kto ma choć­by ze­ga­rek, mo­że na­krę­cić film. A no­wa wer­sja łącz­no­ści GDV, już nie po­przez oku­la­ry a so­czew­kę kon­tak­to­wą, ma mieć war­stwę re­je­stru­ją­cą ob­raz. Za­da­niem ope­ra­to­ra bę­dzie je­dy­nie pa­trzeć, naj­le­piej bez mru­gnię­cia. Kie­dyś to by­ło rze­mio­sło, fach wy­ma­ga­ją­cy wie­dzy nie­mal ta­jem­nej. Dzi­siaj wy­star­czy być w od­po­wied­nim cza­sie, w od­po­wied­nim miej­scu, a zgar­niesz klik­nię­cia i na­gro­dy na fe­sti­wa­lach. Ar­tyzm się nie li­czy, im głup­szy film, tym wię­cej splen­do­ru.

– A nie my­śla­łeś o mon­ta­żu?

– To praw­da, że ten etap pro­duk­cji fil­mu wy­ma­ga przy­naj­mniej mi­ni­mum umie­jęt­no­ści. Każ­dy mo­że na­krę­cić ma­te­riał, ale zmon­to­wać go po­tra­fią je­dy­nie nie­licz­ni. Tyl­ko że dzi­siej­szy mon­taż to siecz­ka. Na­sta­wio­na na to, abyś na­wet po ty­sięcz­nym obej­rze­niu re­kla­my, kli­pa mu­zycz­ne­go czy na­wet fil­mu – i tak wszyst­kie­go nie za­uwa­żył.

Po­roz­ma­wia­li jesz­cze kwa­drans, na te­ma­ty bez zna­cze­nia.

– Mu­szę już le­cieć – oznaj­mił w koń­cu Ter­ry, zer­ka­jąc na ze­ga­rek.

– Gdzie ci się spie­szy? – za­py­tał za­sko­czo­ny Fe­de­ri­co.

– Umó­wi­łem się na ba­se­nie z Sub­i­rą – od­po­wie­dział nie­chęt­nie.

– Po­szedł­bym z to­bą, ale ona nie lu­bi, jak przy­glą­dam się jej w ko­stiu­mie… – mruk­nął z ża­lem go­spo­darz.

– To praw­da – przy­znał Ter­ry gło­śno się śmie­jąc.

Fe­de­ri­co spoj­rzał na nie­go wzro­kiem, któ­ry mógł­by za­bić.

Dziew­czy­na jak sy­re­na

W dzi­siej­szych pla­nach Ter­ry uwzględ­nił jesz­cze roz­mo­wę z Sub­i­rą Bu­sta­man­te. Umó­wił się z nią na ba­se­nie. Dziew­czy­na od za­wsze lu­bi­ła wo­dę, używ­ki oraz mu­zy­kę roc­ko­wą. Wo­dy uży­wa­ła w nad­mia­rze na­wet do drin­ków, mu­zy­ki słu­cha­ła nie­mal non stop. Kie­dyś też du­żo bra­ła, ale od kil­ku­na­stu lat by­ła czy­sta, zna­la­zła na­wet sta­łą pra­cę. Nie skoń­czy­ła stu­diów me­dycz­nych, ale trzy la­ta wy­star­czy­ły, aby zna­leźć pra­cę w kli­ni­ce me­dycz­nej Lan­go­ne Me­di­cal Cen­ter na Man­hat­ta­nie. Ter­ry miał na­dzie­ję, że mo­że Sub­i­ra pod­po­wie mu, co ta­kie­go mo­że znaj­do­wać się w ko­dzie DNA osób zgła­sza­ją­cych się do pro­gra­mu, że tak wie­le z nich zde­cy­do­wa­no się po­rwać?

Z miesz­ka­nia Fe­de­ri­ca do ba­se­nu na Flu­shing Ave­nue po­szedł pie­szo. Usiadł w cie­niu drzew i ob­ser­wo­wał dziew­czy­nę, słu­cha­jąc mu­zy­ki z gło­śni­ków usta­wio­nych na kra­wę­dzi pły­wal­ni. To by­ły pry­wat­ne gło­śni­ki Sub­i­ry i za­wsze wy­sta­wia­ła je na czas tre­nin­gu.

Sub­i­ra pły­nę­ła tuż przy dnie w po­łą­czo­nej mo­no­płe­twie – już wie­dział, że tak to się na­zy­wa – przy­po­mi­na­ją­cej ogon mi­tycz­nych sy­ren, raz po raz wy­pi­na­jąc po­nęt­ny ty­łek. Wy­glą­da­ła pięk­nie. Ter­ry nie wie­dział czy sy­re­ny by­ły czar­ne, ale wła­ści­wie dla­cze­go mia­ły­by być tyl­ko bia­łe? O to mu­siał­by za­py­tać Ann, jed­nak na pew­no by się zi­ry­to­wa­ła. Za­nim po­znał Ann, był z Sub­i­rą. I cho­ciaż roz­sta­li się jesz­cze przed po­zna­niem z Ann, do­brze wie­dział, że le­piej o prze­szło­ści za du­żo nie mó­wić.

Ter­ry roz­po­znał brzmie­nie, jak i ty­tuł na­gra­nia. To by­ła dłu­ga su­ita Na kra­wę­dzi ze­spo­łu Yes. Po­cząt­ko­wo nie ro­zu­miał ich mu­zy­ki, a na­wet go draż­ni­ła. Ło­mot per­ku­sji, roz­wy­drzo­ne gi­ta­ry, wi­bru­ją­ce w uszach kla­wi­sze. No i ten cien­ki, wy­so­ki wo­kal Jo­na An­der­so­na. Jak­by był ka­stra­tem. Ten głos nie pa­so­wał do roc­ka. No, ale jak mó­wi­ła Sub­i­ra, to nie był zwy­kły rock, tyl­ko rock sym­fo­nicz­ny. Rze­czy­wi­ście, kla­wi­sze brzmia­ły jak or­ga­ny, a chór skła­dał się z sa­mych eu­nu­chów. Z cza­sem, zmu­sza­ny przez Sub­i­rę do cią­głe­go słu­cha­nia tych sa­mych płyt, w bez­wła­dzie dźwię­ków za­czął wy­ła­py­wać mu­zycz­ne smacz­ki, prze­my­śla­ną kom­po­zy­cję. Ża­den z in­stru­men­tów nie grał dla sie­bie, wszyst­kie by­ły pod­po­rząd­ko­wa­ne prze­sła­niu na­gra­nia. Głos An­der­so­na współ­brz­miał z in­ny­mi in­stru­men­ta­mi. Nie za­głu­szał ich, po­zwa­lał sły­szeć sło­wa w po­łą­cze­niu z mu­zy­ką, a nie – jak u in­nych – wy­bu­chać ja­kimś krzy­kiem w har­mi­drze. Ckli­wy, ki­czo­wa­ty tekst o fa­ce­cie, co rusz pod­no­szą­cym się i upa­da­ją­cym, w po­łą­cze­niu z rów­nie ckli­wą mu­zy­ką, dzwo­necz­ka­mi, śpie­wem pta­ków, po wie­lu prze­słu­cha­niach stał się dla nie­go ma­ni­fe­stem wal­ki; wia­ry, że każ­dy jest w sta­nie roz­wi­nąć skrzy­dła.

W koń­cu, po dwóch la­tach bli­skiej zna­jo­mo­ści i wy­słu­cha­niu dzie­siąt­ki ra­zy tej sa­mej pły­ty, Ter­ry zro­zu­miał tę mu­zy­kę.

– Cie­szę się, że już ro­zu­miesz Yes. Szko­da, że za póź­no – pod­su­mo­wa­ła dwa la­ta ich związ­ku.

Ale, co by nie mó­wić, by­ła to mu­zy­ka sprzed pół wie­ku. Za­uwa­żył, że je­go przy­ja­cie­le ugrzęź­li w prze­szło­ści. Sub­i­ra w mu­zy­ce po­ło­wy ubie­głe­go stu­le­cia, Fe­de­ri­co w nie­mych, czar­no-bia­łych fil­mach sprzed stu lat, a Ann naj­głę­biej, bo w hi­sto­rii sprzed ty­się­cy lat. Tyl­ko je­go fa­scy­na­cje wy­bie­ga­ły w przy­szłość. Wszech­świat na wy­cią­gnię­cie dło­ni, po­dró­że po ho­ry­zont cze­goś, co nie ma koń­ca…

Nie­ustan­ne la­wi­ro­wa­nie na kra­wę­dzi ma­rzeń i co­dzien­no­ści – jak przy­zna­wał w du­chu sam przed so­bą.

***

Sub­i­ra za­uwa­ży­ła Ter­re­go do­pie­ro gdy wy­cho­dzi­ła z wo­dy. Po­ma­cha­ła mu rę­ką i krzyk­nę­ła, że wró­ci za dzie­sięć mi­nut. By­ła w ko­stiu­mie, któ­ry nie tyl­ko pod­kre­ślał kształ­ty jej fi­gu­ry, ale ujaw­niał fakt, że mi­łość Sub­i­ry do ze­spo­ły Yes nie do­ty­czy je­dy­nie mu­zy­ki. Ca­ła le­wa stro­na cia­ła dziew­czy­ny by­ła wy­ta­tu­owa­na. Po­czy­na­jąc od szyi, po­przez ra­mię, tu­łów, a koń­cząc na no­dze, z du­żym pal­cem sto­py włącz­nie, wid­nia­ły wie­lo­ko­lo­ro­we ta­tu­aże utrzy­ma­ne w sty­li­sty­ce okła­dek Yes, au­tor­stwa Ro­ge­ra De­ana. Wśród gąsz­czu po­wy­gi­na­nych ko­na­rów drzew, czę­sto ro­sną­cych na rów­nie po­skrę­ca­nych for­ma­cjach skal­nych nie z na­sze­go świa­ta, ukry­wa­ły się prze­dziw­ne stwo­ry: smo­ki, ośmior­ni­ce, owa­dy i pta­ki. Dla kon­tra­stu, je­dy­nie na pra­wym ra­mie­niu moż­na by­ło do­strzec nie­po­zor­ny, si­ny ta­tu­aż for­ma­cji, w któ­rej słu­ży­ła w Afga­ni­sta­nie – wąż, lecz nie Esku­la­pa, a ja­do­wi­ty gad, z otwar­tym py­skiem opla­ta­ją­cym na­bój.

Wró­ci­ła już po sze­ściu mi­nu­tach. By­ła przy­ga­szo­na, co na jej twa­rzy uwy­dat­nia­ło się bar­dzo szyb­ko. Sze­ro­kie usta, wy­su­nię­te ko­ści po­licz­ko­we oraz du­że, ciem­ne oczy z brwia­mi za­ry­so­wa­ny­mi wy­so­ko po­nad ni­mi, po­wo­do­wa­ły, że na­wet je­że­li nie by­ła smut­na, a je­dy­nie za­my­ślo­na, wy­glą­da­ła jak­by mia­ła pre­ten­sje do ca­łe­go świa­ta. Ter­ry już wie­dział, że jest wręcz od­wrot­nie, ale ko­muś, kto jej nie znał, mo­gła wy­da­wać się zgorzk­nia­łą, wred­ną su­ką. Jed­nak dzi­siaj twarz dziew­czy­ny z pew­no­ścią od­zwier­cie­dla­ła zły hu­mor.

Po­de­szła do nie­go, przy­wi­ta­li się, przy­tu­la­jąc i ca­łu­jąc w po­licz­ki.

– Co cię gry­zie? – za­py­tał wprost.

– Chcia­ła­bym zro­bić coś sza­lo­ne­go, po­pły­nąć za siód­me mo­rze – wes­tchnę­ła głę­bo­ko.

– Prze­cież mo­żesz zgło­sić się do ja­kiejś sza­lo­nej wy­pra­wy. Masz kwa­li­fi­ka­cje i ja­ko sa­ni­ta­riusz, i ja­ko nu­rek. Z pew­no­ścią wie­le ekip z chę­cią by cię za­trud­ni­ło. Nie bój się wy­ru­szyć za siód­me mo­rze, nic cię tu­taj nie trzy­ma.

– No wła­śnie, nic mnie nie trzy­ma – od­par­ła skwa­szo­na. – Ży­cie wy­cie­kło mi przez pal­ce. Gdy by­łam mło­da uwa­ża­łam, że suk­ces mam w gar­ści, a oka­za­ło się, że ugrzę­złam w gów­nie. I z każ­dym dniem, gdy bu­dzę się zla­na po­tem po kosz­ma­rach noc­nych, wsta­ję i idę do pra­cy – za­głę­biam się w tym gów­nie co­raz bar­dziej. – Spoj­rza­ła mu pro­sto w oczy. – Nic nie osią­gnę­łam i pew­nie już ni­cze­go nie do­ko­nam. Nie chcę być sta­tyst­ką we wła­snym ży­ciu, chcę być je­go pierw­szo­pla­no­wą ak­tor­ką. Mam ocho­tę wró­cić do ćpa­nia, od­le­cieć z te­go bez­dusz­ne­go świa­ta. A gdy umrę i roz­rzu­ci­cie mo­je pro­chy, po­piół pew­nie wpad­nie nie­win­ne­mu prze­cho­dnio­wi w oko, ten prze­klnie, wy­cią­gnie chu­s­tecz­kę i prze­trze spo­jów­kę. I to bę­dzie ko­niec Sub­i­ry, któ­ra kie­dyś ma­rzy­ła. Ty­le po mnie zo­sta­nie.

Od daw­na mia­ła mu to ocho­tę po­wie­dzieć, ale prze­cież Ter­ry o tym wie­dział. Po­rów­na­nie ży­cia do gów­na pły­wa­ją­ce­go w szam­bie by­ło je­go ulu­bio­ną me­ta­fo­rą, prze­zna­czo­ną na chwi­le głę­bo­kiej de­pre­sji. I póź­niej­szej zło­ści, prze­ra­dza­ją­cej się w bunt.

– Sub­i­ra, ock­nij się. Po­dej­mij ja­kieś de­cy­zje, choć­by w spra­wach pry­wat­nych. Od­rzu­casz Fe­de­ri­ca, nie do­pusz­czasz in­nych fa­ce­tów. To jak chcesz zna­leźć mę­ża? Pod wo­dą?

Spoj­rza­ła na nie­go z iry­ta­cją, wstrzy­mu­jąc od­dech i lek­ko roz­chy­la­jąc noz­drza.

– Fe­de­ri­co to przy­ja­ciel i niech tak zo­sta­nie. Nie mam ich zbyt wie­lu. A po­za tym on jest za­la­ny przez ca­ły dzień. Nie pi­je je­dy­nie w czwart­ki, aby w pią­tek przyjść na spo­tka­nie w mia­rę trzeź­wy. W ta­kie to­wa­rzy­stwo mnie wpy­chasz? Za ty­dzień oby­dwo­je bę­dzie­my za­pru­ci od prze­bu­dze­nia do za­śnię­cia przy kie­lisz­ku – prych­nę­ła ze zło­ścią. Ter­ry mu­siał jej przy­znać ra­cję. – A in­nych męż­czyzn… do­pusz­czam – do­da­ła.

– Na kwa­drans, raz na kwar­tał – Ter­ry nie ustę­po­wał, do­bi­jał ją sys­te­ma­tycz­nie. W koń­cu od te­go ma się przy­ja­ciół, by mó­wi­li praw­dę pro­sto w oczy. Sub­i­ra okla­pła, wy­pu­ści­ła po­wie­trze z płuc, przez jej usta prze­mknął gry­mas nie­za­do­wo­le­nia.

– Zdzi­wił­byś się. Prze­waż­nie na kró­cej. I rza­dziej.

Ter­ry za­śmiał się, a i ona, po chwi­li wa­ha­nia, od­po­wie­dzia­ła śmie­chem. Jesz­cze nie­co wy­mu­szo­nym, ale Ter­ry znał ją na ty­le dłu­go, by po­znać, że już nie wró­ci do po­nu­rych my­śli. Przy­naj­mniej do­pó­ki bę­dą roz­ma­wia­li.

– Z ja­kim przy­cho­dzisz pro­ble­mem? – po­rzu­ci­ła nie­bez­piecz­ne te­ma­ty. – Nie chcia­łeś nic po­wie­dzieć przez te­le­fon.

– Na­tkną­łem się na dziw­ną spra­wę i chcia­łem za­się­gnąć in­for­ma­cji.

Spoj­rza­ła na nie­go z uwa­gą.

– Śledz­two? – w py­ta­niu Ter­ry wy­czuł nut­kę lę­ku.

– Na ra­zie pry­wat­ne – spró­bo­wał zba­ga­te­li­zo­wać spra­wę. Jej, skrzy­wio­na w gry­ma­sie nie­za­do­wo­le­nia, twarz wska­zy­wa­ła, że nie bę­dzie to ła­twe.

– Ter­ry, zro­zum wresz­cie, że nie je­ste­śmy już dru­ży­ną. Na­wet nie je­ste­śmy ra­zem. Spo­ty­ka­my się je­dy­nie raz w ty­go­dniu, aby spłu­kać roz­ter­ki. Po­żar­to­wać, po­śmiać się, a nie pro­wa­dzić na­ra­dy bi­tew­ne. Nie mo­gę wciąż żyć prze­szło­ścią – sam to po­wie­dzia­łeś. Mo­że po­win­nam zre­zy­gno­wać z „piąt­ków wol­no­ści” i po­szu­kać no­wym zna­jo­mych?

Ter­ry stał, nie wie­dząc, co od­po­wie­dzieć. Mia­ła ra­cję, nie po­wi­nien wy­ko­rzy­sty­wać daw­nych zna­jo­mo­ści. Każ­dy miał wła­sne ży­cie, z wła­sny­mi, nie­roz­wią­za­ny­mi pro­ble­ma­mi.

Sub­i­ra wes­tchnę­ła głę­bo­ko i spró­bo­wa­ła się uśmiech­nąć.

– Ter­ry, tym ra­zem ci po­mo­gę, ale to ostat­ni raz – wzię­ła go pod rę­kę i już lżej­szym to­nem do­da­ła: – Chodź­my coś zjeść, po tre­nin­gu jak zwy­kle zgłod­nia­łam.

***

Prze­szli do po­bli­skie­go All Abo­ut In­dian Fo­od na Bu­sh­wick Ave. Ma­ło przy­ja­zne wnę­trze – bez okien, z bor­do­wy­mi ścia­na­mi i ka­na­pa­mi z ciem­no­brą­zo­wym obi­ciem – ale za to je­dze­nie, któ­re oby­dwo­je uwiel­bia­li. Ter­ry za­mó­wił skrzy­deł­ka kur­cza­ka In­dian Wings, a Sub­i­ra go­to­wa­ne w so­sie cur­ry Sal­mon Fish. Je­dząc Ter­ry opo­wie­dział jej o ak­cji Gre­en­pe­ace oraz o po­rwa­niu ka­pra­la Trot­te­ra. Wy­cie­ra­jąc ser­wet­ką usta, stwier­dził:

– Nie ro­zu­miem ha­sła tej ca­łej ak­cji. Dla­cze­go w tych ba­da­niach tak waż­na jest zgo­da na po­bra­nie pró­bek ko­du DNA?

Spe­cjal­no­ścią Sub­i­ry by­ła ge­ne­ty­ka, w kli­ni­ce pra­co­wa­ła na od­dzia­le cho­rób ge­ne­tycz­nych i chro­mo­so­mo­wych. Tyl­ko ona mo­gła mu wy­ja­śnić dla­cze­go dla spon­so­ra ak­cji tak waż­ne by­ło po­zna­nie ko­du DNA.

– Ter­ry, nie­wie­le wiesz o roz­wo­ju ge­ne­ty­ki. Mo­żesz zro­bić ba­da­nia krwi, pod­dać się to­mo­gra­fii kom­pu­te­ro­wej, re­zo­nan­so­wi ma­gne­tycz­ne­mu, dzię­ki cze­mu bę­dziesz znał stan zdro­wia or­ga­ni­zmu. Mo­żesz też za­apli­ko­wać od­po­wied­nie środ­ki, aby po­wstrzy­mać roz­wój cho­ro­by. Ale je­dy­nie zna­jo­mość ge­nów po­zwo­li ci wy­kryć ry­zy­ko cho­ro­by na dwa­dzie­ścia, pięć­dzie­siąt lat wcze­śniej. I już te­raz pod­jąć dzia­ła­nia, aby nie do­szło do jej roz­wo­ju.

– Ja­sne, ale tak się dba je­dy­nie o zdro­wie tych ma­ją­cych peł­ne ubez­pie­cze­nie. Bę­dą­cych w sta­nie wy­ło­żyć mi­lio­ny na eks­pe­ry­men­tal­ne te­ra­pie. Nie wi­dzę ce­lu in­we­sto­wa­nia po­dob­nych pie­nię­dzy w ludz­kie śmie­ci.

– Mo­że są te­ste­ra­mi? – za­su­ge­ro­wa­ła Sub­i­ra.

– To moż­li­we. Ale to chy­ba wciąż za sła­by po­wód – Ter­ry nie był prze­ko­na­ny do te­go po­my­słu. Sub­i­ra przez chwi­lę mil­cza­ła, krę­cąc ocza­mi w le­wo i pra­wo. Ter­ry znał to za­cho­wa­nie – był to ob­jaw prze­szu­ki­wa­nia pa­mię­ci.

– Mam! – nie­mal krzyk­nę­ła, po od­na­le­zie­niu od­po­wied­niej in­for­ma­cji. – Kil­ka lat te­mu sły­sza­łam o cie­ka­wej kra­dzie­ży na Sar­dy­nii. Mo­że nie wiesz, ale wy­spa ta sły­nie z dłu­go­wiecz­no­ści jej miesz­kań­ców…

– Sub­i­ra, zli­tuj się. Przejdź do te­ma­tu – Ter­ry, zre­zy­gno­wa­ny, opu­ścił gło­wę.

– Ale to jest wła­śnie na te­mat, cho­dzi o głów­ny mo­tyw tej kra­dzie­ży. – Ter­ry spoj­rzał na przy­ja­ciół­kę z za­cie­ka­wie­niem. – Z ban­ku da­nych wy­kra­dzio­no kil­ka­na­ście ty­się­cy pró­bek DNA. Trud­no o lep­szy ma­te­riał niż prób­ki, któ­re po­ten­cjal­nie za­wie­ra­ją ge­ny dłu­go­wiecz­no­ści. Wie­le ośrod­ków me­dycz­nych czy kon­cer­nów far­ma­ceu­tycz­nych pra­cu­je nad „elik­si­rem mło­do­ści”, wy­kła­da­jąc na ba­da­nia ol­brzy­mie pie­nią­dze. Ta­ka kra­dzież po­zwo­li­ła za­pew­ne zle­ce­nio­daw­cy za­osz­czę­dzić nie tyl­ko set­ki, a mo­że i mi­lio­ny do­la­rów, ale też wie­le lat gro­ma­dze­nia pró­bek.

– Cie­ka­we, ale oni ra­czej nie bę­dą dłu­go ży­li… – mruk­nął Ter­ry.

– Ter­ry, nie wiem, ile zdo­łam się do­wie­dzieć. Dla­cze­go nie ude­rzysz do zna­jo­mych z wy­wia­du?

– To są je­dy­nie do­my­sły, nie mam twar­dych do­wo­dów. No, mo­że po­za ro­ga­mi po­ry­wa­cza – uzu­peł­nił.

– Co? Wiesz, że te­go po­ry­wa­cza zdra­dza ko­bie­ta? – za­śmia­ła się, nie­pew­na czy Ter­ry żar­tu­je, czy mó­wi po­waż­nie.

– To nie prze­no­śnia – skrzy­wił się Ter­ry. – Mó­wię o praw­dzi­wych ro­gach. Nie ta­kich, ja­kie przy­pi­su­je się dia­błom czy de­mo­nom. Krót­szym czy dłuż­szym, wy­ra­sta­ją­cym pio­no­wo. Ro­gi po­ry­wa­cza są jak ro­gi by­ka. Dłu­gie, wy­pro­fi­lo­wa­ne z gło­wy po­zio­mo, a do­pie­ro po­tem pną­ce się w gó­rę. Przy czasz­ce ma­ją ko­lor ko­ści, z czar­ny­mi koń­ców­ka­mi.

– Żar­tu­jesz? To ja­kiś wa­riat – Sub­i­ra wciąż nie mo­gła uwie­rzyć, że Ter­ry mó­wi po­waż­nie.

– Z pew­no­ścią wa­riat, ale nie żar­tu­ję.

– A in­ne szcze­gó­ły?

– Py­tasz czy miał ogon i noz­drza by­ka? Trud­no po­wie­dzieć, gdyż zdję­cia by­ły krę­co­ne z gó­ry, tyl­ko na kil­ku klat­kach wi­dać frag­men­ty twa­rzy. Fe­de­ri­co nad tym pra­cu­je. A ogon mógł scho­wać w spodniach.

Sub­i­ra mia­ła ocho­tę się ro­ze­śmiać, lecz wi­dząc, że Ter­ry jest po­waż­ny, od­po­wie­dzia­ła:

– No do­brze, spró­bu­ję zba­dać spra­wę. Do­wiem się, do cze­go jest im po­trzeb­ny kod ge­ne­tycz­ny.

Rozdział 2.

Grzebanie w śmieciach

Wi­zy­ta­cja spon­so­ra wy­ko­pa­lisk

Ann La­skow­ski, w oto­cze­niu władz ad­mi­ni­stra­cyj­nych re­gio­nu Te­sa­lia-Gre­cja Środ­ko­wa, ocze­ki­wa­ła na wi­zy­tę fun­da­to­ra wy­ko­pa­lisk Da­mia­no Had­da­da. Był mi­liar­de­rem, wła­ści­cie­lem kon­cer­nu Glo­bal Di­gi­tal View, a pie­nią­dze, ja­kie po­sia­dał, czy­ni­ły z nie­go naj­waż­niej­sze­go gra­cza w każ­dym re­jo­nie świa­ta. Li­czy­ły się z nim wła­dze wie­lu kra­jów. Had­dad uznał, że nie ma cza­su na po­dróż sa­mo­cho­dem, wi­zy­tę w par­la­men­cie oraz ra­tu­szu, tyl­ko od ra­zu chce zna­leźć się na te­re­nie wy­ko­pa­lisk. Tym spo­so­bem wier­chusz­ka miej­sco­wych de­cy­den­tów uda­ła się do miej­sca przy­lo­tu wład­cy pie­nią­dza. Uda­ło im się zna­leźć lą­do­wi­sko w od­le­gło­ści nie­ca­łych stu me­trów od wy­ko­pa­lisk. Had­dad miał przy­le­cieć he­li­kop­te­rem z lot­ni­ska Nea An­chia­los w po­bli­żu Wo­los, któ­re za cza­sów Ho­me­ra zwa­no Jol­kos.

Na­raz przy sta­no­wi­sku po­wi­tal­nym po­ja­wił się Jor­gos. Ann pro­si­ła Ale­xi­sa, aby te­go dnia za­trzy­mał chłop­ca w do­mu i by­ła zła, że nie po­tra­fił upil­no­wać sy­na. Po­mi­mo nie­za­do­wo­le­nia spoj­rza­ła na Jor­go­sa z za­cie­ka­wie­niem. Dzi­siaj za­ło­żył dłu­gie spodnie i bia­łą ko­szu­lę. Jak mia­ła mu wy­tłu­ma­czyć, że zmia­na ubra­nia to nie wszyst­ko, i nie zmie­ni to je­go sy­tu­acji? Ro­zej­rza­ła się w po­szu­ki­wa­niu oj­ca, któ­ry by go od­pro­wa­dził, ale nie za­uwa­ży­ła Ale­xi­sa. Po­de­szła do chło­pa­ka.

– Jor­gos, mó­wi­łam ci, że ma­my waż­ną wi­zy­tę – po­wie­dzia­ła ze smut­kiem, kła­dąc chłop­cu dłoń na ra­mie­niu. – Nie mo­żesz się tu krę­cić.

– Ale ja mu­szę po­dzię­ko­wać te­mu pa­nu, co dał pie­nią­dze na od­na­le­zie­nie gro­bu cen­tau­ra – od­po­wie­dział z prze­ko­na­niem i wy­pi­na­jąc dum­nie pierś, do­dał: – Ubra­łem się od­po­wied­nio, nie przy­nio­sę pa­ni wsty­du.

– Je­stem o tym prze­ko­na­na. Na­le­żysz do na­szych naj­lep­szych pra­cow­ni­ków.

– No więc dla­cze­go? – po­chwa­ła je­dy­nie spo­tę­go­wa­ła roz­pacz wy­rost­ka. Jak­że trze­ba uwa­żać, co się mó­wi mło­dym – po­my­śla­ła Ann.

– Tam bę­dzie mnó­stwo ofi­cje­li. Wiesz, ta­kich sztyw­nia­ków, pa­trzą­cych tyl­ko na prze­pi­sy. A ja nie mam pra­wa za­trud­niać mło­do­cia­nych.

– Ro­zu­miem – od­parł ci­cho, opusz­cza­jąc gło­wę. – Wiem, wiem, je­stem za mło­dy. Ale jak do­ro­snę, to bę­dę mógł…

– No wła­śnie – ucie­szy­ła się, że zro­zu­miał w czym tkwi pro­blem. Chło­pak uniósł gło­wę i spoj­rzał jej pro­sto w oczy.

– To niech mi pa­ni po­wie, dla­cze­go ta­ta wciąż po­wta­rza: „Jak­bym chciał mieć ty­le lat, co ty”. To ja­ki wiek jest do­bry? Ja mam za ma­ło lat, ta­ta uwa­ża, że ma za du­żo…?

– Jor­gos, że­bym to ja wie­dzia­ła.

Wresz­cie od­na­lazł się Ale­xis. Nie był tak ele­ganc­ko ubra­ny jak syn, cho­ciaż wło­żył dłu­gie, dżin­so­we spodnie oraz czy­stą nie­bie­ską ko­szu­lę. Pod­szedł do nich i chwy­cił chło­pa­ka moc­no za dłoń.

– Prze­pra­szam pa­nią, gdy wy­cho­dzi­łem bie­gał jesz­cze w krót­kich spoden­kach za ko­za­mi. By­łem prze­ko­na­ny, że ani mu w gło­wie wi­zy­ta tu­taj. Mu­siał mieć przy­go­to­wa­ne ubra­nie i tyl­ko cze­kał, aż wyj­dę… – za­czął tłu­ma­czyć się przed Ann. – Za­raz go wy­pro­wa­dzę.

Po­cią­gnął opie­ra­ją­ce­go się chłop­ca za so­bą, lecz Ann za­trzy­ma­ła go.

– Daj mi chwi­lę.

Przy­kuc­nę­ła przed Jor­go­sem. Mu­sia­ła mu jesz­cze coś po­wie­dzieć.

– Obie­cu­ję, że ju­tro opo­wiem ci ze szcze­gó­ła­mi, jak prze­bie­gła wi­zy­ta.

– To nie to sa­mo… – Nie był tym za­chwy­co­ny. W koń­cu jed­nak po­tul­nie po­szedł za oj­cem.

W tym mo­men­cie Ann usły­sza­ła ha­łas mie­lą­cych po­wie­trze ło­pat he­li­kop­te­ra.

***

Du­ży śmi­gło­wiec usiadł na lą­do­wi­sku. Czyż­by świ­ta mi­liar­de­ra by­ła aż tak licz­na? – za­sta­na­wia­ła się pa­ni ar­che­olog. Nie my­li­ła się. Nim jesz­cze ło­pa­ty prze­sta­ły wi­ro­wać, z wnę­trza wy­sko­czy­ło dwóch ochro­nia­rzy. Bez brzusz­ka, bez ja­kich­kol­wiek wąt­pli­wo­ści, go­to­wych do dzia­ła­nia. Po­dob­ni to Ter­re­go sprzed lat – po­my­śla­ła Ann. Sta­nę­li po oby­dwu stro­nach drzwi, roz­glą­da­jąc się czuj­nie. Póź­niej ze środ­ka wy­sy­pa­ło się trzech star­szych męż­czyzn z wy­pa­ko­wa­ny­mi tecz­ka­mi w dło­niach. Czyż­by chcie­li po­li­czyć ko­ści szkie­le­tu? – zdzi­wi­ła się. Na­stą­pi­ła chwi­la prze­rwy. Głów­ny bo­ha­ter z pew­no­ścią ce­le­bru­je mo­ment uka­za­nie się tłu­mo­wi – sko­men­to­wa­ła tę pau­zę z gry­ma­sem na twa­rzy. My­li­ła się jed­nak, bo z he­li­kop­te­ra wy­siadł pięć­dzie­się­cio­let­ni, ni­ski i okrą­glut­ki męż­czy­zna, z chmu­rą zło­tych, nie­sa­mo­wi­cie skrę­co­nych locz­ków na gło­wie. Wy­glą­dał jak put­to na eme­ry­tu­rze. Krót­ki­mi krocz­ka­mi prze­biegł sku­lo­ny po­za za­sięg ło­pat i do­pie­ro wte­dy ode­tchnął z ulgą, co rusz ocie­ra­jąc spo­co­ną twarz du­żą chu­s­tecz­ką z ma­te­ria­łu. W chwi­lę po nim uka­zał się spon­sor wy­ko­pa­lisk – Da­mia­no Had­dad.

Ann wie­dzia­ła, że Had­dad jest mło­dym czło­wie­kiem, ale do­pie­ro te­raz uświa­do­mi­ła so­bie jak mło­dym. Wy­glą­dał jak na­sto­la­tek do­pie­ro co roz­po­czy­na­ją­cy stu­dia. Tyl­ko że wła­ści­ciel wie­lu mi­liar­dów do­la­rów ni­g­dy nie stu­dio­wał. Ann nie zna­ła wszyst­kich fak­tów z je­go ży­cia, wie­dzia­ła je­dy­nie, że w wie­ku szes­na­stu lat na­pi­sał opro­gra­mo­wa­nie zmie­nia­ją­ce spo­sób ko­mu­ni­ka­cji z urzą­dze­nia­mi wy­po­sa­żo­ny­mi w pro­ce­so­ry. Czy­li, tak wła­ści­wie, z wszyst­ki­mi urzą­dze­nia­mi. Wła­śnie to spra­wi­ło, że obec­nie każ­dy oby­wa­tel świa­ta pła­cił mu tan­tie­my.

Mi­liar­der, z sze­ro­kim uśmie­chem na twa­rzy pod­biegł do Ann.

– Pa­nie Had­dad, wi­ta­my na sta­no­wi­sku ar­che­olo­gicz­nym w Pe­lion – przy­wi­ta­ła się, po­da­jąc mu dłoń. Uści­snął ją ener­gicz­nie obu­rącz.

– Je­stem wdzięcz­ny, to nie­sa­mo­wi­ty za­szczyt dla mnie – je­go przy­wi­ta­nie by­ło o wie­le bar­dziej na miej­scu, niż jej su­che sło­wa. A, gdy po chwi­li do­dał: „Pro­szę mi mó­wić Da­mia­no”, Ann uzna­ła, że chy­ba na tym od­lu­dziu zdzi­cza­ła i mo­że czas wra­cać do cy­wi­li­za­cji.

– A ty mów mi Ann – przy­sta­ła na na­wią­za­nie bliż­szej re­la­cji.

Po kil­ku mi­nu­tach po­wi­tań oraz nie­istot­nych prze­mó­wień, świ­ta mi­liar­de­ra ob­le­gła przed­sta­wi­cie­li władz. Mo­że w tym ce­lu ich spro­wa­dził? – uśmiech­nę­ła się do sie­bie Ann.

– Mój wu­jek i praw­ni­cy zaj­mą się te­raz ofi­cjal­ną czę­ścią na­szej wi­zy­ty, a my mo­że mo­gli­by­śmy udać się na sta­no­wi­sko? – za­pro­po­no­wał. Przy­sta­ła na tę pro­po­zy­cję z ulgą.

Ru­szy­li wą­ską ścież­ką pod gó­rę, wy­prze­dzał ich je­den ochro­niarz, a za ni­mi po­stę­po­wał dru­gi. Wi­docz­nie po­zo­sta­ła część świ­ty nie wy­ma­ga­ła ochro­ny.

– Po­wiedz mi, jak za­czę­ła się ta hi­sto­ria? – za­dał naj­głup­sze z moż­li­wych py­tań. Wes­tchnę­ła bez­rad­nie.

– „Wi­no zbłaź­ni każ­de­go, kto mia­rę prze­bie­rze” – roz­po­czę­ła, nie­świa­do­ma, że po­wta­rza sło­wa Ho­me­ra.

– „Wi­nem spi­ty Eu­ry­tion, Ken­taur w świe­cie gło­śny, / W do­mu u Pej­ri­to­ja szał go uniósł spro­śny” – do­koń­czył Da­mia­no. – Pieśń dwu­dzie­sta pierw­sza: Pró­ba łu­ku.

– Nie wie­dzia­łam, że znasz na pa­mięć Ody­se­ję – za­trzy­ma­ła się, spo­glą­da­jąc na nie­go uważ­nie. Mógł­by być jej sy­nem, a w tej chwi­li to ona po­czu­ła się spe­szo­na. Wciąż ją za­ska­ki­wał.

– Są­dzi­łaś, że je­stem roz­wy­drzo­nym mło­dzień­cem, któ­ry ma za du­żo pie­nię­dzy i nie wie, na co je wy­dać? – za­py­tał, na­dal się uśmie­cha­jąc. Daw­no nie wi­dzia­ła tak szcze­re­go uśmie­chu.

– Praw­dę mó­wiąc, tak… – To nie by­ła dy­plo­ma­tycz­na od­po­wiedź, lecz Ann nie po­tra­fi­ła kła­mać. Mi­liar­der nie ob­ra­ził się, je­go uśmiech stał się na­wet jesz­cze szer­szy.

– Ce­nię lu­dzi za mó­wie­nie praw­dy, po­dzi­wiam też upar­tych. Za­wie­rzy­łaś jed­nej drob­nej wzmian­ce w Ody­sei.

Nie do­syć, że wy­kła­dał pie­nią­dze na jej ba­da­nia, to jesz­cze pra­wił jej kom­ple­men­ty. Szko­da, że po­dob­nych mi­liar­de­rów jest na świe­cie tak ma­ło.

– Schlie­mann dał mi przy­kład. Ja je­dy­nie po­szłam je­go śla­dem, od­naj­du­jąc to, cze­go on nie zdą­żył – od­par­ła, uzna­jąc że tym ra­zem udzie­li­ła wła­ści­wej od­po­wie­dzi. Jed­no­cze­śnie praw­dzi­wej – i dy­plo­ma­tycz­nej.

Po­de­szli do sta­no­wi­ska. W tej chwi­li już ogro­dzo­ne­go oraz ukry­te­go przed desz­czem pod za­da­sze­niem z de­sek. Ar­te­fak­ty, po­nu­me­ro­wa­ne i sta­ran­nie za­pa­ko­wa­ne, prze­cho­wy­wa­no gdzie in­dziej, jed­nak na czas wi­zy­ty spon­so­ra wy­ję­to je ze skrzyń i po­wtór­nie uło­żo­no w od­po­wied­nich miej­scach. Szkie­le­tu cen­tau­ra nie ru­sza­no, gdyż Ann ba­ła się, że je­śli na­wet po­nu­me­ru­je ko­ści i umie­ści je w skrzy­niach, nikt nie uwie­rzy, że tak na­praw­dę sta­no­wi­ły ca­łość: tu­ło­wie czło­wie­ka po­łą­czo­ne z kor­pu­sem ko­nia. Naj­chęt­niej za­to­pi­ła­by je w szkle.

Da­mia­no, z rów­ną jak u Jor­go­sa au­ten­tycz­no­ścią, za­czął przy­glą­dać się gro­bo­wi.

– „I wy­wle­kł­szy pi­ja­ka mie­czem mu od­sie­kli / Nos i uszy. On do dom po­wlókł się pi­ja­ny, / Nie wie­dząc, jak okrut­nie za to był ska­ra­ny” – po­now­nie za­cy­to­wał sło­wa Ho­me­ra.

– „Z te­go woj­na się wsz­czę­ła Ken­tau­rów z La­pi­ty / Naj­go­rzej na niej wy­szedł Ken­taur, co był spi­ty” – do­koń­czy­ła.

– Jak sta­ry jest ten szkie­let? Mo­że mieć kil­ka­dzie­siąt ty­się­cy lat? – W gło­sie Da­mia­no da­ło się wy­czuć pra­gnie­nie, aby Ann po­twier­dzi­ła je­go przy­pusz­cze­nia. Spoj­rza­ła na mło­de­go spon­so­ra z ła­god­nym uśmie­chem, ma­sku­ją­cym iry­ta­cję z po­wo­du wy­snu­wa­nia po­dob­nych hi­po­tez.

– Ho­mer żył w VIII wie­ku p.n.e., a wy­da­rze­nia opi­sa­ne w Ilia­dzie, jak ob­lę­że­nie Troi, we­dług hi­sto­ry­ków mia­ły miej­sce 400 lat wcze­śniej. To po­twier­dza hi­po­te­zę, że źró­dłem in­for­ma­cji by­ły prze­ka­zy­wa­ne od wie­ków ust­ne opo­wie­ści. Ak­cja Ody­sei, czę­ścio­wo z bo­ha­te­ra­mi po­zna­ny­mi w Ilia­dzie, roz­gry­wa się dzie­sięć lat po zdo­by­ciu Troi. Szkie­let nie mo­że więc być star­szy niż 3200 lat.

– Hm, pew­nie masz ra­cję – mruk­nął z nu­tą za­wo­du w gło­sie.

– Je­de­na­ście lat te­mu od­ko­pa­no w Troi szkie­le­ty ko­bie­ty i męż­czy­zny. Znaj­do­wa­ły się w war­stwie z cza­sów woj­ny tro­jań­skiej. A zna­jąc do­syć do­kład­ną – jak na wy­da­rze­nia sprzed ty­się­cy lat – da­tę woj­ny, zna­my rów­nież czas woj­ny mię­dzy cen­tau­ra­mi a La­pi­ta­mi.

Przez twarz Da­mia­no prze­biegł gry­mas nie­za­do­wo­le­nia.

– Ale opo­wieść o Eu­ry­tio­nie nie jest umiej­sco­wio­na w cza­sie. To je­dy­nie wspo­mnie­nie, przy­po­wieść z cza­sów he­ro­sów. A, jak po­da­je wie­lu, ży­li oni du­żo wcze­śniej. W epo­ce brą­zu – za­uwa­żył, pa­trząc z na­dzie­ją na Ann. Po­krę­ci­ła prze­czą­co gło­wą.

– To prze­su­wa da­tę o gó­ra dwa ty­sią­ce lat. Nie dwa­dzie­ścia czy na­wet trzy­dzie­ści ty­się­cy lat, o któ­rych mó­wisz.

– To praw­da… – mło­dy mi­liar­der za­my­ślił się.

Na­raz na dasz­ku nad gro­bem Ann zo­ba­czy­ła gło­wę Jor­go­sa.

– Jor­gos, zejdź na­tych­miast! – krzyk­nę­ła prze­ra­żo­na.

Po mi­nu­cie, z opusz­czo­ną gło­wą i dłoń­mi po­kor­nie zło­żo­ny­mi z ty­łu, stał przed ni­mi. Je­go ko­szu­la już nie by­ła bia­ła.

– Jor­gos, mó­wi­łam ci, że­byś dzi­siaj nie prze­szka­dzał! – skar­ci­ła go z wy­rzu­tem.

– Ann, nie krzycz na nie­go – Da­mia­no prze­rwał jej re­pry­men­dę. – On mi nie prze­szka­dza, a na­wet czu­ję się le­piej. Kie­dy nam to­wa­rzy­szy, nie je­stem już naj­młod­szy.

Ann mach­nę­ła z re­zy­gna­cją rę­ką. Mi­liar­der pod­szedł bli­żej do chłop­ca i przy­kuc­nął na pię­tach.

– By­łeś przy od­na­le­zie­niu cen­tau­ra?

– Ta­aak… Od daw­na po­ma­gam pa­ni Ann – wy­strze­lił bez za­sta­no­wie­nia, lecz szyb­ko się zre­flek­to­wał i – ni­czym do­świad­czo­ny po­li­tyk – do­dał: – Nie zna­czy to, że pa­ni Ann mnie za­trud­nia. Mam wa­ka­cje, a mój ta­ta tu­taj pra­cu­je, więc czę­sto go od­wie­dzam.

– A ja­ki jest cel two­jej dzi­siej­szej wi­zy­ty?

– Chcia­łem zo­ba­czyć wiel­kie­go czło­wie­ka, któ­ry wy­kła­da du­że, bar­dzo du­że pie­nią­dze, na szu­ka­nie sta­rych ko­ści mo­ich przod­ków.

Da­mia­no nie ukry­wał za­do­wo­le­nia ze słów chłop­ca.

– Pew­nie wiesz wszyst­ko o tym zna­le­zi­sku? – Mło­dzik ener­gicz­nie po­ki­wał gło­wą. – To mo­że opo­wiesz mi o nim? Po­zwo­lisz? – zwró­cił się do Ann.

Tak, jak­by mia­ła wy­bór. Z wy­mu­szo­nym uśmie­chem po­twier­dzi­ła, że Jor­gos bę­dzie rów­nie kom­pe­tent­nym prze­wod­ni­kiem, jak ona sa­ma. Ura­do­wa­ny chło­pak za­czął ob­ja­śniać Da­mia­no zna­cze­nie od­na­le­zio­nych ar­te­fak­tów. Po­ja­wie­nie się nie­sfor­ne­go Jor­go­sa po­zwo­li­ło Ann ode­tchnąć. Wcze­śniej­sza roz­mo­wa z Da­mia­no ujaw­ni­ła, że je­go ocze­ki­wa­nia co do wie­ku zna­le­zi­ska są bar­dziej ma­rze­nia­mi na­sto­lat­ka, niż przy­pusz­cze­nia­mi wy­ni­ka­ją­cy­mi z wie­dzy. Nie po­win­na się te­mu dzi­wić, jesz­cze kil­ka lat te­mu był chłop­cem. I mo­że do­brze, że w tak mło­dym wie­ku, za­miast wy­da­wać pie­nią­dze na za­baw­ki, po­sta­no­wił prze­zna­czyć je na ba­da­nia ar­che­olo­gicz­ne. Chy­ba że po­szu­ki­wa­nia cen­tau­ra by­ły dla nie­go za­ba­wą?

***

Wi­zy­ta­cja Da­mia­no Had­da­da na sta­no­wi­sku ar­che­olo­gicz­nym trwa­ła pół go­dzi­ny. Wra­ca­li na lą­do­wi­sko sa­mi, gdyż Jor­gos po­biegł do do­mu po­dzie­lić się z ma­mą no­wi­ną, że roz­ma­wiał z mi­liar­de­rem. Da­mia­no od kil­ku mi­nut mil­czał.

– Wy­śle­my szkie­let na ba­da­nia pro­mie­nio­twór­czym izo­to­pem wę­gla C14. Wte­dy po­zna­my do­kład­ną da­tę po­chów­ku – oznaj­mił zde­cy­do­wa­nym to­nem.

– Ależ na to jest za wcze­śnie. Rów­nie waż­ne są ba­da­nia gle­by, szcząt­ków ro­ślin­nych, zna­le­zio­nych ar­te­fak­tów – za­pro­te­sto­wa­ła Ann.

– Te ba­da­nia moż­na pro­wa­dzić rów­no­le­gle – oświad­czył Da­mia­no.

– Ależ…

Nie słu­chał jej.

– Prób­ki szkie­le­tu wy­śle­my też do fa­chow­ców od DNA. Chcę wie­dzieć, czy uda się od­two­rzyć kod ge­ne­tycz­ny cen­tau­ra.

– Jak uwa­żasz… – prze­sta­ła pro­te­sto­wać wi­dząc, że jej ar­gu­men­ty nie zmie­nią de­cy­zji spon­so­ra.

– Chcę aby szkie­let jak naj­szyb­ciej zna­lazł się w No­wym Jor­ku. Bę­dziesz nad­zo­ro­wać ba­da­nia, a na wy­ko­pa­li­skach mo­że po­zo­stać asy­stent. Eki­pa, któ­ra przy­go­tu­je szkie­let do trans­por­tu już je­dzie sa­mo­cho­da­mi z Wo­los. A ju­tro przy­le­ci sa­mo­lot, aby go za­brać do No­we­go Jor­ku. Praw­ni­cy, któ­rzy przy­by­li ze mną, z pew­no­ścią uzy­ska­li wszel­kie po­trzeb­ne pod­pi­sy. Mój wuj Fi­ras, to ten gru­ba­sek, któ­re­go wi­dzia­łaś, te­go do­pil­nu­je.

Ann za­nie­mó­wi­ła. Ujaw­ni­ło się dru­gie ob­li­cze spon­so­ra: „Spon­sor da­je – spon­sor rzą­dzi”.

– Po ba­da­niach szkie­le­tu za­sta­no­wi­my się, ja­kich jesz­cze opi­sa­nych przez Ho­me­ra po­sta­ci bę­dziesz szu­kać. Cy­klo­pa Po­li­fe­ma, a mo­że Me­du­zę?

Co on so­bie my­śli? – skrzy­wi­ła się Ann. Mia­ła ocho­tę po­wie­dzieć mi­liar­de­ro­wi, że naj­chęt­niej po­szu­ka­ła­by Te­ze­usza, aby zło­ił mu skó­rę, jak nie­gdyś roz­bry­ka­ne­mu cen­tau­ro­wi.

Spo­tka­nie z daw­nym do­wód­cą

Od kil­ku dni Ter­ry nie szu­kał no­wych pod­opiecz­nych, nie od­wie­dzał rów­nież sta­rych. Za­ko­pał się w ak­tach oso­bo­wych za­gi­nio­nych we­te­ra­nów, wciąż za­sta­na­wia­jąc się, ko­mu mo­gło­by za­le­żeć na ich umie­jęt­no­ściach. A tych wła­ści­wie nie po­sia­da­li. By­li zwy­kły­mi żoł­nie­rza­mi, po­tra­fi­li bie­gać, strze­lać czy rzu­cać gra­na­tem, nie by­li spe­cja­li­sta­mi, któ­rych kwa­li­fi­ka­cje moż­na by uznać za wy­jąt­ko­we. Z nie­cier­pli­wo­ścią też cze­kał na in­for­ma­cje od Fe­de­ri­ca i Sub­i­ry, ale oni jak na ra­zie mil­cze­li.

Prze­rwał mu te­le­fon. Dzwo­nił je­go by­ły do­wód­ca z Afga­ni­sta­nu Frank T. Mac­Cor­mack, obec­nie peł­nią­cy wy­so­ką funk­cję w De­part­ment of Ho­me­land Se­cu­ri­ty. To on za­ła­twił mu pra­cę w „Lost in Li­fe”. I to je­mu, za­le­d­wie wczo­raj, Ter­ry wy­słał krót­ką no­tat­kę o licz­nych znik­nię­ciach by­łych woj­sko­wych. Wi­docz­nie puł­kow­nik Mac­Cor­mack uznał, że spra­wa jest po­waż­na.

– Wi­taj Frank, za kil­ka mi­nut bę­dę w oko­li­cy two­jej fir­my. Czy nie na­pił­byś się ze mną ka­wy w Star­bucks – to nie by­ło py­ta­nie.

– Z przy­jem­no­ścią zro­bię so­bie prze­rwę – od­parł szcze­rze.

– To do zo­ba­cze­nia.

***

Ter­ry zdą­żył na­po­cząć pysz­ny ser­nik z tru­skaw­ka­mi i wy­pić po­ło­wę mro­żo­nej Caf­fè Ame­ri­ca­no, za­nim w drzwiach sta­nął spóź­nio­ny o pięć mi­nut wy­so­ki, pięć­dzie­się­cio­let­ni męż­czy­zna, w nie­na­gan­nie wy­pra­so­wa­nym i – jak zwy­kle – wy­kroch­ma­lo­nym wyj­ścio­wym mun­du­rze z ofi­cer­ski­mi na­szyw­ka­mi. Gdy dwa­dzie­ścia lat te­mu się po­zna­li, Frank był ka­pi­ta­nem, obec­nie – od kil­ku lat puł­kow­ni­kiem. Ter­ry po­zo­stał po­rucz­ni­kiem. Gdy wi­ta­li się jak sta­rzy dru­ho­wie, z ser­decz­nym po­kle­py­wa­niem po ple­cach, Ter­ry wy­czuł, że mun­dur je­go by­łe­go do­wód­cy za­miast kroch­ma­lem, pach­nie ty­to­niem. A prze­cież Frank nie pa­lił!

– Co u cie­bie sły­chać? – za­py­tał puł­kow­nik. Stał sztyw­no, wy­pro­sto­wa­ny, jak­by po­łknął kij.

Frank za­wsze był ta­ki, a od­kąd wło­żył mun­dur puł­kow­ni­ka, aż strach by­ło po­my­śleć, co by się sta­ło, gdy­by ktoś wy­warł na nie­go na­cisk. Pew­nie trza­snął­by jak su­cha za­pał­ka – za­śmiał się w du­chu Ter­ry.

– Cie­szę się, że utrzy­mu­jesz for­mę i wciąż ćwi­czysz.

– To na­wyk. Jak pa­le­nie pa­pie­ro­sów. Trud­no się go po­zbyć – od­po­wie­dział za­czep­nie Ter­ry, cie­kaw, co skło­ni­ło przy­ja­cie­la do po­wro­tu do na­ło­gu. Frank al­bo nie zro­zu­miał alu­zji, al­bo prze­łknął ją bez mru­gnię­cia okiem. A mo­że nie cze­kał na od­po­wiedź Ter­re­go, gdyż od ra­zu prze­szedł do na­stęp­ne­go py­ta­nia z li­sty, ma­ją­cej po­móc w od­no­wie­niu bli­skie­go kon­tak­tu.

– A jak tam w pra­cy?