Służąca - Weronika Wierzchowska - ebook + książka

Służąca ebook

Weronika Wierzchowska

4,6

Opis

Los trzydziestoletniej służącej, Marianny Zaczkiewicz, zdaje się przesądzony. Wyrokiem sądu w roku 1896 zostaje skazana na wieloletnie ciężkie roboty na Syberii. Popełniła zbrodnię i musi za nią zapłacić, choć w jej mniemaniu to ona jest skrzywdzoną ofiarą, niesłusznie skazaną i uwięzioną. Trafia na koniec świata ciężko chora i umierająca, lecz wbrew wszystkiemu się nie poddaje. Przystosowuje się do nowych warunków życia na zesłaniu i marzy o powrocie oraz… zemście.
Poruszająca historia kobiety zdradzonej i wykorzystanej, która postanowiła sama wymierzyć sprawiedliwość i odnaleźć odebrane jej szczęście.
Czy w pogoni za wymierzeniem kary swoim oprawcom Marianna zaleczy rany i zapomni o koszmarach przeszłości?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 528

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (275 ocen)
183
66
21
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
orikasia1

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna opowiesc, trudno sie oderwac.
10
ZabaWberecie

Nie oderwiesz się od lektury

swietna książka choć momentami proponuje infantylne rozwiązania i teksty.
11
Zibik54

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa polecam do czytania
00
Beata166

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna i bardzo wciągająca. Nie można odłożyć jej ani na chwilę.
00
aneczka60

Dobrze spędzony czas

bardzo interesująca książka trochę znudził mnie rozdział gdy znachorka ją uczyła, choć ta wiedza bardzo się jej przydała to dla mnie czytelniczki było to trochę nudnawe
00

Popularność




Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki i stron tytułowych

Mariusz Banachowicz

Zdjęcia na okładce

© Dan Thornberg | Shuttertock

Redakcja

Bookman

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Mirosław Senejko

Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.

Wydanie I, Katowice 2019

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

[email protected]

www.szaragodzina.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.

ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.dictum.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2019

ISBN 978-83-66201-76-7

Księga 1

Rosja – Zachodnia Syberia, wiosną 1896 roku

Po raz pierwszy od dwóch miesięcy Mariannie nie było zimno. Niemal już zapomniała, jak jest wtedy przyjemnie. Nieustanny chłód stanowił codzienną torturę, przed którą nie sposób było uciec; karę wysysającą siły i chęci do życia. Mróz wdzierał się pod warstwy ubrania, przenikał przez mięśnie, zdawał się penetrować kości, zamrażać szpik. Lodowate szpile zagłębiały się w jej ciało powoli i nieustannie, każdego dnia, każdej nocy. Skostniałe dłonie bolały, każdy ich staw stawał się pulsującym źródłem udręki. Nieustannie szczękała zębami, wstrząsały nią dreszcze i dygotanie, których nic nie mogło uspokoić.

Kuliła się jak najbliżej źródła ciepła, blaszanego piecyka, mającego ogrzać cały bydlęcy wagon, w którym tkwiła zamknięta wraz z tuzinem innych więźniarek. Strażnicy rzadko jednak w nim rozpalali i cela na szynach nie różniła się niczym od zimnego lochu Cytadeli lub innego ciężkiego więzienia. Pociąg kołysał się, zgrzytał i syczał parą. Posuwał się mozolnie przez lodowate pustkowia, które więźniarki oglądały przez brudne, zakratowane okienko. Stanowiło ono jedyne źródło światła w krótkie dni, wszystkie takie same, spędzone na walce o utrzymanie ciepła i w oczekiwaniu na miskę ledwie ciepłej zupy, którą przynoszono im raz dziennie w czasie postoju.

Pociąg stawał, by lokomotywa mogła uzupełnić wodę i węgiel, w niewielkich miasteczkach pojawiających się znikąd na równinach i między wzgórzami, na których nie było zupełnie niczego, żadnych śladów działalności człowieka, tylko śnieg, niekończąca się biel lodowej pustyni.

Marianna zdawała sobie sprawę, że jedzie do piekła. U celu podróży nie czekała na nią ulga i zmiłowanie, a jeszcze większy koszmar. Podróż miała być jedynie przedsmakiem, preludium odbywanej kary. Wszystkie to czuły i rozumiały, ale zupełnie o tym nie rozmawiały. Na początku podróży, gdy miały jeszcze siłę i energię do gadania, opowiadały o swoim życiu, o tym, co za sobą zostawiły, co zrobiły i co doprowadziło je do tego wagonu. Wszystkie te opowieści były smutne i kończyły się tragicznie, każda z więźniarek była w nich ofiarą, żadna nie uważała, że zasłużyła na to, co ją spotkało – na miejsce w pociągu jadącym na lodowate pustkowie. Nie inaczej było z Marianną. Gdy kobiety pytały ją, co zrobiła, tylko wzruszała ramionami.

– Jeszcze nic takiego, jeszcze na to wszystko nie zasłużyłam – mówiła. – Ale zasłużę, kiedy wrócę.

– Stamtąd nie ma powrotu – kręciła głową najstarsza z zesłanych, morderczyni dzieci. Prowadziła dom opieki nad podrzutkami. Przyłapano ją na tym, że brała pieniądze na opiekę nad porzuconymi niemowlętami, ale zamiast je niańczyć, pozwalała im umierać z głodu. Marianna od początku miała ją za złą czarownicę i w myślach nazywała babą-jagą.

– Zostawiłam w Polsce kilka niedokończonych spraw. Muszę wrócić, by zasłużyć na tę pokutę. Teraz cierpię za coś, czego jeszcze nie zrobiłam – odpowiadała z uporem.

Wiedźma śmiała się z niej, ale potem i tak umarła jako pierwsza. Pewnego ranka nie wstała, by zjeść swój przydział chleba, a gdy próbowały ją obudzić, okazało się, że jest zupełnie sztywna, a skórę ma białą niczym wosk. Ukrywały jej zgon przez kilka dni, by dzielić się jej posiłkami. W końcu jednak wartownicy zorientowali się, że jedna z pasażerek nie żyje, i wynieśli ją na postoju niczym kłodę drewna.

Do końca podróży było jeszcze daleko, czekały je wciąż całe tygodnie jazdy. Jedna z kobiet przypomniała, że powinny być szczęśliwe. Car okazał im łaskę i wysłał na zesłanie pociągiem. Jeszcze do niedawna skazani na roboty na Syberii musieli iść tam piechotą, często poskuwani ze sobą kajdanami. Marianna drżała ze zgrozy na samą myśl, że musiałaby brnąć przez to nieskończone pustkowie na własnych nogach.

Wkrótce wszystkie zaczęły chorować. Jedna z dziewcząt dostała gorączki tak wysokiej, że musiały ją trzymać, by nie zrobiła sobie krzywdy w czasie drgawek. Zmarła następnego dnia, do końca trzęsąc się i jęcząc w mękach. Tym razem od razu to zgłosiły, bo warta ukarała je poprzednio za zatajenie zgonu, zmniejszając porcje żywnościowe. Niestety żołnierze nie kwapili się, by znów karmić je jak poprzednio. Kobiety, jedna po drugiej, zaczynały krwawić z dziąseł, a zęby zaczęły im się ruszać. Nim na kolejnej stacji pojawił się lekarz, który je obejrzał i nakazał wartownikom wydać uwięzionym cebulę i inne warzywa, zmarła jeszcze jedna więźniarka. Poczuły się wtedy lepiej.

Marianna znów zaczęła słyszeć bicie drugiego serca. Na zesłanie wyruszyła bowiem, będąc w ciąży, i już doszła do przekonania, że płód w jej brzuchu po prostu umarł z głodu lub zamienił się w bryłę lodu. O dziwo, dziecko nadal żyło. Ruszało się, czuła je coraz mocniej.

Nie pamiętała, kiedy dostała gorączki; czy ta szybko ją powaliła, czy trawiła stopniowo. Któregoś dnia straciła siły na tyle, że nie mogła wstać nawet po to, by załatwić się do wiaderka. Podawana przez koleżanki woda budziła w niej wstręt, było jej jednocześnie gorąco i przejmująco zimno. Potem wszystko zaczęło się jej rozmazywać; czuła, że umiera, że to już koniec. Życie uchodziło z niej z każdym zamieniającym się w chmurkę oddechem. Stwierdziła, że każdy obłoczek pary, który unosił się jej z ust, jest fragmentem ulatującej duszy. Było jej zatem coraz mniej i stawała się coraz bardziej przezroczysta, niczym lodowa figura. Sprawdzała czasem, czy dziecko w jej brzuchu ciągle się porusza, ale nie potrafiła już wyczuć bicia jego serca. Ostatnie, co pamiętała, to przeszywający chłód, który wdzierał się w jej słabnące ciało. Nie miała sił się ruszyć, zimno pożerało ją kawałek po kawałku. Odbierało czucie w dłoniach i nogach, potem wbiło się soplami w pierś i pożarło ją całą.

* * *

Kiedy świadomość wróciła, Marianna zorientowała się, że zaszła jakaś ważna zmiana. Było jej zaskakująco ciepło. Wracała do ciała stopniowo, z obawą, by błogość nie okazała się tylko snem. Bała się, że gdy otworzy oczy, znów ujrzy półmrok panujący w wagonie, poczuje smród własnego, niemytego od wielu dni ciała, że wstrząsną nią dreszcze i ból przemrożonych do szpiku kości. Bała się, że ciepło jest jedynie ułudą, mirażem stworzonym przez umysł pogrążający się w agonii. W końcu jednak otworzyła oczy i poruszyła się powoli, ostrożnie i delikatnie.

Leżała w łóżku przykryta grubym kocem z gęstej, ciężkiej wełny. Nie dość, że w jasnym, czystym pomieszczeniu było ciepło, to w dodatku świat się nie kołysał. Marianna zrozumiała, że nie jest już w wagonie, po raz pierwszy od dawna nie słyszy stukotu kół, zgrzytów, gwizdów i łomotania. Łóżko było stabilne i nie bujało się niczym łódź na jeziorze.

W sali prócz Marianny przebywali inni ludzie, stało jeszcze kilka łóżek, kręciła się pielęgniarka w białym czepku i fartuchu. Jakimś cudem więźniarka znalazła się w szpitalu. Kiedy to do niej dotarło, położyła dłoń pod sercem, a potem przesunęła ją niżej. Właśnie poczuła palące szarpnięcie w podbrzuszu. Poruszyła się niespokojnie i jęknęła żałośnie. Zamiast twardego ciężaru i napiętej skóry, wyczuła coś dziwnego, brzuch miała płaski, a właściwie zapadnięty. Nic się w nim nie poruszało, nie biło w nim dodatkowe serce.

– Moje dziecko – wyszeptała. – Gdzie jest moje dziecko?

Pielęgniarka podeszła do niej i pogładziła ją po czole, a potem powiedziała coś uspokajającego po rosyjsku. Przez otwarte drzwi zajrzał do środka wąsaty sołdat w charakterystycznej kapocie czerkiesce, na pierwszy rzut oka bez wątpienia kozak. Rozejrzał się srogim spojrzeniem po pomieszczeniu. Do Marianny dotarło, że nadal jest w głębi Rosji w charakterze więźnia zesłanego za ciężkie przestępstwo. Musi być ostrożna i, jeśli chce przeżyć, powinna na każdym kroku postępować z głową. Przeżyć zamierzała z całą pewnością, nie tylko zresztą przeżyć, ale i wrócić do kraju. Opadła zatem ciężko na poduszkę i zamknęła oczy, udając utratę przytomności. Lepiej, by mieli ją za umierającą, bo jeszcze znów zaciągną ją do tego koszmarnego wagonu, w którym z całą pewnością skona.

Trudno jej jednak było tak po prostu leżeć i udawać zupełnie obojętną. W piersi serce waliło jej jak szalone, a żal zaciskał gardło. Rosła w nim jakaś ciężka gula, która podchodziła coraz wyżej i wyżej wraz ze straszliwą świadomością – straciła dziecko.

Poroniła, to więcej niż pewne. Nie chciała go, to był tylko bękart. Ale jednak krew z jej krwi, więcej niż jakiś tam niechciany bachor, to było jej dziecko. Dawno już pogodziła się z tym, że je urodzi i wychowa, myślała o nim jako o najbliższej sobie istocie, tej, dla której warto żyć. Dziecko być może pozwoliłoby jej zapomnieć o zemście i złość zastąpiło miłością. Teraz jednak już go nie było, nawet nie miała szans, by je przytulić i pocałować. Także to jej zabrali, wszystko jej zabrali, wszystko, co miała.

Wybuchła płaczem. Nie mogła się powstrzymać. Pielęgniarka przysiadła na jej łóżku i zaczęła gładzić ją po głowie, uspokajała, powtarzając stonowanym głosem, że wszystko będzie w porządku, że już jest wszystko dobrze. Teraz jest bezpieczna i rychło wróci do zdrowia.

Tylko po co? – pomyślała Marianna i nagle przestała płakać. Znów wypełnił ją chłód, ale inny niż ten, który ją krzywdził w wagonie. To był chłód czystej nienawiści. On nie odbierał sił, ale płonął w żyłach niebieskim ogniem gniewu. Już wiem – będę żyć, by zapłacić tym sukinsynom, którzy mi to zrobili.

Odetchnęła i otarła łzy rękawem koszuli. Zatem nie tylko ją tu ogrzano i jakimś cudem odratowano, ale też została umyta i przebrana. Nic nie pamiętała, musiała znajdować się w fatalnym stanie. Teraz też czuła się straszliwie osłabiona, chwila płaczu zmęczyła ją bardziej niż cały dzień ciężkiej roboty.

– Co się stało z moim dzieckiem? – zapytała pielęgniarkę po rosyjsku.

– Wróciło już do Stwórcy – odparła kobieta, smutno się uśmiechając. – To był chłopczyk. Nasz pop udzielił mu sakramentów, potem pochowaliśmy go w poświęconej ziemi, na cmentarzyku za szpitalem, gdzie grzebiemy noworodki. Przyniosę ci bulionu, musisz jeść, by odzyskać siły. Potem będziesz spała i odpoczywała. Niczym się nie martw, jesteś tu bezpieczna.

Pielęgniarka jednak odruchowo spojrzała w stronę drzwi, za którymi znikł kozak. Marianna wiedziała, że wcale nie jest tu bezpieczna. Nie miała jednak sił, by się tym martwić. Opadła na poduszkę i zamknęła oczy. Musiała odzyskać siły, musiała przeżyć.

* * *

W strzeżonej przez kozaka sali leczono cztery więźniarki. Marianna sama się domyśliła, że wszystkie są skazane i znajdują się w odizolowanej od reszty szpitala celi na ostatnim piętrze. Rychło potwierdziła to odkrycie poznana już pierwszego dnia współosadzona z sąsiedniego łóżka. Ledwie drzwi za pielęgniarką się zamknęły, a energicznie wyskoczyła z łóżka i usiadła na krawędzi łoża zajmowanego przez Mariannę. Najpierw powiedziała, że nazywa się Arkadia, ale po chwili wahania przyznała, że to tylko jej pseudonim z czasów, gdy była dziwką w moskiewskim lupanarze. Bez wahania przyznała też, że tylko symuluje wrzody żołądka.

– Najłatwiej wcisnąć im ciemnotę, że boli cię brzuch. Przecież nie zajrzą ci do środka, by sprawdzić, czy nie kłamiesz – wyjaśniła. – Wystarczy, żeby od czasu do czasu zwymiotować, zwinąć się w kłębek, jęczeć i płakać. Potrzeba trochę wiedzy o chorobie, którą udajesz, i rzecz jasna odrobinę aktorskich umiejętności, ale akurat my, dziwki, jesteśmy w udawaniu szkolone lepiej niż w sztuce miłości. Mam już dość harówki, to coś okropnego. Zresztą sama niedługo zobaczysz, długo tak się nie da żyć. Ja już miałam po dziurki w nosie kary, szczególnie że trafiłam do szwalni. Niby nie jest ciężko, ale gonią nas do szycia po dwanaście godzin dzień w dzień, właściwie od rana do zmroku, oszaleć można. W szpitalu sobie przynajmniej odsapnę, a jeśli uda mi się wcisnąć im ciemnotę odnośnie tej mojej niby choroby, to z pewnością uda się załatwić, by przenieśli mnie do lżejszej roboty. Wyrwę się ze szwalni, to tylko kwestia czasu. A tak w ogóle, to dobrze ci radzę, ze wszystkich sił staraj się zahaczyć w Omsku. To duże miasto, pełne życia i luksusów, które zasadniczo są nawet w naszym zasięgu. Można się tu naprawdę dobrze urządzić i żyć sobie, jak u pana Boga za piecem. Nie dopuść, by wysłali cię dalej, na północ lub wschód. Tam czeka tylko głód i śmierć, hen, w mokrej i lodowatej tajdze…

Marianna pokiwała głową, trawiąc cenną informację. Chętnie słuchała trajkotania Arkadii, która z całą pewnością bardzo lubiła się wygadać, ale zdaje się od jakiegoś czasu nie miała komu.

– Pozostałe dziewczyny chyba jednak nie udają? – spytała Marianna, zerkając na śpiącą pod ścianą nieszczęśniczkę z głową owiniętą bandażem.

– Niestety nie – przyznała Arkadia. – Walia pracowała na kolei, w biurach. Nie jest głupia. Umie czytać i liczyć, była dziennikarką, pisała do gazety i zesłano ją za politykę. To socjalistka z Ziemi i Woli, działaczka robotniczo-chłopska czy coś takiego. Zesłano ją tutaj jak wielu rewolucjonistów, ale ma łagodne warunki odsiadki. W końcu tak dobrze się poczuła, że zaczęła spiskować i agitować. Głosiła rewolucyjne hasła i próbowała skaptować do swojej partii robotników kolejowych. Zapomniała, że to nie poczciwi robociarze z Petersburga, jakich znała na wolności, ale zesłańcy – w większości mordercy, bandyci i złodzieje. Podpadła im, wzięli ją za prowokatorkę, więc zgwałcili i stłukli na kwaśne jabłko. Ponoć straciła oko i ma pogruchotany jeden policzek. Któryś z chłopców musiał skoczyć jej na twarz buciorami…

– Matko Boska – jęknęła Marianna.

– Nie wiadomo, czy dojdzie do siebie – kontynuowała lekkim tonem Arkadia, zupełnie jakby powtarzała nieistotne plotki. – Słyszałam, jak doktór dyktował asystentowi, że biedna Walia ma pękniętą czaszkę. Odzyskuje przytomność tylko na krótkie chwile, a wtedy i tak nie wie, gdzie jest ani co się z nią dzieje.

Marianna trawiła dłuższą chwilę los dziewczyny z roztrzaskaną głową. Przerażające było, że nikt specjalnie nie trapił się jej losem, a barbarzyńcy, którzy ją tak skrzywdzili, prawdopodobnie pozostaną bezkarni. Należało wyciągnąć lekcję z przypadku Walii; to, co ją spotkało, powinno być dla niej przestrogą. W więzieniu należy wystrzegać się pychy i zbytniej pewności siebie, nikomu nie ufać, uważać na każde słowo i zdobyć protekcję kogoś silnego lub wpływowego.

– Tamta z drugiej strony też się nie rusza – zauważyła, wskazując skinieniem ostatnią z osadzonych. – Ale ma otwarte oczy i wygląda na nietkniętą.

Arkadia znacząco popukała się w czoło, sugerując, w czym problem.

– Straciła całkiem chęci do życia i popadła w stupor – powiedziała. – Nie wiem, na czym to polega, ale już drugi raz stykam się z czymś takim. Przygnębienie i poczucie beznadziei tak ją przytłoczyło, że straciła kontakt ze światem. Leży tak tylko z otwartymi oczami i patrzy w sufit. Na nic nie reaguje. Gdyby pielęgniarka jej nie karmiła, z pewnością biedaczka zmarłaby z głodu. Ponoć ma szanse na wyleczenie, ale dość nikłe. Będzie tak leżeć, aż zmarnieje całkiem ze zgryzoty i po prostu umrze.

Po tej krótkiej prezentacji Arkadia musiała wrócić do łóżka i dalej udawać ciężko chorą. Marianna stwierdziła, że właściwie była prostytutka wiele udawać nie musiała. Wyglądała bowiem na ledwie żywą – była straszliwie wychudzona, a skórę miała pokrytą licznymi wrzodami. Może i nie trapiły ją wrzody żołądka, ale z całą pewnością pożerała ją jakaś choroba.

W ciągu następnych dni miały coraz więcej czasu na pogaduchy, co czyniły nader chętnie. Jedna była urodzoną gadułą, która nie cierpiała milczenia, a druga ciekawa świata, do którego dopiero co trafiła.

– Jesteśmy w Omsku, kochana – trajkotała Arkadia, pokazując Mariannie widok za oknem, ciągnące się w dal dachy domów, przecinające miasto rzekę i srebrną nitkę linii kolejowej. – To Paryż Syberii! Największe miasto w promieniu setek wiorst, oczywiście siedziba obwodu z rezydencją generała gubernatora, do tego centrum handlu i przemysłu. Odkąd kilka lat temu dotarła tu Kolej Transsyberyjska, Omsk rozkwita i to z ogromną siłą. Jak grzyby po deszczu wyrastają składy towarów, faktorie handlowe, fabryki i manufaktury przerabiające surowe skarby Syberii. Kościołów jest od groma, w tym nawet jeden katolicki. Rezydują tu dyplomaci zarówno z Chin i Mongolii, jak i z Europy. A skoro płyną tędy towary i robiona jest tu polityka, to wiesz, o czym to świadczy?

– Nie wiem. – Marianna wzruszyła ramionami i machinalnie zaczęła bawić się kitką, w którą upięła włosy.

– Głupia jesteś i tyle, skoro zwykła dziwka musi tłumaczyć ci takie rzeczy – prychnęła Arkadia. – Są tu ogrooomne pieniądze! Siedzimy na jedwabnym szlaku łączącym daleki Wschód ze światem. Płynie tędy metal i drewno z Syberii, jedwab i opium z Chin, a z Kirgizji i Mongolii skóry, mięso i owoce. Bogaci jegomoście zawierają tu interesa i podpisują pakty oraz umowy handlowe. Forsa, wszędzie ogromna forsa!

– Ale nas to chyba nie dotyczy – westchnęła Marianna. – Jesteśmy tu za karę.

– Pfff! – Arkadia syknęła niczym wrzący samowar. – Nie tylko głupiaś, ale i tępa. Skoro już tu jesteśmy, trzeba to wykorzystać. Bogacze się nudzą, tak? Są daleko od domu, tak? Po interesach chcą się zabawić, szukają rozrywek. Trzeba uwieść takiego, oczarować, rozkochać w sobie. Użyć swoich wdzięków, swojej urody. Oświadczy ci się taki, pop da wam ślub i wracasz do Moskwy jako wielka pani! Tak też zamierzam uczynić, to dlatego symuluję. Muszę uwolnić się z fabryki i dostać inny przydział, który umożliwi mi wychodzenie na miasto. Dalej pójdzie jak z płatka, wiem doskonale, jak radzić sobie z mężczyznami, jak ich uwodzić i doprowadzać do szaleństwa i rozpaczy.

Marianna spojrzała na Arkadię uważnie i machinalnie wetknęła końcówkę kitki w usta. Jej nowa przyjaciółka wyglądała jak siedem nieszczęść. Mysie włosy miała przetłuszczone i pozlepiane, a jej małe, szare oczka patrzyły chytrze z pokrytej wypryskami, zapadniętej twarzy. Nie sprawiała wrażenia amantki i uwodzicielki, a stojącej nad grobem gruźliczki. Była raczej uosobieniem choroby i niedożywienia, ofiarą srogiego klimatu i przywleczonej nie wiadomo skąd zarazy. Mogła rozkochać w sobie co najwyżej grabarza, który niedługo będzie zakopywał ją w zmarzniętej, omskiej ziemi.

– Uroda nie jest najważniejsza – mruknęła Arkadia, odgadując, przynajmniej w zarysie, myśli przyjaciółki. – To, że masz śliczną buzię, jeszcze nie czyni z ciebie królewny na wydaniu. Mogę dać ci jednak kilka lekcji. Przede wszystkim wyprostuj się, pierś do przodu i nos wysoko. Panowie muszą widzieć, że jesteś prawdziwą damą, a nie jakąś służącą lub kuchtą.

– Kiedy ja jestem służącą – powiedziała Marianna. – Całe życie nią byłam.

– A kto o tym wie? Chrzanić przeszłość, ona jest o tysiące wiorst stąd. Tu zaczynasz nowe życie, startujesz od początku, od zera – z mocą przekonywała Arkadia. – Spójrz na siebie, masz całkiem niezłe warunki. Ładne, orzechowe oczy i jasnoblond włosy, to atrakcyjne zestawienie. Niejednemu z pewnością już samo to wystarczyło, by do ciebie smalić cholewki, zgadłam? Do tego masz całkiem niemały biust, dość wysoki wzrost, może trochę zbyt wysoki. Ładny uśmiech, naprawdę ładny i zalotny. Wadą jest tylko, że masz już swoje lata. Jak bardzo jesteś stara? Przyznaj się.

– Skończyłam trzydzieści.

– To nie jest jeszcze tak źle. Myślałam, że jesteś starsza. Pewnie choroba cię trochę zmieliła i wyżęła. Dojdziesz do siebie i nabierzesz tłuszczyku, to od razu się poprawisz i odmłodniejesz.

Marianna znów nie ośmieliła się zwrócić przyjaciółce uwagi i powiedzieć jej wprost, że ona również nie wygląda na dzierlatkę. Właściwie to Arkadia wyglądała na wiek bliżej nieokreślony, ale można by wziąć ją za staruszkę, gdyby założyła chustkę i się zgarbiła. Obie nie prezentowały najszlachetniejszych kanonów piękna, ale Marianna na jej tle wyglądała niczym cesarzowa Sisi w porównaniu z królową Wiktorią. Po prostu: piękna i bestia.

Musiały skończyć rozmowę, bo przyszła pielęgniarka, by zająć się ich słabszymi towarzyszkami niedoli.

Dni mijały im w ten sam, podobny do siebie, sposób. Plotkowały na całego, gdy były same, a potem milczały w obecności pielęgniarki lub doktora. Marianna czuła, że szybko odzyskuje siły. Już po dwóch dniach była w stanie wstać z łóżka i podejść do okna. Po kolejnych dwóch ustały jej zawroty głowy i bóle w podbrzuszu. Jakimś cudem nie nabawiła się odmrożeń w czasie podróży; właściwie, gdy wygrzała się w ciepłym szpitalu i wygnała z kości lód, od razu nabrała wigoru. Po tygodniu zabrała się za pomoc pielęgniarce w czasie karmienia dwóch najciężej chorych współosadzonych.

Nie myślała o dziecku, jego śmierć i w ogóle fakt jego istnienia odsunęła gdzieś głęboko w podświadomość, ale oczywiście całkiem o nim nie zapomniała. Wiedziała, że kiedy nadejdzie odpowiednia pora, pamięć o dziecku wróci i pozwoli na nowo rozpalić gniew i żądzę zemsty. Póki co starała się zająć myśli czym innym, przede wszystkim obmyśleniem sposobów na przeżycie.

Przez okno obserwowała miasto. Szpital nie leżał na wzgórzu, ale miał trzy piętra, a więźniarki były trzymane na ostatnim. Widziała zatem najbliższe ulice, w tym najważniejszą arterię miasta – Lubiński Prospekt. Ulica była niezwykle szeroka, jeździł nią tramwaj konny, ciągnęły liczne wozy, kupieckie landary, stępem przejeżdżały kozackie sotnie i wlekły się karawany z wielbłądami, na których widok za pierwszym razem Mariannie dech zaparło.

W powietrzu czuć było wiosnę, która co prawda przychodziła tu później niż w Polsce, ale szybko budziła rośliny do życia. Przez cały dotychczasowy pobyt Marianny w szpitalu ani razu nie padał śnieg, za to słońce często wychodziło zza chmur. Na drzewach wokół szpitala pojawiły się pączki, zazieleniły się trawniki i rozkwitły na nich żółte kwiatki. Aż zaczęła się zastanawiać, czy ta straszliwa podróż przez lodowe pustkowia to nie był tylko sen. Mróz wydawał się coraz bardziej odległy i mniej rzeczywisty, niczym nieprzyjemne wspomnienie, o którym jak najszybciej chce się zapomnieć.

– Zastanawiałaś się już, co zrobić, by tu zostać? – spytała Arkadia, gdy zostały same.

– Mogę coś zrobić? Myślałam, że zostałam już przydzielona do jakiejś kopalni lub fabryki, gdzieś na północy, i tak czy siak lada dzień mnie tam wywiozą – ostrożnie odparła Marianna. – Można coś zrobić, by temu zapobiec? Oczywiście poza udawaniem chorej?

– E tam, może i początkowo miałaś trafić do Irkucka lub Kazania, a może nawet do więzienia katorżniczego w Akatuju, ale to nie ostateczność. Da się to jeszcze zmienić – powiedziała z przejęciem Arkadia. – Nie bój się, choć w kopalniach Akatuju więźniów przykuwa się kajdanami do ścian, tyczy to tylko politycznych i tych najgroźniejszych. Kobiety pełnią tam funkcje pomocnicze, pracują w kuchniach, pralniach, sortowaniach i takich tam. Nie zaharujesz się na górniczym przodku, to nie te czasy. Ale nadal jest tam jak w piekle, do tego: fatalne żarcie i brak perspektyw. Zestarzejesz się błyskawicznie i po tobie. Trzeba za wszelką cenę zatrzymać cię w Omsku.

– Mam pisać podania do gubernatora z prośbą o łaskę? – palnęła Marianna.

– Możesz sobie pisać, ale i tak jego kanceliści cisną twoje pisma do kosza i generał ich nie zobaczy – prychnęła Arkadia. – Masz jednak inny punkt zaczepienia. W Omsku mieszka bardzo wielu Polaków i to nie tylko zesłańców. Zresztą wśród polskich zesłańców wielu jest jaśniepanów i różnych mądrali: są lekarze, szlachta, kanceliści. Musisz dotrzeć do nich i zabiegać o to, by któryś z ważniejszych się za tobą ujął. Jeśli znajdzie dla ciebie miejsce w jakiejś fabryce, to wystarczy, że napisze pismo do władz obwodu i reszta jest formalnością. Nikomu tak bardzo nie zależy, by zesłanka z Warszawy trafiła koniecznie do kopalni. Ile dostałaś robót?

– Pięć lat, a potem dożywotnie osadnictwo na Syberii – odparła Marianna.

– Nie tak źle. Ja dostałam dychę, ale jestem morderczynią. Poderżnęłam gardło mojemu sutenerowi – przyznała Arkadia.

Nie pierwszy raz zresztą Marianna miała okazję wysłuchać tej historii w różnych odsłonach i ze zmieniającymi się szczegółami. Jednym razem sutener o imieniu Adam był wcielonym diabłem o czerwonych ślepiach, wielkim przyrodzeniu i gębie zionącej oparami gorzały, innym razem zamieniał się w szlachetnego rycerza i dżentelmena, troskliwie dbającego o potrzeby swoich dziwek. W postać pozytywną, wręcz nieskalaną, przeistaczał się, gdy Arkadia popadała w przygnębienie i ogarniała ją tęsknota. O wszystko obwiniała wtedy siebie, o zmarnowane życie i zbrodnię, którą popełniła. Adam był w tych opowieściach niemal aniołem, który przygarnął ubogą dziewczynę żebrzącą na ulicy i wprowadził w tajniki zawodu. Dał jej dach nad głową, nakarmił i ogrzał, podarował nadzieję na lepsze, może nawet normalne życie. Przestała głodować, zarabiała całkiem nieźle i żyło się jej naprawdę przyzwoicie w nie najgorszym burdelu stojącym blisko koszar i stacji kolejowej.

Kiedy humor Arkadii się zmieniał i stawała się pewniejsza siebie, zmieniał się i obraz Adama w jej opowieściach. Co prawda sutener przygarnął ją, ale bezczelnie okradał i wykorzystywał, nie wahał się ją bić i wyzywać, a kiedy wypił, gwałcił ją dla zabawy. Starał się na każdym kroku podkreślić jej pozycję i zależność od jego osoby. Faktycznie była jego niewolnicą, towarem, który wynajmował innym mężczyznom, towarem należącym wyłącznie do niego. Mógł z nim zrobić, co tylko chciał, i robił to, szczególnie gdy wódka szumiała mu w głowie.

Pewnej nocy sprał ją zupełnie bez powodu i wtedy nie wytrzymała. Kiedy zasnął, poderżnęła mu gardło, opróżniła skrytkę z forsą i znikła. Złapali ją przypadkiem, po kilku miesiącach, gdy sama tęgo popiła i poszła do teatru, gdzie zrobiła awanturę szatniarzowi. Zgarnęli ją stójkowi i wtedy rozpoznał ją jeden z widzów, który należał do klienteli burdelu. Ujawnił jej tożsamość policji, a jako że prawo zabraniało dziwkom korzystania z loży i pierwszych rzędów w teatrze, zatrzymano ją do przesłuchania i zbadania sprawy. Szybko się wydało, że jest poszukiwana za morderstwo i grabież. Przyznała się już na pierwszym przesłuchaniu, sprawę zatem przeprowadzono bardzo szybko. Sędzia okazał się na tyle ludzki, że uznał, iż Arkadia sama jest ofiarą plagi prostytucji i upadku moralności, co potraktował jako okoliczność łagodzącą. Nie skończyła zatem na stryczku, ale pojechała odpokutować swoje grzechy na Syberii.

Marianna nie zrewanżowała się własną opowieścią, nie miała na to najmniejszej ochoty. Bała się, że wspominając to, co ją dotknęło, wścieknie się i zrobi coś głupiego lub załamie i targnie na własne życie. Wielkie szpitalne okna wszak kusiły. Co prawda były zakratowane, ale tylko w ich pokoju. Odkąd mogła chodzić, korzystała z ubikacji na końcu korytarza, a nie z nocnika wynoszonego przez pielęgniarkę. Okna w toalecie dały się otworzyć, a za nimi ziała przepaść zakończona twardym brukiem. Wystarczył jeden krok i męki Marianny znalazłby swój koniec. Ta myśl tylko raz przemknęła jej przez głowę, bo tak właściwie zbyt wiele było w niej życia, by z własnej woli się z nim rozstawać.

Za każdym razem, gdy szła za potrzebą, towarzyszył jej wojak, zazwyczaj wysiadujący na krześle przed ich celą. Nie był to ciągle ten sam sołdat, ale przypadkowo delegowany żołnierz z lokalnego garnizonu Kozaków Siedmiorzecza. Zdaje się, że przydział do pilnowania chorych więźniarek w szpitalu część z nich traktowała jako coś poniżającego i obrażającego ich męskość, bo byli wobec uwięzionych opryskliwi i srodzy. Niektórzy jednak wykorzystywali tę służbę jako okazję do odpoczynku i drzemali na krześle lub dla rozrywki zagadywali pielęgniarki i osadzone. Nie strzegli dziewcząt jak oka w głowie, bo i dokąd mogły uciec? Gdzie ukryłaby się zesłana i w dodatku chora nieszczęśniczka? Uciekłaby na pustkowie? Śmiechu warte. Znaleźliby ją w ciągu jednego dnia i dali popalić nahajkami. Kozacy zatem przesiadywali w szpitalu z obowiązku, ale mało który przykładał się do zajęcia.

Arkadia trenowała na nich uwodzenie i zagadywanie mężczyzn, szczególnie gdy pielęgniarka poszła sobie na dół. Marianna obserwowała wyczyny ubranej w szpitalną koszulkę, zabiedzonej i owrzodzonej brzyduli z rosnącym podziwem. Dziwka kołysała chudymi biodrami, uśmiechała się i miotała komplementami o dzielnych wojakach i ich twardych torsach, a ci błyskawicznie rozkwitali w uśmiechach i promienieli radością. Trudno było uwierzyć, że tak niepozorna i po prostu brzydka więźniarka wzbudzi czyjekolwiek zainteresowanie, ale działo się inaczej. Kozacy wyraźnie dobrze się bawili, flirtując z nią, wymieniając się uszczypliwościami i żartami, zwykle koszarowymi i wulgarnymi.

– Jak to możliwe? – Marianna spytała przyjaciółkę któregoś wieczoru.

– Zęby zjadłam, ujeżdżając żołnierzy – odparła lekkim tonem. – Wojacy byli najczęściej naszymi klientami, to i poznałam sposoby na docieranie do nich: wiem, co lubią oraz o czym myślą. Poza tym, spójrz tylko na tych wąsaczy. Kozacy zawsze głupieją, gdy poczują kobietę. Wszystko przez to, że miesiącami siedzą w siodle i włóczą się po stepach, za jedyne towarzystwo mając swoich śmierdzących kompanów i równie śmierdzące konie. Gdy po pół roku taki zobaczy uśmiechającą się kobietę, ma ją za boginię, choćby była pryszczata i szczerbata, a nawet i chudsza bardziej ode mnie. Zapamiętaj, że chłop zawsze myśli rozporkiem, a wyposzczony chłop to już zupełnie nie jest w stanie myśleć o niczym innym…

– To akurat wiem – westchnęła Marianna, na chwilę wracając w przeszłość.

– No tak, przecież byłaś w ciąży. Zgwałcili cię czy zaszłaś z miłości? No dobrze, nie wykrzywiaj ust i nie napinaj się tak bardzo, bo pękniesz. Nie chcesz, to nie będę pytała. – Arkadia pogłaskała ją po ramieniu. – Ale uwierz, że nic nie przynosi takiej ulgi, jak możliwość solidnego wygadania się. Od razu wtedy zalewa człowieka ulga i poczucie, że nie musi już żyć ze swymi troskami i żalami całkiem sam.

– Nie czuję potrzeby, by się dzielić swoim życiem. Wystarczy, że sama przez to przechodziłam, nie chcę obciążać tym kogokolwiek więcej.

– Twój wybór. – Arkadia wzruszyła ramionami. – Tak w ogóle to wyglądasz coraz lepiej, kolory ci wróciły. Z całej naszej czwórki jesteś najbliższa wyjścia stąd i jak znam życie lada dzień cię zabiorą, by zrobić miejsce dla następnej ofiary. Właściwie nie przenieśli cię chyba tylko dlatego, że póki co żadna dziewczyna w mieście poważnie się nie pochorowała. Musimy zacząć działać, bo wywiozą cię w diabły.

– Musiałabym wyjść ze szpitala i dotrzeć do rodaków, którym się tu lepiej powodzi – powiedziała Marianna. – Nie mam jednak pojęcia, jak to zrobić. Nawet jeśli wyśliznęłabym się z sali, to nie mam ubrania ani nie wiem dokąd iść.

– To ci zaraz powiem. – Arkadia poderwała się z łóżka i z entuzjazmem zatarła dłonie. – Zagadam kozaka, a ty wymkniesz się schodami na dół. Wystarczy, że założysz łapcie i kapotę którejś z pielęgniarek. Zostawiają je w szatni na samym dole, niedaleko wyjścia. Kłopotliwe będzie tylko przemknięcie się tam w samej koszuli, by nikt nie zwrócił na ciebie uwagi. Hm… Może gwizdnąć fartuch pielęgniarce? Tylko nie mam pojęcia, jak to zrobić, aż taka dobra w kradzieżach to nie jestem, by obrobić z ubrania frajerkę i to tak, by tego nie zauważyła. Będziesz musiała zaryzykować i zbiec na dół po schodach, potem od drzwi do drzwi i może ci się uda. Tabuny ludu po szpitalu przecież nie chodzą, a jeśli już się ktoś kręci, to zwykle pacjenci. Ubrani będą podobnie do ciebie, jest zatem duża szansa, że nawet jeśli cię ktoś zobaczy, to zignoruje.

Marianna znów zaczęła nerwowo bawić się kucykiem.

– Niech będzie, powiedzmy nawet, że mi się uda. Wśliznę się do szatni, zarzucę kapotę jakieś pielęgniarki, jej łapcie i wymknę się ze szpitala. Ale co dalej?

– Dalej to już z górki – odparła zadowolona z siebie i swoich pomysłów Arkadia. – Lecisz prosto na Prospekt Lubiński, widziałaś go z okna, to najważniejsza ulica w mieście. Pędzisz nim kawałek prosto w kierunku cerkwi ze złotymi kopułami. Po prawej stronie powinnaś szybko znaleźć cukiernię Twardowskiego. Nie byłam, rzecz jasna, ale słyszałam, że to jedyna cukiernia w mieście. I prowadzi ją Polak, jeden z twoich. Musisz go zaczarować. Zatrzepocz rzęsami, pokręć tyłeczkiem, a potem padnij mu do stóp i błagaj o ratunek. Jeśli jest niegłupi i ma jeszcze siłę w lędźwiach, zaraz znajdzie dla ciebie miejsce w swoim zakładzie. A jeżeli nie będzie mógł lub ma żonę, co go trzyma za pysk, z pewnością zmiękczysz go na tyle, by pomógł ci przez polskich znajomych. Muszą do niego przychodzić po rodzime smakołyki. Jakie tam zwykle robicie ciasta w Polsce?

– A ja wiem? Makowiec, babę, mazurki? – bąknęła Marianna.

– No widzisz, znasz się na kuchni, to z pewnością znajdzie dla ciebie miejsce. A teraz weźmy się do roboty. Zróbmy to od razu po południowym obchodzie. Pielęgniarka przyniesie obiad, razem nakarmimy nasze umierające towarzyszki, ja dziś nie zwymiotuję, by nie przeciągać wizyty. Tylko sobie pójdzie, weźmiemy się za kozaka. Przemkniesz się, gdy wprowadzę go do pokoju, udając, że niby idziesz do ubikacji. Potem pędem na dół i dalej radź sobie sama. Wrócisz tą samą drogą. Przy odrobinie szczęścia nikt się nie dowie, że zwiałaś.

Marianna po raz kolejny machinalnie wetknęła końcówkę kucyka do ust, ale złapała się na tym, co robi, i natychmiast poprawiła włosy. Nie miała się nad czym zastanawiać, nie było też powodu do wahania. Musiała działać. Kiedy na coś się zdecydowała, potrafiła być niezwykle konsekwentna. Właśnie za tę konsekwencję znalazła się na zesłaniu. Teraz wykorzysta ją, by poprawić swój byt, a może i zrobić pierwszy krok do powrotu do domu. Uśmiechnęła się zatem do Arkadii i uścisnęła ją po raz pierwszy, odkąd się znały, okazując czułość. Tak bardzo zaskoczyła tym przyjaciółkę, że ta aż przestała trajkotać.

* * *

Mikołaj Frankowski usłyszał lament i zawodzenie, kiedy tylko zatrzymał powóz przed domem. Mieszkał w wolno stojącej chałupie na obrzeżach Omska, w pewnym oddaleniu od najbliższych sąsiadów. Podjechał przed chatę leciwym i staroświeckim faetonem – lekkim wozem na cienkich, wysokich kołach, zaprzężonym w dwa koniki. Ani powóz, ani konie nie należały do niego. Właściwie nie należał do niego także dom z ogródkiem, kurnikiem, chlewem i stajnią. Posiadłość dzierżawił od lokalnego kamienicznika i posiadacza ziemskiego, pana Uszakowa. Natomiast powóz i konie stanowiły własność Pogranicznego Zarządu Kirgizów Syberyjskich, carskiego, bardzo ważnego urzędu, w którym pan Mikołaj był zatrudniony.

Frankowski, przez miejscowych zwany Pułkownikiem, przez polskich przyjaciół Miśkiem, a przez rosyjskich Kolą, miał już swoje lata i choć był rześkim i sprawnym starcem, nie kwapił się, by rzucić się biegiem na pomoc zawodzącej kobiecie. Westchnął tylko ciężko i powoli zsiadł z powozu. Na samą myśl, że będzie musiał zaraz skonfrontować się z rozpaczającym i z pewnością pijanym babskiem, opadał z sił. Przyjechał z urzędu na przerwę obiadową, chciał w spokoju zjeść i zdrzemnąć się z godzinę, by po odpoczynku wrócić do pracy i do późnego wieczora uzupełniać zaległą dokumentację. Nie zanosiło się jednak ani na dobry posiłek, ani na odpoczynek w ciszy i spokoju.

– Za jakie grzechy mnie pokarało, że trafiłem właśnie na to babsko? – mruknął do siebie gorzko i pociągnął konie.

Żył na Syberii już trzydzieści dwa lata, w tym od dwudziestu jako niemal zupełnie wolny człowiek. Nie do końca wolny, bo jak każdy skazany na dożywotnie osadnictwo nie mógł opuścić nowej ojczyzny i wrócić w rodzinne strony, nawet jeśliby bardzo chciał. Ale poza tym drobiazgiem mógł tu robić, co dusza zapragnie, nikt go nie pilnował i nikt mu niczego nie nakazywał. Kiedy tylko został zwolniony z więzienia i rozpoczął życie na własną rękę, siłą rzeczy musiał zatrudnić striapkę, czyli kucharkę i gospodynię. Nie mógł pozwolić sobie na jadanie wyłącznie w karczmie, zresztą nie opłacało mu się łazić tam na każdy posiłek. Kucharek do wynajęcia było całkiem sporo, rekrutowały się najczęściej z zesłanych Rosjanek, a tych nigdy nie brakowało. Nawet jeśli która nie miała pojęcia o gotowaniu i prowadzeniu domu, to i tak po odsiadce najczęściej najmowała się jako striapka.

Pan Mikołaj nie miał do nich szczęścia. Właściwie każda, na którą trafiał, okazywała się pomyłką i wiecznym utrapieniem. Wszystkie bez wyjątku łączyło ze sobą jedno i to samo: miały nadmierny pociąg do mocnych trunków i lubiły często zaglądać do kieliszka. Czy był to wpływ chłodnego klimatu, czy ogólnie przyjętych w Rosji zwyczajów – nieistotne: kobieciny te były permanentnymi pijaczkami. Każda miała do tego inne i zazwyczaj liczne rysy na charakterze, żadna nie została bowiem zesłana na Syberię za niewinność. Trafiały mu się zatem nałogowe złodziejki, oszustki i jedna morderczyni ze skłonnością do używania przemocy przy rozwiązywania wszystkich problemów. Zwalniał je i zatrudniał kolejne, ale ciągle nie mógł trafić na właściwą.

Nie miał wygórowanych oczekiwań, a z upływem lat i te stawały się coraz mniejsze, ale i tak striapki nie spełniały jego wymogów. Gotowały fatalnie, nie chciały sprzątać, a niektóre tylko powiększały bałagan, źle lub wcale nie opiekowały się zwierzętami; pamiętna morderczyni zaś w pijackim szale zabiła mu ulubionego psa. Z tego wszystkiego próbował jakiś czas radzić sobie samemu, ale całe dnie spędzał w urzędzie lub wyjeżdżał na tygodnie w teren. W czasie jego nieobecności nie miał kto zajmować się domem i przychówkiem. Musiał wtedy prosić o pomoc sąsiadów, co się nie sprawdzało i było dla wszystkich kłopotliwe.

Striapka, która z nim obecnie mieszkała, sprawiała początkowo całkiem dobre wrażenie, a przyrządzane przez nią potrawy dały się jeść. Miała porywy pracowitości i raz nawet wysprzątała całą chałupę i wyczyściła pamiątkowe egzemplarze broni, którymi pan Mikołaj udekorował ściany. Piła też raczej umiarkowanie, nie częściej niż dwa razy w tygodniu, zazwyczaj w towarzystwie gosposi z sąsiedztwa. Dałoby się zatem z nią żyć, gdyby jej niechęć do zwierząt, która pod dachem Frankowskiego zmieniła się w zapiekłą nienawiść.

Pan Mikołaj bowiem hodował gromadkę stworzeń, którymi trzeba było się zajmować. Gromadka składała się z krowy Heni, podstawowego źródła mleka, a co za tym idzie śmietany i masła, trzech bezimiennych kóz, które nie tylko produkowały mleko, ale też zjadały wszystkie odpadki i co tylko się dało, psów, Ostrego i Fiodora, dwóch świń, kota Leopolda, czterech gęsi i dwunastu kur. Zwierzęta żyły ze sobą z grubsza w zgodzie, choć łączyły je skomplikowane stosunki i zależności. Striapka miała za zadanie karmić je w odpowiedni sposób i kolejności, by nie dopuścić do niesnasek i zamieszania. Kobiecina niestety zupełnie sobie nie radziła z tym obowiązkiem, a właściwie radzić sobie nie chciała. Pochodziła z Sankt Petersburga i była niezwykle dumna z tego, że jest urodzoną mieszczką. Nigdy nie kalała się robotą przy zwierzakach, szczególnie w chlewie lub oborze. Uważała takie zajęcia za uwłaczające i godne brudnych chłopów, którymi otwarcie pogardzała.

Pana Mikołaja bardzo dziwiło tak wyniosłe i dumne podejście, szczególnie prezentowane przez kogoś, kto został zdegradowany, i to z własnej winy, do najniższej warstwy społecznej. Nikt nie stał niżej niż zesłańcy, najmniej wartościowa część społeczeństwa, spisana na straty i pogrzebana żywcem w najbardziej nieprzystępnych rejonach imperium. Zwrócił nawet kobiecinie uwagę, że błądzi i powinna nabrać pokory, nauczyć się miłości nie tylko do bliźnich, ale i do braci mniejszych, ale nie dała sobie przemówić do rozumu. Okazała się tępym babskiem, zupełnie niereformowalnym, zabobonnym, pełnym uprzedzeń i nienawiści. Pogardzała nie tylko chłopami, ale także widocznymi w Omsku Żydami, Kirgizami, Chińczykami, a pewnie także i skrycie Polakami, ale bała się do tego przyznać panu Mikołajowi.

– Czemu to przeklęte babsko tak wyje? – mruknął do siebie, poklepał oba konie po szyi i dopiero wtedy ruszył do domu.

Po przekroczeniu furtki obskoczyły go uradowane psy. Ostry był paskudnym, wilkopodobnym kundlem o szarej sierści i żywym usposobieniu. Poruszał się wysokimi skokami na sarnich, nieproporcjonalnie cienkich nóżkach. Fiodor musiałz kolei mieć domieszkę krwi buldoga, był pokraczny i pękaty, chodził na krzywych, krótkich nóżkach, ział, donośnie pierdział i nadmiernie się ślinił. Pan Mikołaj dał mu imię na pamiątkę Fiodora Berga, ostatniego namiestnika Królestwa Polskiego, pies bowiem wydawał mu się równie brzydki i równie ponurego usposobienia.

– Coście zmalowali, chłopcy? – Gospodarz poczochrał oba psy po łbach. – Znów wystraszyliście striapkę? Ładnie to tak?

Kobiecina dawała wyraz swojej niechęci do zwierząt, wrzeszcząc na kundle i przeganiając je miotłą z kąta w kąt. Te rewanżowały się, szczekając i warcząc na sam jej widok. Teraz nie odpowiedziały panu na pytanie, ale sprawiały wrażenie nadzwyczaj z siebie zadowolonych. Pan Mikołaj ruszył dalej, ale zza rogu chałupy wybiegły, pochrumkując, dwie świnie, a właściwie dwa knury, które zatarasowały mu drogę.

Pochodziły z jednego, bardzo skromnego miotu, który składał się tylko z nich dwóch. Frankowski kupił je od sąsiada, bardzo niezadowolonego, że maciora tak mizernie się spisała. Pan Mikołaj miał na końcu języka, że trzeba było dbać o zwierzę i porządnie je karmić, a nie przeganiać kopniakami po pustym podwórku, to może urodziłoby się więcej prosiąt. Zapłacił za oba prosiaki więcej niż były warte, w dodatku wziął je wbrew sobie, bo nie zamierzał hodować świń. Szkoda mu jednak było Bliźniaków, jak nazwał nowych rezydentów swego gospodarstwa. Bracia wyrośli na rosłe, silne knury, w dodatku zaskakująco inteligentne i złośliwe. Najbardziej lubiły ganiać się z psami wokół domu i wyżerać im z misek. W ciepłe dni relaksowały się w błotnistej kałuży niedaleko kurnika, zimą siedziały grzecznie w chlewiku.

– Co słychać, moje szczeciniaste draby? – spytał pan Mikołaj, drapiąc Bliźniaki za uszami. – Może to wy pogoniliście striapkę?

Świnie nie lubiły się z kucharką tak samo jak psy i dawały temu wyraz przy każdej okazji. Zdarzało się, że kąsały ją w łydki lub zachodziły drogę i kładły się pod nogi, gdy szła z wiadrami wody. Raz wywaliła się przez to jak długa i porządnie potłukła. Pan Mikołaj śmiał się, że knury tylko wcielają w życie powiedzenie o podkładaniu komuś świni.

Rozejrzał się, czy ktoś jeszcze go nie wita, ale ptactwo siedziało z tyłu chałupy w zagrodzie przed kurnikiem, a kozy były zbyt zajęte zjadaniem szopy, by zwrócić uwagę na człowieka. Od kilku dni uparły się, by schrupać przechylony ze starości budyneczek na siano i opał. Nie wiadomo czemu nagle rozsmakowały się w twardych i poczerniałych dechach, ale gryzły je z prawdziwym zapałem.

Na powitanie gospodarza nie stawił się także kot Leopold, ale on zazwyczaj nie rzucał się w oczy. Zjawiał się magicznym sposobem nie wiadomo skąd, gdy dawano jeść. Nigdy jednak nie poniżał się witaniem człowieka. Pan Mikołaj nie kupił go, po prostu kocur pewnego dnia pojawił się na podwórku i został już na stałe. Psy nie miały śmiałości go dręczyć, szczególnie po tym, gdy na powitanie podrapał jednemu i drugiemu nos.

Pan Mikołaj pomyślał jeszcze o krowie Heni, stworzeniu nadzwyczaj melancholijnym, ze skłonnościami do filozoficznej zadumy. Jego osobista mleczarnia powinna jeszcze przebywać na pastwisku, o ile striapka ją tam w ogóle rano wyprowadziła. Trawa już wzeszła i trzeba zwierzę zacząć karmić świeżym pokarmem. Gospodarz miał nadzieję, że służąca o tym pamiętała, choć wszelkie jego uwagi tyczące gospodarstwa puszczała mimo uszu, bo była ponad jakieś tam wiejskie sprawy.

– Co tu się dzieje, na miłość boską? – huknął pan Mikołaj, ledwie otworzywszy drzwi.

Słysząc jego głos, kobiecina rozryczała się jeszcze głośniej.

– Na pomoc, zabili mnie! Zagryźli! Rozerwali na strzępy! Umieraaam!

Gospodarz znalazł ją siedzącą w kuchni z ręką zawiniętą w białe prześcieradło. Niegdyś było białe, teraz przesiąkło krwią.

– Kto was rozerwał na strzępy? Pokażcie no mi tę ranę – zażądał pan Mikołaj.

– Nie! – Kobiecina odwróciła się, robiąc gniewną minę. – Chcę do prawdziwego doktora, nie dam się leczyć szamanowi od dzikusów!

– Opatrywać ran uczyłem się na polach bitew i w powstańczych obozach, zanim striapka przyszła na świat. Niepotrzebne mi do tego szamanistyczne rytuały – odparł pan Mikołaj. – Co też się stało?

– Te wściekłe bestie rzuciły się na mnie, gdy niosłam im żarcie – odparła i splunęła ze złością na podłogę.

Frankowski uniósł brwi, widząc tak niestosowne zachowanie.

– Nie wydaje mi się, żeby Ostry i Fiodor mogli kogoś pogryźć zupełnie bez powodu. Biłaś je, co? Przyznaj się – powiedział ostrym tonem.

– Może i biłam! Ktoś musi w końcu nauczyć te kundle, gdzie ich miejsce – odparła bezczelnie. – A teraz niech mnie zawiezie do szpitala. Sama bym poszła, ale boję się wyjść z chałupy, bo te bestie czają się za drzwiami. Poszłabym i już nie wróciła. Chyba że z żołnierzami, by zastrzelili te cholerne kundle.

– Nikt nie będzie strzelał do moich psów – chłodno oświadczył pan Mikołaj. – Chodź zatem, babo. Zawiozę cię do tego szpitala, skoro nalegasz. A obiad zrobiłaś? Głodnym jak pies.

– Jak miałam zrobić, kiedy pół dnia się wykrwawiam w mękach?! – ryknęła i znów się rozryczała.

Frankowski miał ochotę ją spoliczkować, by w końcu się zamknęła. Zrozumiał ponadto, że dzisiejsza przerwa obiadowa przejdzie mu koło nosa − nic nie zje ani nie odpocznie, ale pozbędzie się za to tej przeklętej baby, bo – jeśli się nie mylił – baba właśnie wypowiedziała mu służbę. Przynajmniej więcej nie będzie biła jego psów. Striapka miała już nawet przygotowany węzełek ze swoim dorobkiem, który zarzuciła na plecy, i ruszyła do drzwi. Pan Mikołaj pomyślał, że powinien przeszukać ten węzełek, bo z pewnością mu coś przy okazji zwinęła. Nie byłaby pierwsza, poprzednie kucharki też kradły na potęgę i przy każdej okazji. Machnął jednak tylko na to ręką – niech potraktuje to jako odprawę. Wyprowadził ją z chałupy i ochronił przed psami, które wystartowały do niej natychmiast ze zjeżoną sierścią. Naprawdę zatem musiało tu dojść do solidnej bitwy, skoro zwykle przyjacielskie zwierzęta traktowały ją niczym śmiertelnego wroga.

Pomógł kobiecie wsiąść do powozu i sam wspiął się na kozioł. Zaciął konie i skierował je na drogę do szpitala.

* * *

Mariannie udało się dostać na parter, niemal do samego wyjścia, kiedy ją dopadł. Wszystko przez zwykły pech. Kozak, który tego dnia pełnił służbę wartowniczą przed salą więźniarek, okazał się bardzo skrupulatnym i regulaminowym żołnierzem. Czy to czar uwodzącej go Arkadii nie zadziałał, czy zwyczajnie chłopak nie był zainteresowany flirtem z chudą i owrzodzoną skazaną, w każdym razie rychło zorientował się, że jedna z chorych mu się wymknęła, i ruszył w pościg. Dopadł Mariannę, gdy znajdowała się kilka kroków od szatni, już niemal wyciągała rękę po płaszcz jednej z pielęgniarek, już jednym krokiem była na wolności, już ją czuła. Tak dobrze jej szło, nikt nie zwracał na nią uwagi, choć po korytarzach chodzili ludzie, zbyt jednak zajęci swoimi sprawami, chorobami i zmartwieniami, by przyglądać się niepozornej dziewczynie w szpitalnej koszuli.

– Skatina! – syknął wściekły kozak i chwycił ją od tyłu za włosy.

Szarpnął nią ze złością. Musiał naprawdę się rozgniewać: widocznie bał się, że za niedopilnowanie więźniarek poniesie srogą karę i narazi się na kpiny kolegów. Kto to widział, by zawalić, mając tak prostą i przyjemną robotę? Pozwolić jakimś dziwkom zrobić z siebie durnia? Toż to wstyd i hańba. Wyzwał ją więc głośno, na cały korytarz, i szarpnął kilka razy, aż wrzasnęła z bólu. Potem chciał ją zawlec z powrotem na górę, ciągnąc za łeb, ale przeklęta baba zaczęła się bronić i podrapała go po dłoni. Tym razem przesadziła. Obrócił ją twarzą do siebie i wymierzył siarczysty policzek, raz i drugi. Nie będzie pozwalał sobą pomiatać byle szmacie. Poza tym baby trzeba lać i to często, by czuły mores i uczyły się pokory. Zamachnął się zatem po raz kolejny, ale ktoś od tyłu chwycił go za rękę i wykręcił mu ją za plecy. Kozak syknął z bólu i puścił Mariannę.

Dziewczyna cofnęła się, zasłaniając twarz, ale spojrzała na swego wybawiciela. Kozaka trzymał krzepki starzec, wysoki i żylasty, na pierwszy rzut oka silny niczym tur. Mężczyzna miał zupełnie białą, krótko przyciętą brodę i równie białe włosy zaplecione w cienki warkoczyk opadający na plecy. Na głowie nosił dziwaczną, okrągłą czapeczkę przypominającą żydowską jarmułkę, a powszechnie zwaną kołpakiem. Ramiona okrywał mu semipałatyński chałat, a nogi szerokie czambary, spodnie stepowych jeźdźców obszyte jaskrawym jedwabiem. Ubiór mężczyzny był tak egzotyczny i dziwaczny, że Mariannę zamurowało. Nie spodziewała się, że pomoc nadejdzie z tej strony – od dziwaka przebranego za kirgiskiego bogacza, może nawet za arystokratę stepów.

Pan Mikołaj tymczasem wycedził kozakowi do ucha kilka uwag o niestosowności bicia kobiet i poradził mu, by następnym razem uważał, bo może stać mu się coś złego ze strony kogoś, kto pochodzi z kultury, w której szanuje się kobiety. Natychmiast na korytarzu pojawili się gapie, w tym sam doktor ordynator, który właśnie wchodził do szpitala w towarzystwie pewnej bardzo ważnej damy, a mianowicie żony generała gubernatora. Pani gubernatorowa leczyła się z intymnej dolegliwości, korzystając z porad najlepszego i najwyżej postawionego lekarza w mieście.

Frankowski tymczasem przyparł kozaka do ściany i poradził mu, by nie próbował zachowywać się głupio, tylko grzecznie przeprosił pobitą kobietę. Niespodziewanie na pomoc kozakowi ruszyła tęga kobiecina z zabandażowaną ręką – śmiertelnie obrażona na psy pana Mikołaja, jego jeszcze dziś rano striapka. Odepchnęła swego niedawnego pryncypała i pogroziła mu pięścią przed nosem.

– Łapy precz od tego pięknego oficera, polski buntowszczyku! – wrzasnęła. – Widzieliście to ludzie? Rzucił się na żołnierza na służbie, to skandal! Oni wszyscy są tacy sami, przeklęci Polacy! Tylko czekają na okazję, by podstępnie skoczyć na plecy rosyjskiemu, szlachetnemu kawalerzyście. Zdradzieccy buntownicy, którzy hodują wściekłe psy!

– Co też wygadujesz, babo?! Tylko broniłem tej pani – parsknął pan Mikołaj.

– To więźniarka, która lada dzień trafi do kopalni! – warknął kozak. – Próbowała uciec, a ja tylko ją zatrzymałem i dawałem lekcję dyscypliny. Kim pan jesteś, do cholery, że śmiesz atakować żołnierza?

– Toż to pan Frankowski z urzędu kirgiskiego – niespodziewanie wtrąciła się pani gubernatorowa. – Czasem jeździ z moim mężem na polowania jako przewodnik i wytrawny łowczy. Dzień dobry, Kola! Jak zwykle w centrum wydarzeń, co?

Pan Mikołaj grzecznie się ukłonił i pocałował damę w dłoń. Kozak natychmiast spuścił z tonu, właściwie w jednej chwili zmalał. Nie miał ochoty zadzierać z pupilkiem generała; diabli wiedzą, jak duże ten cały łowczy ma wpływy. Ordynator tymczasem podszedł do Marianny i ujął ją za brodę, by obejrzeć twarz, ale nie dostrzegł żadnych obrażeń poza zaczerwionymi policzkami. Pokręcił głową z niesmakiem.

– Chyba pani już całkiem dobrze się czuje, skoro próbuje ucieczek – powiedział. – Będę musiał panią wypisać i przekazać do aresztu.

Marianna poczuła, że ogarnia ją fala paniki. Skoro przeniosą ją do celi, to lada dzień wyślą w dalszą drogę do lodowego pustkowia. Musiała natychmiast coś zrobić, tu i teraz, to była jej jedyna szansa. Bez zastanowienia rzuciła się pani generałowej do nóg.

– Proszę szanownej pani, ratujcie mnie! Nie pozwólcie wysłać do Irkucka czy kopalni srebra w tajdze. Mogę się wam bardzo przydać, jestem doświadczoną służącą z Warszawy. – Marianna mówiła bardzo szybko, by gubernatorowa jej nie przerwała, momentamiz pośpiechu wstawiała polskie słowa. – Pracowałam wpierw jako podkuchenna, potem pomocnica kucharki, następnie awansowałam na pokojową. Umiem pisać i czytać w dwóch językach, służyłam w pałacu u prawdziwych arystokratów. Wiem, jak się zachować w towarzystwie, jak służyć na uroczystych przyjęciach, podawać do stołu, układać zastawę, czyścić srebro, pracować zarówno w kuchni, jak i na pokojach. Jestem grzeczna i absolutnie dyskretna, mam miłą powierzchowność i obycie w pracy dla naprawdę wymagających państwa…

– Uspokój się, moje dziecko – powiedziała dama. – Nie wiem, czy będę mogła ci pomóc. Mamy już komplet służby, ludzi zaufanych i wiernych. Poza tym wychowuję trójkę małych dzieci, rozumiesz zatem, że nie mogę przyjąć pod dach morderczyni lub komunistki. Już sama nie wiem, co gorsze. A ciebie za co zesłano?

Marianna zagryzła wargę i wstała z kolan, odruchowo wygładzając koszulę na kolanach.

– Napaść i trwałe okaleczenie jednego człowieka oraz uszkodzenia ciała dwóm innym – przyznała bez kręcenia, bo przecież generałowa i tak mogła się o niej dowiedzieć wszystkiego.

Dama wykrzywiła usta z niesmakiem. Nie miała najmniejszej ochoty wpuszczać do domu kogoś takiego: może i dobrą służącą, ale złego człowieka. Niespodziewanie przed Marianną stanął pan Mikołaj i zmierzył ją spojrzeniem od góry do dołu.

– Umiesz gotować i dałabyś radę karmić zwierzęta? – spytał po polsku.

– Oczywiście, proszę pana – odparła i dygnęła wdzięcznie, mimo stroju i okoliczności. – Miałam kiedyś pieska jako dziecko.

– Biorę ją! – oświadczył Frankowski. – Pilnie potrzebuję striapki, bo stara mnie zawiodła – spojrzał z ukosa na wstrętne babsko szczerzące się zalotnie do kozaka. – Załatwię wszystko w urzędzie jeszcze dzisiaj, bo lada chwila tam się wybieram. Kiedy pan doktor może ją wypisać?

Lekarz wzruszył tylko ramionami. Więźniarka już podreperowała zdrowie i właściwie powinien wypisać ją przed kilkoma dniami, tylko mu się nie chciało wypełniać papierów. W imperium panowała straszliwa biurokracja. Zamiast kierować szpitalem i leczyć ludzi, ordynator całe dnie spędzał smarując piórem po dokumentach. Nie cierpiał tego.

– Woźny wyda jej ubranie i może ją pan zabierać choćby teraz – powiedział obojętnie. Więźniarka nie była nikim istotnym, niech pajac w kolorowym stroju zabiera ją sobie do diabła.

Pan Mikołaj uśmiechnął się szeroko do Marianny i podał jej ramię. Nie spodziewał się, że w szpitalu spotka go takie szczęście. Czyżby fortuna się do niego właśnie uśmiechnęła? Przywiózł tu wstrętne babsko, a zabiera prawdziwą służącą, w dodatku potrafiącą gotować. To jakby znalazł skarb na środku pustego stepu.

Marianna odpowiedziała mu nieśmiałym uśmiechem, nie wiedziała, czy ma się cieszyć, czy martwić. Niby ten dziwak w jarmułce obronił ją przed barbarzyńcą, ale nie wiadomo, kim właściwie jest i co jej zrobi, gdy zawiezie do swojego domu. Może to wariat i brutal? Nie miała jednak innego wyjścia; poza tym lepszy swojski wariat niż dalsza podróż w bydlęcym wagonie do ciężkiego więzienia lub kopalni na środku lodowatego pustkowia.

* * *

Rankiem obudziły ją psy skamlące pod drzwiami. Przez chwilę nie wiedziała, gdzie jest: w pokoju było kompletnie ciemno i dość chłodno. Nie tak jak w bydlęcym wagonie, ale w szpitalu przyzwyczaiła się do większych luksusów. W końcu przypomniała sobie, że od wczoraj mieszka u pana Frankowskiego i właściwie odbywa u niego karę ciężkiego więzienia. Przynajmniej tak to załatwił jej obecny pryncypał, który okazał się nie tylko jej rodakiem, ale dość ważnym urzędnikiem. Wzięła go za kompletnego dziwaka, bo ubierał się niczym jakiś kirgiski książę, ale wkrótce dowiedziała się, że faktycznie posiada rangę sekretarza gubernialnego, w urzędniczej hierarchii imperium odpowiadającej stopniowi młodszego oficera.

Po przyjeździe do domu oprowadził ją po obejściu, zapoznał ze zwierzętami, przy okazji wprowadzając Mariannę w obowiązki. Nie zadawał żadnych pytań o jej przeszłość, nawet gdy wieczorem usiedli przed kominkiem, by napić się herbaty i nie było o czym innym gadać. On jednak wybrał milczenie. Dziarski starzec zachowywał się bardzo swobodnie i nic sobie nie robił z krępującej ciszy. Cieszył się, że żadna pijana baba nie ględzi mu po rusku swoich wioskowych mądrości. W końcu miał spokój, zdobył prawdziwą służącą, grzeczną i cichą. Spełniło się jego marzenie, niczego już więcej nie potrzebował. Oby tylko dziewczyna umiała gotować rzeczy w miarę nadające się jedzenia, to w zupełności mu wystarczy. Otworzył notatnik i zaczął w nim bazgrać, ignorując służącą.

Rankiem miał pójść do pracy, a ją czekał pierwszy dzień ciężkich robót. Uśmiechnęła się szeroko i wyskoczyła z łóżka. Też miała ogromne szczęście, mogła przecież teraz siedzieć w celi i czekać na pociąg, który zawiózłby ją do Irkucka lub jeszcze głębiej w dzicz, gdzieś do samego piekła. Mogła też dostać przydział do jednej z lokalnych fabryk i tak jak Arkadia harować po dwanaście godzin dziennie w parszywych warunkach, aż jak przyjaciółka zmarniałaby, wychudła i złapała jakąś okropną chorobę. Tu nie miała nadzorcy, praca zaś zapowiadała się na śmiesznie łatwą.

Ubrała się szybko i wyszła z pokoiku – niewielkiego, ale własnego, zaopatrzonego nawetw kącik do mycia i załatwiania do nocnika pilnych potrzeb. Na korytarzu czekał na nią śliniący się Fiodor i kłapiący paszczą Ostry. Marianna nie bała się psów – nawet tak paskudne pokraki nie robiły na niej wrażenia. Poklepała oba po łbach i przemknęła do kuchni. Pan Mikołaj był już ubrany w swój pstrokaty strój i właśnie skrawał do psich misek kawałki jakichś tłustych ochłapów. To on musiał je wpuścić i zajmował się robotą, która należała do obowiązków Marianny. W jednej chwili, widząc srogą minę starca, kobieta poczuła palący strach. Zawaliła już pierwszego dnia! Przecież była tu za służącą. Powinna wstać jako pierwsza, napalić w piecu, oporządzić zwierzaki i przygotować śniadanie dla pana. Co będzie, jeśli szef się wścieknie i odprawi ją do lochu?

– Proszę o wybaczenie, panie Frankowski. Zdaje się, że zaspałam. Zmylił mnie ten mrok, myślałam, że jeszcze noc. To się doprawdy nie powtórzy! – powiedziała z mocą.

– Nie zaspałaś, jest jeszcze przed czwartą – powiedział pan Mikołaj. – Muszę dziś wyjść wcześniej, bo przed urzędem spotykam się z jednym bejem. Wyrusza dziś z karawaną skoro świt i to jedyna okazja, bym go złapał. Zwierzęta możesz nakarmić później, dam tylko psom, skoro już jestem na nogach, bo dranie są wiecznie głodne.

– Czymś chyba jednak mogę panu służyć? – spytała i dygnęła, jakby znów była w stroju pokojówki, a nie w zwykłej kiecce.

– Zrób mi kawy. Ziarna były wczoraj palone, wystarczy je zmielić w młynku i zaparzyć – wskazał ruchem głowy kuchenną półkę zastawioną przyborami i słoikami.

Nic więcej nie raczył jej polecić, po chwili poszedł zaprzęgać konie, wrócił tylko po kubek z kawą i zabrał go ze sobą w drogę. Przypomniał jej jeszcze, że wpadnie wczesnym popołudniem odpocząć i rad byłby wtedy zjeść coś ciepłego. Marianna znów ukłoniła mu się z poważną miną i odprowadziła do drzwi. Dwa wielkie knury próbowały skorzystać z okazji i wejść do domu, pewnie chciały zobaczyć, co ciekawego psy dostały do misek, ale Frankowski przegonił je stanowczymi okrzykami, klepiąc po zadach.

Marianna stwierdziła, że przed pracami w obejściu, do których potrzebowała dziennego światła, może zająć się ogarnięciem kuchni i domu, a także sprawdzeniem spiżarni, by dowiedzieć się, co ma do dyspozycji, jeśli chodzi o przygotowanie obiadu. W składziku kuchni znalazła dzbanek z trochę zjełczałym masłem, worek fasoli, skrzynię rzepy i garść marchewek. Zrozumiała natychmiast, że po nakarmieniu zwierząt musi lecieć w te pędy na targ i kupić coś jadalnego. Na szczęście gospodarz o tym pomyślał i zostawił jej kilka rubli na stole. Poprzednia gospodyni niezbyt dbała o zaopatrzenie, a po krótkich oględzinach okazało się, że chyba o nic specjalnie nie dbała. Gary były brudne, z zapieczonym nagarem od spodu i resztkami potraw w środku. Tak samo upaprane Bóg wie czym sztućce, talerze i kubki. Wyszorowana za to była podłoga i umyte okna, widocznie poprzednia striapka nie miała serca do gotowania, ale jakieś poczucie przyzwoitości i porządku mimo wszystko okazywała.

Marianna dorzuciła do pieca, złapała dwa wiadra na wodę i pomknęła z nimi do studni. Po wyjściu na podwórko drogę jednak zastawiły jej Bliźniaki. Zamarła, bo knury ustawiły się ramię w ramię na samym przejściu i patrzyły na nią uważnie małymi oczkami, stojąc w ciszy i bezruchu. Wyglądało to dziwnie i złowróżbnie w porannej szarówce. Może zamierzały ją zjeść?

Tupnęła nogą i krzyknęła, unosząc jednocześnie oba wiadra. Świnie rzuciły się do ucieczki z przeraźliwym kwikiem. Jedna w jedną, druga w drugą stronę i po chwili znikły za chałupą. Marianna napełniła wiadra i ruszyła z powrotem, ale znów spotykała knury. Tym razem stały po obu stronach drogi i obserwowały ją spod oklapniętych uszu. Z całą pewnością coś knuły i nawet nie musiała długo czekać, by się dowiedzieć co takiego. Gdy się z nimi zrównała, jedna ze świń donośnie chrząknęła, by zwrócić na siebie uwagę, a druga w tej samej chwili położyła się Mariannie prosto pod nogami. Kobieta potknęła się i, by ratować się przed upadkiem, wypuściła oba wiadra. Świnie natychmiast sprawdziły, co w nich było, ale kiedy okazało się, że to tylko woda, odeszły z niezadowolonym chrumczeniem. Striapka pogroziła im pięścią i wróciła, by znów wyciągnąć wody ze studni i napełnić wiadra.

Kiedy nastawiła wodę do grzania w dużym garze, zabrała się za przygotowanie karmy dla zwierząt. Znalazła ziarno dla ptactwa, marchewki i rzepę pokroiła dla świń i kóz. Nie zdążyła dokończyć roboty, gdy odezwała się zniecierpliwiona krowa. Biedne zwierzę czekało już, by mu ulżyć i opróżnić wymiona. Całe szczęście, że Marianna nie była zielona i w tym temacie: jako dziecko często doiła krowy i pamiętała doskonale, jak to się robi. Znalazła więc czyste wiaderko i pomknęła z nim do obory.

Świnie znów zwracały na siebie uwagę i chrumkając, ruszyły za nią razem z psami. Szła w asyście kwiczących i poszczekujących stworów, domagających się atencji, poklepywania i przede wszystkim żarcia. Krowa za to nie zwróciła na nią najmniejszej uwagi, stała pogrążona w wewnętrznym życiu duchowym i zamyślonym spojrzeniem wpatrywała się w ścianę. Marianna wydoiła ją szybko i odniosła mleko. Zamierzała później zebrać z niego śmietankę, może nawet ubić na masło. Znów przydało się jej życiowe doświadczenie, a konkretnie kilka lat służby w kuchni. Karierę służącej zaczynała od pomywaczki, potem była pomocnicą, aż została prawą ręką kucharki. Później wybiła się z kuchni na pokoje, ale zdobytych przy garach umiejętności nigdy nie zapomniała, a teraz mogły się jej bardzo przydać.

W końcu nakarmiła niecierpliwe świnie i zajęte gryzieniem starej szopy trzy kozy. Na swoją kolej doczekało się także ptactwo, kury zostały wypuszczone z kurnika, a gęsi z zagrody. Nadeszła pora, by wyprowadzić krowę na pastwisko, zielona trawa czekała. Słońce już wzeszło, dzień zapowiadał się zaskakująco pogodny. Marianna odetchnęła głęboko, wystawiając twarz pod wiatr i na słoneczne promienie.

– A niech mnie, zupełnie jakby w czerwcowy poranek u nas – mruknęła do siebie. – A jest dopiero kwiecień. I gdzie się podział cały ten śnieg i mróz?

Trudno było uwierzyć, że kilkanaście dni temu zamarzała w więziennym wagonie. Teraz zostawiła kapotę na kołku i zdjęła chustę z głowy, pozwoliła, by wiatr rozwiał jej rozpuszczone, jasne włosy. Pociągnęła krowę za sznurek owiązany wokół szyi. Kończył się kołkiem, który powinna wbić na pastwisku w ziemię, by zwierzę w zamyśleniu nie powędrowało w step. Otworzyła furtkę i w tej samej chwili między jej nogami przemknęły oba kundle, wesoło szczekając i merdając ogonami.

– Dokąd to? Wracać do domu! – krzyknęła nieco zdenerwowana.

Psy jednak nie słuchały, rzuciły się pędem przed siebie. Chwilę później Marianna omal nie runęła jak długa potrącona przez rozpędzonego Bliźniaka. Knur kwiknął tylko ostrzegawczo i pognał za psami. Oczywiście nie sam, po chwili dołączył do niego brat, trzepocząc wielkimi uszami w podskokach. Widok dużych prosiaków entuzjastycznie ścigających psy był komiczny, ale striapce w ogóle nie było do śmiechu. Jak teraz zagoni je z powrotem? Jeszcze przepadną lub ktoś je ukradnie i co ona powie gospodarzowi? Że tuż po jego wyjściu zaprzepaściła część dobytku?

Stała chwilę, bezradnie patrząc, jak zwierzęta znikają w zagajniku w oddali. Jako że dom Frankowskiego leżał już właściwie za miastem, wokół ciągnęły się łąki z kępkami krzaków i karłowatych drzew. Gdzieniegdzie połacie traw zamieniły się w rozlewiska, tam i ówdzie bieliły się jeszcze topniejące kupki śniegu, ale zieleń wybiła już obficie, jakby spiesząc się na nadchodzącą wiosnę. W oddali widać było błękitną nitkę rzeki Irtysz, w słońcu błyszczały kopuły kilku cerkwi, w niebo wiły się nieliczne nitki dymu z kominów.

Marianna zacisnęła zęby i pociągnęła krowę za sobą. Skierowała się na rozmokłą łąkę, na którą pognały zwierzęta. Doprowadziła Henię blisko drzew i próbowała wbić kołek w ziemię, ale uporała się z tym dopiero, gdy znalazła kamień, którego użyła niczym młotka. Ziemia pod cienką warstwą błota była jeszcze zmarznięta na kość. Potem obeszła kępę kolczastych chaszczy i niewysokich drzew dookoła, wołając przy tym psy po imionach. Słyszała ich szczekanie dobiegające z krzaków, ale nie kwapiły się, by przybiec na wezwanie.

– Wracajcie, do cholery! Muszę jeszcze pomyć gary i ugotować obiad! – oznajmiła zdenerwowana w pustkę. – Świniaki, chociaż wy bądźcie grzeczne!

W rozpaczy zaczęła na całe gardło kwiczeć, ale jedynym efektem jej popisów było umilknięcie psów, a krowa spojrzała na nią po raz pierwszy z zainteresowaniem. Przestała nawet rzuć trawę, a w jej głębokich oczach na chwilę jakby pojawiła się inteligencja.

– Z Bogiem, dobra kobieto! – rozległo się za plecami Marianny.

Obróciła się na pięcie wystraszona, bo była przekonana, że w promieniu kilkuset kroków nie ma żywej duszy. Jednak za nią stał mężczyzna z lekko skośnymi, czarnymi oczami sugerującymi domieszkę kirgiskiej krwi, za to ubrany zupełnie po europejsku, w surdut i melonik. Mężczyzna trzymał na sznurku czarnego barana, co trochę kontrastowało z jego dość eleganckim wyglądem.

– Dobrze się czujecie? – spytał. – Wydawało mi się, że udajecie świnię.

– Udajemy – odparła Marianna bez mrugnięcia. – W moich stronach tak wabi się świnie, które uciekły do lasu.

– Na tutejsze to jednak nie działa, jak widać – zauważył jegomość. – Może kwiczeliście po polsku, a nasze świnie wolą po rosyjsku lub kirgisku. Choć teraz sporo Kirgizów to islamiści i świń już nie hodują, nie to co kiedyś…

– Powinny rozumieć po naszemu, bo należą do pana Frankowskiego – odparła z uśmiechem. – Jestem jego nową kucharką i służącą. Marianna Zaczkiewicz!

Wyciągnęła rękę do jegomościa, ale ten udał, że nie widzi, zadarł tylko nosa i pociągnął barana bliżej siebie.

– Bołat Achmetow z sąsiedztwa – powiedział, marszcząc brwi. – Te okropne świnie straszą mi owce. Tyle razy zwracałem uwagę Frankowskiemu, by ich nie wypasał wolno, bo te bydlaki napadają na moje zwierzęta, które gubią wełnę ze strachu i chudną w oczach. Dwa prosiaki z piekła rodem. Mówiłem mu, by zrobił z nimi porządek. Mój starszy brat mu je odsprzedał, gdy maciora urodziła w całym miocie tylko te dwa głodomory. Nie jesteśmy zabobonni, ale od razu wiedziałem, że to zły znak. Dwójka co prawda symbolizuje równowagę i przyjaźń, jest anielską cyfrą harmonii, ale to może być zwodnicze. Ta liczba jest słaba, nie uosabia siły, a słabość przyciąga dżiny, demony pustyni. Mówiłem Koli, żeby zarżnął je jak najszybciej, bo są opętane, ale on się tylko śmieje. – Nagle pan Bołat umilkł i podrapał się po brodzie w zadumie. – Ponoć na stepach Frankowski znany jest jako bachszi, co świadczy tylko o tym, że para się bezbożnymi rytuałami, magią i szamanizmem. Podejrzewam, że sam sprowadził na swoje zwierzęta demony, możliwe nawet, że celowo. Napyta sobie przez to biedy, to się źle skończy.

Marianna spojrzała na swego rozmówcę nieco uważniej i krytyczniej. Po pierwsze, jego surdut, choć niewątpliwi niegdyś elegancki, był mocno wyświechtany, tak samo jak spodnie oraz melonik. Cały strój pana Achmetowa pokrywały plamy zaschniętego błota. Wyglądało na to, że ubiera się tak do zwykłej roboty przy swoich owcach. Bo co on właściwie robił w polu z baranem na sznurku? Striapka doszła do wniosku, że nie powinna się niczemu dziwić, wszak znajdowała się daleko od domu i lokalne zwyczaje mogły bardzo się różnić od tego, do czego przywykła. Póki co zauważyła, że niektórzy mieszkańcy Omska potrafią nosić się ekscentrycznie, jak choćby jej gospodarz czy właśnie oglądany jego sąsiad. To musiało być typowe dla miast wielokulturowych, zamieszkałych przez ludzi różnych nacji, wyznań, a nawet ras.

– Co to znaczy „bachszi”? – zamiast czemukolwiek się dziwić, Marianna postanowiła wykorzystać okazję i czegoś się dowiedzieć o tutejszym świecie.

– Tyle co nauczyciel, w języku Kirgizów rzecz jasna – odparł Bołat. – Ale nie tylko, to także wędrowny mędrzec, grajek i bajarz, pełniący funkcję lekarza, a przede wszystkim po prostu szaman. Bachszi zajmują się kontaktem z duchami, wróżeniem i odpędzają demony. Mnie się jednak wydaje, że niektórzy w pysze się nimi bawią. Od dawna podejrzewam o to Frankowskiego. Choćby ta jego trzoda. Po co kawalerowi, którego ciągle nie ma, tyle zwierzaków? To muszą być chowańce, magiczne zwierzęta zasiedlone przez demony!

Marianna cofnęła się o krok, bo w uniesieniu Bołat bryznął kropelkami śliny i uniósł pięść w górę. Jego baran chyba się wystraszył gwałtownego ruchu, bo szarpnął nagle i omal mu się nie wyrwał, ale mężczyzna wcześniej obwiązał sobie sznurek wokół nadgarstka, tak, że tylko poleciał na kolana na ziemię, prosto w błoto. Złapał linę drugą ręką i osadził zwierzę w miejscu. Zwierzak pochylił nisko łeb i napiął się, szykując się do ataku na swego pana. Ten poderwał się na równe nogi i pochylił, jakby przymierzał do starcia głową w głowę. Baran na ten widok, chyba oszacowawszy rozmiary i przewagę przeciwnika, po prostu zrezygnował i zaczął gryźć trawę.

– Czyżby i ten zwierzak też był zasiedlony przez demona? – spytała striapka.

– Ależ skąd – prychnął Bołat z oburzeniem. – Wy, Polacy, jesteście jednak po prostu durni. Wystarczy spojrzeć, to czarny baran, jego obowiązkiem jest być złośliwym i agresywnym draniem. Dzięki temu stado pozostaje ruchliwe, co pozytywnie wpływa na umięśnienie i zdrowie owiec, a co za tym idzie na jakość wełny.

– Jest pan zatem hodowcą owiec. A gdzie pana stado?

Mężczyzna przewrócił oczami, a potem wskazał w kierunku zabudowań. Na sąsiadującej z nimi łące roiło się od białych kropek, które wcześniej Marianna wzięła na nieroztopione kupy śniegu. Sąsiad musiał zatem tak jak ona oddalić się od swych zwierząt w pościgu za uciekinierem. Striapka była coraz bardziej zaintrygowana.

– Nie będzie niedyskrecją, jeśli spytam, czy zawsze zajmuje się pan zwierzętami w tak eleganckim stroju? – palnęła bez zastanowienia.

Ciągle upajało ją słońce, ciepły wiatr i poczucie wolności. Aż na chwilę zapomniała, że jest nikim, niewolnikiem skazanym na ciężkie roboty. Bołat musiał się tego domyślić i pewnie dlatego nie chciał podać jej ręki i traktował z góry. Po jej pytaniu aż wydął usta i znów przewrócił oczami.

– Mogę wybaczyć to pytanie, głupia kobieto, bo chyba jesteś tu zupełnie nowa. Dla innych to oczywiste – oznajmił i szarpnął za sznur, by przypomnieć baranowi o swojej władzy. – Nie jestem byle chłystkiem, ale osiadłym potomkiem samego Czyngis-chana. Mój dziadek zasiadał w radzie Wielkiej Ordy jako jeden z sułtanów, w moich żyłach płynie krew Syna Nieba, zdobywcy całego świata. Nie można mieć szlachetniejszego pochodzenia, a to zobowiązuje. Niech cię zatem nie dziwi mój strój, obycie i czasem wyniosłe zachowanie. Jestem do niego zobowiązany pochodzeniem, mam tak jak każdy arystokrata.

Strzepał świeżą ziemię z kolan, ignorując pozostały brud i plamy. Potem pańskim gestem wskazał na zagajnik.

– Twoje świnie właśnie wybiegły z lasu i maszerują do domu, w dodatku razem z psami – powiedział. – Zamknij je lepiej dobrze, bo jeszcze dostrzegą moje owce i złośliwie pobiegną je postraszyć.

– Och, dziękuję! – ucieszyła się Marianna, widząc zwierzęta spokojnie wracające do obejścia. – Jeszcze jedno pytanie, szanowny panie Achmetow. Gdzie znajdę najbliższe targowisko, by uzupełnić spiżarnię? Nie mam co zrobić swemu panu na obiad, a jestem w mieście zupełnie nowa.