Śladami przodków - Paulina Ziarko - ebook

Śladami przodków ebook

Paulina Ziarko

3,8

Opis

Dawno, dawno temu istniały dwie rodziny — jedna dobra, druga zła. Zaczęły od współpracy w gromadzeniu wiedzy demonologicznej, jednak — jak to bywa w bajkach — wkrótce rodziny stały się wrogami poprzez odmienne poglądy. Kilka wieków później potomek jednej z rodzin zamierza zmienić swój okrutny los, zmagając się z jego przeciwnościami, zagadkami i tajemniczymi osobistościami demonologicznego światka. Igra przy tym z czarną magią i przede wszystkim z czasem, którego mu niewiele zostało.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 205

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (16 ocen)
6
6
1
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AgataChrza

Dobrze spędzony czas

Duchy, remonty ... ja lubię więc czytało się szybko i przyjemnie.
00
mar123

Nie oderwiesz się od lektury

Pierwsza książka autorki i na tym moja przygoda z jej piórem się nie skończy. Wartka akcja i znakomity, przerażający świat sprawiają że ciężko oderwać się od niej oderwać. Z pewnością coś dla miłośników horrorów, bo w niektórych momentach jest przerażająca. Świetny debiut.
00
Hanle

Nie oderwiesz się od lektury

"Śladami przodków" Pauliny Ziarko to pełen strasznych zwrotów akcji horror. Nikodem Szamański to profesor zajmujący się folklorem. Jest bardzo dobry w swoim fachu i posiada ogromną wiedzę o demonach. Jego spokój burzy przesyłka, a w niej tajemniczy klucz. Okazuje się, że jest to klucz do jego rodzinnego domu. Babcia Nikodema Maria, postanawia go sprzedać, a bohater udaje się tam, chcąc zobaczyć, czy są jakieś pamiątki, które mógłby zabrać. Niestety była tylko jedna rzecz, która zainteresowała mężczyznę. Pozytywka, wygrywająca złowieszczą melodię. Właśnie od tego momentu Nikodemowi przytrafiaja się sytuacje, które mrożą krew w żyłach. Czy bohater wyjdzie z tego cało ? Czy odkryje jakie tajemnice skrywa dom babci ? Moje pierwsze spotkanie z piórem autorki. Moje drugie spotkanie z gatunkiem horroru. I mogę wam powiedzieć, że przepadłam w tym gatunku. Autorka w tej książce postawiła na demony. Występują tu różne rodzaje, jednak pisarka tak świetnie wszystkie wyjaśniła oraz opisała ja...
00

Popularność




Paulina Ziarko

Śladami przodków

Projektant okładkiMonika Kurianowicz

© Paulina Ziarko, 2022

© Monika Kurianowicz, projekt okładki, 2022

Dawno, dawno temu istniały dwie rodziny — jedna dobra, druga zła. Zaczęły od współpracy w gromadzeniu wiedzy demonologicznej, jednak — jak to bywa w bajkach — wkrótce rodziny stały się wrogami poprzez odmienne poglądy.

Kilka wieków później potomek jednej z rodzin zamierza zmienić swój okrutny los, zmagając się z jego przeciwnościami, zagadkami i tajemniczymi osobistościami demonologicznego światka. Igra przy tym z czarną magią i przede wszystkim z czasem, którego mu niewiele zostało.

ISBN 978-83-8273-548-2

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział 1

Klucz

Cmentarze od zawsze wzbudzały niepewność, a już na pewno niepokój. W szczególności po zmroku. Nikt przy zdrowych zmysłach nie poszedłby na cmentarz po zmroku, jeśli nie chciał jej spotkać.

Zwą ją cmentarną kobietą lub cmentarną babą. Wyróżnia się czarnym odzieniem i przygarbioną sylwetką. Snuje się od grobu do grobu, najczęściej należącego do tego, który zginął nagle lub nie otrzymał sakramentu. Mówi się, że nie stanowi ona zagrożenia, dopóki nie napotkasz jej wzroku. Gdy spojrzysz jej głęboko w oczy, ona wyszczerzy zęby w piekielnym uśmiechu i kiwnie na ciebie palcem, zakończonym ostrym paznokciem, żebyś do niej podszedł. Twoją pierwszą myślą jest ucieczka, ale czujesz, że nogi same cię do niej prowadzą. Zanim się orientujesz, jesteś tuż przy niej. Czujesz bijące od niej zimno, a na twoim nadgarstku zaciska się szponiasta dłoń. Kobieta próbuje cię zmusić, żebyś za nią podążył, ale opierasz się. Wtedy czujesz, że puszcza twoją rękę. Odwracasz się do niej, ale widzisz tylko pustą ścieżkę, prowadzącą między groby. Myślisz, jak się tu znalazłeś. Nie pamiętasz, żeby nogi poniosły cię aż tak głęboko cmentarza. Nagle coś z tyłu głowy każe ci spojrzeć niżej, na najbliższy nagrobek. Serce podchodzi ci do gardła, gdy czytasz nazwisko na nagrobku. Swoje nazwisko. Zamierzasz uciec jak najdalej stąd, ale gdy odwracasz się, stajesz twarzą w twarz z cmentarną kobietą.

W tym momencie w sali wykładowej zgasło światło. Część młodych ludzi zaczęła krzyczeć z przerażenia, a pozostali wybuchnęli śmiechem. Gdy pomieszczenie ponownie zostało oświetlone, wyłączyłem prezentację, oczekując pytań. Żartowniś, który przed chwilą wyłączył światło i napędził kolegom i koleżankom strachu, zarechotał i wrócił na swoje miejsce.

— Czyli to prawda, że każdy wykład pana profesora w pewnym momencie staje się straszną historią — odezwała się studentka, siedząca w drugim rzędzie.

Rozległy się pojedyncze śmiechy. Wyprostowałem się, zwijając ekran. Wskazałem ręką zdjęcie przedstawiające cmentarz, które wisiało na tablicy. Jedyną osobą, znajdującą się na fotografii, była ubrana na czarno kobieta. Stała bokiem do obiektywu, a głowę miała pochyloną.

— Moim zadaniem jest nie tylko poinformowanie was o istnieniu czegoś, w co mało kto wierzy — powiedziałem i przeszedłem na drugą stronę zdjęcia. Studenci krzyknęli zaskoczeni. Zdjęcie dalej przedstawiało tę kobietę, tylko że teraz była ona zwrócona przodem do fotografa. Głowę miała uniesioną. — Ale także uświadomienie wam, że nie wszystko, co widzicie, jest prawdą.

Teraz studenci byli zmieszani. Wyciągnąłem zza pleców drugą fotografię, bardzo podobną do tej wiszącej na tablicy. Była to pierwsza fotografia, na której kobieta była zwrócona bokiem.

— Złudzenie optyczne — kontynuowałem. — Zjawisko bardzo często występujące w opowieściach ludowych. Przykładem jest właśnie opowieść, którą ode mnie usłyszeliście. Znając jej treść, uznalibyście każdą ubraną na czarno kobietę na cmentarzu za cmentarną babę. A ta kobieta może być w żałobie po zmarłym. Albo po prostu lubi nosić takie kolory.

— Czyli cmentarna kobieta nie istnieje? — padło pytanie.

— To zależy, czy ty w to wierzysz. Jestem pewien, że w każdej legendzie, w każdej opowieści ludowej jest ziarenko prawdy. Musicie jednak mieć na uwadze, że wiara czyni cuda. A w tym przypadku może nawet sprowadzić nieszczęście. — Zerknąłem na zegarek. — Tyle na dzisiaj. Dziękuję za uwagę.

Patrząc na specyfikę moich wykładów i coraz większą liczbę słuchaczy, coś było w stwierdzeniu, że ludzie lubią się bać. A opowieści z dreszczykiem nie brakowało żadnej kulturze.

Spakowałem się i ponownie spojrzałem na zegarek. Za dziesięć minut miałem tramwaj. W przeciwieństwie do innych zabieganych ludzi w moim wieku, nie posiadałem samochodu z najgłupszego powodu na świecie — choroby lokomocyjnej. Byłem jednak w stanie przejechać dłuższy kawałek tramwajem albo pociągiem.

— Ach, profesor Szamański!

Odwróciłem się i ujrzałem swojego tak zwanego „kolegę po fachu”, doktora filozofii Janusza Zygzaka. Byliśmy rówieśnikami, jednak byłem od niego dwa stopnie wyżej, co miał mi za złe od kiedy tylko dwa miesiące temu zdobyłem tytuł profesora. On, jak i większość personelu uczelnianego, nie przepadał za mną nie tylko z powodu otrzymania tytułu w tak młodym wieku, ale i faktu, że w głębi duszy wiedział, że na ten tytuł zasłużyłem.

— Dzień dobry — odpowiedziałem niechętnie, po czym przyspieszyłem, pozostawiając zniesmaczonego Zygzaka w tyle.

Pomimo wykładania na uczelni, co wiązało się z pracą z ludźmi, nie przepadałem za bliższymi kontaktami. Po krótkim czasie towarzystwo innych ludzi mnie najzwyczajniej męczyło, zwłaszcza, że tematy do rozmów miałem bardzo ograniczone. Preferowałem zamknięcie w bibliotece i czytanie.

Czytałem nałogowo od kiedy moja babcia pokazała mi swoje zbiory. Sama prowadziła sklep z antykami i była w posiadaniu sporej biblioteki na zapleczu. Do końca szkoły mieszkałem z matką, ale lubiłem do babci wpadać po lekcjach. Miała mało klientów, mimo że jej sklepik mieścił się w samym centrum Krakowa. Może ze trzy razy zdarzyło mi się spotkać jakiegoś klienta i każdy z nich był na swój sposób dziwny. Kilka razy nawet przeszło mi przez myśl, że sklepik był nawiedzony, ale — jak to umysł dziecka — wkrótce szybko o tym zapomniałem. Kilka lat później zrozumiałem, że moja teoria o nawiedzonym sklepiku wcale by tak nie odbiegała od prawdy.

Tramwaj zatrzymał się, ogłaszając nieznany mi przystanek. Zerwałem się, wyrwany z myśli i zerknąłem na tablicę z rozkładem przystanków. Pojechałem o przystanek za daleko. Przy wychodzeniu wpadłem na kogoś. Odwróciłem się, żeby przeprosić, ale słowa utknęły mi w gardle, gdy zobaczyłem kobietę ze spuszczoną głową, ubraną w czarną suknię. Zagapiłem się na drzwi, które zamknęły się i kobieta odjechała wraz z innymi pasażerami. Potrząsnąłem głową. Musiałem być zmęczony.

Gdy jednak odwróciłem się do przejścia dla pieszych, ona tam stała — wpatrując się wprost we mnie. Zacisnąłem dłonie w pięści w kieszeniach kurtki i udałem się w stronę przejścia, ignorując postać. Czułem, jakby minęły godziny, zanim światło zmieniło się na zielone. Przez ten czas kobieta stała tuż obok mnie i gapiła się na mój profil. Nie musiałem tego widzieć. Po prostu to czułem. Gdy przeszedłem na drugą stronę i dyskretnie zerknąłem za siebie, kobieta znowu miała spuszczoną głowę i po chwili wyparowała. Odetchnąłem, rozluźniając się. To musiał być zwykły duch nawiedzający akurat ten przystanek, w związku z czym nie mógł się od niego oddalić.

Jak wspomniałem, w każdej opowieści ludowej jest ziarenko prawdy, a wiara czyni cuda bądź sprowadza nieszczęście. W moim przypadku było to drugie. Fakt istnienia demonów i duchów przytłaczał mnie od dzieciństwa. Przede wszystkim było to przez wiarę samą w sobie, bo jeśli nie wierzysz w nie, nie zobaczysz ich.

Od razu po wejściu do mieszkania rzuciłem się w stronę regału z książkami, chcąc potwierdzić jedną informację w zbiorach, które pożyczyłem ze sklepu babci. Wszystkie książki, które tam czytałem, były powiązane z opowieściami ludowymi i demonologią. Znałem je niemal na pamięć, dlatego moja ogromna wiedza niektórych przerażała, podczas gdy inni się z niej śmieli. Bo powiedzmy sobie szczerze, kto zarabia więcej i jest szanowany: lekarz czy badacz folkloru? Chętnie zostałbym tym lekarzem, ale miałem powód, dla którego wręcz musiałem podążać tą, a nie inną, drogą. Powód, dla którego za dwa lata mogłem stracić więcej niż życie.

Nagłe pukanie sprawiło, że podskoczyłem na krześle i zrzuciłem jedną z książek na podłogę. Podszedłem do drzwi i wyjrzałem przez wizjer, po czym otworzyłem kurierowi.

— Paczuszka dla pana.

— Niczego nie zamawiałem — odparłem zdezorientowany, ale wziąłem paczuszkę w dłoń. Była lekka.

— Już opłacona — oznajmił kurier, jakby mnie nie dosłyszał. Podsunął mi urządzenie do podpisu pod nos i po chwili wahania podpisałem. — Życzę miłego wieczoru — dodał takim tonem, jakby bardzo mi tego nie życzył.

Zamknąłem drzwi i zaniosłem paczkę do biurka, oglądając ją z każdej strony. Nie było na niej adresata. Po kilkusekundowej bitwie z myślami postanowiłem wyrzucić paczkę, kiedy natknąłem się palcem na jakąś nierówność. Usiadłem i przysunąłem róg paczuszki do światła. Na jednej ze ścianek opakowania, w dolnym rogu, był wyryty jakiś symbol. Na pierwszy rzut oka przypominał nic nieznaczące szlaczki, ale ja wiedziałem, co to było. Widziałem kilka w sklepie babci. Te szlaczki układały się w coś na wzór uskrzydlonego krzyża. Nigdy nie poznałem znaczenia tego symbolu, ale serce mi mocniej zabiło, kiedy zrozumiałem od kogo mogła pochodzić ta paczuszka.

Szybko ją rozpakowałem i moim oczom ukazał się klucz. Był dość duży i stary, raczej nie do standardowego mieszkania. Widziałem go pierwszy raz w życiu. Ponownie zajrzałem do paczuszki i znalazłem zapisaną karteczkę. Dopadł mnie kolejny zawód. Na karteczce był nagryzmolony tylko adres. Już miałem wyrzucić zawartość przesyłki, kiedy zadzwonił mój telefon.

— Pan Nikodem Szamański? — rozległ się głos po drugiej stronie.

— Przy telefonie. A kto mówi?

— Moje nazwisko Zawadzki. Dzwonię z biura nieruchomości w Skawinie. Chodzi o dom pana rodziny, który do tej pory zamieszkiwany był przez panią Marię. Zgodnie z życzeniem pani Marii, dom będziemy wystawiać na sprzedaż. Stąd prośba do pana od pani Marii o przyjechanie i obejrzenie domu. Może chciałby pan coś z niego zabrać. Czy możemy się umówić na tę sobotę? Otrzymałby pan również wtedy klucz.

— Myślę, że nie ma takiej potrzeby — wymamrotałem wstrząśnięty, gapiąc się na zardzewiały klucz, leżący na biurku. — Tak… Umówmy się na sobotę.

Rozdział 2

Pozytywka

Dopiero później zdałem sobie sprawę, że charakter pisma przedstawiający adres domu wyglądał znajomo. Podobnie jak ten symbol przypominający uskrzydlony krzyż, charakter pisma również przewinął mi się kilka razy przed oczami w sklepie z antykami, najczęściej w formie notatek w książkach albo na karteczkach samoprzylepnych. To było pismo mojej babci.

Do tej pory byłem pewien, że zapomniała o mnie. Od kilku lat, od kiedy tylko przeszła na emeryturę, podróżuje po świecie. Od kiedy skończyłem studia, nie odezwała się do mnie słowem. Ostatnia informacja, jaką od niej otrzymałem, mówiła o opuszczeniu kraju, jakieś cztery lata temu. W pewnym momencie myślałem nawet, że zmarła i nie dotarła do mnie ta wiadomość. Nawet nie miałem pojęcia, że mieszkała w domu, mającym tak upiorną konstrukcję.

Do biura nieruchomości wszedłem ledwo żywy. Na moje nieszczęście dojazd do Skawiny był tylko autobusem, ewentualnie taksówką, przez co po wyjściu z pojazdu czułem się jak na kacu. Pan Znaniecki dopytał mnie czy przypadkiem nie jestem chory i nie potrzebuję jechać do szpitala, po czym zaprowadził mnie do domu, już na piechotę.

— Tereny tutaj są wspaniałe! Jeszcze mało zamieszkane, z czego trzeba się cieszyć. W tej okolicy znajdują się trzy domki jednorodzinne, jakieś piętnaście minut drogi od domu pana babci, a najbliższy sklep jest przy ulicy, dodatkowe pięć minut drogi od tych domków. Poza tym bez problemu pod sam dom dojadą kurierzy. Pani Maria często korzystała z ich usług.

— Od kiedy stoi pusty?

— Nie jestem pewien, wcześniej mój poprzednik zajmował się umową, ale zdaje mi się, że nikt w nim nie mieszka od dłuższego czasu. Proszę się nie spieszyć, ogłoszenie planujemy zamieścić w Internecie jutro po południu. Może pan nawet spędzić tutaj noc.

— Podziękuję — stwierdziłem i ruszyłem ku budynkowi.

Wyglądał na zwykły dom jednorodzinny. Miał parter, jedno piętro i zapewne strych. Był zbudowany z drewna i kamienia, tak jak stare posiadłości na wsi albo typowe opuszczone nawiedzone domy. Ten tutaj skojarzył mi się tylko z tym drugim. Nawet bym się nie zdziwił, gdyby coś się w środku zagnieździło.

Minąłem zaniedbane grządki i wkroczyłem na brakujące schodki, a następnie obejrzałem drzwi wejściowe. Były ciężkie, a w pewnym sensie nawet eleganckie. Zerknąłem wyżej i w momencie straciłem do nich szacunek. Złowieszcza kołatka w kształcie wyjątkowo realistycznego łba kruka o to zadbała. Chcąc mieć to wszystko szybko za sobą, wyciągnąłem klucz i włożyłem go do zamka, przekręcając. Szczęk rozbrzmiał echem w środku budynku, do czego zaraz dołączyły skrzypiące drzwi. Zakaszlałem przez kurz, zapalając latarkę w telefonie.

Przejście parteru i pierwszego piętra zajęło mi z trzy godziny, choć nie zaglądałem do wszystkich pokoi. Być może zwiedzanie zajęłoby mi krócej, ale musiałem oczywiście natrafić na książki babci, których jeszcze nie czytałem i obok których nie mogłem przejść obojętnie. Pokoje, które były zamknięte, pozostawiłem w tym stanie. Wmówiłem sobie, że jeśli miałem znaleźć coś cennego, musiało to być w zasięgu wzroku. Zdecydowałem się wejść do pokoju naprzeciwko drzwiczek do komórki pod schodami. Nie był zamknięty, ale blokada w formie łańcucha była założona od środka. Na szczęście był on tak zużyty, że mocniejsze pchnięcie go rozerwało.

Pokój był zakurzony i było w nim duszno, czyli w tym nie różnił się od pozostałej części domu. Oświetliłem latarką regały, szafki i ostatecznie skromny sekretarzyk, znajdujący się obok brudnego okna. Nie wyglądał na szczególnie cenny, ale było w nim coś interesującego. Zacząłem przeglądać szufladki, znajdując tylko jakieś zapisane papiery, jednak były tak pokreślone, że nic nie mogłem z nich wyczytać, więc je zostawiłem. Za to w środkowej szufladce znalazłem coś godnego uwagi.

Pozytywka. Rączka mechanizmu produkującego dźwięk była zardzewiała, ale sam instrument nie wyglądał na zepsuty. Zakręciłem rączką, po czym mahoniowe wieczko uniosło się nieznacznie i do moich uszu dobiegła melodia, która sprawiła, że zmroziło mi krew w żyłach.

Znałem tę melodię. Była to melodia kołysanki, którą gdzieś już słyszałem, ale nie mogłem jej nigdzie w swoim życiu umiejscowić. Nie wiedziałem czy miała słowa, ale sam złowieszczy ton melodii mógł mówić o jakimś czyhającym na moje życie demonie. Czy ta pozytywka należała do mnie? Jeśli tak, to co robiła tutaj?

Stukot za plecami wydusił ze mnie okrzyk zaskoczenia. Odwróciłem się gwałtownie. Melodia pozytywki zanikła, a moje ciało zesztywniało. Nikogo za mną nie było, ale drążek z zasłoną leżał na podłodze, zamiast wisieć… na ścianie? Dlaczego na ścianie? Poświeciłem na nią latarką i doznałem kolejnego szoku.

Fragment ściany, który jeszcze przed chwilą znajdował się za kotarą, był pokryty czerwoną farbą. Przynajmniej tak mi się zdawało, dopóki nie podszedłem bliżej. Coś czułem, że to nie była farba, tylko krew. Zrobiłem kilka kroków w tył, żeby mieć przed oczami całą ścianę. Symbole wypisane na niej nie miały dla mnie najmniejszego sensu. Natomiast tu i ówdzie przewinął się symbol uskrzydlonego krzyża. Zaczynałem myśleć, że ten symbol oznaczał coś cholernie złego i zastanowiło mnie, dlaczego w takim razie widziałem go w sklepie babci? Czy moja babcia należała do jakiejś niebezpiecznej sekty?

Kolejny hałas dobiegł zza okna i kiedy uświadomiłem sobie, co oznaczał, runąłem do niego i otworzyłem je na oścież. Lało jak z cebra, a niebo w oddali rozświetlały błyskawice. Niech to szlag! Myślałem, że było ciemno przez chmury, ale kiedy spojrzałem na zegarek, zamarłem. Dwudziesta druga osiem. Żaden autobus już nie pojedzie do Krakowa. Wystukałem wszystkie numery telefonów do firm taksówkarskich w Krakowie, ale o dziwo nikt nie odbierał. Rozejrzałem się niemal rozpaczliwie.

Nie miałem wyjścia. Musiałem spędzić tu noc.

Rozdział 3

Intruz

Najpierw oświetlenie. W szufladzie w kuchni udało mi się znaleźć zapałki, a w szafce nad gramofonem w holu dwie świece. Dzięki temu zaoszczędzę baterię w telefonie. Powędrowałem na pierwsze piętro i zajrzałem do najmniej zniszczonego pokoju z łóżkiem, przy ostatnim rozwidleniu korytarzy. Następnie wytrzepałem pościel na tyle, na ile się dało, i położyłem się.

Nie mogłem zmrużyć oka przez co najmniej półgodziny, obserwując na suficie migające światło, pochodzące od zapalonych świeczek. Skądś dobiegł mnie szelest i cichy pisk, zapewne jakiegoś szczura. Pomimo kołatających się w mojej głowie myśli, w końcu zmorzył mnie sen.

Przez pierwszą godzinę nawet trochę udało mi się zdrzemnąć. Jednak kilka minut po północy obudził mnie krzyk. Otworzyłem szeroko oczy, wstrzymując oddech, ale nie poruszyłem się. Nie wiedziałem, skąd dochodził ten dźwięk i w sumie nawet nie wiedziałem, czy to był faktycznie krzyk, czy może echo snu, którego już nie pamiętałem. Leżałem na boku, tyłem do drzwi. Zacisnąłem dłoń na kiju od miotły, który miałem przy sobie. Dźwięk otwieranych drzwi przyprawił mnie o dreszcze. Nie wiedziałem, z czym miałem do czynienia i jakoś nie bardzo mnie to obchodziło. Demon czy nie, to nie jego własność.

Zerwałem się i zamachnąłem kijem w momencie, kiedy poczułem, że to coś było tuż za moimi plecami. Ku mojemu zdumieniu, kij sięgnął celu i uderzyłem intruza w głowę. Ten zawył i uciekł z pokoju. Miał humanoidalny kształt. Pospiesznie wsunąłem stopy w buty, chwyciłem telefon i pognałem za nim. Dopadłem go tuż przy drzwiach wyjściowych. Odwrócił się gwałtownie i wyciągnął przed siebie ręce, krzycząc:

— Stop! Zrekompensuję ci to!

Zawahałem się, opuszczając nieco rękę z kijem.

— Co? — palnąłem zdezorientowany.

Intruz również opuścił ręce.

— To nie chcesz mnie zatłuc za to, że rozpieprzyłem ci sekretarzyk?

— Co? Kim, do cholery, jesteś! Nie dość, że włamałeś się do mojego domu, to jeszcze zniszczyłeś moją własność?!

— Ej, ej, wyluzuj. Po pierwsze, to nie twój dom. Typek z nieruchomości ma go sprzedać.

Zmarszczyłem brwi i oświetliłem postać latarką. Był to młody mężczyzna, na oko w moim wieku. Czarne włosy miał nastroszone, jakby przed przybyciem tutaj raził go piorun, a bluzę z kapturem, kurtkę i dżinsy miał brudne, jak gdyby od razu po wejściu tutaj wytarzał się w kurzu. Na plecach miał duży plecak wojskowy. Zniżyłem latarkę. Nawet nie próbował ukrywać broni palnej przy pasie. Wróciłem wzrokiem na jego twarz, którą wykrzywił tak przyjazny uśmiech, że wydał mi się tylko bardziej podejrzany.

— Co tu robisz? — zapytałem ostro.

Zdawało się, że chce odpowiedzieć, kiedy jego twarz pociemniała i wyszarpnął pistolet, celując nim we mnie. Wtedy za plecami wyczułem czyjąś obecność. Bez zastanowienia usunąłem się w bok, a strzał padł w kierunku jakiegoś ciemnego kształtu. Stwór wydał okropny krzyk. To był ten krzyk, który mnie obudził. Odjąłem dłonie od uszu i zerknąłem na ciemną masę, która pozostała ze stwora.

— Jakiś nieproszony gość ci się przyplątał, ale spoko, załatwiłem sprawę w gratisie — powiedział nastroszony i ostentacyjnie dmuchnął w lufę, po czym zakręcił pistoletem na palcu i schował go.

Nie skomentowałem tego i nachyliłem się nad masą, oświetlając ją uważnie. Wyglądało to na jakiś rodzaj zmory.

Nagle usłyszałem kliknięcie i zorientowałem się, że miałem lufę przyłożoną do głowy.

— Teraz chcesz mnie zabić w moim własnym domu? Tylko dodajesz sobie wykroczeń — powiedziałem, prostując się.

— Kim jesteś? — zapytał nieznajomy.

— Pierwszy zadałem to pytanie, chociaż już nie potrzebuję odpowiedzi.

— Ach tak? To kim jestem według ciebie?

— Niedoświadczonym i irytującym łowcą demonów.

— I tu się mylisz! Mam na karku wieloletnie doświadczenie! — Łowca był tak oburzony, że zapomniał, że chciał mnie zabić i opuścił broń. Zauważyłem, że nie zaprzeczył stwierdzeniu, że był irytujący.

Łowcy demonów są częścią demonologicznego światka, podobnie jak zaklinacze, których specjalizacją są duchy. Mając do czynienia z czymś więcej niż duchami, zaklinacze w krótkim czasie zaczęli się wykruszać, więc ktoś musiał ich wspomóc. Aby zostać łowcą, również nie trzeba wiele — wiara oraz mocna psychika są tutaj najważniejsze. Wiedziałem o nich tylko z opowieści babci, ale nie byli oni skomplikowani.

— Skąd wiedziałeś, że coś tutaj znajdziesz? — zapytałem. Miałem głupią nadzieję, że to babcia dała mu cynk i będę w stanie dowiedzieć się, gdzie teraz przebywała.

— Szósty zmysł, kolego. Trzeba mieć talent.

— Czyli po prostu wyszukałeś w Internecie, które domy wyglądają na opuszczone. — Jak mówiłem, nie byli skomplikowani.

Łowca już miał ponownie się oburzyć, kiedy zamarł, najwyraźniej coś sobie przypominając. Znowu wycelował we mnie pistolet.

— Nie odpowiedziałeś mi kim ty jesteś.

— Jestem badaczem folkloru. A teraz dobranoc. Nie wzywam policji tylko dlatego, że uratowałeś mnie przed zmorą.

Wybuchnął śmiechem tak niespodziewanie, że telefon wypadł mi z ręki, Podniosłem go, obrzucając łowcę poirytowanym spojrzeniem.

— Folklorysta! Ale numer… Pierwszy raz widzę folklorystę, który opuścił swoją bezpieczną norkę. Ile ci zapłacili za wejście tutaj?

— To jest dom mojej rodziny — odparłem, już mocno zdenerwowany jego natarczywością.

— Dom… Ej, ale serio? Widziałem w papierach, że dom należy do Marii Szamańskiej… O kurwa! Ty jesteś Nikodem Szamański?!

— Co w tym takiego szokującego? — przekrzyczałem go, wykopując z domu. Głowa w okolicach uszu zaczęła mnie boleć i chciałem jak najszybciej wrócić do łóżka.

— Żartujesz? Jesteś mega popularny w demonologicznym biznesie! Wiesz, co to oznacza?

— Przejdź do rzeczy, ten ból jest nie do zniesienia! — zawołałem, po czym zamilkłem, zorientowawszy się, co właśnie zrobiłem.

Jedną rękę przyciskałem do ucha, a drugą miałem uniesioną, jakby z zamiarem zadania ciosu. Wtedy coś zaczęło dźwięczeć w kieszeni mojej kurtki. Wyciągnąłem pozytywkę, która sama się włączyła. W tym samym czasie gdzieś za plecami poczułem przenikliwy chłód.

— To oznacza, że jesteś dla nich tylko bardziej interesujący! — szepnął łowca podekscytowany.

Jak tylko to powiedział, szarpnął mnie za siebie i ponownie wyciągnął pistolet, atakując zregenerowaną zmorę. Skrzywiłem się, po czym mnie zmroziło. Nagle zrozumiałem, dlaczego tak bolały mnie uszy.

— Stój, tym nic jej nie zrobisz! — Rzuciłem się w stronę kuchni, penetrując wszystkie szafki i szuflady z nadzieją, że coś jeszcze zostało.

— To zwykła zmora, dlaczego niby…

— To szyszymora!

Szyszymora jest rodzajem zmory, jednak dwa razy potężniejszym. Jej krzyki sprawiają ból uszu, ich krwawienie, a czasem nawet prowadzą do trwałego ich uszkodzenia. Tylko jedno mogło ją zabić.

— Jest! — Wrzuciłem do zardzewiałego czajnika kilka garści soli i chciałem zalać ją wodą, ale oczywiście woda była odłączona. — Kurwa!

Kolejny krzyk szyszymory niemal powalił mnie na podłogę, kiedy biegłem w stronę łowcy.

— Sól? Przecież mam ją w nabojach! — żachnął się łowca.

— Nie… Musi być coś więcej! — Bez zbędnego komentarza zabrałem mu plecak i zacząłem go przetrząsać. Każdy łowca prowadził, a przynajmniej powinien prowadzić, koczowniczy tryb życia, więc w plecaku powinny znajdować się artykuły pierwszej potrzeby, w tym butelka z wodą. — Masz tylko to?! — zdenerwowałem się, wyjmując puszkę Coca Coli.

— Ach, odsuń się! — Łowca sam zaczął grzebać w plecaku, najwyraźniej domyślając się, czego szukałem.

Wyjął niewielki termos z gorącą wodą i zalał sól w czajniku. Wstrząsnąłem nim i wylałem słoną wodę na szyszymorę, kiedy była już tuż przed nami. Demon wydał ostatni okropny okrzyk i wyparował, pozostawiając po sobie prochy i echo, które zaniknęło po kilku sekundach. Odjęliśmy dłonie od uszu i usiedliśmy na podłodze.

— Psorze, ty to masz mózg! — odezwał się w końcu łowca.

— Zawsze nosisz przy sobie gorącą wodę? — burknąłem, ignorując jego komentarz i podnosząc się.

— Mam jeszcze wodę święconą, ale szkoda mi jej na szyszymory.

— Nie podziałałoby. Z reguły na każdego demona przypada inny rodzaj broni. Z tego, co się orientuję, powinieneś wiedzieć to jako łowca.

Łowca przemilczał moją uwagę i również skoczył na nogi, kierując się w stronę przeciwną niż powinien. Złapałem go za plecak.

— A ty gdzie?

— No chyba nie każesz mi wracać w taką ulewę? — Nie puszczałem go. — Dobra, dobra, wychodzę!

W końcu zniknął mi z oczu. Westchnąłem i z irytacją przeczesałem dłonią włosy.

— Ach, gdzie moje maniery! — usłyszałem jeszcze zza niedomkniętych drzwi wyjściowych. Jestem Chryzostom Kamiński, ale pozwolę ci mówić na mnie Chryzek. Świętuj, bo nie każdy ma okazję spotkać moją osobistość i jednocześnie mieć usługę w gratisie!

Rozdział 4

Kolejna paczka

Kilka godzin później znowu obudził mnie głośny dźwięk, tym razem silnika. Poderwałem się, po czym powlekłem do okna, otwierając je na oścież. Czyste powietrze po deszczu uderzyło mnie w nozdrza, skutecznie rozbudzając. Zerknąłem w dół.

— Dzień doberek! — zawołał Chryzostom Kamiński, stojąc pod domem i machając do mnie.

Dlaczego mnie to nie zdziwiło? Pewnie i tak został tu na noc, mimo mojego sprzeciwu. Wydałem niezidentyfikowany odgłos zaawansowanego poirytowania i zatrzasnąłem okno, aż szyby zadrżały. Ten typ przypominał mi bardzo dosadnie, dlaczego nie przepadałem za ludźmi.

Ponieważ wypogodziło się i było grubo po dziewiątej, autobusy na pewno już jeździły. Założyłem buty i chwyciłem kurtkę, po czym zawahałem się, widząc na stoliku nocnym pozytywkę. Nie miałem pojęcia, czy powinienem ją zabrać, czy raczej zostawić. Nie znałem ani jej pochodzenia, ani roli. Ostatecznie jednak zostawiłem ją i zbiegłem na dół.

— Jeszcze tu jesteś? — rzuciłem, widząc wciąż podpierającego motor Chryzostoma.

Chciałem go minąć, ale zagrodził mi drogę ręką.

— Ho-ho, nie patrz na mnie takim wzrokiem, psorze. Chcę tylko pomóc. Podrzucę cię!

— Podziękuję. Spieszę się na autobus.

— Dzisiaj niedziela, jeżdżą jeszcze rzadziej.

Zakląłem w myślach. Zerknąłem niechętnie na motor. Nigdy na żaden nie wsiadłem, ale domyślałem się, że nie różnił się zbytnio od jazdy samochodem. Zakręciło mi się w głowie na samą myśl o podróży nim.

— Jednak podziękuję — odparłem i ruszyłem na autobus.

Tak jak powiedział agent nieruchomości, piętnaście minut drogi od domu zobaczyłem jakieś domki jednorodzinne, a niecały kilometr dalej niewielki sklep spożywczy. Do przystanku miałem kolejne trzy kilometry. Gdy doszedłem, dowiedziałem się, że autobus odjechał dwie minuty temu, a następny miał być za dwie godziny. Usiadłem zrezygnowany na ławce, czekając. Po chwili jednak usłyszałem pomrukiwanie silnika i podniosłem głowę.

Chryzostom zatrzymał się naprzeciwko mnie z szerokim uśmiechem i poklepał siedzisko za sobą.

— Czego tak naprawdę chcesz? — westchnąłem.

— W głębi duszy jestem dobrym człowiekiem — zapewnił. — Poza tym, jedziemy w tym samym kierunku.

Rozejrzałem się jeszcze z nadzieją, że autobus, który odjechał kilka minut temu tak naprawdę się spóźnia i jeszcze nie przyjechał, ale brak jakiegokolwiek innego pojazdu w polu widzenia zmusił mnie do podjęcia decyzji. Pokręciłem głową z irytacją i wsiadłem na motor. Chryzostom podał mi kask i zabuczał silnikiem.

— No to w drogę! — zawołał radośnie i ruszyliśmy.

Przez całą trasę miałem zaciśnięte powieki, więc nie odczułem choroby lokomocyjnej tak bardzo, ale to też może dlatego, że ten środek transportu miał całkowity dostęp do powietrza. Żołądek podchodził mi do gardła jedynie w momentach, kiedy łowca postanowił poszarżować po niektórych odcinkach, włączając w to zakręty. Zmusiłem się do otwarcia oczu dopiero, kiedy do mnie zagadał.

— Gdzie cię wysadzić, psorze?

— Pod uczelnią, na Ruczaju.

— Ale dzisiaj niedziela! Pracoholizm cię zniszczy.

— Nie pieprz głupot, tylko wysadź mnie tam, gdzie chcę. Jesteś mi to winny.

Fakt, powinienem poświęcić dzisiejszy dzień na odpoczynek przed zajęciami, ale musiałem coś sprawdzić w papierach, które tam zostawiłem. Byłem pewien, że gdzieś kiedyś czytałem o pozytywkach, ale za cholerę nie mogłem sobie przypomnieć ich roli. Samogrająca pozytywka w opuszczonym starym domu musiała coś znaczyć. Zaczynałem żałować, że jej nie zabrałem…

Zaszyłem się w swojej salce wykładowej, gdzie był mój skromny zbiór. Większą część miałem w mieszkaniu, ale lubiłem w czasie przerwy przeglądać też materiały na uczelni. Im dłużej o tym myślałem, tym byłem pewniejszy, że znajdę to czego szukam właśnie tutaj.

Minęły cztery godziny i nic nie znalazłem. Ziewnąłem i przeciągnąłem się, odruchowo zerkając w stronę zamkniętych drzwi. Gdy tylko to zrobiłem, ujrzałem w dolnej szparze drzwi znikający cień, jakby ktoś przed chwilą za nimi stał i właśnie uciekł. Ciarki przeszły mnie po plecach, ale rzuciłem się w ich stronę, chcąc złapać intruza. Wyjrzałem na korytarz i omal w coś nie wdepnąłem. Spuściłem wzrok i do ciarek dołączyło ściśnięcie żołądka.

Pod drzwiami leżała paczuszka. Była trochę większa od tej ostatniej, ale bardzo podobnie zapakowana. Rozejrzałem się znowu po korytarzu. Uczucie niepokoju nie opuszczało mnie, więc szybko zgarnąłem paczkę i zamknąłem się w salce. Tym razem otworzyłem ją bez wahania, co jednak skończyło się skaleczeniem palca kantem zawartości. Zawartość ta przyprawiła mnie ponownie o dreszcze.

W środku była pozytywka. Ta sama pozytywka, którą zostawiłem kilkanaście kilometrów stąd. Odstawiłem ją i wyjąłem kartkę, zapisaną tym samym charakterem pisma, co poprzednia, tyle że tym razem to nie był adres, tylko kilka rozsypanych po papierze słów.

Dom. Wskazówka.

Pozytywka.

Dwa lata.

Szybko.

Gdy zobaczyłem przedostatnie zdanie, serce zabiło mi mocniej. Dwa lata? Czy to się odnosiło do tego, o czym myślałem? Czy w tym domu miałem znaleźć wskazówkę, jak się w końcu tego pozbyć?

To był główny powód moich badań nad folklorem. Po zakończeniu liceum dowiedziałem się, że moi rodzice zawarli pakt z demonem, który ma przyjść po moją duszę, gdy skończę trzydzieści lat. Nie miałem podstaw, by nie wierzyć w odbycie się rytuału — nawet w dziele najsłynniejszego demonologa, który badał różne rytuały z udziałem człowieka, przypadek ofiary rytuału sprzedania duszy był wypisz wymaluj mną: leworęczność (od wieków uważana w świecie demonologicznym za coś przeklętego), czerwonawe znamię w kształcie symbolu Welesa na lewej łopatce (symbolizujące przysięgę) oraz niezachwiana wiara w drugi świat (nawet jeśli silnie nie wierzyłem w demony, one i tak za mną podążały).

Nie wiadomo, co to był za demon, ale na pewno jedną z jego cech miało być żywienie się ludzką energią życiową, w czym dusza ludzka była jej głównym źródłem. Tylko dlaczego dopiero w trzydziestym roku życia? Na to odpowiedzi jeszcze nie znalazłem. Od lat szukam jakiegoś sposobu, by uciec tej klątwie, a najrealniejszym może być właśnie znalezienie informacji o demonie, zanim on znajdzie mnie, żebym mógł z góry wiedzieć jak się go pozbyć. Zostały mi niecałe dwa lata, a ja jestem, mówiąc dosadnie, w dupie. Dlatego ten liścik był moją nadzieją na pierwszą wskazówkę odnośnie tego, co powinienem zrobić.

Nagle wieczko pozytywki podskoczyło i wypłynęła z niej melodia. Zaraz po tym poczułem chłód wokół kostek, pochodzący od strony drzwi. Zamknąłem szybko pozytywkę i skierowałem się w stronę wyjścia, wyglądając na korytarz.

Mimo że nadal był słoneczny dzień, w samym korytarzu zrobiło się nienaturalnie ponuro. Lampy wiszące kołysały się w rytm znikąd powstałego wiatru. Poczułem nagły strach. Już miałem wrócić do środka po kurtkę i wynieść się stąd, kiedy zauważyłem kartkę na zewnętrznej stronie drzwi, naklejoną na drewno.

Uciekaj

Ktokolwiek to napisał, nie musiał mi tego dwa razy powtarzać, bo przy krześle, na którym wisiała kurtka, już ktoś stał.

Był to łysy mężczyzna w brudnym odzieniu dozorcy. Nawet przy słabym świetle lampki, które zaczęło mrugać, byłem w stanie dostrzec jak zniszczoną i bladą miał skórę. Gdy chciałem zrobić krok w tył i niepostrzeżenie ruszyć ku wyjściu, dozorca nagle odwrócił ku mnie głowę i wrzasnął, rzucając się w moją stronę. W tym samym momencie pękła żarówka w lampce.

Każdy budynek kryje swoje sekrety. Dużo słyszy się o nawiedzonych szkołach, biurowcach, domach. Nic więc dziwnego, że nawet tutaj spotkałem ducha. Obiła mi się o uszy historia, która wydarzyła się parę lat wcześniej podczas renowacji tego wydziału. Wypadek, który wstrząsnął wszystkimi władzami uczelnianymi. Rusztowanie, na którym pracowało co najmniej dziesięciu budowlańców i w pobliżu którego znajdowało się kilku wizytatorów z innej uczelni, zawaliło się, razem z gruntem pod nimi. Ziemia pochłonęła wówczas siedemnaście osób. Tylko co robił pośród nich dozorca?

Skręciłem w korytarz prowadzący do schodów i zatrzymałem się gwałtownie.

Kilkanaście kroków przede mną stała grupka ludzi. Nie wyglądało na to, żeby się znali. Stali w różnych miejscach, w różnych pozycjach, patrząc tępo w ziemię.

Rozdział 5

Trumna

Poczułem gęsią skórkę, kiedy zrozumiałem, kim te postacie przede mną mogły być. Pozostałe ofiary wypadku. Tylko… dlaczego teraz?

Z wahaniem spojrzałem też za siebie, ale za mną korytarz był pusty. Wróciłem spojrzeniem na postacie, które tym razem były bliżej mnie, zmieniwszy pozycje — teraz stały przodem do mnie. Wycofałem się powoli, ale w korytarzu obok, w którym byłem przed chwilą, wpadłem na tego dozorcę, który zawisł tuż nade mną, wychylając się z szybu wentylacyjnego. Zamarłem, unikając kontaktu wzrokowego. Duchy były trochę jak dzikie zwierzęta. Z reguły pomagało nie spoglądanie im w oczy, ale wszystko przesądzał powód ich nawiedzenia. Ponieważ zawalenie się rusztowania było błędem robotników, którzy również zginęli, nie miałem pojęcia, kto był celem ich gniewu.

Gdy palce dozorcy zaczęły pełznąć po mojej szyi, spanikowałem. Jeszcze nigdy nie miałem tak bliskiej styczności z duchem, więc uderzyłem go czym popadnie, nawet nie patrząc, czy to coś go faktycznie przepłoszy. Jedyną rzeczą, jaką miałem w dłoni była pozytywka. Ku mojemu zdziwieniu, przedmiot uderzył ducha w łysą głowę, co go zdezorientowało. Natychmiast rzuciłem się do ucieczki, a za plecami poczułem podążającą za mną złowrogą aurę.

Wpadłem do windy i zacząłem naciskać przycisk zamknięcia drzwi tak mocno, że prawie złamałem sobie palec. Gdy winda ruszyła w dół, kolejna nieprzyjemna myśl pojawiła mi się w głowie.

Miałem do czynienia z duchami. Byłem w windzie, w małym zamkniętym pomieszczeniu. To najgłupsza rzecz, jaką mogłem zrobić.

Nagle winda zadrżała i zatrzymała się. Zerknąłem na wyświetlacz. Powinienem być już dawno na parterze, a teraz pokazywał nie „0”, tylko kilka kresek, zapewne ze słowa „error”. Wtedy zgasły lampy i pogrążyłem się w ciemności. Nie mogłem powstrzymać głośnego przekleństwa, po czym wyszarpnąłem telefon z kieszeni i włączyłem latarkę. Rozejrzałem się po windzie, lecz byłem sam. Słyszałem tylko swój oddech i szybkie bicie serca.

W pewnym momencie jednak coś zobaczyłem.

Na drzwiach windy coś zaczęło się pojawiać. Oświetliłem je latarką i zmarszczyłem brwi, wczytując się w słowa, które wydrapywał niewidzialny paznokieć. Po chwili coś jeszcze mnie zaniepokoiło. Zauważyłem to dopiero po parze, wydobywającej się z moich ust. Temperatura w windzie nagle bardzo spadła, a to mogło oznaczać tylko jedno.

Kiedy już mogłem odczytać słowa wyryte na drzwiach, na karku poczułem zimne palce i jeszcze zimniejszy oddech.

Chodź z nami

Nagle windą ponownie wstrząsnęło, przez co upadłem, a krzyk istoty, planującej mnie zabrać nie wiadomo dokąd, wypełnił windę. Zaraz po tym coś uderzyło w drzwi i podskoczyłem, wypuszczając telefon. Teraz coś próbowało dostać się tu od zewnątrz. Wstrzymałem oddech, widząc już w szparze palce, które w końcu całkowicie rozsunęły drzwi i zostałem oślepiony światłem.

— A to ci niespodzianka! — usłyszałem znajomy głos i odsunąłem dłoń od oczu.

Chryzostom wyszczerzył głupkowato zęby. Odetchnąłem z ulgą, ale jednocześnie poczułem złość.

— Gówno, a nie niespodzianka! — rzuciłem. — Co tu robisz?

— Poluję. Czy nie to powinienem robić?

Już miałem go zbluzgać, kiedy zorientowałem się, że znalazłem się na parkingu podziemnym. W oddali, za łowcą, w migającym świetle lamp zobaczyłem ciemną postać. Gdy lampa mrugnęła jeszcze dwa razy, koło ciemnej postaci było już kilkanaście podobnych figur. Zakląłem i zerwałem się, kierując się w stronę wyjścia.

— Tutaj! — Łowca szarpnął mnie za kołnierz i ostatecznie skierowaliśmy się do jednego z miejsc parkingowych, gdzie stał jego motor. — Miałem trochę dłużej tu powęszyć, no ale widzę, że nic tu po mnie.

Bez słowa wsiadłem za nim. Zanim wyjechaliśmy z parkingu, ostatni raz zerknąłem za siebie. Ofiary wypadku stały jeszcze bliżej, jednak nie opuściły budynku. Z duchami, w przeciwieństwie do demonów, właśnie taki był problem. Jak na demona działała konkretna broń, ducha można było wypędzić tylko za pomocą odpowiedniego zaklęcia odesłania, do którego potrzeba odpowiednich osób. W tym przypadku zostawała nam tylko ucieczka.

Przez chwilę jechaliśmy w ciszy, po czym Chryzostom zagadał:

— Jaki kierunek, psorze?

— Dom. Muszę coś sprawdzić. — Gdy tylko to powiedziałem, zdałem sobie sprawę, że cały czas trzymałem coś w dłoni. Zerknąłem na nią. Pozytywka. Zacisnąłem zęby i zamachnąłem się, rzucając ją najdalej jak tylko potrafiłem.

— Ejej, spokojnie! Chcesz nas ukatrupić?!

Teraz poczułem się bezpieczniejszy. Pozytywka wylądowała gdzieś w polu, a może nawet i w wodzie, więc już mi nie zagrażała.

Przypomniałem sobie, gdzie o niej czytałem. Inkluz. Pozytywka była inkluzem. Mało było o nim wiadomo, ale jedno było pewne — nie powinienem być w jego posiadaniu. Według jednych inkluz to nieznana siła zamknięta w przedmiocie, podczas gdy inni twierdzili, że inkluzem nazywa się siły nieczyste bądź samego diabła. Inkluzem mogło być wszystko, od zwykłego długopisu do szafy, jednak pozytywki i inne przedmioty wydające dźwięki były najpopularniejsze. Mogły sprowadzać albo dobro, albo zło. W tym momencie byłem pewien, że inkluz w moim posiadaniu sprowadzał to drugie. Grał wtedy, kiedy coś złego wisiało w powietrzu. A może nawet i to zło przyciągało.

Do domu mojej babci dojechaliśmy dość szybko. Zeskoczyłem z motoru i pognałem do środka. Potknąłem się o zawinięty dywan w holu, ale utrzymałem równowagę i wbiegłem do pokoju naprzeciwko komórki pod schodami. Zatrzymałem się zszokowany, ale zaraz sobie przypomniałem, dlaczego sekretarzyk był w kawałkach. Niewzruszony zacząłem go przeglądać w poszukiwaniu wskazówki, o której była mowa w liściku. Sekretarzyk wydał mi się jedną z pierwszych rzeczy, które powinienem przeszukać.

— Jak mówiłem, zrobiłem to niechcący — usłyszałem za plecami. Chryzostom stał oparty o futrynę drzwi, z rękami skrzyżowanymi na klatce piersiowej.

Musiał uznać, że byłem zły, bo przebierałem pozostałości po meblu dość gwałtownie. Fakt, trochę byłem, ale teraz co innego zaprzątało mi głowę.

— Nie znalazłeś tu wczoraj nic dziwnego? — zapytałem niecierpliwie.

— Dziwnego? Masz na myśli jeszcze dziwniejszego niż ten wyjący wybryk natury?

— Tak! Notatka, podejrzany przedmiot… Cokolwiek!

— Czego ty tak naprawdę szukasz?

— Czegokolwiek, co mnie uratuje, do cholery!!

Zamilkłem. Emocje wzięły górę. Wziąłem głęboki oddech i rozmasowałem sobie czoło. Dwa lata to jeszcze sporo czasu — próbowałem sobie wmówić. Jeszcze coś wymyślę… Tylko z drugiej strony, skoro nie znalazłem nic przez dziewięć lat, to co mi dadzą dodatkowe dwa? Prędzej sam się zabiję, żeby zaoszczędzić demonowi fatygi.

Chryzostom najpewniej chciał skomentować mój wybuch, ale przeszkodził mu dźwięk, którego miałem nadzieję już nigdy nie usłyszeć. Melodia pozytywki. Zesztywniałem, po czym zrobiło mi się niedobrze ze strachu. Przecież się jej pozbyłem…!

— Eee… — odezwał się Chryzostom, wskazując palcem na mój pas.

Spuściłem wzrok i odnalazłem źródło melodii. Pozytywka, którą przed chwilą wyrzuciłem w pole, wisiała przy moim pasie, jak gdyby nigdy nic. Nie miałem jednak czasu na zastanawianie się, jak się tu znalazła, bo sam fakt wydobycia się z niej melodii mógł oznaczać jedno.

Nie byliśmy w domu sami.

W tym momencie nad nami rozległ się łoskot. Jak na rozkaz obaj spojrzeliśmy na sufit. Coś rozbijało się na pierwszym piętrze. Chryzostom wyszarpnął pistolet, a ja chwyciłem drążek od zasłony i pognałem za nim.

Huk dobiegał dokładnie z pomieszczenia nad pokojem z sekretarzykiem, które okazało się zamknięte na kłódkę, a wokół zamka był dodatkowo przewinięty łańcuch.

— Kpisz sobie ze mnie? — warknął Chryzostom raczej do kłódki, niż do mnie. Odsunął się i wymierzył broń w zamknięcie.

Powinienem go powstrzymać, w końcu już rozwalił jedną rzecz w tym domu. Byłem jednak równie ciekaw, co znajdowało się w tak zabezpieczonym pokoju. Dwa strzały wystarczyły i drzwi zaskrzypiały, wpuszczając nas do środka.

Była to kolejna sypialnia. Sądząc po obrazach i wyposażeniu, należała do mojej babci. Pomieszczenie było w niemal nienaruszonym stanie. Rozejrzałem się, ale nie zobaczyłem niczego podejrzanego. Pozytywka też milczała. Po chwili kątem oka zauważyłem ruch przy oknie. Podszedłem do niego, z uniesionym drążkiem. W momencie, gdy odsłoniłem zasłonę, coś na mnie wyskoczyło i zamachnąłem się bronią, ale spudłowałem.

— Pieprzone wrony… — skomentowałem, widząc spanikowanego ptaka obijającego się o sufit, a następnie dziurę w szybie, przez którą musiał wlecieć kilka minut wcześniej i narobić hałasu.

Gdy Chryzostom zajął się łapaniem wrony, zauważyłem coś nie na miejscu. W układ pokoju była włożona pedantyczna ręka — wszystko było równiutko poustawiane i, poza kurzem powstałym przez czas, nieskazitelnie czyste. A regał w kącie był lekko przekrzywiony. Podszedłem do niego, oglądając go z każdej strony. Poza ustawieniem, niczym innym się nie wyróżniał. Zwykły mahoniowy regał z kilkoma książkami historycznymi i metalowymi figurami. Kilka z figur przedstawiało krzyże, od chrześcijańskiego po celtycki. Najpierw spróbowałem przyciągnąć regał do siebie, a następnie pchnąć go, żeby całkowicie przylegał do ściany, ale był albo za ciężki, albo coś go blokowało.

Wtedy zobaczyłem książkę, nieco wysuniętą. Dotknąłem jej krawędzi i poświeciłem jej grzbiet, na którym wyryty był znany mi już symbol uskrzydlonego krzyża. Chciałem ją wyjąć, ale ani drgnęła. Nawet w dotyku była dziwna, jakby plastikowa.

— Niemożliwe — szepnąłem do siebie. A może…?

Wsunąłem książkę do końca, oczekując, że regał przesunie się, ukazując ukryte pomieszczenie. Zamiast tego usłyszałem huk i krzyk za plecami. Odwróciłem się i ujrzałem łowcę leżącego przy drabinie, która znikąd wysunęła się z klapy w suficie, której wcześniej nie zauważyłem. Wejście na strych? Uśmiechnąłem się. Skoro był tak dobrze zamaskowany, musiał kryć jakiś ogromny sekret. Zignorowałem Chryzostoma, który wyciągnął rękę, żebym pomógł mu wstać, i wdrapałem się na górę.