Siedem lat ciemności -  Jeong You Jeong - ebook

Siedem lat ciemności ebook

Jeong You Jeong

4,0
37,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Mrożący krew w żyłach thriller psychologiczny z Korei Południowej!

Jak daleko posuną się niektórzy, by utrzymać kontrolę i dokonać zemsty?

W jeziorze Seryong zostaje znaleziona martwa dziewczynka nosząca to samo imię, co jezioro. Policja wszczyna śledztwo, a trzej mężczyźni usilnie ukrywają, co robili w noc jej śmierci. Yongje, ojciec Seryong, oraz dwóch ochroniarzy pobliskiej tamy, Choi i Seunghwan, rozpoczynają śmiertelnie niebezpieczną grę.

Po kolejnej nocy, którą media nazwały Tragedią na Jeziorze Seryong, jeden ze strażników zostaje skazany za morderstwo i czeka na wykonanie kary śmierci. Przez siedem kolejnych lat jego syn Sowon żyje z piętnem dziecka zabójcy. Nie ma ani chwili spokoju, nawet w najbardziej odległych zakątkach Korei Południowej.

Kiedy otrzymuje przesyłkę, która obiecuje ujawnić prawdę o tamtej nocy nad jeziorem, dorosły już chłopak musi stawić czoła niebezpieczeństwu, na które nie jest gotowy.

Jakie jeszcze ofiary skrywa Seryong w swoich wodach?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 459

Oceny
4,0 (13 ocen)
6
2
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AsiaKapczynska

Nie oderwiesz się od lektury

Dzieci ponoszą konsekwencje decyzji podejmowanych przez ich rodziców. Społeczeństwo stygmatyzuje, każdego kto popełnił błąd lub jest zwiazany z wyrządzoną krzywdą. nic nie jest całkiem białe lub całkiem czarne, pomiędzy jest dużo odcieni szarości. podobała mi się ta historia, mimo że początkowo nie mogłam połapac się w imionach, ale to urok literatury obcej.
10
kaxbe1972

Dobrze spędzony czas

Z początku nie mogłem sobie poradzić z zapamiętaniem kto jest kto. Egzotyczne koreańskie imiona... Z czasem jednak wszystko się wyklarowało. „Siedem lat ciemności” uważam za jeden z lepszych thrillerów/kryminałów jakie przeczytałem w tym roku.
10
Yedolte2

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobra książka. Nie ma tu szybkiej akcji a raczej powolne odkrywanie co powodowało bohaterami żeby podjąć takie a nie inne decyzje. Nie mogłam się oderwać. Czasami okrutna i smutna
00
ewawiselka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka, chociaż pełna okrucieństwa . Smutna opowieść o dzieciństwie naznaczonym cierpieniem i przemocą.
00

Popularność




Prolog

Wykonałem wyrok śmierci na własnym ojcu.

Ostatni raz stałem po jego stronie rankiem dwunastego września dwa tysiące czwartego roku. Nic wtedy jeszcze nie wiedziałem – ani że go aresztowano, ani że mama nie żyje, ani też o tym, co wydarzyło się poprzedniej nocy. Czułem tylko trudny do nazwania niepokój. Ukrywałem się w stodole na farmie w Seryong przez jakieś dwie godziny i dopiero kiedy pan Ahn wyprowadzał mnie z niej za rękę, dotarło do mnie, że naprawdę coś jest nie tak.

Dwa radiowozy blokowały wjazd na farmę, błyskając na niebiesko i czerwono, przez co pobliskie olchy wydawały się jakby posiniaczone. Do reflektorów zlatywały się chmary owadów. Wkrótce miało świtać, niebo było jeszcze ciemne, mgła gęsta. Zacząłem się trząść w wilgotnym powietrzu poranka. Pan Ahn włożył mi do ręki komórkę i wyszeptał, żebym na nią uważał. Jakiś policjant skierował nas do samochodu.

Po drodze obserwowałem krajobraz jak po wojnie: zerwany most, zalane ulice, korowody wozów strażackich, radiowozów i karetek, helikopter krążący po czarnym niebie. Wioska Seryong, nasz dom przez ostatnie dwa tygodnie, była doszczętnie zniszczona. Nie wiedziałem, co się stało, i nie miałem odwagi zapytać. Nie umiałem też spojrzeć na pana Ahna, bałem się, że powie mi coś strasznego.

Radiowóz zatrzymał się przed komisariatem w mieście S. Jakiś policjant poprowadził pana Ahna wzdłuż korytarza, inny zabrał mnie w przeciwnym kierunku. W małym pokoju czekało na mnie dwóch detektywów.

– Opowiedz nam o tym, co sam widziałeś – odezwał się ten w niebieskiej koszulce. – Nie to, co ci powiedzieli inni albo co sobie wyobrażasz, rozumiesz?

Rozumiałem. Zorientowałem się też, że nie mogę się rozpłakać. Ani bać. Miałem spokojnie opowiedzieć o tym, co wydarzyło się w nocy, a oni puszczą mnie i pana Ahna, żebyśmy mogli porozmawiać z tatą i sprawdzić, czy u mamy wszystko w porządku. Słuchali, a ja mówiłem.

– Podsumujmy. Mówisz, że to nie twój tata zabrał cię nad jezioro, tylko ochroniarz? – upewnił się Niebieska Koszulka.

– Tak – odpowiedziałem.

– I dopóki cię nie znaleźli, bawiłeś się w chowanego z dziewczynką, która nie żyła już od dwóch tygodni…

– Nie w chowanego. W Baba Jaga patrzy.

Mierzyli mnie wzrokiem w zdumieniu, a ich oczy mówiły wszystko. Nie wierzyli mi.

Jakiś czas później Niebieska Koszulka odprowadził mnie do wyjścia z budynku, mówiąc, że mój wujek już na mnie czeka. Całą przestrzeń od korytarza do parkingu wypełniał tłum dziennikarzy. Niebieska Koszulka, trzymając mnie za łokieć, torował wśród nich drogę do samochodu. Wokół nas błyskały flesze – dokładnie w rytm naszych kroków. Rzucali w nas słowami. „Podnieś głowę”, „Spójrz tutaj!”, „Widziałeś się z tatą?”, „Gdzie byłeś przez ten czas?”.

Zrobiło mi się niedobrze, czułem, że zbiera mi się na wymioty. Niebieska Koszulka przyspieszył kroku.

Wydawało mi się, że słyszę, jak pan Ahn mnie woła. Uwolniłem rękę z uścisku detektywa i spojrzałem za siebie, starając się odnaleźć znajomą twarz w gąszczu ludzkich sylwetek. Dokładnie wtedy wszystkie aparaty zabłysnęły. Byłem wyspą na morzu światła.

Wujek otworzył tylne drzwi samochodu, a ja wszedłem do środka i usiadłem na siedzeniu, przyciągając nogi do siebie. Wyjąłem telefon pana Ahna i włączyłem go, po czym przez chwilę wpatrywałem się w zdjęcie na ekranie. Ścieżka we mgle, rozświetlone latarnie, żywopłot. Rosły mężczyzna i chłopiec idą spokojnie przed siebie. Mężczyzna niesie plecak chłopca, a on trzyma mężczyznę za kieszeń spodni. Tata i ja. To zdjęcie zrobił nam pan Ahn przed dziesięcioma dniami.

Zacisnąłem dłoń na telefonie i przytuliłem czoło do kolan. Ze wszystkich sił starałem się nie płakać.

To, co wydarzyło się poprzedniej nocy, przeszło do historii jako „tragedia na jeziorze Seryong”, a tatę nazwano psychopatą. Ja z kolei stałem się „jego synem”. Miałem wtedy jedenaście lat.

Wioska z Latarnią

Czarny van podjechał pod aptekę. Po chwili wysiadł z niego kierowca – mężczyzna w przeciwsłonecznych ray-banach. Właśnie miałem jeść swój ramyon, kiedy wszedł do środka. Była trzecia po południu, dopiero co skończyłem sprzątać i zabierałem się do spóźnionego obiadu. Nie mogłem jednak zignorować klienta.

– Hej, młody, mam pytanie – powiedział, zdejmując ray-bany.

Jego wzrok spoczął na moich krótko przyciętych włosach. Jakby pytał, ile mam lat. Przez głowę przemknęła mi myśl: nie mów tak do mnie. Niechętnie odłożyłem pałeczki. Niech pyta i spada.

– Którędy do Wioski z Latarnią? Nie widzę żadnych drogowskazów – mówił, trzymając okulary w dłoni i wskazując nimi na skrzyżowanie.

Mój wzrok zatrzymał się na jego samochodzie. Duży, rzucający się w oczy, chyba chevrolet.

– Hej! Słyszysz, co mówię? – niecierpliwił się.

Nawet właściciel apteki zwracał się do mnie z większym szacunkiem. Facet naprawdę zaczynał mnie wkurzać, a ponieważ mojego szefa akurat nie było, odezwałem się tylko pytaniem:

– Nie ma pan nawigacji?

– Nawigacja nic nie pokazuje, dlatego pytam.

Postanowiłem, że dostanie dokładnie to, na co zasłużył.

– Skoro nawigacja nic nie pokazuje, to co chce pan usłyszeć w aptece? – zapytałem.

Czarny van nikł w oddali, gdy pojechał prosto przez skrzyżowanie, a ja usiadłem do mojego ramyonu. Nawigacja nie pokazywała niczego takiego jak Wioska z Latarnią, bo ta wieś oficjalnie nazywała się Shinsong. Żeby tam dojechać, na skrzyżowaniu przy aptece trzeba skręcić w lewo, a nie jechać prosto jak ten koleś. Wiedziałem to wszystko, bo sam mieszkałem w Wiosce z Latarnią.

Nie było jej na żadnej mapie, zupełnie jakby kartografowie uznali, że nie jest warta jakiejkolwiek wzmianki. Pan Ahn powtarzał, że to najmniejsza osada na półwyspie Hwawon, mój szef, właściciel apteki, mówił, że to odludne miejsce, gdzie nikomu nie jest po drodze, a przewodniczący wioskowego klubu młodzieżowego nazywał ją końcem świata. To prawda, że nie było łatwo się tam dostać, należało jechać jakieś piętnaście kilometrów wzdłuż wybrzeża przez zupełnie niezamieszkaną okolicę. Latarnia morska, od której wioska wzięła nieoficjalną nazwę, stała na końcu postrzępionego, podłużnego klifu, który wcinał się w usiane skałami morze. Od strony lądu osadę otaczały wysokie góry.

Wybrałem się raz na wycieczkę po tych szczytach z panem Ahnem. Z wysokości można było oglądać wszystko, co znajdowało się po drugiej stronie – rozległe jak morze pustkowie, na którym nie rosło ani jedno drzewo. Jakaś rządowa agencja wykupiła ten teren pod kompleks turystyczny, jednak nic tam nigdy nie powstało. Słyszałem raz, że dawniej rosło tam sorgo. Daleko na horyzoncie widać było kolejną wieś. To właśnie dzieciaki stamtąd przezwały nas „Wioską z Latarnią” – i tak już zostało.

Dni naszej wioski wydawały się policzone. Miała już tylko dwunastu mieszkańców, łącznie ze mną i z panem Ahnem. Nazywali nas „młodymi”, bo pozostali mieli średnio po siedemdziesiąt lat. Większość zajmowała się uprawą batatów. Mimo że mieszkaliśmy nad samym morzem, nikt już nie miał siły na łowienie ryb. Czasem próbowali namówić nas, „młodych”, żeby coś im złapać. Ostatnia osoba urodzona w wiosce miała sześćdziesiąt jeden lat, był to przewodniczący tutejszego klubu młodzieżowego. Posiadał jedyną w okolicy motorówkę i to u niego wynajmowaliśmy pokój. Udostępniał też pokoje miłośnikom nurkowania, którzy przyjeżdżali eksplorować podwodne skały. Właśnie z tego powodu pan Ahn i ja znaleźliśmy się tutaj po raz pierwszy, jeszcze zanim postanowiliśmy zostać na stałe. Może te atrakcje ściągnęły też Ray-Bana, choć miałem cichą nadzieję, że jednak nie.

Około siódmej wieczorem wrócił mój szef i otworzył sejf, co było dla mnie sygnałem, że mogę już iść do domu. W tajemnicy przed nim wrzuciłem do plecaka saszetkę ziołowego leku. Była Wigilia Bożego Narodzenia.

Pan Ahn miał trzydzieści dziewięć lat i zaczynał powoli łysieć, a w jego brwiach sterczały pojedyncze siwe włosy. Coraz gorzej szło mu w naszych codziennych zawodach. Wyglądały one zawsze tak samo: wypływaliśmy łódką przewodniczącego klubu młodzieżowego w pobliże skalistej wysepki niedaleko od brzegu. Po rzuceniu kotwicy robiliśmy rundę wpław wokół wysepki, potem napełnialiśmy nasze torby żachwami, małżami i strzykwami, a później graliśmy w koszykówkę przy metalowej obręczy, którą kiedyś przyczepiliśmy do pnia sosny. Wygrywał ten, kto pierwszy wrzucił pięć koszy. Pan Ahn przegrał dziewięć z ostatnich dziesięciu meczów, a w zeszłym tygodniu nadwerężył sobie mięsień w szyi. Od tamtej pory bez przerwy narzekał, że jakiś „gnojek” popchnął go ręką w głowę w czasie gry.

– To ja się zbieram! – wykrzyknąłem i wskoczyłem na rower.

Przejechałem przez skrzyżowanie i jechałem dalej szosą wijącą się wzdłuż wybrzeża, nie siadając na siodełku, żeby pedałować mocniej. Gwiazdy oświetlały mi drogę, a ich odbicia migotały na powierzchni morza. Fale uderzały o skalisty brzeg, nade mną przeleciała bezszelestnie srebrna mewa, która pojawiła się nagle znikąd. Mimo niewidocznego księżyca, było całkiem jasno. Morze w blasku gwiazd wyglądało słodko jak śpiące dziecko. Ostry wiatr uderzał mnie w twarz, przez co do domu dojechałem z poczuciem, że zdążył przeniknąć mnie na wskroś.

Pod domem w jednej linii stały fioletowy bongo pana Ahna i czarny chevrolet. Postawiłem rower między nimi. Głos pana Ahna docierał do mnie z drugiej strony budynku. Brzmiał, jakby był bardzo poirytowany.

– Prądy są tutaj silne i nieprzewidywalne – mówił – a morskie dno to istny labirynt. Jest noc, a do tego widzę, że piliście…

– Facet, posłuchaj – przerwał mu ktoś. – Nie musisz nam mówić, co jest dla nas dobre.

Ton głosu pana Ahna w tym momencie się zmienił.

– Rozsądniej będzie, jak zanurkujecie pod kołdry zamiast w morzu.

Popchnąłem furtkę, wszedłem na podwórko i zobaczyłem grupkę ludzi toczących spór – Drużynę Chevroleta uzbrojoną w ekwipunek do nurkowania w starciu z panem Ahnem w klapkach i podkoszulku z przewodniczącym klubu młodzieżowego u boku. Pan Ahn był w połowie nieprzytomny, widać było, że wyrwali go ze snu.

– To nie my się już zdążyliśmy ubrać w piżamy – usłyszał w odpowiedzi.

Człowiekiem, który najgłośniej dyskutował, był nie kto inny jak Ray-Ban.

– Nurkowałeś w ogóle kiedyś nocą? – rzucił w stronę pana Ahna z bezczelnym uśmieszkiem. – Wiesz, jak się robi heading? – pytał dalej tym samym tonem.

Trzej jego kumple zaczęli chichotać. Jeden z nich usiadł na ziemi, podtrzymując policzki pięściami. Zastanawiałem się, czy na pewno tylko pili, czy może jeszcze coś wzięli.

Pan Ahn splótł ramiona przed sobą i spojrzał w ziemię.

– Z takim liderem aż się prosicie o wypadek – powiedział do nich.

– Ze wścibskich nosów często leci krew – ostrzegł go Ray-Ban, dotykając kciukiem czubka swojego nosa, a jego towarzysze znowu wybuchnęli śmiechem.

Pan Ahn wpatrywał się w Ray-Bana, przygryzając policzki; sprawiał wrażenie, jakby przeliczał coś w myślach. Pewnie się zastanawiał, czy opłaca się stłuc tego gościa stojącego przed nim. Moje obliczenia były jednoznaczne: czterech na dwóch.

Przewodniczący klubu młodzieżowego odezwał się, chcąc załagodzić sytuację:

– Chodzi tylko o to, żeby nie doszło do nieszczęścia – tłumaczył. – Rozmawiacie z najlepszym specjalistą w okolicy, on naprawdę wie, co mówi. W normalny dzień nie byłoby problemu, ale dzisiaj, poważnie, dajcie już spokój.

– Pies was trącał. – Ray-Ban rzucił swój ekwipunek na ziemię, po czym wskazał palcem na przewodniczącego klubu młodzieżowego. – Umowa ma dwie strony. Strona A wpłaciła pieniądze, więc strona B wyciąga łódkę. Jasne?

Lekkim kopnięciem zamknąłem furtkę. Trzeba było jakoś rozładować tę sytuację, żeby pan Ahn mógł wrócić do pokoju.

– No patrzcie! A kiedyś ty wrócił? – Przewodniczący dopiero teraz spojrzał w moją stronę, po nim zrobił to pan Ahn, a na końcu cała Drużyna Chevroleta.

– Hej, to ciebie dzisiaj widziałem! To nasz kolega z apteki – zawołał Ray-Ban.

Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć panu Ahnowi, Ray-Ban zapytał:

– Jak znalazłeś drogę do domu, skoro w aptece nic nie wiecie o tej wiosce?

Nie miałem zamiaru odpowiadać i zamiast tego poszedłem prosto w stronę naszego pokoju. Tego z największym oknem i widokiem na latarnię morską.

– Twój szef już wie? – mówił do mnie dalej Ray-Ban. – Że zatrudnia kretyna, który nawet nie ogarnia, gdzie mieszka? I co was w ogóle łączy? Dorosłego faceta w podkoszulku i młodego głupka? Nie wyglądacie na rodzinę. Spotykacie się tu wieczorami i ładujecie w tyłki? – Zaśmiał się, a po nim zachichotała reszta jego grupki.

Udawałem, że go nie słyszę, i szedłem w swoją stronę. Udało mi się przerwać ich dyskusję, ale nie miałem zamiaru dłużej znosić jego ryja.

– Proszę samemu zdecydować – zwrócił się pan Ahn do przewodniczącego. – Ja nie mam nic więcej do powiedzenia. – Odwrócił się od pozostałych i poszedł ze mną w stronę naszego pokoju.

Niezadowolenie Drużyny Ray-Bana słyszeliśmy przez szczeliny w drzwiach, po czym dobiegł nas głos przewodniczącego, a zaraz potem dźwięk odpalanych silników. Wydawało się, że w końcu odpuścili – tak się jednak nie stało, przynajmniej na razie.

Kolesie od chevroleta zaczęli wydawać dziwne pohukiwania, nie wiadomo było, czy się głośno śmieją, czy udają małpy. Wtórowały im reflektory samochodu. Włączyli radio i nastawili jakąś kolędę.

„Suną sanie w białym śniegu, wsiądźmy i my, wsiądźmy i my…”

Zasunąłem zasłonkę, ale to był strzał w stopę. Tylko utwierdzili się w przekonaniu, że mają nad nami przewagę, i zaczęli uderzać w szybę. Całe okno się trzęsło, a oni walili w nie, śpiewając tę przeklętą piosenkę. Pan Ahn usiadł przy biurku, ja zdejmowałem skarpetki. Tamci po pięciu minutach dali spokój sobie i nam.

– Co tu się w ogóle działo? – zapytałem. Brzmiałem, jakbym dopiero co się obudził.

– Niby co? – Głos pana Ahna był równie niezwyczajny. – Jacyś wariaci.

– Po co ich w ogóle wpuściliście?

– Nie można sobie pozwolić na wybrzydzanie, kiedy od prawie miesiąca nie było tu żadnych klientów.

– Nie musiał się pan wcale mieszać w tę dyskusję.

– Powiedziałem tylko, żeby najpierw wytrzeźwieli, a potem mogą wynająć łódkę – stwierdził i zamyślił się na chwilę. Gdy znowu się odezwał, zadał mi pytanie, choć tak naprawdę skierował je bardziej do siebie samego. – Nie powinni byli nas po prostu posłuchać? Dla nas to w końcu jeszcze dzieciaki.

Czy słoń tłumaczyłby się, że mrówka zablokowała mu drogę? Wyciągnąłem z plecaka lekarstwo zabrane z apteki.

– Po co to ciągle wykradasz? – ofuknął mnie pan Ahn. – Jak ci się po tym coś stanie, to ja będę mieć problemy!

– Jedyny efekt uboczny to bujne włosy – usprawiedliwiłem się. – Jeśli pan woli zostać z łysiną, to ja to będę brać.

Pan Ahn bez słowa wziął lekarstwo, a ja poszedłem umyć nogi.

Mówią, że koty wyczuwają nadchodzącą burzę, jeszcze zanim rozlegną się pierwsze grzmoty. Być może ludzki umysł ma podobny mechanizm, rodzaj lękowego alarmu, który odzywa się na krótko przed katastrofą. Tej nocy leżałem w naszym wspólnym pokoju i nie mogłem zasnąć. Myślami przeniosłem się do wspomnień sprzed siedmiu lat, do tamtego dnia, kiedy policjanci rozdzielili mnie i pana Ahna.

Po tym, jak mnie przesłuchali, zostałem przekazany rodzinie mojego wujka w Seulu. Ciało mamy skremowano, nie było nawet porządnego pogrzebu. W mojej nowej szkole dzieciaki wiedziały, kim jestem. Nie zdążyłem się nikomu przedstawić, a już huczały plotki o tym, że jestem synem psychopaty, który zamordował jedenastolatkę i jej ojca, utopił własną żonę, a na koniec otworzył zaporę i zatopił wioskę Seryong, zabijając przy tym czterech policjantów.

Szykany nie ominęły też moich kuzynów chodzących do tej samej szkoły; wracali do domu we łzach. Wujek nie mógł już pracować jako fizjoterapeuta, niedługo potem właściciel mieszkania wypowiedział umowę najmu i musieliśmy przenieść się do mieszkania na Sanbonie, gdzie dostałem pokój na samym końcu korytarza, ale przynajmniej z własnym balkonem. Ciocia była ciągle w strachu, że nowi sąsiedzi się dowiedzą, iż u nich mieszkam. Kuzyni unikali mnie za wszelką cenę.

Wychodziłem z pokoju tylko, kiedy byłem pewien, że nikogo nie ma albo że wszyscy już śpią. Jeśli w kuchni było jakieś jedzenie, jadłem, w przeciwnym razie byłem głodny. Biegłem do toalety po całym dniu wstrzymywania i szedłem się umyć. To, że nadal miałem dwie nogi, ręce, oczy i duszę, utwierdzało mnie w przekonaniu, że wciąż jestem człowiekiem, że nie zamieniłem się w potwora.

W moim pokoju zwijałem się w kulkę koło okna i albo drzemałem, albo śniłem na jawie. Zastanawiałem się często, czy pan Ahn próbował się ze mną kontaktować. Tęskniłem za nim. Nawet jeśli próbował, nie mogłem wiedzieć. Telefon, który mi dał tamtego dnia, nie działał. Wujek roztrzaskał go o ścianę ze słowami, że jeśli chcę z nimi zostać, mam zakaz kontaktowania się z kimkolwiek z otoczenia taty.

Trzy miesiące później wysłali mnie do jednej ciotki, a po kolejnych trzech miesiącach do następnej. Wszędzie było tak samo. Zawsze znalazł się ktoś, kto mnie rozpoznał, nie mogłem dłużej chodzić do tej samej szkoły, mimo że z biegiem czasu pamięć o wydarzeniach nad jeziorem Seryong blakła.

Jedyną osobą w rodzinie, która była dla mnie dobra, okazała się ciocia Yongju, młodsza siostra mamy. Byłem u niej miesiąc dłużej niż u kogokolwiek innego. Jednak po czterech miesiącach i ona odesłała mnie do swojego brata, ze łzami w oczach mówiąc: „Przepraszam, Sowon”. Pewnie mógłbym mieszkać u niej dłużej, gdyby nie jej mąż, który mnie nie znosił. Przychodził do domu pijany i wyżywał się na mnie, dostawało się też samej cioci, kiedy próbowała mnie bronić.

Podsłuchałem, jak raz, kiedy się z nią kłócił, powiedział: „Patrzyłaś mu kiedyś w oczy? Ten gnojek nigdy nie płacze. Możesz na niego krzyczeć, możesz go bić – ani jednej łzy! Tylko się pusto gapi. Oszaleję od tego! Tak nie patrzy dziecko, tak patrzy psychopata! Nie chcę go tutaj!”.

Trzy miesiące później, w styczniowy poranek, wujek Giju wręczył mi dwa banknoty, akurat tyle, ile kosztuje bilet na metro.

– Wiesz, jak trafić do wujka Jongu, prawda? – zapytał i przeprosił, że nie może mnie sam podwieźć.

Pomyślałem, że wiem, i tylko pokiwałem głową. Wracałem do punktu wyjścia. Wujek Giju i jego rodzina przeprowadzali się tego dnia, ale nie chcieli mi powiedzieć dokąd. Na plecy zarzuciłem plecak z książkami, wziąłem walizkę z ubraniami, założyłem czapkę i wyszedłem. Zimny wiatr ciął w twarz, ulice były skute lodem, poprzedniej nocy napadało jeszcze świeżego śniegu. Marzły mi ręce i czubek nosa, ale nie oglądałem się za siebie, nie chciałem nikogo błagać, żeby mnie przygarnął. Było mi już naprawdę obojętne, gdzie będę mieszkać. Pomyślałem wtedy znowu o panu Ahnie.

Dowiedziałem się później, że rodzina, wszyscy wujkowie i ciotki, podzieliła mój spadek między siebie jako zapłatę za koszty mojego utrzymania. Zabrali, co się dało: ubezpieczenie mamy, oszczędności, nawet nasze nowe mieszkanie. A i tak było im mało, żeby zająć się mną dłużej niż przez kilka miesięcy.

Zgubiłem się po drodze na Sanbon i dotarłem tam dopiero po pięciu godzinach. Kiedy nacisnąłem guzik na domofonie, odezwał się nieznajomy kobiecy głos: „Kto tam?”. Zapytałem o wujka Jongu, ale usłyszałem, że nikt taki tu nie mieszka. Sprawdziłem numer klatki, bo może coś pomyliłem, potem numer bloku, ale wszystko się zgadzało. Wyglądało na to, że oni także się przeprowadzili. Pobiegłem do budki telefonicznej przy wejściu na osiedle, lecz wujek Jongu musiał najwyraźniej zmienić też numer telefonu. Wykręciłem do wujka Giju, lecz nie mogłem się dodzwonić ani na jego komórkę, ani na numer stacjonarny. Nie wiedziałem, co robić. Wujek Jongu wyprowadził się, zanim nadeszła jego kolej opieki nade mną… a mimo to wujek Giju i tak mnie do niego wysłał. Dzwoniłem po kolei do wszystkich ciotek – telefon za każdym razem milczał.

Śnieg dostawał się z wiatrem do budki przez szczeliny w drzwiach, miałem na sobie cienką kurteczkę i przykrótkie dżinsy, z których zdążyłem już wyrosnąć, przez co moje kostki były odsłonięte. Trampki też miałem za małe i stałem w nich jak w klapkach, przydeptując pięty. Byłem głodny, cały dzień nic nie jadłem. Miałem przy sobie już tylko drobną monetę.

Na mojej liście pozostał jeden numer, pod który jeszcze nie zadzwoniłem – ten, który pan Ahn dał mi siedem lat wcześniej. Nie było jednak żadnego sensu pod niego dzwonić, bo telefon pana Ahna z kartą SIM wujek roztrzaskał kiedyś o ścianę. Ale nie miałem nic do stracenia. Wystukiwałem cyfry z cichą nadzieją, że może pan Ahn kupił nowy telefon i zachował stary numer.

Był sygnał, czekałem więc. W końcu ktoś odebrał i po drugiej stronie odezwał się spokojny, wyraźny głos.

– Halo? – usłyszałem. To był on! Wiedziałem od razu, jak mógłbym kiedykolwiek zapomnieć? Gardło miałem ściśnięte i nie mogłem odpowiedzieć. – Halo? Kto dzwoni? – dopytywał.

– To ja – zebrałem się w końcu w sobie i udało mi się odezwać. – Pański współlokator.

Czekałem na niego godzinę, która wydawała mi się wiecznością. W końcu przed wjazdem na osiedle pojawił się jego fioletowy samochód.

Mieszkał w Ansanie, wcale nie tak daleko od jednego z moich dotychczasowych adresów. Jego mieszkanie przypominało kwaterę, którą dzieliliśmy w Seryong, czułem się, jakbym odbył podróż w czasie. Laptop na biurku, notatnik, klucze i portfel, mentolowe papierosy, puszki po piwie, karteczki z ważnymi informacjami. On sam też się nie zmienił – niewysoki, czarne włosy przeplatane srebrnymi pasmami, twarz, która zawsze wydawała się lekko uśmiechać. Nadal miał też nawyk ściągania skarpet i rzucania ich w kąt zaraz po wejściu do mieszkania. Tylko jedna rzecz była nowa – teraz pracował jako ghostwriter.

Nie pytał, co u mnie słychać, pewnie wszystkiego się domyślił po moim wyglądzie. Powiedział tylko, że przez cały ten czas nie zmieniał numeru telefonu, licząc się z tym, że któregoś dnia do niego zadzwonię. Na te słowa pobiegłem do toalety pod błahym pretekstem – nie chciałem, żeby zobaczył moją emocjonalną reakcję. Nie chciałem, żeby wiedział, jak mi ulżyło, że się nie ożenił (jego potencjalna żona na pewno nie chciałaby mnie widzieć). Nie chciałem też pokazać, jak bardzo się denerwuję, bo nie wiedziałem przecież, czy pozwoli mi zostać, czy odnajdzie moją rodzinę i mnie odeśle.

Z nastaniem wiosny pomyślnie rozpatrzono jego wniosek o prawną opiekę nade mną. Nie wiedziałem, jak to możliwe, bo przecież nadal żyli moi krewni, ale nie dopytywałem. Liczyło się dla mnie tylko to, że pan Ahn mnie nie zostawi.

W szkole dawałem z siebie wszystko. Złożyłem sam przed sobą ciche przyrzeczenie, że będę zupełnie bezproblemowy, że nie zapewnię panu Ahnowi żadnego powodu, by mnie odesłać.

Egzaminy kończące drugi semestr zdałem bardzo dobrze – pierwszy w mojej klasie i piąty w całej szkole. W nagrodę pan Ahn zabrał mnie do restauracji, byśmy to świętowali. Gdy wznieśliśmy toast – on kuflem piwa, ja szklanką coli – z telewizora na ścianie padło nazwisko taty. W wiadomościach informowali o wyznaczeniu daty jego egzekucji. Szklanka z colą wypadła mi z ręki.

Przez te wszystkie miesiące i lata tułaczki po niechętnych mi krewnych cały czas miałem nadzieję, że tata zostanie uniewinniony. Myślałem czasem naiwnie, że to wszystko może jakaś straszna pomyłka, że znajdą prawdziwego sprawcę i będziemy mogli do siebie wrócić. Dlatego unikałem mediów, nie oglądałem telewizji, nie czytałem gazet, nie wchodziłem do internetu. Żeby nie dowiedzieć się prawdy. Nie pytałem o tatę ani krewnych, ani pana Ahna. Żyłem w wygodnej nieświadomości szczegółów tamtej historii. Docierały do mnie pogłoski o tym, ilu ludzi zginęło, jak to się stało, o wyroku na tatę, ale nic więcej.

Jeśli miałem jeszcze resztki nadziei, to brązowa koperta, którą znalazłem następnego dnia wśród poczty, pozbawiła mnie nawet tego. Nie wiedziałem, kto ją wysłał, adres zwrotny kierował do skrytki pocztowej. W kopercie czekało na mnie aktualne wydanie popularnego „Sunday Magazine”. Całą okładkę zajmowała jedna fotografia – jedenastoletniego chłopca spoglądającego za siebie z zaciśniętymi ustami. To byłem ja. Wtedy. W morzu błysków przy komisariacie policji w mieście S. Ten numer tygodnika na dziesięciu stronach opisywał „tragedię na jeziorze Seryong”, w tym osąd nad tatą, szczegóły na temat samego incydentu, dokładny życiorys taty, jego dzieciństwo, karierę w drużynie baseballowej, wnikliwą analizę psychologiczną. Wszędzie były zdjęcia z miejsca tragedii. Jako ostatnią zamieszczono fotografię samego taty na sali sądowej w chwili, gdy potwierdzano skazujący go wyrok. Nie zakrywał twarzy ze wstydu, jak to zazwyczaj robią skazańcy, nawet nie spuścił głowy. Jego pozbawione wyrazu oczy, utkwione w obiektywie, przypominały mi moje własne. To samo bezbarwne spojrzenie, o które tak się wściekał mąż cioci.

Kto mógł mi to wysłać?, zastanawiałem się. Zauważyłem, że pan Ahn siada obok mnie.

– To kłamstwo – powiedziałem do niego i patrzyłem, jak jego twarz nabiera posępnego wyrazu. – To nie może być prawda – mówiłem dalej.

Po dłuższej chwili milczenia pan Ahn odparł:

– To jeszcze nie wszystko.

– Czyli to jakaś pomyłka, tak? – pytałem.

Pan Ahn nie odpowiadał. Zdałem sobie sprawę, że nie było żadnej pomyłki. To wszystko była prawda. Czułem, że łzy napływają mi do oczu, pan Ahn też ledwo powstrzymywał się od płaczu.

„Sunday Magazine” był początkiem problemów. W poniedziałek rano na każdej ławce w mojej klasie leżał jeden egzemplarz otwarty na artykule o tacie. Kiedy wszedłem do sali, wszystkie głosy ucichły. Zbliżyłem się do swojej ławki, powiesiłem plecak na oparciu krzesła, zabrałem mój egzemplarz tygodnika i poszedłem na tył, żeby wyrzucić go do kosza. Potem usiadłem na swoim miejscu i otworzyłem podręcznik. Wpatrywało się we mnie trzydzieści par oczu.

Ktoś za mną zaczął czytać na głos:

– „Straćcie mnie!”

Litery w książce rozmazały mi się przed oczami.

– „Morderca Choi Hyonsu nie skorzystał z prawa do obrony. Przez cały czas był zupełnie spokojny, nawet w chwili gdy potwierdzano wyrok skazujący go na karę pozbawienia życia”.

To był Junsok, ten debil, któremu musiałem zawsze kupować drugie śniadanie i który nazywał mnie swoim służącym. Wstał i czytał dalej:

– „Podczas śledztwa w listopadzie dwa tysiące czwartego roku Choi Hyonsu bez żadnych wyrzutów sumienia pokazywał, jak własnoręcznie pozbawił życia młodą dziewczynę i utopił własną żonę. Opinia publiczna była wstrząśnięta jego niewzruszoną postawą”.

Zatrzasnąłem podręcznik, wstałem i chwyciwszy plecak, skierowałem się do wyjścia. Serce mi waliło. Junsok czytał dalej:

– „Jego syn, który miał wtedy jedenaście lat, ukrywał się w starej stodole”.

Zatrzymałem się obok niego, patrzył na mnie z obrzydzeniem. Szybko przemyślałem swoje położenie – on był znacznie większy ode mnie, nikt nie stał po mojej stronie. Mogłem liczyć jedynie na swój spryt. Zacząłem iść dalej.

– „Syn, który uniknął tragedii…”

Odwróciłem się na pięcie i zamachnąłem ciężkim plecakiem, trafiając Junsoka prosto w twarz. Krzyknął i upadł, potknąwszy się o swoje krzesło – tyłem głowy uderzył o ławkę stojącą za nim. Skorzystałem z okazji i kopnąłem go w klatkę. Tylko tyle udało mi się zrobić, zanim dobiegli do mnie inni. Czułem, że tracę kontakt z rzeczywistością, wszystko się rozmazało. Kiedy znów kojarzyłem, co się dzieje, siedziała na mnie gromada rówieśników.

Junsok trafił do szpitala, a ja na policję. W normalnych warunkach pewnie dostałbym po prostu naganę i upomnienie, ale wszystkie media obiegła właśnie historia taty i tego, co zrobił. Nie było dla mnie nadziei. W oczach policji dziecko porządnych obywateli zostało zaatakowane i pobite przez syna masowego mordercy pozbawionego wyrzutów sumienia, co skończyło się złamaniem nosa i kilku żeber. Rodzice Junsoka uparli się, żeby podtrzymać oskarżenia, i na komisariat zbiegli się dziennikarze. Pan Ahn nie mógł wiele zrobić, moją sprawą zajął się sąd dla nieletnich.

Cztery tygodnie później otrzymałem wyrok w zawieszeniu na dwa lata. Było to niewiele, zważywszy na opinię publiczną w tamtym czasie. Pan Ahn zawarł ugodę z rodzicami poszkodowanego, żebym mógł uniknąć dalszych kłopotów, ale w rezultacie nie stać go już było na dotychczasowe mieszkanie i musieliśmy się przenieść do sutereny. Gdy wychodziliśmy z budynku sądu, poczęstował mnie tofu, które przygotował specjalnie na tę okazję.

– Nie martw się – mówił. – Już po wszystkim.

Ale się mylił. To był dopiero początek. Właściciel naszego mieszkania dostał kopię „Sunday Magazine” oraz wycinek prasowy z artykułem o mojej bójce i kazał nam się wyprowadzić. Mnie wyrzucono z nowej szkoły. Pan Ahn musiał zdecydować, czy przenieść mnie do kolejnej placówki, czy nie posyłać już do żadnej.

Koniec końców nie napisałem nigdy w normalny sposób testu kończącego gimnazjum. Po tym, jak musiałem zmieniać szkołę dwanaście razy, dałem sobie spokój i podszedłem do egzaminu końcowego zaocznie, żeby tylko móc trafić do jakiegokolwiek liceum. Przez pierwsze dwa lata szkoły średniej przenoszono mnie dziewięć razy. Moja tożsamość zawsze wychodziła na jaw w ten sam sposób: kopię „Sunday Magazine” i artykuł o mojej bójce wysyłano do każdej osoby w szkole, do rady rodziców i naszych sąsiadów.

Zostaliśmy koczownikami, trzymaliśmy się miast portowych. Pan Ahn, doświadczony nurek, nauczył mnie tej sztuki. Morze dało mi poczucie wolności. W podwodnym mroku świat znikał, byłem poza czyimkolwiek zasięgiem. Nie widziały mnie tam złośliwe oczy, nie szeptały o mnie żadne wargi.

Moją ostatnią szkołą było liceum w Sokcho, nad oceanem. Pewnego dnia przyszedłem do niej tylko po to, żeby znaleźć na mojej ławce „Sunday Magazine”. Wszyscy gapili się na mnie w milczeniu. Do ostracyzmu nigdy nie da się przywyknąć. Zająłem się zimnym, błękitnym płomieniem, który trawił mnie całą drogę od klasy przez boisko do szkolnej bramy. Płonąłem nadal, kiedy dotarłem do sklepiku na rogu, w którym dorabiałem po lekcjach. Mój szef obsługiwał klientów, na ladzie niedaleko niego zauważyłem leżący „Sunday Magazine”. Poprosiłem o swoją wypłatę, ale czekałem pół godziny, potem godzinę, aż wyjdą wszyscy klienci. Było ich tego dnia wielu, szef narzekał, że zawadzam, więc przenosiłem się na zaplecze, do magazynu, stałem w korytarzu. Starałem się, żeby nie opanowały mnie gniew ani upokorzenie.

Nigdy nie pozwoliłem sobie na złość. Od nikogo nie oczekiwałem absolutnie niczego, dlatego też nie wpadałem nigdy w panikę, choćby nie wiem co. Wiedziałem, że to normalne, by się zdenerwować, gdy coś nas zaskakuje, by wpaść w złość, kiedy ktoś nas poniża – pan Ahn powtarzał, że to zupełnie naturalne reakcje. Ja miałem jednak na ten temat inne zdanie. Musiałem żyć, kropka. A żeby żyć, nie mogłem sobie pozwolić na panikę, złość czy nerwy. Musiałem wycofać się głęboko w zimny, daleki rdzeń mojego jestestwa i czekać, bo tam byłem bezpieczny. Ta wytrwałość trzymała mnie na powierzchni, przy życiu, dzięki niej nie skończyłem ze sobą.

Kiedy dwie godziny później dostałem wreszcie swoje pieniądze, umierałem z głodu. Obszedłem sklepowe półki i chwytałem po kolei hamburgera, kulki ryżowe, hot doga, kanapkę – tyle jedzenia, ile mogłem kupić za otrzymaną właśnie wypłatę. Ułożyłem to wszystko na ladzie, wystarczyłoby tego dla połowy bezdomnych na dworcu w Seulu. Rzuciłem gotówkę mojemu byłemu już szefowi i poszedłem w kierunku nabrzeża.

Nikogo tam nie było. Wpychałem w siebie jedzenie, patrząc na mewy fruwające na tle zachodzącego słońca, na przypływające i odpływające statki, na koty wałęsające się bez wyraźnego celu, zupełnie jak ja. W końcu zrobiło się ciemno i przyszła pora wracać do naszego przytulnego gniazdka w zajeździe Pod Różą, gdzie pan Ahn i ja wynajęliśmy pokój na miesiąc.

Tego dnia byłem z nim po raz pierwszy naprawdę szczery, kiedy tłumaczyłem, że na dobre dam sobie spokój ze szkołą. Chciałem, żeby przy następnej przeprowadzce pamięć o mnie się zatarła, żeby świat o mnie zapomniał.

Pokręcił tylko głową na moje słowa.

– Poddaję się – powiedziałem do niego.

– Nie możesz – odparł. – Wszystko się zmieni, jak pójdziesz na studia.

Prawie wybuchnąłem śmiechem. Studia? On chyba nie mówił poważnie. To wszystko nie miało już żadnego znaczenia. Moje życie skończyło się tamtego ranka, kiedy opuszczałem wioskę Seryong ze zbrodnią taty wypisaną na czole. Przeze mnie pan Ahn musiał zostać koczownikiem, ten przeklęty numer „Sunday Magazine” odnajdywał mnie wszędzie. Tak już miało być zawsze, tylko tak mogło wyglądać moje życie. Czego on nie rozumiał?

– Chcę tylko zaszyć się na odludziu, gdzieś nad morzem – powiedziałem.

Zauważyłem, że nie podoba mu się to, co mówię, kręcił cały czas głową, a ja się w niego wpatrywałem.

– Dobrze – powiedział po chwili wahania. – Zrób sobie rok przerwy. Potem zdecydujesz, co dalej.

– Okej – zgodziłem się. Nie miałem ochoty na kłótnię.

Jechaliśmy wzdłuż wybrzeża, ze wschodu na południe i dalej na zachód. Pan Ahn kierował, ja siedziałem z mapą. Jeśli udawało nam się znaleźć pokój do wynajęcia, rozpakowywaliśmy bagaże, a jeśli nie, spaliśmy w vanie. Jedliśmy, kiedy naszła nas ochota, cały wolny czas poświęcaliśmy na nurkowanie. Gdy tylko ktoś zaczynał zwracać na nas większą uwagę, pakowaliśmy się i jechaliśmy dalej.

Do Wioski z Latarnią przyjechaliśmy na początku stycznia i kiedy przez cały rok nikt w naszym otoczeniu nie dostał przesyłki z „Sunday Magazine”, zdawało nam się, że w końcu znaleźliśmy swoje miejsce. Pomyślałem, że powinniśmy byli od początku tak zrobić, powinienem był od razu rzucić szkołę. Nie musielibyśmy wtedy przez cały ten czas wędrować z miejsca na miejsce.

Zaczynałem odzyskiwać nadzieję. Pan Ahn mógł znowu pisać, a ja pracowałem w aptece. Mieliśmy tu szansę na długie, spokojne życie, być może nawet do późnej starości. Ale żeby tak się stało, świat nie mógł się nigdy dowiedzieć o tej małej wiosce. To dlatego ludzie tacy jak Ray-Ban burzyli mój spokój.

Pan Ahn wiercił się na swoim łóżku, w ciemności za oknem fale rozbijały się o brzeg. Należący do przewodniczącego zegar w pokoju obok wybił dziesiątą. Ray-Ban i jego kompani nie wracali. Zamknąłem oczy. Na czole pulsowała mi pojedyncza żyła. Zegar w mojej głowie zamiast czasu odmierzał niepokój, tykając coraz głośniej. Kto nie zna morza, ten go nie docenia. Kto nie docenia morza, przypłaca to życiem.

Dzwonek telefonu postawił nas na nogi. Pan Ahn odebrał. Słyszałem, że po drugiej stronie jest przewodniczący. Gdy skończyli rozmawiać, pan Ahn odłożył słuchawkę i powiedział do mnie:

– Wypadek na morzu. Jednego z nich nadal nie mogą znaleźć.

Czułem, że całe to zdarzenie jest początkiem końca naszej sielanki. W takiej sytuacji trzeba było działać, zrobić cokolwiek, ale wiedziałem, że każde działanie będzie nas przybliżało do końca tego pięknego snu.

– Tutejsza policja nie ma nurków, trzeba czekać, aż do akcji włączy się Straż Przybrzeżna z Mokpo, ale wtedy będzie już za późno – tłumaczył.

Pan Ahn zaczął przygotowywać swój kombinezon. Wstałem i zapaliłem światło, żeby zrobić to samo, mimo że na poważnie nurkowałem dopiero od roku. Pan Ahn ubierał się i jednocześnie spoglądał na mnie, jakby chciał zapytać, po co to robię. Byłem pewien, że będzie lepiej, jeśli pojadę z nim. On sam wszystkiego mnie nauczył, nie przepuścił żadnego błędu. Znałem też trochę podwodne skały w pobliżu wyspy. Spojrzałem mu w oczy, widziałem, że walczy z myślami, ale w końcu polecił mi zabrać linę, którą mogliśmy się obaj powiązać.

Popędziliśmy do latarni. Gdy wysiadaliśmy z samochodu, zauważyłem Ray-Bana sunącego spod klifu do swojego samochodu jak wściekły nosorożec. Zbiegliśmy ścieżką prowadzącą nad wodę, gdzie przewodniczący krzyczał coś i przywiązywał cumę łódki do polera na nabrzeżu. Udało mu się znaleźć trzech, z czego dwóch leżało teraz w łódce – jeden nieprzytomny, drugi krzyczał z wyciągniętą przed siebie nogą. Ostatni nadal był gdzieś w wodzie.

Pan Ahn chwycił tego nieprzytomnego, przewodniczący niósł sprzęt, a ja wziąłem na plecy rannego w nogę, który wył jak zwierzę i cały czas ruszał się spazmatycznie. Kilka razy o mało przez niego nie upadłem i gdyby ktoś dał mi wtedy pozwolenie, najchętniej zrzuciłbym go z siebie i patrzył, jak spada w dół klifu. Gdy tak szliśmy, przewodniczący opowiadał nam, co się wydarzyło.

Pierwszy z powrotem przy łódce był Ray-Ban. Wynurzył się nagle z morza dwadzieścia minut po umówionym czasie. Zapytany, co z resztą grupy, zaczął tylko krzyczeć. Przewodniczący zorientował się, że tamci się rozdzielili i że trzeba będzie ich szukać po kolei. Udało mu się znaleźć jeszcze dwóch, z czego jeden stracił przytomność od razu, kiedy wciągnęli go na łódkę. Ostatniego nie udawało się namierzyć, przewodniczący uznał więc, że powinni popłynąć do latarni i zająć się tym nieprzytomnym. Gdy dotarli do brzegu, zadzwonił najpierw do pana Ahna, a zaraz potem pod numer alarmowy. Mówił, że pan Ahn jako pierwszy przyszedł mu na myśl.

Żadne służby ratunkowe nie dotarły jeszcze na miejsce, kiedy w końcu wdrapaliśmy się na górę. Ray-Ban siedział sam w samochodzie otulony kocem, słychać było, że włączył ogrzewanie na pełną moc. Był przerażony.

Rannego w nogę posadziliśmy na przednim siedzeniu, nieprzytomnego pan Ahn położył z tyłu i od razu przystawił mu do twarzy maskę tlenową.

– Jak to się stało? – zapytał pan Ahn.

– Wszystko zrobiłem, jak trzeba. – Głos Ray-Bana był silny i kipiał pewnością siebie.

Pan Ahn trącił go w ramię, mówiąc:

– A jednak coś tam się musiało stać.

– Nie dotykaj mnie! Niedobrze mi, chyba umrę! – Ray-Ban odepchnął go od siebie.

– Mów. – Pan Ahn nie dawał za wygraną.

– Wielka, silna fala. Oberwałem w głowę, chciałem przytrzymać się skały, żeby mną nie rzuciło nie wiadomo gdzie, ale uniosło mnie w górę. Zadowolony?

Właśnie przed tym pan Ahn próbował ich ostrzec. Formacje skalne, morskie wąwozy, prądy wodne o niesłychanej sile. Kto nie zna topografii dna morskiego, nie ma pojęcia, jaką energią dysponują masy wody wokół wyspy. Nie wie też o tym, że prąd morski, który z łatwością porwał Ray-Bana, ma tylko metr szerokości i nawet najmniejszy ptak może ujść z życiem, jeśli tylko wie, w którą stronę uciec. Lecz bez wiedzy, dokąd uciekać, można trafić prosto na dno – w głębiny, z których nie ma już powrotu.

– Siedź tu i czekaj na karetkę – rozkazał mu pan Ahn.

Przewodniczący został z rannymi w samochodzie, ktoś musiał wytłumaczyć ratownikom, co się stało. Nawet ja wiedziałem, że tych dwóch pozostałych nie można zostawić samych z Ray-Banem.

Pan Ahn i ja wzięliśmy łódkę i popłynęliśmy na wyspę. Byłem sceptycznie nastawiony do tej akcji ratunkowej. Niewiele wskazywało, że zaginiony żyje. Może gdyby prąd morski nie zniósł go na dno morza, sytuacja byłaby trochę inna. Liczyliśmy na łut szczęścia. Wiatr był delikatny, a fale spokojne. Musieliśmy jak najlepiej wykorzystać ten moment, zanim morze znowu się obudzi. Zakotwiczyliśmy łódkę, założyliśmy sprzęt i wskoczyliśmy do lodowato zimnej wody. Miałem wrażenie, że pod pachami mam lód. Przy czarnym klifie na chwilę się zatrzymaliśmy. Zszedłem na półkę urwiska, strzelając ustami (wpychając powietrze do błony bębenkowej, jakbym połykał ślinę, aby dostosować ciśnienie). Nad balustradą kłębiły się jeżowce. Poniżej kryła się ciemna wnęka. Widoczność była mniejsza niż dziesięć metrów. Pan Ahn skierował kciuk w dół, dając mi znak do nurkowania, a ja odpowiedziałem mu kciukiem w górę.

Piętnaście metrów, dwadzieścia, dwadzieścia pięć… przy trzydziestu dwóch metrach pan Ahn dał mi sygnał „stop”. Popłynęliśmy bardziej na południe, wzdłuż ściany klifu porośniętego rafą koralową. Po kilku minutach pan Ahn wskazał palcem na łukowatą skałę, spod której świeciło delikatne światło. Przepłynęliśmy pod nią i zobaczyliśmy zaginionego mężczyznę leżącego nieruchomo w zagłębieniu. Lampa na jego głowie cały czas świeciła. Pan Ahn pokazał mi, bym ukląkł z nim przy ciele, po czym skrzyżował palce przed maską nieboszczyka, dając mi znać, żebym nie spoglądał na jego twarz. Ale zrobił to za późno. Dostałem duszności, tak jak wtedy, nad jeziorem Seryong.

Kiedy z jeziora wyłowili dziewczynę, jej otwarte oczy wydawały się patrzeć prosto na mnie.

„Raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy”.

Pan Ahn zatrąbił i wyciągnął mnie tym samym z uścisku wspomnień. Wynurzaliśmy się powoli, trzymając ciało między sobą, jednak sześć metrów pod powierzchnią wody pokazał mi, że musimy jeszcze chwilę poczekać, by nie wynurzyć się zbyt szybko. Po kilku minutach mogliśmy znów powoli płynąć w górę.

Taflę wody muskało światło latarni morskiej, w oddali słychać było syreny.

Ostatecznie były dwie ofiary śmiertelne. Ten nieprzytomny już się nie ocknął, wyzionął ducha. Dwóch, którzy przeżyli, przetransportowano do szpitala w Mokpo, gdzie czekały na nich komory hiperbaryczne. Pan Ahn i ja byliśmy tymi, którzy wyciągnęli ciało z wody, a przewodniczący był właścicielem łódki, na której pechowa grupa wyruszyła nocą w morze – to oczywiste, że musieliśmy wszyscy wsiąść do radiowozu i pojechać na przesłuchanie.

Ray-Ban i jego znajomi pochodzili z wpływowych rodzin, byli dziećmi dobrze sytuowanych urzędników albo prezesów wielkich firm. Ojciec Ray-Bana był wysokiej rangi urzędnikiem państwowym, dwóch innych było dziećmi prezesa wielkiego koncernu i generała w armii południowokoreańskiej, a ten, którego wyłowiliśmy – synem prokuratora generalnego. Rodzice o wszystkim już wiedzieli i byli na miejscu. Widok zwłok własnych dzieci ich otępił. Musieli się na kimś zemścić, skoro nie dało się zakuć w kajdanki morza.

Przesłuchiwano nas drobiazgowo, musieliśmy kilkakrotnie opowiadać o wszystkim, co wydarzyło się tego wieczora, od kłótni przed pensjonatem począwszy, a na znalezieniu ciała pod wodą skończywszy. Byliśmy oceniani pod kątem zasadności naszych działań, ich skuteczności. Zarządzono autopsję w ekspresowym tempie.

Każdemu z nas próbowali coś przypisać. Pan Ahn został oskarżony o użycie przemocy wobec Ray-Bana. Tłumaczył, że siniaki na ciele powstały, gdy mokry kombinezon opinał ciało w połączeniu z ciśnieniem pod wodą, jednak zupełnie to zignorowano.

Przewodniczący został uznany za pozbawionego skrupułów starca, zaślepionego przez okazję do zarobku, w wyniku czego życie straciło dwóch obiecujących młodzieńców.

A co do mnie, zajęło im niecałą godzinę, żeby się dowiedzieć, kim jestem. To, jak często zmieniałem szkołę, informacje o bójce z kolegą z klasy, to, że przez siedem lat tułałem się bez wyraźnego celu i mieszkałem teraz od prawie roku w bezimiennym pensjonacie – to było dla detektywów jak feromony. Ustawili się za mną niczym zgraja wygłodniałych psów.

Około południa pojawiły się wyniki autopsji, które okazały się naszym wybawieniem. Ten, którego ciało znaleźliśmy w morzu, zmarł na atak serca. Zabił go strach. Tego drugiego wykończył uraz ciśnieniowy. U obu potwierdzono wysoki poziom alkoholu we krwi. Ekspert medycyny sądowej potwierdził wersję pana Ahna. Równocześnie jeden z ocalałych zdążył już złożyć zeznania.

Dojechali do pensjonatu około czwartej po południu i zapłacili przewodniczącemu z góry za to, by następnego dnia rano wypłynąć. Później, kiedy już trochę popili, zmienili zdanie. To głównie Ray-Ban namawiał ich do nocnego wypadu. Bo jeśli morze za dnia jest rowerkiem, to w nocy jest harleyem-davidsonem. Alkohol, harley-davidson, odwaga po pijaku. Co mogło pójść nie tak?

W zeznaniach można też było przeczytać, że grupka siłą odsunęła przewodniczącego, kiedy próbował ich zatrzymać.

Zostaliśmy oczyszczeni z zarzutów, ale nie wypuszczono nas od razu. Gdy policjanci dorwali się do syna słynnego mordercy, nie chcieli odpuścić tak łatwo. Skąd miałem pieniądze na życie, dlaczego mieszkałem w pensjonacie, co pan Ahn robił ze mną przez cały czas?

Byliśmy wolni dopiero o szóstej po południu. W holu komisariatu czekali już dziennikarze. Powtórzyła się historia z fleszami i pytaniami. „Kiedy nauczyłeś się nurkować?”, „Dlaczego rzuciłeś szkołę?”. Jednak największe wrażenie zrobiło na mnie: „Co sądzisz o wyroku śmierci?”. Odwróciłem się w stronę, z której padło to pytanie, i znalazłem tam twarz młodego dziennikarza.

Kara śmierci… zapytaj lepiej, czy byłem kiedykolwiek katem, wtedy będę mógł ci odpowiedzieć. Moją najbardziej znaną ofiarą jest oczywiście mój ojciec, ale okazjonalnie zakładam pętlę na szyje innych ludzi. Moja dawna korepetytorka, kuzyni, którzy krzyczeli na sam mój widok, pies w upalny dzień. Uważaj więc, ty tam.

Pan Ahn położył mi rękę na ramieniu i dwa razy delikatnie potrząsnął, mówiąc: „Idziemy!”.

Gdy wracaliśmy samochodem do Wioski z Latarnią, panowała cisza. Pan Ahn prowadził, przewodniczący spał. Ja oczami wyobraźni widziałem tatę na szubienicy.

Pamiętam, jak pierwszy raz odgrywałem kata. Mieszkaliśmy wtedy w Gunsanie. Było lato, uczyłem się do egzaminów. W bibliotece zauważyłem książkę Kara śmierci. Teoria i praktyka, ale przeszedłem obok niej kilka razy, tylko spoglądając, zanim w końcu po nią sięgnąłem. Otworzyłem na pierwszej stronie i przepadłem bez reszty. Przeczytałem całość, siedząc na podłodze pod regałem. Odłożyłem książkę na miejsce i poszedłem do domu. Nic już nie miało znaczenia, chciałem jedynie wymazać z pamięci zdjęcie szubienicy, które zobaczyłem. Był upalny dzień, prawie trzydzieści stopni, a ja narzuciłem na siebie ciężki koc i leżałem tak, dopóki nie ogarnęła mnie szkarłatna ciemność.

Stałem potem pod starym drewnianym budynkiem, przed którym rosło drzewo kaki. Zachodzące słońce oświetlało dach, a wejście zamykały solidne drzwi. Popchnąłem je i wszedłem. Wnętrze było jasne, mimo że brakowało okien i lamp. Na środku pomieszczenia stał stolik przykryty czarnym obrusem. Część pokoju odgradzała biała zasłona. Usłyszałem, jak coś się za nią porusza, podszedłem więc tam i ją odsunąłem. Zobaczyłem mężczyznę klęczącego na macie. Głowę miał zakrytą kapturem, jego spoconą szyję oplatał gruby sznur. Był barczysty, a potężne ramiona raz po raz lekko mu się trzęsły. Usłyszałem spod kaptura coś jakby westchnienie lub szloch.

– Wykonać! – rozkazałem.

Podłoga się otworzyła i mężczyzna zniknął.

Odrzuciłem koc i usiadłem. Za oknem wypalone, pomarańczowe słońce wisiało na ciemniejącym wieczornym niebie.

Mężczyzną, którego kazałem stracić, był tata.

– Już po wszystkim – odezwał się nagle pan Ahn. Nie bardzo jeszcze rozumiejąc, co do mnie mówi, zamrugałem tylko oczami. – Zapomnijmy o tym – dodał.

Otrząsnąłem się w końcu ze wspomnień. Byłem z powrotem w samochodzie, którym wracaliśmy z komisariatu. Pokiwałem głową w stronę pana Ahna. Bez obaw. Zapomnę o tym. Był tylko jeden szkopuł, drobny problem pod tytułem „Sunday Magazine”.

Nie mogłem spać. Mimo potwornego zmęczenia mój umysł nie chciał odpuścić, po nieprzespanej nocy szykowałem się do pracy. Spodziewałem się, że będzie to mój ostatni dzień w aptece. Jej właściciel na pewno już dowiedział się o mnie wszystkiego. Wchodząc do środka, zebrałem poranną prasę leżącą przy szklanych drzwiach wejściowych.

Wypadek przy podwodnych klifach. Syn mordercy w ekipie ratunkowej

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Prolog
Wioska z Latarnią
Jezioro Seryong I
Jezioro Seryong II
Prawo Martini
Jezioro Seryong III
Raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy

TYTUŁ ORYGINAŁU:

7년의 밤 (ang. Seven Years of Darkness)

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik

Wydawczyni: Agata Garbowska-Karolczuk

Redakcja: Adrian Kyć / Rytm pisania

Korekta: Małgorzata Lach

Projekt okładki: Krzysztof Rychter

Zdjęcie na okładce: © Rekha Garton / Trevillion Images

Seven Years of Darkness

Copyright © 2011 by You-jeong Jeong

All rights reserved.

Copyright © 2022 for the Polish edition by Mova

an imprint of Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus

Copyright © for the Polish translation by Anna Diniejko, Łukasz Janik, 2022

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2022

ISBN 978-83-67335-38-6

Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:

www.facebook.com/kobiece

Wydawnictwo Kobiece

E-mail: [email protected]

Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie

www.wydawnictwokobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek