Sekrety mielizn - Erskine Childers - ebook

Sekrety mielizn ebook

Erskine Childers

0,0
36,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwszy thriller szpiegowski, którego akcja toczy się na morzu

Carruthers, znęcony perspektywą polowania na kaczki, dołącza do swego przyjaciela Daviesa, który wybrał się na rejs po Bałtyku. W trakcie lawirowania między zdradzieckimi mieliznami na pokładzie „Dulcibelli” Carruthers powoli dowiaduje się, jaki jest prawdziwy sens ich wyprawy i jak bardzo od jej powodzenia zależy bezpieczeństwo Wielkiej Brytanii. W podróży śladem szpiegowskiej intrygi bohaterowie nieustannie napotykają na nowe niebezpieczeństwa, poznają dziwnych żeglarzy i angielskich zdrajców, a przede wszystkim odkrywają flotyllę niemieckich barek desantowych i okrętów, która gromadzi się w zatokach Wysp Fryzyjskich i przygotowuje do inwazji na Morze Północne.

Sekrety mielizn to książka uważana za jedną z najlepszych powieści szpiegowskich XX wieku. Miłośników tego gatunku zjednuje sobie bogactwem technicznych szczegółów żeglugi przybrzeżnej, sugestywnymi i budzącymi sympatię postaciami bohaterów, pasjonującym stylem narracji oraz umiejscowieniem akcji w przededniu wybuchu I wojny światowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 445

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Sekrety mielizn Niedawno ujawniona tajemnica wywiadu ISBN: 978-83-7785-946-9 TYTUŁ ORYGINAŁU: The Riddle of the Sands: A Record of Secret Service Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2016 All rights reserved Redaktor: Paweł Wielopolski Ilustracja na okładce: Maciej Szajkowski Projekt graficzny okładki: Tobiasz Zysk Projekt typograficzny i łamanie: Grzegorz Kalisiak | Pracownia Liternictwa i Grafiki Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

Wstęp

SŁÓWKO O ŹRÓDŁACH I AUTORSTWIE TEJ KSIĄŻKI

Zeszłego października (roku 1902) odwiedził mnie w domu przyjaciel, nazwijmy go Carruthersem, i pod klauzulą tajemnicy szczerze przedstawił historię opisaną na stronach tej książki. Do tej chwili wiedziałem jedynie to, co wszyscy przyjaciele — że w trakcie podróży jachtem z niejakim Daviesem miał jakieś przygody, które zostawiły głęboki ślad na jego charakterze i zwyczajach.

Pod koniec tej opowieści — która zrobiła na mnie wielkie wrażenie z racji moich własnych badań i zainteresowań oraz niezwykłego sposobu, w jaki się z nią zapoznałem — Carruthers dodał, że o najistotniejszych faktach ujawnionych w trakcie rejsu bezzwłocznie powiadomiono odpowiednie władze. Miał nadzieję, że te najpierw zareagują absolutną niewiarą — co w jakiejś części było skutkiem żałosnej nieudolności służb wywiadowczych, ale następnie wykorzystają te informacje, aby zaradzić wielkiemu narodowemu niebezpieczeństwu. Powiadam „miał nadzieję”, chociaż bowiem nie ulegało wątpliwości, że doraźnie nic nam nie groziło, to jednak nie za sprawą jakichś zdecydowanych działań, lecz bardziej tego, iż sama natura sekretu sprawiała, że jego ujawnienie czyniło go nieszkodliwym.

Dlatego też Carruthers i Davies z przyczyn osobistych, które wkrótce zostaną objaśnione czytelnikom, przez jakiś czas zdecydowali się rzecz całą zachować w tajemnicy.

Przyszło im jednak raz jeszcze rozważyć swe postanowienie, wszystko bowiem wskazywało na to, że informacja — z takim trudem i ryzykiem wydarta rządowi niemieckiemu i bez chwili zwłoki przekazana naszemu — w żaden sposób nie wpłynęła na jego politykę. Kiedy więc obaj przyjaciele doszli do wniosku, że grożące państwu niebezpieczeństwo zostało po prostu zlekceważone, uznali, iż nie mogą dalej ukrywać całej historii. I właśnie w tej kwestii chciał się mnie poradzić Carruthers. Otóż poważny problem stanowiło to, że w sprawę uwikłany był Anglik o głośnym nazwisku oraz to, że jeśli nie zachowa się odpowiedniej ostrożności, na ból i infamię wystawione zostaną niewinne osoby, a zwłaszcza pewna młoda dama. W rzeczy samej, już zaczynały kursować plotki zawierające okruchy prawdy i mnóstwo fałszu.

Po starannym rozważeniu wszystkich kwestii ostatecznie stanowczo opowiedziałem się za publikacją ich opowieści. Byłem zdania, że przy zachowaniu odpowiedniego taktu można nie zaszkodzić żadnej konkretnej osobie, a zarazem odnieść korzyść, przedstawiając ją opinii publicznej. Chociaż więc była całkowita zgoda co do publikacji, dalej pojawił się problem jej formy. O ile Carruthers i Davies zgadzali się co do tego, że należy podać tylko suche fakty, odarte z wszelkich emocjonalnych otulin, o tyle ja zdecydowanie się temu sprzeciwiałem, przekonany, iż taka szczątkowa informacja tylko pomnoży plotki, zamiast je ukrócić. Osoby i zdarzenia ściśle się ze sobą łączą, a jeśli uciekniemy się do skrótów, amputacji, niedomówień, czytelników pozostawi to z wrażeniem jakiegoś podstępnego szachrajstwa. Nie tylko nie zgodziłem się z opinią obu przyjaciół, ale wręcz nastawałem na to, iż narracja powinna być możliwie jak najbardziej szczegółowa i żywa, gdyż tylko wtedy liczyć można na wzbudzenie szerokiego zainteresowania. Nawet, twierdziłem, bohaterowie powinni mieć imiona i nazwiska, aczkolwiek, rzecz jasna, nie swoje własne.

Żeby się zbyt wiele nie rozwodzić, powiem krótko, że w efekcie obaj dżentelmeni poprosili mnie o pomoc, a ja się od niej bynajmniej nie uchylałem. Postanowiliśmy, że skoro to ja mam przygotować książkę do druku, Carruthers dostarczy mi swoje notatki i jak najdokładniej przedstawi mi przebieg „śledztwa” (tak między sobą nazywali swoje poczynania) z jego perspektywy. To samo obiecał zrobić Davies, od którego miałem też uzyskać mapy i plany. Uzgodniliśmy, iż historia zostanie spisana tak, jakby opowiadał ją Carruthers, a zawarte w niej będą wszystkie zabawne incydenty i błędy, aspekty jasne i mroczne, aczkolwiek kilka zasadniczych elementów zostanie przeinaczonych. Czas zdarzeń zostanie zamaskowany, wszystkie użyte personalia będą fałszywe, a ja dokonam pewnej liczby lekkich przeróbek, które nie pozwolą na identyfikację angielskich bohaterów.

Dlatego proszę czytelników, aby pamiętali, że osoby, o których tutaj mowa, żyją pośród nas, dlatego więc, jeśli jakieś szczegóły wydadzą się wam nazbyt mgliste, nie uznawajcie tego, proszę, za niedostatek pisarski wydawcy, który, czy chodzi o postaci fikcyjne, czy o rzeczywiste, zawsze będzie wolał czegoś nie dopowiedzieć, niż wyrzec o jedno słowo za dużo.

E.C.

Marzec 1903

NOTA

Mapy opracowano na podstawie dokumentów

admiralicji brytyjskiej i niemieckiej,

aczkolwiek pominięto nieistotne drobiazgi.

Mapa A

1. List

Czytałem, że zdarzają się ludzie — jeśli nie liczyć jakichś dzikusów — których los skazywał na samotność i aby zachować szacunek do samych siebie i nie popaść w barbarzyństwo, z zasady do kolacji przywdziewali strój wieczorowy. W podobnym duchu, acz z dodatkiem pewnej dozy refleksji, dwudziestego trzeciego września ubiegłego roku dokonywałem wieczornej toalety w moim mieszkaniu przy Pall Mall. Mniemam, że data i miejsce uzasadniają porównanie. Pełniący pieczę nad mieszkaniem Birmańczyk przejawiał dość ograniczoną wrażliwość i szorstkie maniery, ale dobrze się czuje sam na sam ze swą naturą, podczas gdy mnie — no cóż, młodzieńcowi o należytej pozycji i ogładzie, znającemu odpowiednich ludzi, należącemu do odpowiednich klubów i mającemu dość dobre (ze skromności nie powiem więcej) perspektywy w Foreign Office — można chyba wybaczyć poczucie niezbyt przykrego męczeństwa, kiedy — świadom dyktatu kalendarza towarzyskiego — znajduje, iż skazany jest na wrześniową samotność w Londynie. Nie, nie wycofuję się z „męczeństwa”, bo też w istocie sprawa przedstawiała się jeszcze gorzej. Jak każdy bowiem wie, poczucie, iż jest się męczennikiem, jest całkiem przyjemne, a moja tragedia na tym się zasadzała, że ten etap miałem już za sobą.

Od połowy sierpnia syciłem się jego coraz bardziej ubożejącymi słodyczami, kiedy więzi były jeszcze świeże, a sympatie obfite. Wiedziałem, iż zabrakło mnie na przyjęciu w Morven Lodge. Sama lady Ashleigh wyraziła to z trudną do przelicytowania uprzejmością, kiedy odpowiadała na mój list, w którym z należną powściągliwością tłumaczyłem, iż obowiązki zatrzymują mnie w pracy. „Wiemy, jak o tej porze musi Pan być zapracowany — pisała — i chciałabym tylko mieć nadzieję, że się Pan nie przepracowuje. Wszystkim nam będzie Pana bardzo brakować”. Potem jednak przyjaciel za przyjacielem oddalali się, aby „zażyć” trochę sportu i świeżego powietrza, do wyrazów ubolewania dołączając obietnice, iż będą pisać, a ja, jak każdy z pozostających na tonącym statku, zrazu lubowałem się w ponurej uciesze mego nieszczęścia, wręcz radując się nią przez pierwszy tydzień, może dwa, zanim rozwiały ją wiatry dmące w cztery strony świata.

Zacząłem przejawiać fałszywe zainteresowanie pozostałymi pięcioma milionami mieszkańców stolicy i sporządziłem kilkanaście wysmakowanych listów utrzymanych w duchu cienkiej satyry, między wierszami sugerując bolesny dramat mej sytuacji, w nich zaś samych rozwodząc się jednak nad tym, że starczyło mi inteligencji na to, aby nawet w martwym sezonie znaleźć intelektualną uciechę w londyńskich scenach, osobach i zwyczajach. Za podszeptem innych podejmowałem także racjonalne działania, chociaż bowiem najbardziej powinna mnie była radować zupełna izolacja, stwierdziłem także, iż była pewna grupa takich jak ja nieszczęśników, którzy jednak — w przeciwieństwie do mnie — sytuację tę widzieli w bardziej prozaicznym świetle.

W wolnym czasie były wycieczki po rzece i podobne rozrywki, tyle że ja nie znosiłem rzeki z racji jej hałaśliwej wulgarności, a już najbardziej o tej porze. Z tego powodu dałem sobie spokój z drużyną zwolenników świeżego powietrza i odrzuciłem propozycję H., aby zamieszkać razem z nim nad rzeką, a rankiem truchtać do City. Jeden, może dwa weekendy spędziłem u Catesbych w Kencie, nie byłem jednak niepocieszony, kiedy wynajęli swoją rezydencję i wyjechali za granicę, doszedłem bowiem do wniosku, że takie częściowe rekompensaty nie są dla mnie. Niedługo też trwała pasja do satyrycznych obserwacji. Powodowany chwilowym pragnieniem, nawiedzającym, mniemam, także innych, by zasmakować fascynujących przygód z rodzaju tych, które prezentują Baśnie z tysiąca i jednej nocy, kilkakroć odwiedziłem wstydliwe zakamarki Soho i miejsc położonych dalej na wschód, aż wreszcie miałem zupełnie dość, gdy pewnego ponurego niedzielnego wieczoru ponad godzinę spędziłem w dość cuchnącej atmosferze marnego musicalu przy Ratcliffe Highway, mając za sąsiadkę ciężarną, którą skwar nękał na tyle, że w licznych przerwach chłodziła siebie i dzieciątko, popijając z flaszki letni porter.

Wreszcie, w pierwszym tygodniu września, zarzuciłem wszystkie paliatywy i ograniczyłem się do nudnej, lecz dostojnej rutyny urzędu, klubu i własnych pokoi. Teraz jednak nadszedł czas próby, najbardziej okrutnej, gdyż zaczęła mi w głowie świtać upiorna prawda, że świat, bez którego ja nie mogłem się obyć, zupełnie dobrze obchodził się beze mnie. Bardzo pięknie, iż lady Ashleigh zapewniała, jak to wszystkim mnie brakuje, ale kartka od F., pisana „w pośpiechu, bo zaraz polowanie”, a stanowiąca suchą odpowiedź na jeden z najbardziej wysmakowanych moich listów, uświadomiła mi, że towarzystwo niezbyt cierpiało z powodu mojej nieobecności i że spowodowała ona ledwie kilka westchnień nawet w miejscu, do którego, jak mniemałem, nawiązywała lady Ashleigh, pisząc kursywą: „Wszystkim nam Pana brakuje”. Pchnięcie chyba boleśniejsze, chociaż mniej głębokie, zadał kuzyn Nesta, pisząc: „Wiem, jakie straszne musi być dla Ciebie smażenie się teraz w Londynie, kiedy jednak rozważyć całość sytuacji, wyobrażam sobie, jaką wielką musi być dla ciebie przyjemnością” — ależ złośliwy nikczemnik — „praca tak interesująca i ważna”.

Tak oto zbierałem plon niewinnych iluzji, które przez ostatnie dwa sezony starannie zasiewałem w umysłach krewnych i znajomych, a zwłaszcza ufnych i pełnych podziwu niewiast, które zapraszałem na kolacje. Była to fikcja, w którą niemal sam zacząłem wierzyć, ale banalna prawda brzmiała tak, iż praca moja nie była ani interesująca, ani ważna, a polegała głównie na paleniu papierosów, informowaniu, iż pan Taki-To-A-Taki wróci dopiero pierwszego października, robieniu przerw obiadowych między dwunastą a czternastą, a w wolnych chwilach sporządzaniu wyciągów z — tak to ujmijmy — mniej poufnych raportów konsularnych i wpisywaniu efektów w sztywne rubryki. Przyczyną mego aresztu domowego nie była chmura na międzynarodowym horyzoncie — aczkolwiek mimochodem zaznaczę, iż takowa chmura istotnie była — lecz kaprys osoby wysoko postawionej i potężnej, której kaskadowy skutek zniweczył wszystkie starannie układane plany wakacyjne młodszego personelu, a w moim jednostkowym przypadku zniweczył układ, jaki zawarliśmy z K., naprawdę przepadającym za upalnym Londynem.

Brak już było tylko jednej rzeczy, która mogłaby przepełnić czarę goryczy, i właśnie ona mnie zaprzątała, kiedy szykowałem się do dzisiejszej kolacji. Jeszcze dwa dni w mieście martwym i sfermentowanym, a skończy się moja niewola. Tak, ale — o ironio nad ironiami! — nie miałem się dokąd udać. Towarzystwo związane z Morven Lodge było właśnie w trakcie rozpadania się. Ponura wiadomość o zaręczynach, zatrutym owocu tamtejszych spotkań, udręczyła mnie nową pewnością, że nikomu mnie nie brakowało, i zrodziła we mnie najbardziej żałosną odmianę cynizmu, który jest konsekwencją miażdżącego poczucia nieważności. Niczym widma powracały teraz wspomnienia zaproszeń na późniejsze zdarzenia, które odrzuciłem w lipcu, przekonany, że jestem rozchwytywany. Ponowienie co najmniej jednego z nich powitałbym z radością, żadnych jednak nacisków nie odnotowałem i coraz częstsze bywały momenty, gdy różnica między narzucaniem się a byciem łaskawą zdobyczą zawzięcie konkurujących ze sobą pań domu była zbyt bolesna, aby się nad nią zastanawiać. Moja rodzina przebywała w Aix z powodu artretyzmu ojca, dołączenie do nich było pis aller, którego banalność była odrażająca. Poza tym wkrótce mieli ruszać do naszej posiadłości w Yorkshire, a nie jestem prorokiem we własnym kraju. Mówiąc krótko, moja depresja sięgnęła dna.

Znajome szuranie na schodach kazało mi oczekiwać pukania do drzwi i pojawienia się Withersa. (Jedną z rzeczy, które już od jakiegoś czasu bawiły mnie coraz mniej, było właściwe dla tej pory roku rozluźnienie obyczajów służby w całym wielkim mieszkalnym bloku, gdzie rezydowałem). Withers z przesadnym ukłonem wręczył mi list z niemieckim znaczkiem i nadrukiem PILNE. Właśnie skończyłem się ubierać i rozglądałem się za pieniędzmi oraz rękawiczkami. Chwilowa fala zaciekawienia zalała depresję i siadłem, by otworzyć list. W rogu koperty, na odwrocie, znalazł się okraszony kleksem dopisek: „Jeszcze jedno: potrzebna para ocynkowanych śrub takielunkowych, rozmiar 1–3/8, od Careya & Neilsona”. A oto treść:

Jacht „Dulcibella”

Flensburg, Szlezwik-Holsztyn, 21 września

Drogi Carruthersie!

Ośmielam się przypuścić, iż zaskoczy Cię wiadomość ode mnie, gdyż od czasu, kiedy widzieliśmy się ostatnio, upłynęły wieki. Jest też bardziej niż prawdopodobne, że moja propozycja nie będzie Ci odpowiadać, a jeśli w ogóle jesteś o tej porze w Londynie, najpewniej chodzisz w dawnym kieracie, z którego nie możesz się wydobyć. Tylko więc dlatego, abym nie miał poczucia, iż coś zaniedbałem, piszę, czy nie chciałbyś tu do mnie dołączyć, byśmy razem trochę pożeglowali, a także, mam nadzieję, postrzelali trochę do kaczek. Wiem, jakim jesteś zapalonym myśliwym, a nie jestem pewien, czy dobrze pamiętam, że także trochę zajmowałeś się jachtingiem. Ta część Bałtyku — fiordy Szlezwiku — jest świetnym terenem rejsowym (wspaniałe widoki), a jeśli będzie odpowiednio chłodno, zaroi się od kaczek. Przybyłem tutaj via Holandia i Wyspy Fryzyjskie, a zacząłem rejs z samym początkiem sierpnia. Przyjaciele musieli mnie opuścić, rozpaczliwie potrzebuję tu kogoś, gdyż za nic nie chcę jeszcze wracać. Nie muszę chyba dodawać, jaki byłbym szczęśliwy, gdybyś się tu zjawił. Jeśli byłoby to możliwe, wyślij mi telegram na miejscową pocztę. Zdaje się, że najkrótsza dla Ciebie droga to Vlissingen, a potem Hamburg. Muszę tu dokonać kilka małych napraw, ale wszystko będzie gotowe do czasu, gdy dotrzesz tu pociągiem. Zabierz strzelbę i dobry zapas amunicji — czwórek; byłbym Ci też wdzięczny, gdybyś zajrzał do Lancastera i zabrał moją flintę. Pamiętaj o nieprzemakalnych rzeczach, najlepiej weź komplet — kurtkę i spodnie — za jedenaście szylingów, a nie ten „jachtowy”. Jeśli malujesz, weź ze sobą przybory. Wiem, że po niemiecku mówisz, jakbyś się tu urodził, co będzie dla mnie znaczną pomocą. Wybacz mi tę całą listę życzeń, mam jednak przeczucie, że szczęście się do mnie uśmiechnie i przyjedziesz. Tak czy owak, mam nadzieję, że Ty i MSZ macie się dobrze. Bywaj.

Niezmiennie Twój

Arthur H. Davies

PS Czy byłbyś też łaskaw przywieźć mi kompas pryzmatyczny i funt tabaki Raven?

List ten stanowił dla mnie początek epoki, ale wówczas nawet tego nie przeczuwałem, wkładając go do kieszeni i jak co wieczór wyruszając na mą voie douloureuse wiodącą do klubu. Na Pall Mall nie spotkałem eleganckich znajomych, z którymi warto się przywitać; jedynymi przechodniami byli spóźnieni spacerowicze, wracający z parku z dziecięcymi wózkami i pociechami, które wlokły się za nimi spocone i zabrudzone; turyści z prowincji, którzy przy resztkach dziennego światła próbowali ustalić przy użyciu przewodnika, przed jakim szacownym gmachem właśnie stoją, oraz policjant. Toczył się także wóz murarza. Klubu, rzecz jasna, nie znałem, oba moje przybytki zostały zamknięte na czas sprzątania, o którą to koincydencję Opatrzność zatroszczyła się, aby mi jeszcze bardziej dopiec.

Klub, z jakiego w takich okazjach „wolno skorzystać”, zawsze irytuje swoją obcością i niewygodami. Kilku obecnych nie tylko dziwnie wygląda, ale jest też tak dziwnie ubranych, iż zastanawiasz się, jak mogli się tu dostać. Twojego ulubionego tygodnika nie abonują, kolacja jest obrzydliwa, a wentylacja to prawdziwa farsa. Tego wieczoru dopadły mnie wszystkie te nieszczęścia, a przecież ze zdumieniem stwierdzałem, że czułem się jakoś lżej na duchu, chociaż nie było po temu żadnego powodu. Z pewnością zaś nie mógł nim być list od Daviesa. Żaglowanie po Bałtyku pod koniec września, dobre sobie! Na samą myśl czułem dreszcz na plecach. Sierpniowy rejs na parowym jachcie po wodach francuskich czy szkockich — proszę bardzo — ale o jaki jacht mogło tutaj chodzić? Nie mógł być całkiem mały, skoro dotarł tak daleko, jednak to wszystko, co wiedziałem o majętności Daviesa, podpowiadało, że nie mógł on sobie pozwolić na żadne luksusy. Może więc trochę o nim samym.

Poznałem go w Oksfordzie. Nie trzymaliśmy się wprawdzie blisko, ale atmosfera była bardzo towarzyska, więc często go widywałem i polubiłem za fizyczną sprawność, a także niejaką prostotę i skromność, chociaż po prawdzie nie bardzo też czym miał się chełpić. Lubiłem go właściwie tak, jak się w tym okresie wielkiej chłonności lubi wiele osób, z którymi później niewiele lub nie ma się zgoła nic wspólnego. Skończyliśmy studia jednocześnie, trzy lata temu; ja potem na dwa lata wyjechałem do Francji i Niemiec na naukę języka, on daremnie ubiegał się o posadę w Indiach, a później znalazł miejsce w kancelarii prawniczej. Widywałem go potem dość rzadko, aczkolwiek muszę przyznać, że on był bardziej lojalny wobec tych więzów przyjaźni, które się między nami zadzierzgnęły.

Co najważniejsze jednak: rozdzieliła nas natura zainteresowań i poczynań. Ja błyskotliwie rozpocząłem swą karierę, a podczas kilku spotkań od czasu mego owocnego towarzyskiego début stwierdziłem, że niewiele nas jeszcze łączy. Wszyscy moi znajomi byli mu obcy, odmiennie się ubierał, a nade wszystko wydawał mi się nudny. Kojarzył mi się wprawdzie z łódkami i wodą, ale nie z jachtingiem, na ile coś o tej rozrywce wiedziałem. W studenckich czasach niemal udało mu się namówić mnie na mozolny tydzień w jakieś wynajętej żaglówce bez kabiny, aby się wałęsać po jakichś trzęsawiskach na wschodnim wybrzeżu. Było to jednak wszystko; a tymczasem rozpoczęły się żałobne ceremonie kolacyjne. Wraz z entrée przypomniało mi się, że ostatnio, z drugiej czy trzeciej ręki, coś o nim posłyszałem, co jednak — tego konkretnie nie potrafiłem odtworzyć. Kiedy byłem przy deserze, dzięki usilnemu skupieniu doszedłem do wniosku, że cała sprawa miała zakończenie równie ironiczne, jak ironicznym finałem kolacji był deser.

Czyżby rekompensatą za katastrofę obiecujących planów i fiasko mego wymuszonego męczeństwa miała być propozycja spędzenia mroźnego października na Bałtyku z mizernym ekscentrykiem, który mnie nudził?! Kiedy jednak przypalałem cygaro w widmowym dostojeństwie pustej palarni, pytanie narzucało się samo przez się: a jaką mam alternatywę? Żadnej. A wypuszczenie się na Bałtyk w tak nieludzkiej porze roku miało jakiś ciekawy posmak dopełnionej tragedii.

Wyciągnąłem ponownie list i raz jeszcze przebiegłem wzrokiem staccato zdań, starając się nie zważać na powiew świeżego powietrza, pogody ducha i przyjacielskiej życzliwości, jaki rozchodził się ze zmiętego papieru po zatęchłej sali klubowej. Kiedy spojrzało się trochę uważniej, natychmiast zaczynały się ujawniać w liście niepokojące sformułowania. „Wspaniałe widoki”… świetnie, ale co ze sztormami równonocy i październikowymi mgłami? Każdy rozsądny żeglarz rozliczał się teraz z załogą. „Zaroi się od kaczek…” Hmmm, jakoś to rojenie się wydało mi się nazbyt optymistyczne. „Jeśli będzie odpowiednio chłodno”… Chłód i jachting? — trudno o bardziej okropny duet! Przyjaciele go opuścili — ale dlaczego? Komplet „niejachtowy” — a to niby czemu? Co zaś się tyczy rozmiaru łodzi, wygód, załogi — znaczące przemilczenia. I, wielkie nieba, po co Daviesowi „pryzmatyczny kompas”? Przekartkowałem kilka czasopism, zagrałem w pięćdziesiątkę z miłym starym piernikiem, zbyt się przejmującym kartami, aby z nim wygrywać, i wróciłem do siebie, nie mając bynajmniej poczucia, że Opatrzność przyjaźnie chciała mnie poratować. Powiem więcej, czułem odrazę do wszelkich takich wyrazów przyjazności.

2. „Dulcibella”

W tej sytuacji fakt, iż dwa dni później schodziłem z pokładu parowca we Vlissingen, mając w kieszeni bilet do Hamburga, może wydać się dziwny, aczkolwiek nie aż tak bardzo, gdybyście mogli zgłębić stan mego umysłu. Wtedy bowiem wiedzielibyście, iż zbrojny byłem w przekonanie, że oto dokonuję aktu jakiejś wyrafinowanej pokuty, o której wieść powinna się rozejść pośród moich znajomych i być może w pewnym miejscu spowodować wyrzuty sumienia, podczas gdy ja zachowywałem możliwość pławienia się w przyjemnościach, jeśli w ogóle zdarzyłaby się taka możliwość.

Rzecz bowiem w tym, że przy śniadaniu — nazajutrz po otrzymaniu listu — owa wspomniana, a niewyjaśniona lekkość ducha trwała na tyle silnie, by nakłonić do ponownego rozważenia „za” i „przeciw”. Natychmiast narzucił się niespostrzeżony wcześniej pozytyw: dołączenie do Daviesa miało w sobie coś z altruizmu: skoro opuścili go kompani, on zaś najwyraźniej potrzebował mojego towarzystwa. Nie będę ukrywał, że bardzo uczepiłem się tej myśli, a była ona znakomitym pretekstem, aby po przybyciu do biura pogrążyć się w żmudnej lekturze kontynentalnego rozkładu jazdy, a także kazać Carterowi rozłożyć wielką, z trzaskiem rozwijającą się na ścianie mapę Niemiec i odszukać mi Flensburg. Tego ostatniego mogłem mu oszczędzić, ale dobrze było czymś zająć Cartera, a jego potulna ignorancja była urocza.

Z większą częścią mapy i jej sugestii byłem zaznajomiony, cokolwiek bowiem mogłem robić po moim rocznym pobycie w Niemczech, tego okresu nie zmarnowałem. Intensywnie zajmowałem się Niemcami, a także historią, postępem i przyszłością ich ojczyzny, nadal miałem przyjaciół w Berlinie i Dreźnie. Ponieważ Flensburg przypomniał mi o wojnie duńskiej w roku 1864, zacząłem myśleć o niej tak intensywnie, że kiedy Carter uporał się ze swym zadaniem, ja już nie pamiętałem, iż mu je zleciłem, zajęty dywagacjami — zakładając, że pojechałbym — czy perspektywa zobaczenia fragmentów Szlezwiku-Holsztyna [patrz Mapa A], o których powabności mi opowiadano, może zrównoważyć wszystkie udręki związane z niewygodami podróży, do czego dorzucić jeszcze trzeba schyłek sezonu, brak interesującego towarzystwa i inne niedomogi, które starannie gromadziłem i hołubiłem jak dowody mego męczeństwa. Niewiele było potrzeba, aby przeważyć szalę decyzji, a ową drobnostką był, jak mniemam, powrót ze Szwajcarii olśniewająco opalonego K., który uraczył mnie takim oto powitaniem:

— Ej, Carruthers, pan tutaj? Byłem przekonany, że dawno już się pan zabrał z Londynu. Swoją drogą szczęściarz z pana, bo zaczyna się najlepsza pora na dziczyznę, a do tego jeszcze pierwsze bażanty. Upał, niech mi pan wierzy, był nieznośny. Carter, podajcie mi Bradshawa. (Ach, Bradshaw, cóż za wspaniała książka, po którą sięga się nawet bez potrzeby, tak jak na koniec sezonu myśliwi przeglądają strzelby, a rybacy wędki).

W porze obiadowej precz poszło niezdecydowanie i z niejakiego dystansu przyglądałem się, jak zlecam Carterowi, aby na urząd pocztowy we Flensburgu wysłał adresowany do Daviesa telegram: „Dziękuję, przyjeżdżam 26. o 21:34”. Trzy godziny później miałem już odpowiedź: „Zachwycony, przywieź, proszę, piecyk Rippingille nr 3”. Życzenie doprawdy zaskakujące i złowieszcze; na przekór jego meritum poczułem mroźny dreszcz na grzbiecie.

Nie zamierzam ukrywać, iż moja stanowczość nieustannie się chwiała. Zachybotała się, gdy z wieczora przeglądając swoją flintę, myślałem o głuszcach, które miałaby ona powalić. Zachybotała się ponownie, gdy zacząłem kontemplować listę poleceń rozsypanych po liście Daviesa. Ich spełnienie czyniłoby ze mnie posłuszne narzędzie, podczas gdy ja raczej widziałem siebie w roli zgorzkniałego wygnańca, a także łaskawego sojusznika. Niemniej po pracy mężnie stawiłem czoło wyzwaniu.

U Lancastera, słysząc, że chodzi o Daviesa, potraktowali mnie nader chłodno, a zanim otrzymałem strzelbę, musiałem spłacić słony, najwyraźniej zaległy rachunek. Broń i naboje kazałem dostarczyć pod mój adres i ruszyłem kupować tabakę marki Raven z tym osobliwym uczuciem, jakie towarzyszy szmuglowaniu nie na swój rachunek, a jednocześnie zachodziłem w głowę, gdzie też może rezydować firma Carey & Neilson, o której Davies napomknął tak, jakby była tak powszechnie znana jak Bank of England lub Stores, chociaż specjalizowała się w śrubach takielunkowych. Cokolwiek to było, wydawało się na tyle ważne, że powinienem był to wydobyć spod ziemi, w połączeniu jednak z „kilkoma małymi naprawami” stało się bodźcem do kolejnej fali złych przeczuć. Kiedy w Stores spytałem o piecyk Rippingille, zademonstrowano mi wielki i odrażający kawal żelastwa, który w dwóch wielkich zbiornikach spalał ropę naftową, co w straszliwym proroctwie przypominało zapach rozgrzanego oleju. Zapłaciłem okropną sumę, przekonany, że brzydota nie stoi na przeszkodzie skuteczności, zarazem jednak zacząłem się trapić, jakie to też warunki na pokładzie kazały dodatkowo prosić o niego w depeszy. W dziale żeglarskim nagabnąłem też o śruby takielunkowe, ale nie prowadzili takiego asortymentu; Carey & Neilson? Ach, tak, będą mieć z pewnością, a sklep mają na Minories na wschodnim krańcu miasta. Oznaczało to podróż tak długą jak do Flensburga, a dwa razy bardziej nużącą. Zanim tam dotrę, sklep będzie już zamknięty, po tym więc wyczerpującym spełnianiu narzuconych mi obowiązków udałem się dorożką do domu, poniechałem przebierania się do kolacji (kolejne epokowe wydarzenie), z kuchni w suterenie kazałem sobie przynieść kotlet, a resztę wieczoru spędziłem na pakowaniu się i pisaniu listów z ową ponurą metodycznością człowieka, który po raz ostatni chce dopiąć wszystkie sprawy.

Minęła ostatnia z dusznych nocy. Zdumiony Withers zobaczył mnie gotowego do śniadania o ósmej; zaś o wpół do dziesiątej — z tą resztką dowcipu, jaką pozostawiła potępieńcza jazda metrem na Aldgate, a bez pozowania na specjalistę — zacząłem się rozpytywać o śruby takielunkowe, szczególny nacisk kładąc na rozmiar 1–3/8 oraz ocynkowanie. Wziąłem, co mi dano, nie widząc, jakiemu celowi ma to służyć. Jeśli chodzi o komplet przeciwdeszczowy, sprzedawca odesłał mnie — „Zawsze go rekomendujemy!” — do obrzydliwej nory w zaułku, gdzie brodaty, lśniący od pierścionków jehowita zaczął się ze mną targować (zaczynając od osiemnastu szylingów) o dwa kawałki pomarańczowej i śmierdzącej materii, które odlegle przywodziły na myśl przepołowioną ludzka postać. Odór sprawił, że skapitulowałem przy czternastu szylingach, by następnie z dwoma pakunkami w odrażająco brązowym papierze na gwałt pospieszyć do pracy, gdzie stawić się musiałem o jedenastej. Jedna z paczek tak rzucała się w oczy, iż Carter spytał, czy nie chcę aby odesłać jej do domu, zaś K., ocierając się o nachalność, nagabywał o bagaże i ich przeznaczenie. Ani myślałem składać rozległe wyjaśnienia, wiedząc, iż komentarze K. będą albo prowokacyjnie zawistne, albo w jakiś inny sposób urażą moją dumę.

Potem przypomniałem sobie o kompasie pryzmatycznym i zadepeszowałem na Minories, aby natychmiast przysłali mi jeden, nader rad, że nie muszę, stojąc tam, odpowiadać na pytania o rozmiar i typ.

Odpowiedź brzmiała: „Nie prowadzimy. Radzimy jakiegoś producenta instrumentów pomiarowych”. Była konsternująca i zarazem uspokajająca, gdyż prośba Daviesa o kompas wprawiła mnie w znaczne zakłopotanie, nie wiedziałem bowiem, gdzie go szukać, z kolei jednak fakt, że chodziło mu o instrument pomiarowy, był jednak dość zaskakujący. Tego dnia nakreśliłem ostatni raport i przekazałem moje akta — na łoże prokrustowe, na których oporne fakty były naciągane i torturowane — i pożegnałem się z mym doraźnym szefem, przyjaznym i łagodnym M., całkiem szczerze życzącego mi dobrych wakacji.

O siódmej wpatrywałem się w dorożkę, zapakowaną mymi bagażami, a także kolekcję nieporęcznych, niepasujących do siebie pakunków, które były efektem zakupów. Dwie eskapady w jakieś boczne uliczki za owym przeklętym kompasem pryzmatycznym — który ostatecznie, faute de mieux, nabyłem nieopodal Victorii, w jednym z tych szlachetnych przybytków wyglądających jak sklepiki jubilerskie, a w istocie będących lombardami — sprawiły, że mało nie spóźniłem się na pociąg. Niemniej o wpół do dziewiątej starłem z butów londyński kurz, zaś o wpół do jedenastej, jak już napomknąłem, wchodziłem na pokład łączącego z Vlissingen parowca, rozpoczynając brzemienną w konsekwencje podróż na daleki Bałtyk.

Wiatr z zachodu, ochłodzony przez burzę, która rozszalała się w południe, sunął za statkiem. Przemknął on kanałami ujścia Tamizy, minął koronę migających boi świetlnych strzegących morskich dróg do imperialnego miasta, niczym pikiety rozstawione wokół śpiącej armii, i wypłynął na ciemne rozłogi Morza Północnego. Gwiazdy świeciły jasno, letnie wonie ze skał Kentu z rezerwą mieszały się z wulgarnymi zapachami parowca, letnia pogoda trwała niewzruszona. Natura, jak się zdało, ani myślała angażować się w moją pokutę, była natomiast zdecydowana łagodnie podśmiewywać się z moich potknięć. Nieodparte poczucie spokoju i oddzielenia wzbogacone przez owo cudowne fizyczne rozbudzenie, które zaczyna pulsować w rozdygotanym systemie nerwowym mieszczucha, gdy zostawi za sobą opary metropolii i jego nużącą rutynę, splotły się we mnie — jakkolwiek niewdzięcznym mogłem być tego odbiorcą — w solidne podłoże rezygnacji. Na nim się oparłszy, mogłem teraz z chłodnym egotyzmem zastanowić się nad moimi intencjami. Jeśli pogoda się utrzyma, czekają mnie może dwa nie całkiem nieznośne tygodnie z Daviesem. Jeśli się załamie, co nader prawdopodobne, łatwo mogłem się wyłgać z problematycznych kaczek; natomiast wietrzna logika faktów wymusi na nim decyzję, by odstawić jacht do portu, trudno bowiem sobie wyobrazić, by mógł w takiej sytuacji pożeglować do domu. Wówczas mógłbym wykorzystać nadarzającą się szansę i spędzić kilka tygodni w Dreźnie czy gdzieś indziej. Nader rad zatwierdziłem ten program i wróciłem do kajuty.

Nużącą historię dnia następnego zbiorę w kilku słowach: z Vlissingen na wschód do Hamburga, potem zaś na północ do Flensburga. Zostawiłem za sobą tamy, wiatraki, zastygłe kanały, imponujące stogi i hałaśliwe miasta, by wreszcie w gęstniejącym zmroku pokonać spokojną równinę, po której pociąg turkotał od jednej sennej stacyjki do drugiej, aż w końcu, zdrętwiały i otępiały, o dwudziestej drugiej mogłem na peronie we Flensburgu wymienić uścisk dłoni z Daviesem.

— Strasznie ci dziękuję, że zechciałeś przyjechać.

— Nie ma za co, to ja dziękuję, że mnie zaprosiłeś.

Obaj byliśmy skrępowani. Nawet w mdłym dworcowym świetle jego widok zderzył się z moją wizją żeglarza: żadnych białych spodni ani granatowego swetra, żadnej marynarskiej czapki zwieńczonej śnieżnobiałym denkiem, której tani czar tak łatwo zmienia szczura lądowego w dzielnego wilka morskiego. Poczułem osobliwą winę, gdyż strój taki, w znakomitym stanie, spoczywał w moim portmanteau1. Davies miał na sobie starą kurtkę norfolską, zabłocone brązowe buty, szare (czy może kiedyś były białe?) flanelowe spodnie i zwykłą tweedową czapkę. Podał mi zrogowaciałą i chyba zabrudzoną farbą rękę; druga, w której trzymał jakąś paczkę, była owinięta bandażem, dopraszającym się zmiany. Nastała chwila wzajemnego lustrowania. Zdaje się, że obdarzył mnie ukradkowym, pospiesznym spojrzeniem, jakby chciał sprawdzić, czy jeszcze istnieją między nami dawne więzy; był w nim niepokój i może również (proszę wybaczyć mi to określenie) odrobina podziwu. Twarz była znajoma, ale nie całkiem; takie same niebieskie oczy o miłym, otwartym spojrzeniu, ostro wykrojone rysy, mało intelektualne czoło i szybkie, impulsywne ruchy — a przecież coś się zmieniło. Moment dziwnego wahania minął, poza tym światło było marne. Kiedy ruszyliśmy po moje bagaże, z rezerwą wdaliśmy się w pogawędkę o różnych banałach.

— Ale, ale — powiedział naraz ze śmiechem — obawiam się, że nie bardzo mogę się teraz pokazywać, na szczęście jest chyba za ciemno, żeby ktoś zauważył. Ostro malowałem przez cały dzień, ale już skończyłem. Mam tylko nadzieję, że jutro będziemy mieli trochę wiatru, ostatnio było obrzydliwie spokojnie. O, widzę, że trochę tego ze sobą zabrałeś — zauważył, kiedy zaczęły się gromadzić moje bagaże.

Oto i cała nagroda za moją pokorną wyprawę na daleki wschód!

— Dałeś mi całkiem sporo poleceń!

— Nie, nie o tym myślałem — odparł z roztargnieniem. — Swoją drogą dziękuję, że to wszystko przywiozłeś. Zgaduję, że tam jest piecyk, a to, sądząc po wadze, naboje. Mam nadzieję, że nie zapomniałeś o śrubach takielunkowych. Nie są nieodzowne, rzecz jasna — (skinąłem głową z przymusem, czując się odrobinę dotknięty) — ale są prostsze od ściągaczy liniowych, a dostać ich tu nie sposób. Hm, portmanteau — powiedział, lekko się krzywiąc — no ale nic, jakoś spróbujemy. Rozumiem, że w gladstonie2 nie mogłeś się zmieścić? Widzisz, szalupa… no a poza tym są jeszcze luki… — Zamyślił się na chwilę. — Nic, trzeba spróbować. Obawiam się, że nie będzie taksówek, ale to całkiem niedaleko, poza tym są tragarze.

Mdlące przeczucie spłynęło mi dreszczem po krzyżu, kiedy zobaczyłem, jak Davies zarzuca sobie na ramię gladstone’a i chwyta za pakunki.

— Nie masz tu swoich ludzi? — spytałem słabym głosem.

— Ludzi? — Davies wydał się odrobinę stropiony. — Może powinienem był ci powiedzieć: nie wynająłem żadnej załogi, widzisz, to dość mała łódka, ale mam nadzieję, że nie oczekiwałeś żadnych luksusów. Przez jakiś czas udawało mi się obsługiwać ją samemu, a ludzie… Nie byłoby z nich żadnego pożytku, a tylko straszny kłopot.

Te okropne prawdy wyjawiał z wesołą pewnością siebie, która jednak nie ukryła tego, iż Davies lękał się efektu, jaki na mnie wywrą. Żwawość naszych poczynań jakby osłabła.

— Chyba już za późno, żeby wlec się teraz na pokład, prawda? — spytałem drewnianym głosem. Ktoś gasił latarnie gazowe, tragarz ostentacyjnie ziewał. — Ja chyba dzisiaj przenocuję w hotelu.

Chwila napiętej ciszy.

— Ach, jasne, jeśli tak wolisz — rzekł Davies z udaną niefrasobliwością — ale nie wiem, czy warto targać to wszystko do hotelu (zdaje się, że wszystkie są po drugiej stronie portu), a jutro z powrotem na łódź. Jest całkiem wygodna, więc jeśli jesteś zmęczony, na pewno będziesz dobrze spał.

— Całą resztę mogę tu zostawić — broniłem się słabo — a wezmę tylko walizkę.

— Tak czy siak — odparł Davies — ja dzisiaj muszę być na pokładzie, bo nigdy — podkreślił to słowo — nie śpię na lądzie.

Czułem, że lękliwie, lecz nieustępliwie zmierza do dyplomatycznego zakończenia całej sprawy. Nawiedziła mnie kamienna rozpacz, która sparaliżowała chęć oporu. Trzeba stawić czoło najgorszemu i w ten sposób się z nim uporać.

— Chodźmy — mruknąłem ponuro.

Objuczeni pokonaliśmy jakoś tory kolejowe i zwały śmieci i dotarliśmy do portu. Davies poprowadził do schodów, których pokryte zielskiem stopnie niknęły w mroku.

— Jak dotrzesz do szalupy — powiedział, teraz pełen już wigoru — spuszczę do ciebie rzeczy.

Zacząłem ostrożnie schodzić, trzymając się mokrej cumy, na której końcu znajdowała się niewielka łódka, świadom, że mankiety rękawów i nogawek pokrywają się szlamem.

— Ej, uważaj! — radośnie krzyknął Davies, kiedy na samym dole ciężko klapnąłem z jedną stopą w wodzie.

Niezdarnie wdrapałem się do dinghy3 i czekałem na dalsze wypadki.

— Teraz podprowadź ją pod mur nabrzeża i dobrze przytrocz do takiego wiszącego tam kółka — doleciał głos z góry wraz z mokrą cumą, której koniec zrzucił mi czapkę. — Jak tam, umocowałeś już? Każdy węzeł będzie dobry — usłyszałem, zmagając się z niewdzięcznym zadaniem, potem zaś wielki, ciemny obiekt zamajaczył nade mną i powoli zjechał do szalupy. Było to moje portmanteau, które, ustawione na ukos, praktycznie wypełniło całą wolną środkową przestrzeń. — No i jak, pasuje? — spłynęło z góry pytanie.

— Jak ulał.

— Wspaniale!

Skrobiąc po omszałej ścianie, aby dinghy się od niej nie oddaliła, przejmowałem kolejne pakunki i rozmieszczałem je najlepiej, jak potrafiłem, podczas gdy łódka coraz głębiej pogrążała się w wodzie, a coraz wyżej rosła jej tymczasowa nadbudówka.

— Łap! — przyszło z góry ostatnie polecenie i wilgotna, miękka paczka wylądowała mi na piersiach. — Uważaj, bo to mięso. A teraz z powrotem pod schody.

Mozolnie wykonałem polecenie i pojawił się Davies.

— No, no, ma trochę ładunku, więc się dość zanurzyła, ale mam nadzieję, że nam się uda — rzekł zafrasowany. — Ty siądziesz na samej rufie, a ja będę wiosłował.

Byłem zbyt wyczerpany, aby się interesować, jak też będzie wyglądać wiosłowanie z taką piramidą, czy nawet się zaniepokoić, że możemy utonąć. Popełzłem na wskazane mi miejsce, Davies zaś kilkoma szarpnięciami, które zachwiały całą strukturą, sprawiając, że niebezpiecznie się zakołysaliśmy, wydobył schowane gdzieś wiosła. Nie mam najmniejszego pojęcia, jak udało mu się zająć wioślarską pozycję, w końcu jednak powoli wypłynęliśmy na otwartą wodę, a ja widziałem tylko czubek jego poruszającej się głowy. Odbiliśmy od końca wąskiego akwenu i zostawiliśmy za sobą światła dużego miasta. Po lewej mieliśmy ciąg oświetlonych lampami nabrzeży, z widocznymi, to tu, to tam, kadłubami parowców. Minęliśmy ostatnie ze świateł i znaleźliśmy się na szerokim pasie wody, gdzie natychmiast poczuliśmy lekką bryzę; na obu brzegach ciemniały sylwetki wzgórz.

— Stoję na kotwicy kawałek dalej, w głąb fiordu — wyjaśnił Davies. — Nie znoszę być blisko lądu, a tutaj niedaleko znalazłem dobrego stolarza… ale, proszę, jest i jacht. Ciekaw jestem, jak ci się spodoba!

Uniosłem się. Wpływaliśmy w niewielką, porośniętą drzewami zatokę, w której coraz wyraźniej było widać zarys żaglowej łodzi z jednym migoczącym na niej światełkiem.

— Zatrzymaj przy burcie! — polecił Davies, kiedy się zbliżyliśmy. W jednej chwili był na pokładzie, przywiązał cumę i już stał nad moją głową. — Ty będziesz podawał, a ja odbiorę.

Nie było to łatwe zadanie, a jedynym źródłem ulgi był fakt, iż nie musiałem wysoko dźwigać pakunków, co było jednak słabą rekompensatą, jeśli zważyć na inne niedogodności, które stopniowo nabierały kształtów. Kiedy cały ładunek znalazł się na pokładzie, poszedłem w jego ślady, natychmiast włażąc w rozpłaszczoną paczkę mięsa, już zdradzającego mało zachęcające efekty wilgoci. Mgliście przemknęły mi przez głowę wspomnienia ostatniego razu, kiedy wsiadałem na jacht: ja nienagannie ubrany, smukły gig, układni żeglarze, mosiądze trapu lśniące w sierpniowym słońcu, cudownie białe wierzchy czapek, wiklinowe fotele na zadaszonym dziobie. Co za kontrast w zestawieniu z tym śliskim wspinaniem się po nocy i deptaniem po mokrym mięsie oraz różnych pakuneczkach. Najbardziej dotkliwe ze wszystkiego było uczucie poniżenia i ignorancji, którego nigdy nie dano mi doświadczyć podczas mych wcześniejszych przygód jachtowych.

Davies otrząsnął się z zamyślenia, z jakim wpatrywał się w moje portmanteau, i rzekł wesoło:

— Najpierw oprowadzę cię po kabinie, a potem rozlokujemy rzeczy i pójdziemy spać. — Zbiegł na dół po drabince, a ja ostrożnie podążyłem za nim. Nozdrza zaatakował mi złożony aromat parafiny, gotowanego makaronu, tytoniu i smoły. — Uważaj na głowę — przestrzegł Davies, pocierając zapałkę i przytykając ją do świecy. — Może lepiej usiądź, bo wtedy łatwiej ogarnąć wszystko wzrokiem.

Mogła w tej radzie być odrobina sarkazmu, musiałem bowiem przyjąć bardzo osobliwą pozę, lękliwie i podejrzliwie usiłując się rozejrzeć, podczas gdy plecy i głowa były schylone, aby uniknąć kontaktu z sufitem, który w tym marnym świetle wydawał się znajdować jeszcze bliżej podłogi niż w rzeczywistości.

— Rozumiesz — brzmiały pokrzepiające słowa Daviesa. — Jest tu dość miejsca, żeby siedzieć całkiem prosto. — (W czym miał rację, tyle że ja nie jestem nazbyt wysoki, on zaś, co tu dużo ukrywać, jest po prostu niski). — Niektórzy strasznie wydziwiają, żeby kabina była obszerniejsza, ale mnie to kompletnie nie przeszkadza. To skrzynia mieczowa — wyjaśnił, kiedy przy próbie wyprostowania nóg ugodziłem kolanem w jakąś ostrą krawędź.

Nie dostrzegłem wcześniej tej szatańskiej przeszkody skrytej pod stołem, którego jeden koniec w ogóle się na niej opierał. Nisko usytuowany blat miał kształt trójkąta, podstawą przylegającego do ściany łodzi i dzielącego i tak już skąpą przestrzeń na dwie części.

— Widzisz, to łódź płaskodenna, która bez miecza ma bardzo małe zanurzenie, i dlatego jest tu dość nisko. Jak masz głębię, spuszczasz miecz, w efekcie czego możesz wpływać praktycznie wszędzie.

Moja wiedza nautyczna nie pozwalała na wysnucie z tego żadnych wyraźnych konkluzji, natomiast te mgliste domysły, które mi się nasunęły, nie były zbyt obiecujące. Ostatnie zdanie Daviesa doszło mnie już z przypominającego klatkę na króliki forkasztelu, dokąd wczołgał się on przez niskie odsuwane drzwiczki, a teraz z czajnikiem biedził się przy piecyku, w którym rozpoznałem sfatygowanego i niemiłosiernie umorusanego bliźniaka Rippingille numer 3.

— Zaraz się zagotuje — obwieścił — a wtedy napijemy się grogu.

Ponieważ oczy przywykły mi już do światła, mogłem się zorientować w reszcie otoczenia, które zresztą dawało się prosto opisać. Po obu bokach kabiny ciągnęły się długie wyściełane ławki, zakończone szafkami: jedna była tak przycięta, że tworzyła mały barek, nad którym zwieszały się kieliszki. Pokład na brzegach obwisał bardzo nisko, pośrodku jednak wydźwigał się tak, że można było tam stanąć z pochyloną głową, mając nad nią wmontowany w sufit świetlik. Tuż za drzwiami znajdowała się rozkładana umywalka. Na każdej ścianie umocowano długi rząd siatkowych półek, na których kłębiły się flagi, mapy, czapki, pudełka po cygarach, zwoje przędzy i podobne drobiazgi. W poprzek przedniej grodzi biegła półka na książki, a na niej piętrzyły się woluminy najróżniejszych rozmiarów, niektóre ułożone grzbietami do góry i bez obwolut. Pod nią znajdował się blat na fajki, gdzie spoczywał aneroid i dziarsko tykający zegar. Wszystkie drewniane elementy były pomalowane na biało i mniej uprzedzonemu oku niż moje całość mogła wydać się nawet przytulna. Do grodzi przybito kilka zdjęć kodaka, a nad rozsuwanymi drzwiczkami wisiała fotografia dziewczyny.

— To moja siostra — wyjaśnił Davies, który właśnie wrócił i podchwycił moje spojrzenie. — No dobrze, teraz trzeba wszystko poznosić. — Zwinnie wspiął się po drabince i rychło moje portmanteau wypełniło otwór luku, dając początek serii pchnięć i szarpnięć. — To chyba jest za duże — usłyszałem z góry. — Przykro mi, ale będziesz musiał wypakować rzeczy na pokładzie. Jak waliza będzie pusta, pewnie da się ją przepchnąć.

Następnie w ciasnocie u mych stóp zaczął wyrastać nowy kopczyk pakunków, a mnie od schylania się i mozolenia w niewygodnej przestrzeni rozbolał krzyż. Na koniec zszedł i Davies, by z niekłamaną dumą zapoznać mnie z kajutą sypialną (pierwszą nazywał „salonem”). Zapłonęła nowa świeczka i ukazała dwie krótkie i wąskie koje przykryte kocami, ale bez śladu pościeli. Pod kojami znajdowały się szuflady, z których jedną Davies wskazał mi wielkopańskim gestem, najwyraźniej sądząc, że z królewską hojnością daje mi miejsce na garderobę.

— Możesz swoje rzecz spuścić na pryczę przez świetlik, jak już się rozpakujesz. Nawiasem mówiąc, wszystko się chyba nie pomieści. Podejrzewam, że nie potrafiłeś…

— Słuszne podejrzenie — nie dałem mu dokończyć, czując zarazem absurdalność kłótni między dwoma mężczyznami skulonymi niczym małpy. — Jeśli wyjdziesz, także i ja będę mógł się wydostać.

Zdawał się bardzo przygnębiony tym ledwie wyczuwalnym widmem kłótni, w każdym razie przepchnąłem się obok niego, wspiąłem po drabince i w świetle księżyca odpiąłem paski z przeklętej walizy z ubraniami, i cały wrząc z irytacji w poczuciu, że teraz właściwie nic już się nie liczy, ale najlepiej wreszcie mieć to wszystko już za sobą, zacząłem sortować stroje. Jedne ułożyłem koło świetlika, inne z tchórzliwym pośpiechem upchnąłem w portmanteau, zanim Davies to odkryje, i na powrót obwiązałem rzemieniami. Zrobiwszy to, przysiadłem na moim kłopotliwym brzemieniu, leciutko dygocząc od chłodu jesiennego powietrza, i dopiero teraz przyszło mi na myśl, o ile gorzej by było, gdyby padało. Nieufnie rozejrzałem się wokół. Malutka zatoczka była gładka jak szkło: gwiazdy nade mną i gwiazdy pode mną; w jakiejś odległości kilka bielejących zabudowań, na zachód światła Flensburga, a na wschód — fiord zatracający się w niewiadomym mroku. Z dołu, gdzie krzątał się Davies, dobiegły stłumione dźwięki wyginania, przepychania i ubijania, od czasu do czasu przerywane chlupotem czegoś, co przez iluminator leciało do wody.

Nie wiem, jak to się stało. Może było to coś, co dojrzałem w twarzy Daviesa, a co z jakichś niewyjaśnionych racji związałem z jego zabandażowaną ręką; może była to jedna z owych chwil klarownej wizji, gdy widzi się rozłącznie nasze dwoiste ja, podlejsze i lepsze; tak więc dojrzałem mój głupi egotyzm oddzielony od prostej wielkodusznej natury; może chodziło o nieuchwytną atmosferę tajemnicy, spowijającą całe przedsięwzięcie i bynajmniej nieustępującą przed upokarzającymi i wulgarnymi incydentami (tajemnicy, dodajmy, niejasno związanej z faktem, iż mój towarzysz najwyraźniej zwiódł mnie, aby tylko zapewnić sobie moją obecność); może gwiazdy i rześkie powietrze ożywiły we mnie zwiędłą młodzieńczość i jej porywy ducha — a może, co najpewniejsze, wszystkie te czynniki splotły się w bezlitośnie ironiczny podszept, że na przekór swym wyrafinowanym kalkulacjom mogę zrobić z siebie najnormalniejszego głupka.

Tak czy siak, w jednej chwili mój nastrój się odmienił. Rozpłynęła się męczeńska korona, wygoiły się rany próżności, wyparował zasób odgrywanej rezygnacji, tyle że nie pozostawił po sobie próżni. Co zatem pozostawił? Modnego, rozczochranego młodzieńca, w wilgotnym mroku siedzącego na komicznym portmanteau, szydzącego z gabarytów jachtu; młodzieńca, który w osobliwie napiętej atmosferze czuł się wprawdzie zagubiony, urażony i wykorzystany, zarazem jednak doznawał zdrowego wstydu i zdrowej ochoty, aby się radować całą sytuacją. Nieco wybiegam w przyszłość, chociaż bowiem zmiana była radykalna, jej pełna treść miała się dopiero z wolna odsłaniać. W każdym razie miała swój początek w tamtym miejscu i tamtej chwili.

— Grog czeka! — usłyszałem spod pokładu.

Skuliwszy się, zszedłem na dół i absolutnie zdumiony stwierdziłem, że cudownie znikły wszystkie ślady nieporządku, zapanował natomiast miły dla oka ład. Na stole pojawiły się kieliszki i cytryny, intensywny zapach ponczu przyćmił dawne odory. Nie okazywałem przesadnej radości z powodu tych ulepszeń, ale i to wystarczyło, aby Davies poczuł wyraźną ulgę i z niekłamaną radością zaczął mi pokazywać miejsca na różne składziki, wychwalając „pojemność” swej krypy.

— Twój piecyk już funkcjonuje — zakończył. — Stary wyrzuciłem.

Już tutaj muszę wskazać na jego słabość, jaką było radosne wyrzucanie rzeczy za burtę pod byle pretekstem. Poniewczasie zacząłem podejrzewać, że nowy piecyk nie był bardziej potrzebny od śrub takielunkowych, natomiast umożliwiał zaspokojenie tej dziwnej pasji.

Trochę popaliliśmy i poplotkowali, następnie pojawił się problem kładzenia się do łóżek. Nieco poobijawszy sobie knykcie, kolana i głowę, sporo się nawierciwszy, ostatecznie zaległem między szorstkimi kocami. Davies o wiele sprawniej ułożył się na swojej koi.

— Całkiem wygodnie, prawda? — powiedział i na odległość jednym dmuchnięciem zgasił świecę z biegłością, która musiała być efektem długiej praktyki.

Czułem dreszcze na skórze, na poduszce była mokra plama, a jej obecność rychło wyjaśniła ciężka, mokra kropla, która uderzyła mnie w czoło.

— Mam nadzieję, że pokład nie przecieka? — spytałem najłagodniej, jak potrafiłem.

— Bardzo cię przepraszam — poważnie rzekł Davies, przewracając się na koi. — Zdaje się, że jest gęsta rosa. Bardzo dużo wczoraj uszczelniałem, ale chyba nie wszędzie się udało. Zaraz wyjdę i zakryję to przeciwdeszczowcami.

— Co ci się stało w rękę? — spytałem sennie, gdyż wdzięczność przypomniała mi o bandażu.

— Nic poważnego, wczoraj trochę naciągnąłem — a potem dorzucił, na pozór bez związku: — Cieszę się, że przywiozłeś kompas pryzmatyczny. Tak naprawdę nie jest konieczny, ale… — dalszy ciąg doleciał niewyraźnie spod koca — …może się przydać.

Portmanteau — duża, zazwyczaj skórzana, walizka składająca się z dwóch równych części złączonych ze sobą zawiasem (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). [wróć]

Gladstone bag — mała dwudzielna walizka na ubrania. [wróć]

Dinghy — rodzaj małej szalupy. [wróć]

3. Davies

Drzemałem niespokojnie, czując obolałe łokcie i kark oraz liczne wietrzne luki między kocami. Było już całkiem jasno, kiedy osiągnąłem ten stan otępienia, przy którym drzemka zamienia się w kamienny sen, ten jednak został zdecydowanie przerwany strumieniem wody ze świetlika. Poderwałem się, wyrżnąłem głową w dach kajuty, i mrugając ołowianymi powiekami, gapiłem się w górę.

Stamtąd usłyszałem:

— Przepraszam, myję pokład. Chodź się wykąpać. Dobrze spałeś?

— Znośnie — mruknąłem i wszedłem w kałużę wody na pokrywającej podłogę ceracie. Niezdarnie wdrapałem się po drabince i skoczywszy nad burtą, złe sny, odrętwiałość, ospałość i rozklekotane nerwy zanurzyłem w uroczym fiordzie równie uroczego Bałtyku. Kilkanaście szybkich energicznych ruchów i byłem już z powrotem, usiłując wymyślić sposób, jak wdrapać się po gładkiej czarnej ścianie, śliskiej i niesympatycznej. Davies, w luźnej płóciennej koszuli z zakasanymi rękawami i we flanelowych spodniach z nogawkami podwiniętymi do kolan, przechylał się przez reling i kołysząc końcem liny, gawędził o tym, jak łatwo jest się wspiąć, kiedy się wie, jak to zrobić. Uprzedzał, żeby uważać na farbę, i wspominał sznurową drabinkę, którą kiedyś miał, ale wyrzucił, bo obrzydliwie wyglądała. Kiedy wreszcie znalazłem się na pokładzie, ku strapieniu Daviesa miałem łokcie i kolana w czarnej farbie, wystarczyło jednak dziarsko wytrzeć się ręcznikiem, by poczuć, że w tę jasną toń zrzuciłem kolejną warstwę niezadowolenia i zarozumialstwa.

Mając już na sobie spodnie i blezer, spojrzeniem niewprawnym i nieufnym rozejrzałem się po pokładzie i wychwyciłem to, co wczoraj skryło się w mroku. Jacht był w istocie bardzo mały: liczył sobie wszystkiego siedem ton, trochę ponad trzydzieści stóp długości i dziewięć szerokości, była to więc wielkość zupełnie dobra na weekendy w cieśninie Solent dla tych, którzy lubią tego rodzaju rozrywki. Fakt, że taka łódź przepłynęła z Dover na Bałtyk, sugerował jednak niewyobrażalną dla mnie dozę wysiłku fizycznego. Zająłem się estetyczną stroną całej sprawy. Jak dotąd jacht kojarzył mi się z gracją i pięknem, tutaj jednak trudno było o nich mówić.

Kadłub wydawał się zbyt niski, główny maszt za wysoki, dach kabiny był brudny, świetliki smuciły wzrok zapaćkanym szkłem. Na mosiądzu rumpla, relingu i w innych miejscach zieleniła się śniedź; pokład nie miał nic z kremowej czystości, jakiej się oczekuje w Cowes, był natomiast szary i chropowaty, na spoinach zaś widać było smoliste osady, na dziobie rdzawe plamy. Olinowanie i ożaglowanie wyglądały nader marnie, gdy je zestawić z delikatnym brązem płótna, tak radującym wyczulony artystycznie wzrok na tle czerwcowego błękitu nieba w Southsea. Ogólnego wrażenia wcale nie polepszały ślady niedawnych napraw. Czuło się zapach farby, lakieru i stolarki; na wietrze łopotał świeżutki pstrokaty proporczyk; jedna lub dwie liny zostały wymienione, zwłaszcza na króciutkim bezanmaszcie, który w ogóle wydał się całkowicie nowy. Wszystko to jednak tylko podkreślało ogólną marność, przywodząc na myśl szacowną kobietę z klasy robotniczej, która próbuje się stroić powyżej swego statusu i najpewniej szybko z tego zrezygnuje.

Niemniej nawet moje niewprawne oko mogło rozpoznać, że całość jest porządna i solidna. Liczne mocowania na pokładzie wydawały się nieproporcjonalnie krzepkie; łańcuch kotwiczny był wystarczająco gruby, by nic sobie nie robić ze swego balastu; naktuz i kompas miały rozmiary wręcz komicznie efektowne, a co więcej, były to jedyne mosiężne części, których lśnienie świadczyło o starannej trosce. Spoczywające pod głównym masztem dwa wielkie zwoje grubej, zmechaconej cumy dopełniały wyglądu jednostki wystawianej na przeróżne kaprysy pogody. Powinienem jeszcze dodać, że w odległej przeszłości była to łódź ratunkowa, którą niedbale przerobiono na jacht, dodając rufę, pokład i nieodzowne bomy. Jak wszystkie łodzie ratunkowe, miała diagonalne poszycie burt z drewna tekowego, była więc niezwykle mocna, chociaż na pierwszy rzut oka ujawniała przede wszystkim niedostatki bękarta.

Głód i okrzyk „Herbata gotowa!” ściągnęły mnie na dół do kabiny. Na stole nad skrzynią mieczową zastałem śniadanie; Davies serwował je z rumieńcem na twarzy i sadzą na palcach. Brakowało może talerzy i innych części zastawy, ja jednak zupełnie szczerze chwaliłem bekon, którego chrupkie, dymiące plastry zawstydziłyby mego londyńskiego kucharza. I bardzo byłbym rad ze śniadania, gdyby nie niskość sofy i stołu, te bowiem wymusiły taką pozycję, że przełykanie stało się procesem dłuższym niż zwykle, i nieustannie pojawiała się potrzeba, by wstać i się przeciągnąć, co zawsze groziło nieprzyjemnymi konsekwencjami dla czaszki. Zwróciło moją uwagę, że Davies rozprawiał o porannych zaletach białego chleba i świeżego mleka z tak podejrzanym entuzjazmem, jakby uważał te produkty za niesłychane luksusy, co najwyżej nadające się na inauguracyjne przyjęcie kapryśnego współpasażera.

— Nie można przecież ciągle schodzić na ląd — rzekł Davies, gdy wykazałem niejakie zainteresowanie tą sprawą. — Na Wyspach Fryzyjskich jeden żytni bochen starczył mi na dziesięć dni.

— Rozumiem, że pod koniec był dość twardy? — rzuciłem domyślnie.

— Bardzo twardy… ale zjadliwy — mruknął ponuro. — Zacząłem potem myśleć, żeby piec je samemu, jednak nie miałem proszku do pieczenia, a z solą owocową marki Eno ciasto nie chciało rosnąć. Co do mleka, dysponuję skondensowanym, mam nadzieję, że to ci nie przeszkadza?

Wolałem zmienić temat, więc spytałem o plan rejsu.

— Trzeba ruszać jak najszybciej — powiedział — i płynąć w dół fiordu.

Chciałem się dowiedzieć czegoś bardziej konkretnego, ale Davies znikł w forkasztelu, gdzie jego słowa zostały zagłuszone przez odgłos zmywania naczyń.

Dalej wypadki potoczyły się w przyspieszonym tempie. Ponieważ miałem nieprzyjemne poczucie nieprzydatności, wyszedłem za Daviesem na pokład, ale ten, jeśli mnie zauważył, to co najwyżej jako nieoczekiwaną przeszkodę w jego poczynaniach. Znajdował się naraz we wszystkich miejscach: nawijał łańcuch, wybierał fały, klarował liny, mnie zaś w udziale przypadła co najwyżej rola klauna, który robi to, co już zostało zrobione, gdyż cała moja wiedza żeglarska, powierzchowna i niepewna, była zdecydowanie mało praktyczna. Niedługo potrwało, a kotwica była podniesiona (wielki zardzewiały potwór!), żagle postawione, a Davies śmigał między rumplem a kliwrem, podczas gdy „Dulcibella” grzecznie zakołysała się na pożegnanie brzegowi i wypłynęła na otwarty fiord. Urywane podmuchy od lądu zrazu pchały ją powoli i nieśmiało, ale wreszcie wypłynęliśmy na główny tor wodny i w mocny, przyjazny chwyt złapała nas zachodnia bryza wiejąca od Flensburga. Jacht rączo mknął po spokojniej, niebieskiej wodzie, której miękkie piękno otwierało w moim życiu okres pełen dynamizmu, ale także wielkich napięć i niebezpieczeństw dla mnie i dla innych.

Davies powoli wracał do swej codziennej postaci, z krótkimi przerwami, kiedy na przykład porzucał ster, aby się zająć jakąś pojedynczą liną czy — raz się zdarzyło — powrócić z mapą, którą udało mu się studiować przy kole sterowym, chociaż wydawało się, że niepodobna będzie ją zrazu rozłożyć, a potem złożyć. Czekając z szacunkiem na to, aż oderwie się on od swych obecnych zajęć, miałem czas, aby się rozejrzeć. Fiord był szeroki na jakąś milę. Na brzegu, od którego odbiliśmy, wznosiły się wzgórza strome, ale bez poszarpanych grani; wierzchołki rysowały się łagodnie, dół stoków zajmowały hale i zagajniki; w jednym miejscu zabieliło się niewielkie miasteczko, w innych widać było plamki pojedynczych gospodarstw. Drugi brzeg — który ledwie widziałem, siedząc oparty o luk i żałując, iż nie mam do dyspozycji wygodnego fotela — chociaż niższy i bardziej opustoszały, był milszy dla oka. Rozległe łąki upstrzone były kępami drzew, między którymi od czasu do czasu pojawiała się jakaś wyniosła rezydencja. Za nami Flensburg ginął we mgle. Przed nami widok zamykały kontury wzgórz, gdzieniegdzie wyraźne, w innych miejscach senne i rozmyte. W oddali błysk wody między dwoma stokami zapowiadał prawdziwe morskie rozłogi, w które to jedno rozgałęzienie właśnie wpływaliśmy. Wszystko spowijał ów osobliwy czar wyrastający z sąsiedztwa sielskiej, przyjaznej okolicy z bezmiarem oceanu, który obmywa wszystkie ziemskie brzegi.

Miała też cała ta scena inny jeszcze czar, wynikający z mojego usytuowania: nie byłem wszak pasażerem, któremu nadskakiwano na pokładzie „modnego jachtu parowego” ani nawet „pięknego nowoczesnego szkunera” — jak to można przeczytać w prospektach towarzystw podróżnych — lecz znajdowałem się na niezbyt okazałej łódce o bardzo niewyszukanej sylwetce, która do tego dalekiego fiordu dotarła, pokonując nie wiem jakie trudności i niebezpieczeństwa, kierowana nie wiem jakimi intencjami właściciela. Ten zaś o czekającym nas rejsie mówił tak niejasno i tak niefrasobliwie, jak gdyby chodziło o dłuższy przejazd po Southampton Water.

Poszukałem wzrokiem Daviesa. Odłożył mapę i siedział, a właściwie wpół leżał na pokładzie z jedną opaloną ręką spoczywającą na sterze i wzrokiem wbitym przed siebie i tylko od czasu do czasu kierującym się w bok i ku górze. Wydawał się bez reszty pogrążony w myślach, a ja przez jakiś czas studiowałem jego twarz z uwagą, jakiej — jak mniemam — nigdy dotąd jej nie poświęciłem. Zawsze miałem ją za banalną, jak i zresztą samego Daviesa, a chociaż nigdy specjalnie się nad tym nie zastanawiałem, to zawsze irytowała mnie jego nadmierna prostota i chłopięcość. Te cechy mu pozostały, ale łuski powoli spadały mi z oczu i zaczynałem dostrzegać także inne rzeczy. W zarysie podbródka zobaczyłem sugestię uporu i odwagi, w oczach pojawił się wyraz większej dojrzałości i powagi. Owe osobliwe przeskoki od szparkiej ruchliwości do zadumanej powagi, które dotąd czasami mnie śmieszyły, a czasami irytowały, teraz roztopiły się w pewnej zamyślonej wstrzemięźliwości, nie zimnej i egoistycznej, lecz osobliwie czerpiącej z paradoksalnej otwartości. Wszystkie rysy twarzy tchnęły szczerością. Dźgnęło mnie głębokie podejrzenie, że aczkolwiek miałem się za osobę bystrą, która potrafi rozpoznawać właściwych, inteligentnych ludzi, ale także z nimi trzymać, mogłem jednak popełniać wielkie błędy. Ale jak liczne? — zastanawiałem się. Ulgę — niedużo mniejszą z tego powodu, że niewyznaną — przyniosła mi myśl, że chociaż nie zasłużyłem na to, to jednak cierpliwy los oferował mi wspaniałą szansę naprawienia jednej z tych pomyłek. Zarazem, dumałem, cierpliwy los osobliwie krotochwilnych ima się metod, wszak to Davies mnie przyzwał — chociaż teraz się zdało, że będzie miał ze mnie jakiś pożytek — ba, wręcz podstępem zwabił, wiedząc, że nie nadaję się do takiego życia, aczkolwiek Davies nie bardzo się kojarzył z podstępem.

Najpewniej to coraz bardziej niewygodna pozycja spowodowała takie pląsanie myśli. Noc, a potem „poranna kąpiel” w niewielkim stopniu przygotowały mnie na kontakt z ostrymi krawędziami i szorstkimi powierzchniami. Ale nagle Davies wyrwał się z zamyślenia i z okrzykiem: „Jak tam, wygodnie ci? Masz na czym siedzieć?”, skierował jacht odrobinę na nawietrzną, momencik oceniał obecny kurs i zanurkował pod pokład, skąd zaraz powrócił z dwiema poduszkami, które cisnął w moim kierunku. Nieufnie odnosząc się do tych luksusów, spytałem:

— A nie mógłbym się do czegoś przydać?

Machnął ręką.

— Nie przejmuj się. Myślę, że na razie jesteś dość zmęczony. Świetnie się płynie, prawda? Tam, po lewej — zerknął pod żaglem — gdzie schodzą się drzewa, to musi być Ekken. Ej, może byś popilnował mapy?

Poleciała w moim kierunku. Chwyciłem ją i z trudem rozłożyłem, ale wystarczyło, że zmniejszałem nacisk, a zwijała się jak sprężynka od zegarka. Nie miałem wiele do czynienia z mapami i ten nagły dowód zaufania po okresie, gdy mnie w ogóle, zdało się, nie zauważał, wprawił mnie w nerwowość.

— To Flensburg, widzisz, prawda? Tam byliśmy — powiedział, wyciągnąwszy rękę i postukawszy w nieokreślone miejsce na zatłoczonym diagramie. — No, a teraz po której stronie tamtej pławy musimy przejść? — Z trudem udawało mi się odróżnić ląd od wody, a co dopiero mówić o jakiejś pławie. Davies jednak ciągnął: — Mniejsza z tym, dla nas chyba wszędzie jest tu głęboko; chodzi chyba o tor wodny dla parowców.

Po minucie czy dwóch minęliśmy rzeczoną pławę po złej stronie, jestem pewien, gdyż nagle z nieprzyjemną wyrazistością ukazały się pod nami wodorosty i piasek, ale jedyna reakcja Daviesa brzmiała:

— Tak naprawdę nie ma tu porządnego morza, a miecz mamy podniesiony — mruknął, a ja przetrawiałem w sobie znaczenie tej informacji. — W tej części Szlezwiku najlepsze jest to, że łódką tej wielkości możesz wpłynąć wszędzie. Nie trzeba tu żadnej nawigacji. Dlaczego…?

W tej chwili bardziej wyczułem, niż posłyszałem delikatne szuranie pod nami.

— Nie stoimy czasem na mieliźnie? — spytałem nadzwyczaj spokojnie.

— Spokojnie, zdmuchnie ją — odrzekł, chociaż odrobinkę się skrzywił.

Owszem, „zdmuchnęło ją”, ale epizod ten spowodował nieco naiwną irytację Daviesa. Wspominam o tym, gdyż to dobry przykład jednej z jego drobnych osobliwości. Był wyzbyty tej dydaktycznej pedantyczności, którą żeglarstwo zwykło utrwalać w swoich miłośnikach. Cisnął mi mapę, ani przez chwilę nawet nie myśląc, że mogę być ignorantem, dla którego to coś jak chińszczyzna i któremu bardzo by się przydały musztra i lektura; zaniedbywał mnie przez cały ranek wyłącznie z racji niezależności ducha, której nie był świadom. Drugą osobliwość stanowiło to, że chociaż, jak miałem się o tym przekonać, świetnie znał się na jachcie, był pomysłowy, zręczny, uważny, to przecież zdarzało mu się popadać w amatorską ignorancję, na pół irytującą, a na pół zabawną. Moim zdaniem obie te cechy miały to samo źródło, a była nim nienawiść do jakiejkolwiek afektacji. Tym samym tłumaczyłbym fakt, że Davies i jego „Dulcibella” w ogóle nie trzymali się powierzchownej etykiety obowiązującej jachty i ich kapitanów, więc na przykład nigdy nie była wywieszana narodowa bandera i Davies nigdy nie wdziewał „jachtowego garnituru”.

Okrążyliśmy niziutki zielony cypelek, którego wcześniej nawet nie dostrzegłem.

— Musimy halsować — oznajmił Davies. — Zajmij się sterem, dobrze?

Nawet nie czekając na moją odpowiedź, z wielką pasją wziął się do stawiania grota. Miałem jakieś ogólnikowe pojęcie o sterowaniu, ale halsowanie to delikatna operacja. Żaden żeglarz nie będzie zaskoczony, usłyszawszy, że bom skorzystał z okazji i z wielkim trzaskiem przeleciał na drugą burtę, szotami grota oplątując mnie i koło sterowe.

— Zmiana halsu przy pełnych żaglach — brzmiał ponury komentarz Daviesa. — Jeszcze nie masz wyczucia; nasz jachcik bardzo reaguje na ster.

— Jaki teraz mam wziąć kurs? — spytałem opryskliwie.

— Nie, nie, teraz ja cię zastąpię.

Uznałem, że najwyższy czas pewne rzeczy powiedzieć sobie wprost.

— Jeśli chodzi o żeglarstwo, jestem kompletną nogą — zacząłem. — Więc albo nauczysz mnie wielu rzeczy, albo rozwalę jacht. Rozumiesz, kiedy zdarzało mi się pływać, zawsze była załoga…

— Załoga, też coś! — przerwał mi z królewską pogardą w głosie. — Przecież największa zabawa to robić wszystko samemu.

— O tak, mam to poczucie przez cały cudowny poranek!

— Przepraszam, bardzo przepraszam! — Jego konsternacja i skrucha były komiczne. — Jest wprost odwrotnie: to ty jesteś mi najbardziej potrzebny na świecie!

Po tym wybuchu popadł w zadumę.

Wykorzystując wewnętrzny prąd w małej zatoczce, kierowaliśmy się do wąskiego przesmyku.

— Ekken — skonstatował Davies. — Popatrzmy, jak to wygląda.

Minęła minuta, dwie, a już płynęliśmy piękną, wąską cieśniną, u której końca połyskiwał otwarty akwen. Po obu stronach rozsiadły się wioski, niektóre zawisłe nad wodą, inne oddzielone od niej koślawymi drewnianymi schodkami lub niewielkimi pomostami. Pnącza i róże wspinały się po ścianach i gankach. Na jednym z brzegów mały placyk z przylegającą do niego prymitywną przystanią, przy której uwijało się kilka kutrów, sugerował jakiś skromny handel. Malutki ogródek herbaciany z zaniedbaną altanką i stolikami zasłanymi liśćmi sugerował równie skromny ruch wycieczkowy. Cały obraz utrzymany był w tonacji brązowo-różowej po części z racji pogody zabarwiającej drewno zabudowań i kładek, po części z racji pnączy i drzew, w których uwijały się już subtelne palce jesieni. Sunęliśmy tą piękną drogą wodną, aż wreszcie zakończyła się ona rozległym stawem. Żagle, które dotąd drżały tylko i skomlały, teraz ucichły zupełnie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki