Rekrutacja - Caroline Grimwalker - ebook + audiobook

Rekrutacja ebook i audiobook

Caroline Grimwalker

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ina Farkas, znajda o pogmatwanej przeszłości, trafia do przestępczego świata, w którym dorastała jej jedyna przyjaciółka z dzieciństwa, Nevena. Jednocześnie, co dość paradoksalne, pracuje jako śledcza w policji w Malmö. Dramatyczne wydarzenie sprawia, że te dwa światy zderzają się ze sobą, a Ina ląduje w więzieniu za morderstwo. 

Kobieta szybko i niespodziewanie odzyskuje jednak wolność, ale nie potrafi się tam już odnaleźć. Z jednej strony nienawidzą ją policjanci, z którymi wcześniej pracowała, z drugiej – rodzina kryminalistów, do której przedtem należała. 

Kiedy wydaje się, że świat nie może już być mroczniejszy, a Ina rozważa nawet odebranie sobie życia, kobieta otrzymuje list polecony z biletem pierwszej klasy na rajską wyspę. Dostaje też nowiutki paszport i nowe nazwisko. Isabella King. Nadawcą okazuje się tajna organizacja o nazwie Trickster, do której kobieta miałaby dołączyć. Jedyny warunek jest taki, że Ina musi porzucić dotychczasowe życie i zacząć wszystko od nowa. Jeśli przyjmie ofertę, jej pierwszą misją będzie infiltracja kierownictwa szwedzkiego skrajnie prawicowego ugrupowania…

„Rekrutacja” to pierwszy tom serii „Trickster” Caroline Grimwalker, którą czytelnicy znają już z cyklu „Falochrony”. Autorka w rolach głównych obsadza zazwyczaj charyzmatyczne, silne i nieustraszone kobiety. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 644

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 46 min

Oceny
4,4 (16 ocen)
11
3
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MiriHa

Dobrze spędzony czas

Akcja się rozwija powoli, ale warto poczekać. Trzyma w napięciu i porusza poważny problem. Gdyby jego rozwiązanie moglo tak wyglądac....
00
Malgo_Be

Nie oderwiesz się od lektury

Początek nużący, ale warto iść dalej. Polecam I już czekam na kolejne tomy.
00
SlawekRrr

Nie oderwiesz się od lektury

Mogła być, akcja troszkę za długo się rozkręca. Polecam wszystkim o lewicowych poglądach... Dla osób o bardziej konserwatywnch poglądach będzie drażnić.
00
ElbietaN

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo zakręcona ,coś w typie " Kingsmana" z tajemniczą organizacją i kobietą jak intelektualny Bond. 😉 Bardzo chciałabym poznać dalsze losy Iny- Isabeli 👍
00
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Super historia. Czekam na kolejne części
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Re­kry­te­rin­gen

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Ka­ro­lina Skiba

Co­py­ri­ght © Ca­ro­line Grim­wal­ker, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mo­nika Drob­nik-Sło­ciń­ska

Re­dak­cja: Aneta Tka­czyk

Ko­rekta: Ma­ria Ar­mata

ISBN 978-87-0236-613-6

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Dla mo­jej babci i jej sióstr: Kry­styny, Stasi, Da­nuty, Ha­liny i Marty Sła­wic­kich (nu­mer obo­zowy w Oświę­ci­miu: 72312). Ma­jąc za sobą tak silne ko­biety, ła­two jest trzy­mać głowę wy­soko.

PROLOG

Rezydencja, rezerwat przyrody Huvududden, Ekerö

15 GRUDNIA 2014

Paul Kon­rad z chy­trym uśmiesz­kiem bie­rze czarny pen­drive.

– Dzięki, Fe­lix – mówi, wkła­da­jąc go do portu w kom­pu­te­rze. – Sia­dajże.

Kiedy gruby męż­czy­zna na­wi­guje przez menu kom­pu­tera, jego ję­zyk szybko po­ru­sza się mię­dzy war­gami.

Fe­lix Näslund, nie­dawno zre­kru­to­wany kie­row­nik do spraw bez­pie­czeń­stwa taj­nego obozu tre­nin­go­wego w re­zer­wa­cie przy­rody Hu­vu­dud­den i bar­dzo do­brze przy­jęty świeży na­ry­bek w or­ga­ni­za­cji Krew i Zie­mia Pół­nocy, roz­gląda się po urzą­dzo­nym z prze­py­chem biu­rze. Z tru­dem udaje mu się ode­rwać wzrok od po­zła­ca­nego po­pier­sia Adolfa Hi­tlera, zaj­mu­ją­cego ho­no­rowe miej­sce na ma­ho­nio­wej półce i pod­świe­tlo­nego dwoma re­flek­tor­kami.

– Dzięki – od­po­wiada Fe­lix, po­pra­wia­jąc oku­lary, które zsu­nęły mu się nieco z nosa. – Jest tam wszystko, o co pan pro­sił, pa­nie Kon­rad.

– No, mam na­dzieję. – Paul Kon­rad bębni pal­cami w po­wierzch­nię biurka, gdy dane ła­dują się do kom­pu­tera. – A czy było… trudno?

– Co pan ma na my­śli?

– Jezu, Fe­lix, mów do mnie na „ty”. A mam na my­śli to, że… nie są to chyba in­for­ma­cje, które leżą na ulicy?

Fe­lix Näslund przy­po­mina tro­chę sępa, kiedy po jego twa­rzy roz­lewa się sze­roki uśmiech.

– Prawdę mó­wiąc, ad­resy do­mowe wszyst­kich osób z li­sty wła­śnie tam leżą. Mniej wię­cej…

– Ale – stwier­dza Kon­rad, prze­wi­ja­jąc dwoma pal­cami po płytce kom­pu­tera, a jego brwi uno­szą się przy ko­lej­nych na­zwi­skach co­raz wy­żej – prze­cież tu cho­dzi o ce­le­bry­tów. Przy­naj­mniej w więk­szo­ści.

Za oknem truchta w dwu­sze­regu dzie­się­ciu mię­śnia­ków z ogo­lo­nymi gło­wami. Fe­lix od­chyla się do tyłu w skó­rza­nym fo­telu, za­kłada nogę na nogę i opiera ręce na ko­la­nie, za­nim od­po­wie:

– Szwe­cja wciąż jest otwar­tym spo­łe­czeń­stwem, zdzi­wiłby się pan, ile się można do­wie­dzieć, wy­ko­rzy­stu­jąc je­dy­nie za­sadę jaw­no­ści da­nych. Można bez żad­nych py­tań za­żą­dać ad­re­sów wszyst­kich uchodź­ców miesz­ka­ją­cych w kraju. A je­śli cho­dzi o zdraj­ców na­rodu, w więk­szo­ści wy­pad­ków wy­star­czy pro­ste wy­szu­ki­wa­nie na Eniro.

Paul Kon­rad wy­bu­cha śmie­chem tak ser­decz­nym, że jego wielki brzuch za­czyna pod­ska­ki­wać.

– To nie­wia­ry­godne, Fe­lix – mówi po­woli. – Zu­peł­nie nie­wia­ry­godne.

Za­pada na chwilę ci­sza, kiedy Kon­rad prze­wija in­for­ma­cje. Po kilku mi­nu­tach w końcu jest za­do­wo­lony, wy­ciąga pa­mięć z kom­pu­tera i po­daje Fe­li­xowi przez biurko.

– Włóż to do sejfu. Żoł­nie­rze za­częli się już zjeż­dżać i mają przed sobą sporo szko­leń. Wczo­raj do­sta­li­śmy też ko­lejną do­stawę broni. – Paul Kon­rad pod­nosi się i staje z za­ło­żo­nymi z tyłu rę­kami, po­dzi­wia­jąc zło­cone po­pier­sie. – Stary do­bry Adolf miał dużo świet­nych po­my­słów. Ale kiedy opad­nie pył po tym, co zro­bimy, noc krysz­ta­łowa z ty­siąc dzie­więć­set trzy­dzie­stego ósmego roku bę­dzie jak pierd­nię­cie w ko­smo­sie.

Pu­ka­nie do drzwi spra­wia, że ob­raca się na pię­cie.

– Tak?

Przez próg prze­cho­dzi ro­sły męż­czy­zna z głową wilka wy­ta­tu­owaną na przed­ra­mie­niu.

– Jak długo mamy tym ra­zem trzy­mać Larsa w ciu­pie?

Na twa­rzy Paula Kon­rada po­ja­wia się cień.

– Co za cho­lerny pi­jak. Ni­gdy się nie na­uczy. Przy­jaź­nimy się od pie­przo­nych czter­dzie­stu lat, a on wciąż kła­pie dzio­bem, kiedy tylko wleje w sie­bie cho­ciaż o kro­pelkę za dużo wódki.

– Lars? – pyta Fe­lix.

Paul Kon­rad ma­cha ręką przed twa­rzą, tak jakby to imię było uprzy­krzoną mu­chą.

– Taka łajza. Ale znam go pra­wie całe ży­cie. Wiesz, jak to jest: za fajny, żeby go wy­wa­lić, a za głupi, żeby go cał­kiem przy­jąć.

Czło­wiek z ta­tu­ażem chrząka zna­cząco, pod­no­sząc za­ci­śniętą pięść do ust. Paul Kon­rad wzdy­cha.

– Niech się jesz­cze po­mę­czy dzień albo dwa. Daj mu wodę, ale nic in­nego. W końcu chyba na­wet on zro­zu­mie, że nie może byle komu ga­dać o tym, co tu ro­bimy, tylko dla­tego, że po­stawi mu kie­li­cha.

Ol­brzym krótko kiwa głową i znika.

– O czym my tu…? – pyta Paul Kon­rad, wy­raź­nie zi­ry­to­wany, że mu prze­rwano.

– Noc krysz­ta­łowa – od­po­wiada nie­pew­nie Fe­lix Näslund.

W oczach Kon­rada znów po­ja­wia się wy­raz roz­ma­rze­nia.

– Wła­śnie, tak. Coś ci po­wiem, Fe­lix. Kiedy wpro­wa­dzimy nasz plan w ży­cie, Adolf Hi­tler bę­dzie pa­trzył na nas z nieba. A to, co zo­ba­czy, bar­dzo mu się spodoba.

LoKeCHAT, 139ss915149131615ss92125.onion

Trick­ste­r_1: > Mia­łeś czas, żeby spoj­rzeć na pro­po­zy­cję w spra­wie Trick­ste­r_6?

HVC: > Tak

Trick­ste­r_1: > Jest ide­alna, prawda?

HVC: >Tak

Trick­ste­r_1: > Do­brze, że się zga­dzamy. Re­je­stry pu­bliczne to to­talny chaos, dzię­kujmy bo­gom za czasy sprzed kom­pu­te­ry­za­cji. Resztę mo­żemy po pro­stu do­dać albo usu­nąć. Mu­szę po­wie­dzieć, że je­stem bar­dzo za­do­wo­lony z T6, która ją zna­la­zła.

HVC: >Ktoś do trumny?

Trick­ste­r_1: >Do­brze się składa… w związku z wy­pad­kiem z ze­szłego ty­go­dnia. Czy mam zie­lone świa­tło dla dal­szej re­kru­ta­cji?

HVC: >Tak

Areszt śledczy, zakład karny Fosie, Malmö

19 GRUDNIA 2014

– Co ona tu od­wala?

– Gdy­bym miał cho­ciaż blade po­ję­cie o tym, dla­czego te głąby ro­bią to, co ro­bią, moja praca by­łaby znacz­nie przy­jem­niej­sza.

Kla­wiszka, która za­dała py­ta­nie, chi­cho­cze ci­cho w od­po­wie­dzi. Ale Ina Far­kas leży da­lej. Pró­buje nie do­pu­ścić do tego, by ci idioci wci­snęli się mię­dzy nią a tę chwilę. Może to być ostatni spo­kojny mo­ment przez bar­dzo długi czas. Na­wet przez dzie­sięć lat. A może przez całe ży­cie.

Mi­kro­sko­pijna pa­lar­nia aresztu robi się dużo więk­sza, kiedy pa­trzy się na nią wła­śnie z tej per­spek­tywy. Schody są po­kryte szarą gru­dniową breją, która prze­do­stała się mię­dzy ścia­nami bu­dynku. Stop­nie wrzy­nają się w grzbiet, ale to nic nie szko­dzi. Niebo tam w gó­rze jest ja­sno­błę­kitne, a chmury to tylko cien­kie, po­szar­pane war­stewki. Jak wy­głod­niałe du­sze let­nich spa­sio­nych cu­mu­lu­sów. Je­śli pa­trzy pro­sto w górę, pra­wie nie wi­dzi ścian bu­dynku.

– Ej – od­zywa się ten, który nie uważa, że ro­bota kla­wi­sza jest naj­lep­sza na świe­cie – je­śli ma coś być z tego ja­ra­nia, to mu­sisz się po­śpie­szyć. – Głos ma rów­nie ostry jak li­nię szczęki.

– Po cho­lerę tu w ogóle le­żysz? – do­daje dziew­czyna.

Bo to „tu­taj” jest wszyst­kim, co mam…

Nic jed­nak nie mówi. Ina przy­ci­ska miękką paczkę pa­pie­ro­sów John Si­lver do brzu­cha i da­lej wpa­truje się w niebo, opie­ra­jąc tył głowy o naj­wyż­szy z czte­rech stopni pro­wa­dzą­cych pro­sto w po­żół­kłą ce­glaną ścianę. Tak to wła­śnie bywa, gdy się cią­gle prze­bu­do­wuje i do­bu­do­wuje, a po­tem znowu prze­bu­do­wuje i roz­bu­do­wuje miej­sca, w któ­rych można za­my­kać lu­dzi. Przy­ci­ska pa­zno­kieć kciuka do kółka na po­ży­czo­nej za­pal­niczce. Prze­zro­czy­sty czer­wony pla­stik. Na­peł­niony do po­łowy bu­ta­nem.

Po­ja­wia się na­gle wspo­mnie­nie jej i Ne­veny. Sie­dzą na za­nie­dba­nej par­ko­wej ławce w wonną let­nią noc i na zmianę na­peł­niają usta ga­zem z jed­no­ra­zo­wej za­pal­niczki z na­dru­kiem z na­zwą sta­cji ben­zy­no­wej. Po­tem za­pa­lają pło­mień i wy­dmu­chują nad nim gaz, uda­jąc groźne smoki. Ne­ve­nie udaje się zio­nąć ogniem na nie­szczę­sną, prze­la­tu­jącą po­krę­co­nym to­rem ko­mar­nicę, która pada na zie­mię osma­lona i za­mor­do­wana.

– Kurwa, Ina, tego się nie WCIĄGA. Zbie­rasz tylko w ustach.

Ne­vena omal się nie prze­wraca ze śmie­chu, kiedy Ina przy­pad­kowo za­ciąga się ga­zem i przez parę mi­nut z tru­dem utrzy­muje pion.

Ina prze­łyka ślinę, za­gryza zęby, wi­dzi, że za chwilę zgnie­cie trzy­maną w ręce paczkę, i zmu­sza się do tego, żeby od­pę­dzić wspo­mnie­nia.

Ssa­nie na ni­ko­tynę jest po­tężne. Jak ota­cza­jąca ciało me­ta­lowa siatka o du­żych oczkach, którą ktoś wło­żył jej pod skórę i która te­raz po­mału, po­mału się kur­czy. Do­piero wtedy, kiedy za­ci­ska się tak mocno, że z Iny za chwilę zrobi się mie­lonka, wkłada do ust jed­nego z po­zba­wio­nych fil­tra pa­pie­ro­sów i pod­nosi głowę na tyle, by za­pa­lić go za sku­loną dło­nią. Drobne, słod­kie pa­proszki ty­to­niu przy­kle­jają się pod wargą, ale za­miast je prze­żuć, jak po­cząt­kowo za­mie­rza, gło­śno je wy­pluwa. W kie­runku kla­wi­szy. Dziew­czyna wznosi oczy do nieba.

Mój Boże. Kla­wi­sze. Ina sie­dzi tu od mie­siąca, ale już przy­po­mina ra­so­wego prze­stępcę. Jak ich na­zy­wała jesz­cze mie­siąc temu? Ko­le­gami?

Za­ciąga się głę­boko. Uno­szący się dym, pie­kące płuca. Głowa, która od razu robi się lżej­sza i w któ­rej po­ja­wia się te­raz dziwna myśl: czy za­re­je­stro­wała coś z tego, co zo­ba­czyła pierw­szy raz, gdy le­żała tak na scho­dach, ga­piąc się we wszech­świat? Może pod­świa­do­mie? Wtedy mie­ściła się w każ­dym ra­zie na jed­nym schodku.

W pie­przo­nym pu­dle po bu­tach.

Bie­rze ko­lej­nego ma­cha i pod­skórna siatka ro­śnie o je­den roz­miar. Wszystko staje się bar­dziej mięk­kie.

– Te, Si­néad – woła straż­niczka. – Po­śpiesz się tro­chę, do­bra? Mu­sisz jesz­cze zdą­żyć się prze­brać.

Si­néad. Fajne. Tego jesz­cze nie sły­szała.

Faj­nie bę­dzie zrzu­cić szare wię­zienne ciu­chy i za­ło­żyć wła­sne ubra­nia. Ina siada. Od ni­ko­tyny kręci jej się w gło­wie – to wła­śnie dla­tego trzeba jak naj­dłu­żej cze­kać przed za­pa­le­niem, przy­jem­ność jest wtedy znacz­nie więk­sza. Uśmie­cha się do kla­wiszki, która wy­daje się tego nie za­uwa­żać.

Jesz­cze trzy krót­kie ma­chy, po­tem zgniata żar mię­dzy pal­cami i pstryka pe­tem w stronę sze­ro­kiego na metr, wy­peł­nio­nego pia­skiem be­to­no­wego słupa wy­la­nego w ziemi. Pu­dło.

Po dro­dze do środka, kiedy ma od­dać fa­ce­towi za­pal­niczkę, mar­kuje cia­łem szybki ruch, tak jakby miała mu sprze­dać prawy sier­powy, ale za­trzy­muje się kilka cen­ty­me­trów od jego twa­rzy. Ten nie po­trafi po­wstrzy­mać się od uniku i Ina wi­dzi wście­kłość w jego oczach, kiedy ona się uśmie­cha i wy­ciąga do niego rękę z za­pal­niczką jak mała, grzeczna aresz­tantka. Straż­nik wię­zienny zbu­do­wany jest jak czołg, a ścię­gna na jego szyi zdra­dzają, że za­mie­rza się ze­mścić, kiedy kla­wiszka kła­dzie rękę na jego ra­mie­niu.

– Olej ją. Wrzuć ją tylko do celi.

Jej ciem­no­brą­zowy koń­ski ogon jest gruby jak przed­ra­mię Iny i sprę­ży­ście pod­ska­kuje, kiedy pod­kre­śla to, co po­wie­działa, zde­cy­do­wa­nym ski­nie­niem głowy.

Ja­sne, że są tro­chę bar­dziej spięci niż zwy­kle, my­śli Ina. Nie­cały rok temu w Fo­sie zda­rzyła się ostat­nia ucieczka. W sa­mego syl­we­stra. Zbliża się rocz­nica, wstyd za­czyna więc wy­ła­zić na po­wierzch­nię. Ina bar­dzo się sta­rała po­wstrzy­my­wać swoją wolę walki przez całą de­kadę. Od czasu, kiedy prze­kro­czyła gra­nicę i wpa­dła w ot­chłań, z któ­rej tak na­prawdę ni­gdy się nie wy­do­stała. Ale te­raz? Kiedy ży­cie po­szło tą drogą? Nie, zde­cy­do­wa­nie nie ma już po­wodu, by nie po­zwa­lać we­wnętrz­nemu po­two­rowi rzą­dzić tak, jak ma ochotę.

Ina nie ugina się pod spoj­rze­niem fa­ceta i nie od­wraca wzroku. Nie cofa się ani o cal. Co z tego, że jest zbu­do­wany jak czołg. Ona też.

*

Pod­czas po­wrotu z pa­larni nie do­cho­dzi do bójki – co ma swoje do­bre i złe strony. Faj­nie by było wy­rzu­cić z sie­bie tro­chę fru­stra­cji, ale prze­cież za dwie go­dziny ma być w są­dzie. Cie­ka­wie by­łoby się tam po­ja­wić ze spuch­niętą wargą i po­si­nia­czoną twa­rzą. Choć w su­mie – ja­kie by to miało zna­cze­nie? Ina już wie, co się wy­da­rzy.

Aby po­zbyć się na­pię­cia, od razu rzuca się na pod­łogę w celi. Robi sto pom­pek i dwie­ście przy­sia­dów, za­nim przy­stąpi do przy­go­to­wań.

Na przy­krę­co­nej do ściany pry­czy z pian­ko­wym ma­te­ra­cem o kwa­śnym za­pa­chu, ob­cią­gnię­tym po­krow­cem w ko­lo­rze szczyn, leży ubra­nie, które Char­lotta Da­vén, jej po­ważna, lecz nieco zdez­o­rien­to­wana ad­wo­katka, przy­nio­sła z jej domu.

Ina sięga po to, co znaj­duje się na wierz­chu, przy­gląda się temu scep­tycz­nie i par­ska.

O tym mo­żesz za­po­mnieć.

Ko­stium. Ołów­kowa spód­nica, bluzka i ża­kiet, wszystko w róż­nych od­cie­niach nie­bie­skiego.

Ina ku­piła te ciu­chy w pa­nice, kiedy zdała so­bie sprawę, że do­stała pracę w po­li­cji i wy­obra­żała so­bie, że śled­czy tak wła­śnie wy­glą­dają. Pro­fe­sjo­nal­nie. Po­waż­nie. Do­ro­śle. Nie mi­nęło wiele dni, a znów cho­dziła w dżin­sach, bluzce na ra­miącz­kach i kow­boj­kach, jak zwy­kle. Nie­któ­rzy ko­le­dzy za­częli ją na­zy­wać sze­ry­fem.

Jezu, na­prawdę wy­daje się, jakby to było wieki temu.

Ci­ska ko­stium na przy­mo­co­wane w rogu biurko i da­lej prze­gląda odzież. Na szczę­ście Char­lot­cie udało się za­pa­ko­wać też parę czar­nych spodni i ob­ci­słą czarną bluzkę polo. Ja­sna sprawa, w tym ze­sta­wie bę­dzie wy­glą­dać jak zło­czyńca, ale… prze­cież ona te­raz jestzło­czyńcą. Tak więc wszystko wy­gląda tak, jak trzeba. Ale co­kol­wiek bę­dzie lep­sze niż tamte eme­ryc­kie ciu­chy. Szok, że kie­dyś w ogóle je ku­piła… Göran, lekko po­ły­sku­jący chrząszcz, miesz­ka­jący w rogu za mi­ską ustę­pową – która, po­dob­nie jak wszystko inne tu­taj, wy­ra­sta pro­sto ze ściany – stoi bez ru­chu, kiedy Ina sma­ruje się ta­nim, zo­sta­wia­ją­cym lep­kie białe ślady dez­odo­ran­tem z kio­sku w aresz­cie i się prze­biera.

– Za co ga­ru­jesz? – spy­tała go pierw­szego dnia. Wciąż nie od­po­wie­dział, więc chyba za coś po­waż­nego.

*

Z aresztu do sądu re­jo­no­wego sa­mo­cho­dem je­dzie się tylko dwa­dzie­ścia mi­nut. Cie­kawe, że po le­d­wie mie­siącu za krat­kami pa­trzy na świat jak na obcy kra­jo­braz. Tak jakby ni­gdy nie była jego czę­ścią. Na­prawdę cho­dziła po uli­cach tego mia­sta? Wolna? Wy­daje się to nie­rze­czy­wi­ste. Pra­wie nie­moż­liwe. Chmury za­częły za­cze­piać się o sie­bie na nie­bie, tak jakby zbie­rały siły przed na­stępną lo­dową na­wał­nicą, a wiatr cią­gle tę­żeje.

Prze­jeż­dżają obok po­ste­runku po­li­cji i Ina wi­dzi, jak Anki, by­stra dziew­czyna, która chciała szybko piąć się po stop­niach ka­riery, wy­cho­dzi przez drzwi. Przy­trzy­muje jedno skrzy­dło, żeby przy­stoj­niak Amir ze swoją wy­pie­lę­gno­waną brodą mógł się scho­wać, za­nim prze­wróci go po­dmuch lo­do­wa­tego wia­tru. Wy­gląda na rów­nie wście­kłego jak po­goda i wita się z Anki tylko lek­kim ski­nie­niem głowy. Anki owija się szczel­nie kurtką i ru­sza w drogę, gdzie­kol­wiek się spie­szy. Lu­dzie, z któ­rymi nor­mal­nie Ina spo­ty­ka­łaby się w po­koju so­cjal­nym na ka­wie. Z któ­rymi mi­ja­łaby się przy kse­ro­ko­piarce. Któ­rych pro­si­łaby o po­moc przy ja­kichś trud­nych de­ta­lach.

Gdyby nie wła­śnie ta­kie… trudne de­tale, nie sie­dzia­łaby te­raz na tyl­nym sie­dze­niu ra­dio­wozu. Może w ra­dio­wo­zie, ale z przodu.

Co ja ta­kiego na­ro­bi­łam?

Kiedy tylko ta myśl po­ja­wia się w jej gło­wie, ude­rza mocno skro­nią o boczną szybę. Raz, dwa, trzy razy. Wy­noś się stąd. Na­tych­miast. Za­nim mnie osła­bisz. Jest, jak jest. Mło­dzik za kie­row­nicą pa­trzy na nią w lu­sterku i Ina usi­łuje za­ha­mo­wać im­puls, żeby na niego wark­nąć. W końcu zgo­dził się nie za­ku­wać jej w kaj­danki.

Całe szczę­ście, że do­jeż­dżają na miej­sce kilka mi­nut póź­niej. Wy­gląda na to, że chcą ją wpro­wa­dzić głów­nym wej­ściem. Serce bije jej nieco szyb­ciej, kiedy wy­siada z czar­nego sa­mo­chodu pro­wa­dzona przez dwójkę no­wych kla­wi­szy. Czy oni wszy­scy mu­szą wy­glą­dać do­kład­nie tak samo? Wy­cio­sane z gra­nitu pod­bródki, fryz na jeża i lo­do­wate spoj­rze­nie u fa­ce­tów, włosy spięte w ogon ro­bo­czego ko­nia, wy­raź­nie za­ry­so­wane brwi i głę­bo­kie do­łeczki wo­kół ust u dziew­czyn.

Ina pa­trzy w górę na po­nury, sza­ro­brą­zowy bu­dy­nek i czuje przy­pływ ad­re­na­liny. Bie­rze głę­boki od­dech. W oknie nieco wy­żej ktoś wy­gląda zza po­żół­kłej za­słony.

– Mogę jesz­cze za­ja­rać? – pyta sto­ją­cego naj­bli­żej pod­bródka i wy­ciąga z kie­szeni spodni paczkę John Si­lve­rów. „No com­pro­mise”, brzmi na­pis na paczce.

Tak jest, do­kład­nie.

Straż­nik od­wraca swój ze­ga­rek ze szczot­ko­wa­nego sza­ro­nie­bie­skiego me­talu i gapi się na niego z kwa­śną miną, pa­trząc py­ta­jąco na ko­legę, który wzru­sza ra­mio­nami i wy­ciąga za­pal­niczkę. Tym ra­zem z zie­lo­niut­kiego pla­stiku. Jest za pięt­na­ście dzie­siąta, a poza lek­kim wia­ter­kiem wo­kół sądu jest spo­koj­nie i ci­cho. Tym ra­zem Ina za­pala pa­pie­rosa od razu. Pró­buje osła­bić dzia­ła­nie ad­re­na­liny. Kiedy straż­nicy my­ślą, że odej­dzie parę me­trów na bok, ona pod­cho­dzi o kilka stopni wy­żej w stronę wej­ścia, po­woli przy­klęka, od­wraca się i kła­dzie na ple­cach.

Ach. Znacz­nie le­piej.

– A ty co, do cho­lery, tu­taj wy­pra­wiasz?

Głosy kla­wi­szy od­da­lają się. Za­wsze tak jest, kiedy to robi. Ina ściąga wargi i wy­pusz­cza dym w chmury jak trans­atlan­tycki pa­ro­sta­tek. Ka­mienne schody są zimne i twarde, na­wet przez zi­mową kurtkę. Coś mo­krego prze­do­staje się do wnę­trza no­gawki i wy­wo­łuje gę­sią skórkę, gów­niane uczu­cie.

– Nie stój tak, pod­nieś ją, do cho­lery!

– Tro­chę za późno uda­wać wa­riatkę. Halo!… pa­ra­graf siódmy masz już dawno za sobą.

To prawda. Udo­wod­nił, że NIE je­stem umy­słowo chora.

Nie­spo­kojne, sy­czące, zde­ner­wo­wane głosy. Ina od­wraca się jed­nak od nich i sku­pia spoj­rze­nie na zi­mo­wym nie­bie. Tu jest te­raz tylko ona. Tylko ona. Jej pa­pie­ros. Blade niebo. Prze­la­tu­jąca obok mewa. A może go­łąb. Ktoś sztur­cha ją bu­tem i mówi sce­nicz­nym szep­tem:

– No, wsta­waj!

Jej pa­pie­ros. Jej niebo. I ona.

Wtedy przez tu­mult, który naj­wy­raź­niej wy­wo­łała, prze­bija się coś in­nego. Cienki, wy­soki gło­sik.

– Mamo, dla­czego ta pani leży na scho­dach?

Ina pod­nosi głowę. Kilka me­trów da­lej, na chod­niku, stoi dziew­czynka w wieku czte­rech czy pię­ciu lat, mocno trzy­ma­jąc mamę za rękę. Ma na so­bie tę­czową zi­mową kurtkę i pa­su­jące do niej wy­so­kie buty. Loki wy­stają na wszyst­kie strony spod czer­wo­nej czapki. Słodka jak miód.

Mama mam­ro­cze coś o tym, że pani pew­nie się prze­wró­ciła, ale po­patrz, ktoś już jej po­maga.

Ina uśmie­cha się do dziew­czynki, a kiedy kla­wi­szom w końcu udaje się z tru­dem pod­nieść ją ze scho­dów, pa­pie­ros wy­pada jej z dłoni.

Pani.

No, niech bę­dzie. Przy­naj­mniej nie po­wie­działa „pan”. To już coś.

Remiza strażacka, stacja 100, Borlänge

24 MARCA 1985

Kiedy styka się z pierw­szym prze­stęp­stwem, ma za­le­d­wie je­den dzień. Jak zwy­kle o tej po­rze roku na dwo­rze leży osiem­na­ście me­trów śniegu, przez który wszy­scy mu­szą się prze­bi­jać, przez sie­dem­dzie­siąt ki­lo­me­trów nio­sąc na ple­cach młod­sze ro­dzeń­stwo, żeby do­trzeć do szkoły. Szkoła, rzecz ja­sna, znaj­duje się w są­sied­niej gmi­nie, albo na­wet w Fin­lan­dii. Ale Ina – któ­rej wciąż z brzu­cha zwisa pół­me­trowa, za­krwa­wiona, ciem­no­nie­bie­ska pę­po­wina – ma cie­pło i przy­tul­nie w swoim pu­dle po bu­tach, które ktoś po­sta­wił na scho­dach.

Oczy­wi­ście tego nie pa­mięta, poza tym, co czło­wiek so­bie wy­ob­raża, gdy już wy­słu­cha wy­star­cza­jąco wiele razy opo­wie­ści o so­bie jako nie­mow­laku. Prze­dziwne, jak two­rzy się dzięki temu wspo­mnie­nia. Wy­ob­raża so­bie na­wet to zi­mowe niebo, ciemne, czy­ste i pełne mi­ga­ją­cych gwiazd. Wy­ob­raża so­bie fak­turę brud­no­ró­żo­wej szmaty, w którą jest za­wi­nięta i którą czuć lekko ben­zyną. Kartkę sze­lesz­czącą na brzu­chu.

Męż­czy­zna, który ją znaj­duje, wła­śnie koń­czy nocną zmianę. Na­zywa się Ro­ine An­ders­son i zde­cy­do­wa­nie od zbyt wielu lat pra­cuje jako stra­żak. Po­szedł wziąć po­ranną ga­zetę i po­chyla się przed szcze­liną w drzwiach, kiedy sły­szy dziwny dźwięk.

Z po­czątku nie ro­zu­mie, co to jest. Ktoś drę­czy kota? Pro­stuje się, trzy­ma­jąc w ręku „Bor­länge Tid­ning”. Robi krok w kie­runku szkla­nych drzwi i lekko prze­krzy­wia głowę, tak jakby to mo­gło spra­wić, że bę­dzie le­piej sły­szał. Drugą ręką przy­gła­dza swoje ciem­no­szare wąsy w stylu de­tek­tywa Ma­gnum. Nie, to nie kot. Alarm? Nie, też nie.

Kiedy przy­ci­ska dłoń do szyby, żeby le­piej wi­dzieć, za­uważa przed re­mizą ślady, które już pra­wie za­sy­pał śnieg. Tylko tro­chę śwież­sze od in­nych. I wła­śnie wtedy wszystko staje się ja­sne.

Mój Boże. Na scho­dach leży małe dziecko.

Ga­zeta wy­pada mu z rąk, gdy gwał­tow­nym ru­chem otwiera drzwi i wpusz­cza do środka ką­sa­jący chłód wcze­sno­wio­sen­nej nocy. Te­raz już tego dźwięku nie da się po­my­lić z żad­nym in­nym – to nie­mowlę. To wrzesz­czy Ina. Ogła­sza, że tu­taj jest. Że chce do środka.

Dwa dni póź­niej Ro­ine przy­nosi do tej sa­mej re­mizy naj­śwież­sze wy­da­nie tej sa­mej po­ran­nej ga­zety i czyta wy­wiad ze sobą, w któ­rym opo­wiada o tym wszyst­kim i zdra­dza, ja­kim to było dla niego szo­kiem. Kto to sły­szał, żeby zda­rzały się ta­kie rze­czy? Chyba tylko w ba­śniach.

To jed­nak nie baśń. To ży­cie Iny i wła­śnie tak się za­czyna. Jak w pie­przo­nej po­wie­ści Dic­kensa. Bez ro­dzi­ców i bez szans.

W tym sa­mym ar­ty­kule, w któ­rym Ro­ine An­ders­son mówi, że ni­gdy w ży­ciu nie sły­szał, by dziecko tak roz­pacz­li­wie wrzesz­czało, kiedy wno­sił je do re­mizy, a wszy­scy stra­żacy ze­brali się wo­kół brą­zo­wego pu­dła po bu­tach z ma­leń­kim nie­mow­la­kiem, można prze­czy­tać, że Inę naj­pierw za­wie­ziono do szpi­tala w Bor­länge, po­tem da­lej do szpi­tala w Falu, gdzie stwier­dzono, że do­piero co się uro­dziła, jest cał­ko­wi­cie wy­gło­dzona, a jej pę­po­wina zo­stała od­cięta czymś, co zu­peł­nie się do tego nie nada­wało. Jed­nak oka­zało się, że jest zdrowa i w do­brym hu­mo­rze, kiedy tylko usu­nięto jej ośli­zgłą przy­wieszkę, za­pro­po­no­wano mleko dla nie­mow­ląt i odziano w be­cik z nie­bie­skim logo urzędu wo­je­wódz­kiego.

Na zdję­ciu, któ­rym opa­trzono ar­ty­kuł, wi­dać Inę le­żącą z piąst­kami za­ci­śnię­tymi na buzi, śpiącą w prze­zro­czy­stym pla­sti­ko­wym kojcu. Na in­nym zdję­ciu Ro­ine An­ders­son trzyma kartkę przy­piętą na jej piersi:

Ma na imię Ha­lina. Jest Po­lką! To ser­duszko nie na wiele się przy­daje.

Ar­ty­kuł w „Bor­länge Tid­ning” koń­czy się wy­po­wie­dzią ko­biety z opieki spo­łecz­nej i po­li­cjanta, mó­wią­cych o tym, jak to zda­rze­nie jest po­tworne i po­ważne. O tym, że tak małe dzieci są nie­sły­cha­nie wraż­liwe na wa­runki po­go­dowe. Że po­trze­bują bli­sko­ści, je­dze­nia i mi­ło­ści. Że to wiel­kie szczę­ście, iż małą zna­lazł nie kto inny, kto może nie miałby tak wiel­kiego serca, tylko wła­śnie Ro­ine An­ders­son i jego we­soła kom­pa­nia. I o tym, że ustawa o ro­dzi­cach na­kłada obo­wią­zek opie­ko­wa­nia się swoim dziec­kiem, a uchy­la­nie się od tego obo­wiązku jest ka­ralne. Po­nie­waż jed­nak karą jest w ta­kim wy­padku ode­bra­nie dziecka, Ina uważa, że osoba, która ją zo­sta­wiła, nie czuła się nią spe­cjal­nie za­gro­żona. Bo nie­za­leż­nie od tego, kto ją po­rzu­cił – mama, tata, może ja­kiś zde­men­ciały star­szy krewny – to wła­śnie tego chciał: po­zbyć się jej.

Je­den je­dyny dzień. Tyle wy­trzy­mała z nią jej ro­dzina, za­nim wy­rzu­ciła ją na świat, by ra­dziła so­bie sama. Nic dziw­nego, że już na pierw­szym w ży­ciu zdję­ciu mocno za­ci­ska pię­ści. Bo wie, że niebo już jej o tym po­wie­działo.

Mimo że ar­ty­kuł koń­czy się in­for­ma­cją o po­szu­ki­wa­niach jej bli­skich – a na­wet skie­ro­wa­nym do nich ape­lem – nikt się po nią nie zgła­sza.

Sąd Rejonowy w Malmö

19 GRUDNIA 2014

Char­lotta Da­vén stoi na naj­wyż­szym stop­niu scho­dów pro­wa­dzą­cych do sądu i scep­tycz­nie przy­gląda się Inie, kiedy kla­wi­sze si­łują się z nią i grożą, że je­śli się nie opa­nuje, na­łożą jej bran­so­letki. Zu­peł­nie jakby to było cięż­kie prze­stęp­stwo – po­le­żeć so­bie chwilę na scho­dach. Ina uśmie­cha się le­ciutko do swo­jej ad­wo­katki pod­czas krót­kiego spa­ceru do ob­ro­to­wych drzwi. Char­lotta wznosi oczy do nieba, przy­gląda się kry­tycz­nie jej ubra­niu i ści­ska obiema dłońmi rączkę swo­jej teczki, którą trzyma przed sobą.

– Mu­sia­łaś… znów to zro­bić? – pyta.

Ina wzru­sza ra­mio­nami i wła­śnie ma od­po­wie­dzieć, kiedy ja­kiś fa­cet w nie­bie­skich dżin­sach i be­żo­wej kurtce, zde­cy­do­wa­nie zbyt cien­kiej na tę porę roku, pod­biega i pstryka jej zdję­cie. I jesz­cze jedno. Char­lotta re­aguje szybko jak ko­bra, a Ina pod­nosi ręce do twa­rzy. Praw­niczka trzyma teczkę mię­dzy swoją klientką a fo­to­gra­fem. Od­py­cha go jak tar­czą.

– Ha­lino Far­kas! – woła męż­czy­zna, który naj­wy­raź­niej uważa, że wio­senna kurtka w środku grud­nia to świetny po­mysł. – Co my­ślisz o oskar­że­niach?

Pró­buje pod­su­nąć jej dyk­ta­fon, ale Char­lotta od­bija go teczką jak wal­ki­ria.

Idący z tyłu kla­wi­sze po­py­chają ją, więc całe to­wa­rzy­stwo szybko prze­cho­dzi przez drzwi, pod­czas gdy inny funk­cjo­na­riusz – wielki mię­śniak – za­sła­nia sobą przej­ście, żeby re­por­ter nie mógł ich go­nić. Char­lotta jako ostat­nia wśli­zguje się do środka i tuż przed za­mknię­ciem drzwi sły­chać py­ta­nie:

– Czy to ty go za­mor­do­wa­łaś? Dla­czego?

– Za­wsze ta sama śpiewka – wy­bu­cha zi­ry­to­wana Char­lotta i ener­gicz­nie po­kle­puje ją po ple­cach, gdy zbli­żają się do bra­mek.

Ina idzie po­słusz­nie. Nie­przy­jemna sy­tu­acja. Po­nie­waż jej sprawa łą­czy się z inną, w któ­rej po­wo­do­wie są ma­ło­letni, roz­prawa ma się od­by­wać przy drzwiach za­mknię­tych i jest ob­jęta ta­jem­nicą. To jed­nak ni­gdy nie po­maga. Ktoś pu­ścił farbę i to dla­tego po­ja­wiła się prasa, by za­da­wać py­ta­nia. Za­wsze ktoś pu­ści farbę. Pew­nie je­den z tych gra­ni­to­wych pod­bród­ków, któ­rzy te­raz pro­wa­dzą Inę po wy­po­le­ro­wa­nej mar­mu­ro­wej pod­ło­dze. W każ­dej mi­ja­nej twa­rzy wi­dzi to samo py­ta­nie: dla­czego?

Bo trzeba ro­bić to, co słuszne. Oto dla­czego.

Myśl tę po­wta­rza w gło­wie jak man­trę, kiedy zbli­żają się do drzwi sali są­do­wej.

Szpital w Lund

WIOSNA 1988 LUB 1989

Pierw­sze wspo­mnie­nie Iny, które na pewno jest jej wła­sne, nie jest kom­pletne. Czę­sto tak bywa. Pa­mięta za­słonę. Może nie­bie­ską, a może zie­loną. Wisi w każ­dym ra­zie w szpi­talu, a ona musi mieć trzy lub cztery lata. Obok sie­dzi pani w ogrom­nych oku­la­rach w prze­zro­czy­stej pla­sti­ko­wej oprawce. Szkła po­więk­szają zmarszczki, które po­kry­wają górną część jej twa­rzy, oku­lary cią­gle zsu­wają się jej z nosa, więc musi je po­pra­wiać. Robi to środ­ko­wym pal­cem le­wej ręki, tak jakby co dwie mi­nuty po­ka­zy­wała ca­łemu światu wia­domo co. Prawą dło­nią de­li­kat­nie trzyma małą rączkę Iny, która jest po­si­nia­czona i spra­wia ból przy ści­ska­niu.

Z po­wodu ogra­ni­czo­nych moż­li­wo­ści, ja­kimi dys­po­no­wały opieka spo­łeczna i po­li­cja w la­tach osiem­dzie­sią­tych – nie było jesz­cze wtedy cze­goś ta­kiego jak te­sty DNA – od chwili zna­le­zie­nia jej na scho­dach re­mizy w Bor­länge Ina naj­pierw wy­lą­do­wała w szpi­talu, gdzie stwier­dzono, że jest zdrowa, a po­tem prze­rzu­cano ją z miej­sca na miej­sce. Nikt nie wie­dział, co z nią zro­bić.

Gdy wspo­mnie­nie za­słony ula­tuje, znów jest w szpi­talu. Nie pa­mięta ro­dzin za­stęp­czych, do­mów dziecka i in­nych tym­cza­so­wych pla­có­wek, w któ­rych miesz­kała w swoim krót­kim ży­ciu, ale już jako trzy- albo czte­ro­latka wie, że nie­któ­rzy lu­dzie są do­brzy, a inni źli. Nie­któ­rzy na­wet bar­dzo źli. Tacy, przez któ­rych ma się po­si­nia­czone ręce, bo­lące że­bra i skórę na ple­cach po­krytą pie­ką­cymi czer­wo­nymi prę­gami. Za to, że stało się na dro­dze. Albo za dużo ga­dało. Albo za gło­śno pła­kało.

Ina? Po­win­naś się na­zy­wać Upier­dlina!

Dziwne jest to, że nie pa­mięta nic wię­cej, żad­nego bólu ani zda­rze­nia, które do­pro­wa­dziło ją do tego szpi­tala. Nie przy­po­mina so­bie na­wet żad­nych roz­mów. Tylko tę miłą pa­nią z prze­zro­czy­stymi oku­la­rami, swoją siną rękę i zie­loną albo nie­bie­ską za­słonę, która po­wo­lutku ko­ły­sze się w przód i w tył, cho­ciaż prze­by­wają w za­mknię­tym po­koju. No i kitki. Pa­mięta, że ma dwie krót­kie kitki ster­czące na boki przy karku.

Pani w oku­la­rach ma na so­bie ka­nar­kową dzier­ganą bluzkę. Kiedy koń­czy z kimś roz­ma­wiać – pew­nie z le­ka­rzem – bie­rze Inę za rękę i od­cho­dzą. Ina jest w Ska­nii. Mieszka tu od roku. Bę­dąc znajdą, zo­stała za­re­je­stro­wana jako uro­dzona w gmi­nie, w któ­rej ją zna­le­ziono – i tak bę­dzie, do­póki nie po­ja­wią się inne do­wody. Ale z miej­scami dla dzieci, któ­rych nikt nie chce, już tak jest. Nie ma ich wiele. Miejsc, ma się ro­zu­mieć. Trzeba jed­nak brać to, co dają, i Ina do­stała to w Ska­nii u ko­biety, którą pa­mięta tylko jako wrzesz­czące usta i ostre pa­znok­cie. Lubi pa­nią w oku­la­rach, to aku­rat pa­mięta bar­dzo wy­raź­nie. Trzyma ją tak de­li­kat­nie, jakby Ina była fi­gurką z por­ce­lany, która, choć tak mała, już jest po­kryta ty­sią­cem rys. Pani po­maga jej usiąść na tyl­nym sie­dze­niu sa­mo­chodu, gdzie leży spe­cjalna po­duszka dla dzieci.

– Dziś po­je­dziesz do mnie do domu, Ina. Ju­tro znaj­dziemy ci nowe miej­sce. Tym ra­zem do­bre. Zo­sta­niesz tam długo. Może na­wet na za­wsze. Obie­cuję.

Spoj­rze­nie, które rzuca Inie w lu­sterku wstecz­nym, na­gle staje się rów­nie przej­rzy­ste jak ota­cza­jąca je oprawka. Mimo że jest tak mała, Ina poj­muje: pani nie może tego obie­cać.

Sąd Rejonowy w Malmö

19 GRUDNIA 2014

– Sąd roz­po­czyna główną roz­prawę w spra­wie pro­ku­ra­tura prze­ciwko Ha­li­nie Far­kas. Strony i przed­sta­wi­cieli wzywa się do sali nu­mer cztery.

Kla­wi­sze chwy­tają ją zde­cy­do­wa­nie pod ra­miona, jakby była pie­przo­nym Cy­ru­sem „Wi­ru­sem” Gris­so­mem z filmu Lot ska­zań­ców, kiedy wszy­scy inni już roz­sie­dli się w sali. Pro­wa­dzą ją na jej miej­sce, a ona robi, co może, by wy­glą­dać na rów­nie sza­loną, jak to po­trafi John Mal­ko­vich. Ża­łuje, że nie ma zło­tego zęba. Sprawi so­bie taki na gwiazdkę, kiedy bę­dzie miała to wszystko za sobą. Kiedy to bę­dzie, w 2024? Jesz­cze póź­niej?

Dla­czego wszystko dzieje się tak cho­ler­nie wolno? Ta sprawa nie jest ani skom­pli­ko­wana, ani nie­oczy­wi­sta. Ina uważa, że wy­rok po­wi­nien za­paść od razu na tym po­sie­dze­niu, ale nie, nie. Naj­wy­raź­niej tak się nie da.

Sę­dzia pod­nosi pod­bró­dek i pa­trzy na nią z po­wagą, kiedy kla­wi­sze wpro­wa­dzają ją do sali. Siwe włosy uło­żone ma w sty­lowy fran­cu­ski kok, do tego kar­cące spoj­rze­nie. Może jest w nim też nieco współ­czu­cia. Albo cie­ka­wość… Ale przede wszyst­kim sro­gość. Kiedy kla­wi­sze od­su­wają dla Iny krze­sło, obok Char­lotty Da­vén, a po­tem sa­dzają ją nieco zbyt bru­tal­nie, sę­dzia rzuca im nie­chętne spoj­rze­nie, wy­gląda, jakby za­raz miała im coś po­wie­dzieć. I do­brze. Na­leży im się. Ina kręci w obie strony głową, strzela jej w karku, a Char­lotta, sie­dząca na lewo od niej, roz­pa­ko­wuje swoją teczkę. Po­tem Ina za­uważa pro­ku­ra­torkę i się wzdryga.

Ja­kie to ty­powe! W ca­łym Malmö jest tylko jedna pro­ku­ra­torka, któ­rej szcze­rze nie znosi, w do­datku z wza­jem­no­ścią, i to wła­śnie ona od­po­wiada za oskar­że­nie. So­phie Di­xon. Praw­dziwa ochla­pu­ska. Ina rzu­ciła chyba kie­dyś parę ko­men­ta­rzy na ten te­mat, gdy ich drogi prze­cięły się w pracy, i pew­nie wła­śnie dla­tego Di­xon za­żą­dała, żeby ją po­sa­dzić w tak nie­przy­jem­nym aresz­cie. Czy ta roz­pa­dówa jest cho­ciaż trzeźwa? Opuch­nięte oczy i czer­wona sia­teczka po­pę­ka­nych na­czy­nek na kar­to­fla­nym no­sie świad­czą wy­raź­nie, że praw­niczka ostro pije, mimo że pró­bo­wała to ukryć, po­kry­wa­jąc skórę grubą war­stwą tan­det­nego ma­ki­jażu. Włosy w ko­lo­rze brudny blond są całe w strą­kach i po­zba­wione ży­cia, a jed­nak dłu­gie, tak jakby nie ro­zu­miała, że jest już stara i po­winna ob­ciąć ten syf.

Ina pró­buje so­bie wy­obra­zić, jak Di­xon wy­glą­da­łaby w jej, czyli Iny, fry­zu­rze, i nie po­trafi po­wstrzy­mać się od gło­śnego śmie­chu, na co sę­dzia z dez­apro­batą ści­ska usta w twardą czer­woną ró­życzkę. Będą tu się zaj­mo­wać po­waż­nymi spra­wami. Nie ma się z czego śmiać. W sali jest sporo ko­biet. Wy­soka war­tość na licz­niku girl po­wer. Pra­wie tak wy­soka, jaką pro­ku­ra­tor Di­xon praw­do­po­dob­nie wy­dmu­cha­łaby na al­ko­ma­cie.

Ina wpa­truje się w swoją szklankę z wodą, żeby znów się nie za­śmiać, i pod­ska­kuje, kiedy Char­lotta na­gle po­chyla się nad nią i szep­cze:

– Czy je­steś cał­kiem pewna, że chcesz iść tą drogą?

Od razu traci hu­mor i da­lej pa­trzy pro­sto przed sie­bie. Znowu to samo. Ile razy można py­tać?

Nie, oczy­wi­ście, że nie je­stem pewna.

– Tak – mówi ci­cho.

To na­prawdę cho­lerne szczę­ście, że do­sko­nale umie odłą­czać mózg i emo­cje, kiedy trzeba prze­pchnąć słowa przez usta. Bie­rze od­dech, który rwie się, jakby było trzę­sie­nie ziemi.

– Wiesz prze­cież, ja­kie ży­cie mają po­li­cjanci w wię­zie­niu – cie­pły od­dech Char­lotty w jej uchu nie pod­daje się. – Bę­dzie ci trudno… Cho­ciaż by­łaś tylko cy­wilną śled­czą.

– Je­stem pewna, mó­wię prze­cież – sy­czy Ina i wy­ciąga rękę po szklankę z wodą. Cho­lera, ręka jej drży, kiedy ją pod­nosi. Char­lotta te­raz już na bank musi wie­dzieć, co się z nią dzieje. Jej ko­lejne słowa zo­stają wy­szep­tane tak ci­cho, tak bli­sko ucha, że Ina le­dwo je sły­szy. Z ze­wnątrz wy­gląda to pew­nie tak, jakby ad­wo­katka Da­vén ca­ło­wała Inę w lewe ucho.

– Wiesz, że można to wszystko od­wró­cić. Na­rzę­dzie zbrodni… Tak. Wiesz. Gdy­byś miała dość ro­zumu, żeby za­prze­czać, da­łoby się uzy­skać uza­sad­nioną wąt­pli­wość.

Ina po­woli, z tru­dem prze­łyka wodę, ale czuje się tak, jakby w jej ciele na­stą­piło zwar­cie. Woda za­miast do żo­łądka tra­fia pro­sto do oczu. Ob­raz się za­ma­zuje. Mruga, od­sta­wia szklankę, udaje jej się jako tako po­wstrzy­mać łzy i od­wraca się do Char­lotty.

– Trzeba ro­bić to, co słuszne – mówi.

Wy­trzy­muje spoj­rze­nie praw­niczki, aż ta wy­daje się prze­ko­nana, i choć jest roz­cza­ro­wana, ak­cep­tuje jej de­cy­zję. Char­lotta wraca do wer­to­wa­nia pa­pie­rów. Ina chwyta się za pła­tek ucha, który roz­grzał się od od­de­chu Char­lotty.

– Gdzie ja to, u dia­bła, da­łam… – mru­czy Char­lotta, prze­ko­pu­jąc się przez teczkę, jakby szu­kała skarbu.

Na­gle po­ja­wia się wspo­mnie­nie mar­twego ciała. Ko­goś, kto był cie­pły i żywy, a po­tem już nie. Przez Inę. Zde­cy­do­wa­nie od­suwa od sie­bie ten ob­raz, sku­pia­jąc się za­miast tego na pro­ku­ra­tor Di­xon, która mę­czy się ze sto­ją­cym przed nią mi­kro­fo­nem jak stary pi­jak w ba­rze ka­ra­oke pięć mi­nut przed za­mknię­ciem.

Wszyst­kie roz­prawy są­dowe po­winny być pro­wa­dzone w for­mie mu­si­calu – my­śli Ina i się uśmie­cha. Mrok nieco się roz­pra­sza. Kiedy za­uważa, że spod ża­kietu czci­god­nej pani pro­ku­ra­tor wy­staje metka, robi się jesz­cze le­piej. Di­xon za­ło­żyła swoją ele­gancką je­dwabną bluzkę na lewą stronę.

Nie może się dłu­żej cho­wać za nic nie­zna­czą­cymi szcze­gó­łami i sar­ka­stycz­nymi stwier­dze­niami, bo głos za­biera sę­dzia. Przed­sta­wia samą sie­bie i trójkę ław­ni­ków, któ­rych trudno od­róż­nić od wy­po­sa­że­nia, tak nie­istotna jest ich rola. Wąt­pliwe, czy któ­re­kol­wiek z nich zda­łoby test Tu­ringa. Inie przy­po­mina się od­czy­ty­wa­nie li­sty obec­no­ści w szkole, kiedy wszy­scy mu­sieli mó­wić, że są obecni. Gapi się przez szybę po­krytą struż­kami mo­krego śniegu, kiedy sę­dzia stwier­dza, że wszy­scy są na miej­scu i nie ma żad­nych prze­szkód, aby roz­po­cząć główną roz­prawę.

Na­gle czuje, że strasz­nie jej się chce pa­lić.

Mam na­dzieję, że szybko pój­dzie.

*

– Pani prze­wod… – So­phie Di­xon urywa, kiedy sto­jący przed nią mi­kro­fon do­tyka jej gór­nej wargi. Chwyta za giętki me­ta­lowy pręt, wy­gina go i pró­buje jesz­cze raz. – Pani prze­wod­ni­cząca… – Te­raz robi pauzę, żeby się ogar­nąć.

Ina przy­gląda się sę­dzi. Czy nie wy­gląda na nieco zi­ry­to­waną? Tak jakby była zmę­czona po­pi­ja­ją­cymi praw­ni­kami. Pi­ją­cymi pro­ku­ra­to­rami w tym wy­padku. Ław­ni­kami są dwie pa­niu­sie – jedna tłu­sta, a druga chuda jak szczapa – i bar­dzo stary ko­leś z cie­niut­kimi si­wymi wło­sami, które ster­czą na wszyst­kie strony. Wszy­scy troje wy­glą­dają, jakby wła­śnie za­sy­piali.

– Oskar­żoną obar­cza się od­po­wie­dzial­no­ścią za mor­der­stwo. Ha­lina Far­kas wie­czo­rem dwu­dzie­stego pierw­szego paź­dzier­nika dwa ty­siące czter­na­stego roku w miesz­ka­niu ofiary pod ad­re­sem Rädis­gränd trzy w Malmö spo­wo­do­wała u Pel­lego Eriks­sona urazy, utratę krwi i osta­tecz­nie do­pro­wa­dziła do jego śmierci, za­da­jąc mu liczne ciosy w głowę i tu­łów, a także dwa ciosy no­żem w brzuch. Dzię­kuję.

Ina czuje pe­wien po­dziw. Była to długa wy­po­wiedź, a Di­xon udało się ją do­koń­czyć bez żad­nych po­tknięć. Je­śli nie li­czyć… ca­łej jej po­staci.

– Czy Ha­lina Far­kas przy­znaje się do winy? – pyta sę­dzia i zwraca się do Char­lotty, która wpraw­dzie przed salą są­dową mo­gła się wy­da­wać za­gu­biona, ale te­raz w ak­cji była już uoso­bie­niem rze­czo­wo­ści.

– Ha­lina Far­kas przy­znaje się do po­peł­nie­nia prze­stęp­stwa.

Sły­chać po gło­sie, że mówi to z opo­rem. A jed­nak wy­gła­sza, co trzeba, do­kład­nie tak, jak pro­siła ją Ina.

– W ta­kim ra­zie pro­szę pro­ku­ra­tor o roz­wi­nię­cie aktu oskar­że­nia – mówi sę­dzia, wy­ko­nu­jąc gest w kie­runku So­phie Di­xon, która bie­rze od­dech tak głę­boki jak dzieła ze­brane Pla­tona.

Ina przy­słu­chuje się jej sło­wom. Po co o tym wszyst­kim opo­wia­dać? Pani pro­ku­ra­tor już oznaj­miła, co Ina zro­biła. Ina przy­znała się do tego. Czy nie mo­żemy po pro­stu po­mi­nąć ca­łej reszty i przejść od razu do wy­roku? Poza tym dziw­nie się słu­cha, jak wszy­scy cią­gle na­zy­wają ją Ha­liną. Nikt tak do niej nie mówi. Ni­gdy. Na­wet Ta­mara, kiedy się zło­ści. Była Iną, od­kąd pa­mięta, a o tym, że ma na imię Ha­lina, świad­czy tylko ta brudna, nie­mal roz­pa­da­jąca się ze sta­ro­ści kartka, którą prze­cho­wuje w pla­sti­ko­wej teczce ra­zem z po­żół­kłymi wy­cin­kami z ga­zet, pasz­por­tem i nie­ważną już le­gi­ty­ma­cją po­li­cyjną. Po­pra­wia się na krze­śle, pew­nie bę­dzie do­brze wy­glą­dać, je­śli cho­ciaż spró­buje oka­zać za­in­te­re­so­wa­nie w cza­sie swo­jego wła­snego pro­cesu o mor­der­stwo. I kto wie, może So­phie Di­xon po­wie coś za­baw­nego.

– Dzię­kuję. Tak więc Ha­lina Far­kas rze­czo­nego wie­czoru do­stała się do miesz­ka­nia ofiary mniej wię­cej o go­dzi­nie dzie­więt­na­stej zero zero. Tam gro­ziła ofie­rze i biła Pe­tera Eriks­sona, sześć­dzie­się­cio­sied­mio­let­niego… – Di­xon prze­rywa. – Prze­pra­szam. Pel­lego Eriks­sona. Na­stęp­nie, kiedy ofiara le­żała po­bita na pod­ło­dze, użyła noża o dłu­go­ści około pięt­na­stu cen­ty­me­trów i za­dała mu dwie głę­bo­kie rany kłute. Jedną w śro­dek brzu­cha, co spo­wo­do­wało per­fo­ra­cję żo­łądka, i jedną z boku jamy brzusz­nej, co spo­wo­do­wało per­fo­ra­cję je­lita gru­bego. Na­stęp­nie za­brała ze sobą na­rzę­dzie zbrodni i opu­ściła miesz­ka­nie, po czym Pelle Eriks­son zmarł z po­wodu od­nie­sio­nych ran. Póź­niej po­czuła wy­rzuty su­mie­nia, wró­ciła na miej­sce zbrodni i za­alar­mo­wała po­li­cję, przy­zna­jąc się do po­peł­nie­nia prze­stęp­stwa. Jako do­wody przed­sta­wia się za­świad­cze­nia i fo­to­gra­fie le­ka­rza są­do­wego, a także przy­zna­nie się oskar­żo­nej do winy pod­czas prze­słu­cha­nia.

Ina za­uważa, że ma białe smugi z boku czar­nej bluzki. Dez­odo­rant. Tak dys­kret­nie, jak tylko po­trafi, zwilża dwa palce i po­ciera ma­te­riał, by je usu­nąć. Nie pod­dają się. Znów zwilża i da­lej trze.

– Czy obrona ma coś do do­da­nia na tym eta­pie? – pyta sę­dzia, a Char­lotta Da­vén daje Inie łok­ciem kuk­sańca w bok.

Co?, pyta niemo Ina i roz­kłada ręce. Jedna z ław­ni­czek, ta chu­dzina, uśmie­cha się. No kurde. Prze­jaw czło­wie­czeń­stwa. Cięż­sza z ław­ni­czek sie­dzą­cych na ławce wpa­truje się w Inę z gnie­wem. Tak in­ten­syw­nie, że Ina czuje się nie­kom­for­towo.

– Nie, pani prze­wod­ni­cząca. Oskar­żona sama opo­wie o zda­rze­niach – od­po­wiada Char­lotta.

– Po­zwólmy więc Ha­li­nie Far­kas na wy­po­wiedź. Prze­słu­cha­nie jest utrwa­lane za po­mocą urzą­dze­nia re­je­stru­ją­cego ob­raz i dźwięk – stwier­dza sę­dzia, prze­ka­zu­jąc jej głos.

Ina nie ro­zu­mie, dla­czego po krzyżu ciek­nie jej pot, ale tak wła­śnie jest. Aby ze­brać siły, pa­trzy na So­phie Di­xon, która rzuca jej wście­kłe spoj­rze­nie. Ina za­uważa, że głowa pro­ku­ra­torki lekko się kiwa. Za­baw­nie by­łoby te­raz wszystko od­wo­łać, po­wie­dzieć, że jest nie­winna – tylko po to, żeby zo­ba­czyć, jak Di­xon roz­pada się ze stresu na atomy. Ale… To nie by­łoby wła­ściwe. Spo­koj­nie kła­dzie przed sobą ręce na sta­ran­nie wy­po­le­ro­wa­nej po­wierzchni stołu i po­chyla się do mi­kro­fonu.

– Nie mam zbyt wiele do do­da­nia – mówi. Za­uważa, że brzmi tro­chę jak ro­bot. – Było tak, jak po­wie­działa Sofa.

So­phie Di­xon, sie­dząc w swo­jej ławce, czer­wieni się na twa­rzy. Nie­na­wi­dzi tego prze­zwi­ska. Ina kon­ty­nu­uje:

– Po­szłam do domu Pel­lego Eriks­sona, za­dzwo­ni­łam, a on mnie wpu­ścił. Po­ru­szy­łam z nim sprawę jego za­cho­wa­nia w In­ter­ne­cie i po­wstała… róż­nica zdań, można po­wie­dzieć. Po pro­stu po­wa­li­łam go na pod­łogę. Wzię­łam z kuchni nóż. Dźgnę­łam go dwa razy, a po­tem stam­tąd ode­szłam.

– Czy pro­ku­ra­tor ma ja­kieś py­ta­nia? – pyta sę­dzia.

– Tak, pani prze­wod­ni­cząca. Mam… w isto­cie – wy­du­sza z sie­bie Di­xon.

To fan­ta­styczne, jak ła­two jest na­ci­skać jej gu­ziki. W isto­cie. Kto się tak za­cho­wuje na szwedz­kiej sali są­do­wej? Nikt. Może nie li­cząc Iny. Wi­dzi, że rów­nież sę­dzia się dziwi, ale nie re­aguje. Di­xon kon­ty­nu­uje zwró­cona w stronę Iny:

– Mó­wisz, że wzię­łaś nóż z kuchni. Gdzie on jest te­raz?

– Gdzieś w dziel­nicy Spil­le­pen­gen, tak mi się wy­daje.

– Dla­czego?

– Wy­szłam i wy­rzu­ci­łam go do ko­sza na śmieci, pew­nie zo­stał od tego czasu opróż­niony. Tak że naj­bar­dziej praw­do­po­do­bne miej­sce to wy­sy­pi­sko śmieci.

– A dla­czego to zro­bi­łaś? – pyta Di­xon, mru­ga­jąc, troszkę za wolno. – Tylko po to, żeby po­tem wró­cić na miej­sce zbrodni, za­dzwo­nić z miesz­ka­nia ofiary na sto dwa­na­ście i od­dać się w ręce po­li­cji?

Ina wzdy­cha i szuka wła­ści­wego słowa.

– Po czymś ta­kim czło­wiek ra­czej nie jest cał­kiem sobą, prawda?

*

Po tym, jak Di­xon za­dała swoje py­ta­nia, co­raz bar­dziej fru­stru­jąc się tym, że Ina nie wy­gląda na szcze­gól­nie prze­jętą sy­tu­acją, sę­dzia od­daje głos Char­lot­cie Da­vén, która ob­raca się nieco w stronę klientki i pa­trzy na nią ze smut­kiem, po czym za­daje swoje pierw­sze py­ta­nie.

– Mó­wisz, że po­ru­szy­łaś z Eriks­so­nem kwe­stię jego za­cho­wa­nia w In­ter­ne­cie. O ja­kie za­cho­wa­nie cho­dzi?

Inie na chwilę robi się ciemno przed oczami, gniew wzbiera w piersi jak ryk. Opa­no­wuje się jed­nak. Wbija wzrok w pa­nią pro­ku­ra­tor.

– Gro­oming. Pe­do­fi­lia. Pelle Eriks­son, któ­rego Sofa upiera się na­zy­wać „ofiarą”, po­lo­wał w sieci na dziew­czynki. Kilka też ustrze­lił…

Szmer prze­szedł przez salę. Jak ci­che, ko­lek­tywne po­ru­sze­nie. Na pewno wszy­scy już prze­czy­tali opis śledz­twa i wy­po­wiedź Iny. To wła­śnie dla­tego za­mknięto drzwi przed dzien­ni­ka­rzami. W tego ro­dzaju prze­stęp­stwach wciąż jestcoś, do czego nie można się przy­zwy­czaić, je­żeli jest się w miarę nor­mal­nym czło­wie­kiem.

– Skąd o tym wie­dzia­łaś? – pyta Char­lotta.

– Pro­wa­dzone było śledz­two.

– W two­jej pracy jako po­li­cjantki?

– Tak.

– Czy mo­żesz po­wie­dzieć coś wię­cej?

Nie, wo­la­ła­bym nie, my­śli Ina. Lecz wie, że musi.

– Było kilka zgło­szeń prze­ciwko Eriks­so­nowi. Dwie dziew­czyny, które ze­brały się na od­wagę, żeby o tym opo­wie­dzieć. Był też na prze­słu­cha­niu. Sprawa miała jed­nak zo­stać umo­rzona. Brak do­wo­dów. Zwy­czajne stare pie­prze­nie. Pro­ble­mem ni­gdy nie jest brak do­wo­dów, tylko brak czasu, za­so­bów. Ale rzadko brak do­wo­dów, je­śli tylko ko­mu­kol­wiek choć tro­chę za­leży.

LoKeCHAT, 139ss915149131615ss92125.onion

Trick­ste­r_1: > Przyj­rza­łem się al­ter­na­ty­wie. Mu­szę po­wie­dzieć Trick­ste­r_6, żeby od­pu­ściła.

HVC: > ?

Trick­ste­r_1: > Wiesz, jaka ona jest. Musi być pif-paf, dra­ma­tyczne uwol­nie­nie, a po­tem naj­le­piej po­ścig sa­mo­cho­dami po uli­cach. Bę­dzie ciężko. Naj­praw­do­po­dob­niej Far­kas zo­sta­nie za­trzy­mana w aresz­cie przez święta, tak mówi Trick­ste­r_3.

HVC: > Al­ter­na­tywa?

Trick­ste­r_1: > Wła­śnie mia­łem o tym mó­wić. Być może nie bę­dziemy mieli in­nego wyj­ścia, niż ude­rzyć pod­czas trans­portu, ale le­piej, żeby Trick­ste­r_6 zna­la­zła to, po co ją po­sła­łem.

HVC: > To nie może wyjść od nas.

Trick­ste­r_1: > My­ślisz o przy­ja­ciółce?

HVC: > Tak. Prze­ko­naj ją.

Trick­ste­r_1: > Oczy­wi­ście.

Sąd Rejonowy w Malmö

19 GRUDNIA 2014

– … uwa­żam w związku z tym, że oskar­żona po­winna po­zo­stać w aresz­cie aż do wy­da­nia w tej spra­wie wy­roku – mówi So­phie Di­xon w swo­jej mo­wie koń­co­wej, przez co Char­lotta Da­vén pra­wie za­czyna się krztu­sić. Di­xon żąda do­ży­wo­cia. Twier­dzi, że ist­nieje re­alne ry­zyko ucieczki, mimo że Ina przy­znała się do wszyst­kiego. Jest to co naj­mniej chore. Ina ma na­dzieję, że sę­dzia z jej za­cho­wa­nia poj­muje, że za­mie­rza przy­jąć karę nie­za­leż­nie od tego, jaka bę­dzie, i pu­ści ją do domu na czas do ogło­sze­nia wy­roku. Dzień czy dwa nie zrobi prze­cież żad­nej róż­nicy, ale bio­rąc pod uwagę datę, Ina po­dej­rzewa, że wy­rok po­jawi się do­piero w przy­szłym roku. Na­prawdę nie ma ochoty spę­dzić świąt i syl­we­stra w aresz­cie z Gra­ni­to­wym Pod­bród­kiem, Koń­skim Ogo­nem i żu­kiem Göra­nem.

– Pro­szę obronę o za­koń­cze­nie – mówi sę­dzia, wska­zu­jąc głową w ich stronę.

– Dzię­kuję, pani prze­wod­ni­cząca – za­czyna ad­wo­katka.

Od my­śle­nia o tym, że ma sie­dzieć w Fo­sie do 2015 roku, Inie szumi w gło­wie. Py­ta­nie, dla­czego. Prze­cież bę­dzie sie­dzieć znacz­nie dłu­żej. No, ale jed­nak…

– … przy tych oko­licz­no­ściach ła­go­dzą­cych uwa­żam, że na­leży wy­dać wy­rok dzie­się­ciu lat po­zba­wie­nia wol­no­ści, a także zwol­nić oskar­żoną do czasu wy­da­nia wy­roku.

– Dzię­kuję. Czy oskar­żona ma coś do do­da­nia?

Shit.Czas mi­nął jak z bi­cza strze­lił. Ina pro­stuje się na krze­śle.

– Eee… nie. Moja obroń­czyni po­wie­działa już wszystko.

Kiedy sąd prosi Char­lottę o przed­sta­wie­nie roz­li­cze­nia kosz­tów i je ogląda, Ina za­uważa, że szum w jej uszach na­ra­sta. Albo na­sila się, czy jak to się tam na­zywa. Trudno jej od­dy­chać. Co się z nią dzieje? Ma prze­cież to, czego chciała. Ode­brała ży­cie czło­wie­kowi i chce po­nieść karę. Dla­czego wy­daje jej się, że su­fit po­woli się ob­niża, żeby ją przy­gnieść? Po­pija wodę. Od­sta­wia szklankę. Pod­nosi ją i znów pije.

– Główna roz­prawa zo­staje za­tem za­mknięta – mówi sę­dzia.

Ina przy­gląda się trójce ław­ni­ków, któ­rzy wy­raź­nie się oży­wili na wieść o tym, że za­raz bę­dzie po wszyst­kim.

– Czy jest szansa, że od razu do­sta­niemy wy­rok? – szep­cze do ucha Char­lotty, kiedy ta ude­rza pli­kiem pa­pie­rów o biurko, żeby je wy­rów­nać. Char­lotta za­trzy­muje się w po­ło­wie ge­stu. Za­sta­na­wia się. Po­tem jesz­cze dwa razy ude­rza pli­kiem w blat, dys­kret­nie zli­zu­jąc z dol­nej wargi szminkę w ko­lo­rze pia­sku.

– Za­wsze można mieć na­dzieję – mówi ci­cho.

– To chyba nic skom­pli­ko­wa­nego – od­po­wiada Ina, po czym sę­dzia zwraca jej uwagę chrząk­nię­ciem.

– Ze względu na zbli­ża­jące się święta wy­rok bę­dzie wy­dany do­piero po No­wym Roku. A kon­kret­nie trze­ciego stycz­nia dwa ty­siące pięt­na­stego roku.

Ina za­pada się na krze­śle i nie może po­wstrzy­mać wes­tchnie­nia. Char­lotta Da­vén sztyw­nieje i słu­cha sę­dzi, która mówi da­lej:

– Po­nadto, bio­rąc pod uwagę wy­jąt­kową bez­względ­ność czynu, sąd po­sta­na­wia, że Ha­lina Far­kas po­zo­sta­nie w aresz­cie do chwili wy­da­nia wy­roku. Dzię­kuję wszyst­kim obec­nym.

Areszt śledczy, zakład karny Fosie, Malmö

19 GRUDNIA 2014

Ach tak. A więc wra­camy. Świet­nie. Ina pa­trzy na zwi­nięty szary ko­stium le­żący na pian­ko­wym ma­te­racu w ko­lo­rze si­ków. Przy­naj­mniej te­raz nie bę­dzie miała ogra­ni­czeń, to już coś. Prze­bie­rze się tylko i po­zbiera nie­liczny do­by­tek, a po­tem zmieni od­dział. Ma pół go­dziny, jak po­wie­działa kla­wiszka z koń­skim ogo­nem, kiedy wró­ciły po roz­pra­wie. Tak jakby po­trzeba było aż tyle, żeby zgar­nąć paczkę fa­jek, pu­sty dzien­nik, trzy kie­szon­kowe wy­da­nia ksią­żek Ste­phena Kinga, szczo­teczkę do zę­bów, pa­stę, dez­odo­rant i tro­chę bie­li­zny.

Ina wła­śnie ściąga z sie­bie czarną bluzkę, gdy sły­szy grze­cho­ta­nie w zamku.

Co, do chuja, już mi­nęło pół go­dziny?

Nie­moż­liwe…

Bluzka lą­duje na po­kry­tej żół­tymi pla­mami la­mi­na­to­wej pod­ło­dze, kiedy on wcho­dzi przez drzwi. Ina od razu ro­zu­mie. Nie mi­nęło pół go­dziny. Ale ze­gar tyka. To Gra­ni­towy Pod­bró­dek. Jest sam, a to ni­gdy się nie zda­rza wśród tych, któ­rzy tu pra­cują. Za­wsze cho­dzą pa­rami. Dla wła­snego bez­pie­czeń­stwa.

I dla bez­pie­czeń­stwa osa­dzo­nych.

Tętno gwał­tow­nie ro­śnie. Ina za­czyna od­dy­chać przez usta. Jej ręce au­to­ma­tycz­nie prze­su­wają się przed tu­łów.

– No… ser­deńko – mówi kla­wisz, za­my­ka­jąc za sobą drzwi. – Czas na kwa­dran­sik roz­mowy.

Niech to szlag. Po co go draż­niła wtedy w pa­larni? Wie prze­cież, ja­kie są te samce alfa. Nie to­le­rują ta­kiego gówna. Zwłasz­cza od dziew­czyny. Pię­ści same się za­ci­skają. Naj­pierw jej, po­tem jego. Nie wy­jął pałki, to aku­rat do­brze. Nie ma jed­nak wąt­pli­wo­ści, że przy­szedł tu, żeby po­ka­zać, gdzie jej miej­sce. Ina ża­łuje, że jest w sa­mych majt­kach i sta­niku, cofa się i wy­ciąga spod biurka krze­sło, za­sła­nia­jąc się nim, kiedy kla­wisz robi krok na­przód. Pa­trzy na krze­sło i się śmieje.

– O, nie – mówi. – Jak ja cię te­raz do­padnę?

Po­tem wszystko dzieje się bar­dzo szybko. Ru­sza do przodu, od­rzuca krze­sło prawą ręką i sięga po Inę lewą. Pro­blem w tym, że sy­gna­li­zuje to rów­nie wy­raź­nie jak pas star­towy na lot­ni­sku. Ła­two się uchy­lić i wy­mie­rzyć dwa szyb­kie ciosy na wy­so­ko­ści wą­troby. Nie są jed­nak dość pre­cy­zyjne, kla­wisz traci więc tylko na chwilę od­dech. Oczy mu ciem­nieją, kiedy Ina się cofa, ile się da, aż biurko wrzyna się od tyłu w jej uda.

Kurwa, kurwa, kurwa.

Trzeba było za­miast tego obejść go do­okoła, w stronę drzwi. By­łoby wię­cej miej­sca.

– O, ty suko – rzuca przez za­ci­śnięte zęby, ma­su­jąc so­bie bok.

Dźwięk pałki od­pi­na­nej od pa­ska.

Ja pier­dolę.

Inie udaje się jesz­cze pod­nieść lewe ra­mię, by się za­sło­nić, a ból, kiedy pałka ude­rza w kość łok­ciową, prze­cho­dzi przez całe ciało jak ry­czący po­żar. Sre­brzy­sto pa­lący ból. Zła­mana? Może. W tej chwili nie ma to zna­cze­nia, chroni ją ad­re­na­lina.

Ina, wrzesz­cząc, zbiera siły i ude­rza go pra­wym ha­kiem, tra­fia­jąc nie­źle w dół szczęki. Ude­rza, żeby go ode­pchnąć, raz, drugi, on jed­nak się nie pod­daje. Co, do cho­lery… Ma pod skórą pan­cerz? Nie ma czasu się nad tym za­sta­na­wiać, bo na­stępny cios do­sięga jej brzu­cha i cho­ciaż wie, że nie po­winna, po­chyla się w przód. Zdaje so­bie sprawę ze swo­jego błędu w tej sa­mej se­kun­dzie, w któ­rej pałka tra­fia ją tuż za pra­wym uchem i cały świat ciem­nieje.

Ina wy­ko­rzy­stuje swój ni­ski śro­dek cięż­ko­ści, ru­sza na niego by­kiem i udaje jej się go prze­su­nąć tak, że ude­rza w drzwi. Nie traci czasu, mimo że w gło­wie hu­czy, a lewe ra­mię pło­nie. Kla­wisz wbija tylny ko­niec pałki w jej bok, dwa szyb­kie ude­rze­nia tra­fiają do­kład­nie tam, gdzie za­mie­rzał. W wą­trobę. Efekt jest na­tych­mia­stowy.

Nie. Wolno. Ze­mdleć.

Ko­lana jej wiot­czeją, jed­nak nie może z tym nic zro­bić. Kla­wisz to za­uważa i z uśmie­chem chwyta ją za szyję. Pod­nosi. Go­rąca krew ścieka jej po karku, pałka prze­cięła skórę głowy. Ina szar­pie się i pró­buje ude­rzyć go głową. Oczy­wi­ście nie do­sięga. Ale zgod­nie z pla­nem kla­wisz traci czuj­ność. Mimo że Ina nie daje rady kop­nąć z dużą siłą, nie jest to ko­nie­czne. Jej pisz­czel tra­fia ide­al­nie mię­dzy nogi. Kla­wisz na­tych­miast pusz­cza jej szyję, otwiera sze­roko oczy i pada z wrza­skiem na ko­lana.

Ina wła­śnie ma go po­czę­sto­wać ko­la­nem w twarz, kiedy sły­szy pod­nie­cone głosy. W celi jest te­raz wię­cej osób. Ktoś ją przy­trzy­muje. W czaszce łu­pie, w uszach dzwoni. Lewe ra­mię jest cał­kiem zdrę­twiałe. Za­nim jed­nak się uspo­koi, wy­mie­rza jesz­cze je­den cios, który lą­duje na barku tej świni. Po­tem Koń­ski Ogon przy­trzy­muje ją z ca­łej siły.

LoKeCHAT, 139ss915149131615ss92125.onion

Trick­ste­r_1: > Jesz­cze dzi­siaj Trick­ste­r_3 złoży ra­port. Jed­nak pierw­sze wra­że­nie do­ty­czące Far­kas jest bar­dzo obie­cu­jące, na­wet ona tak uważa.

HVC: > Jak idzie z po­zo­sta­łymi?

Trick­ste­r_1: > Z tego, co ro­zu­miem, przy­ja­ciółka ma skrytkę w banku.

HVC: > To ła­two spraw­dzić.

Trick­ste­r_1: > Tak jest, zaj­mie to tylko kilka dni.

Folksångsgatan 300, Malmö

MAJ 1998

Zbli­ża­jąc się do sze­re­gowca z żół­tej ce­gły, Ina ma neu­tralne na­sta­wie­nie do osoby, która po­winna otwo­rzyć ja­skra­wo­czer­wone ze­wnętrzne drzwi, kto­kol­wiek miałby to być. Może na­wet odro­binę po­zy­tywne. Jak to moż­liwe, to w su­mie pie­przona za­gadka. Może mło­dzień­cza nie­wie­dza. A może jest po pro­stu zbyt zmę­czona, by mieć siłę na co­kol­wiek in­nego. Ma 13 lat i jest wy­czer­pana do cna. Jed­no­cze­śnie pu­sta i pełna, jak czarna dziura. Więc nie na­sta­wia się ne­ga­tyw­nie, mimo że jak do­tąd w żad­nym domu nie za­ba­wiła długo.

Stra­ciła już ra­chubę, ile razy wra­cała do ka­ru­zeli do­mów za­stęp­czych. Może więc nie po­winno dzi­wić, że jest za­ra­zem wy­koń­czona i na­krę­cona. Cza­sami czuje się tak, jakby zu­peł­nie się pod­dała.

Tak na­prawdę pra­wie za­wsze.

Ale też jest coś w tym sze­re­gowcu na jed­nym z za­pusz­czo­nych przed­mieść Malmö, co robi na Inie le­ciutko po­zy­tywne wra­że­nie już w chwili, w któ­rej wy­siada z sa­mo­chodu opieki spo­łecz­nej. Może to ba­ga­żowy ro­wer za­par­ko­wany przy drzwiach, po­ma­lo­wany na biało, z dzie­cin­nymi kwie­ci­stymi wzo­rami w zie­lone esy-flo­resy. A może to gi­gan­tyczne do­niczki zwi­sa­jące na ze­wnątrz z ró­żo­wiut­kimi kwia­tusz­kami wy­le­wa­ją­cymi się przez kra­wę­dzie jak in­ten­syw­nie za­bar­wiony wo­do­spad. A może ogro­dowy skrzat sto­jący z przodu na traw­niku, mimo że zbliża się lato. Uśmie­cha się sze­roko, ze spodniami spusz­czo­nymi wo­kół ko­stek po­chyla się do przodu i z dumą po­ka­zuje gołą pupę z po­pę­ka­nej ce­ra­miki.

Za­nim do­szły do drzwi, otwo­rzyła je star­sza ko­bieta z sza­rymi lo­kami i uśmie­chem rów­nie sze­ro­kim jak u go­łego kra­snala. Ale… czy rze­czy­wi­ście jest stara? Plecy ma pro­ste, ra­miona sze­ro­kie i nie po­ru­sza się jak stara baba, cho­ciaż zde­cy­do­wa­nie tak wy­gląda. No i skóra na jej twa­rzy jest po­marsz­czona jak u bar­dzo nie­za­do­wo­lo­nego shar pei.

– Wi­taj­cie! – woła gło­śno i pod­wija rę­kawy spło­wia­łej dżin­so­wej ko­szuli z per­ło­wymi za­trza­skami.

– Chodź­cie, chodź­cie. Upie­kłam sza­chow­nice.

Ma­cha na nie przez drzwi i za­nim Ina zdąży ścią­gnąć choćby je­den but, chwyta ją, wy­ko­nu­jąc po­tężny, ser­deczny uścisk.

Nie pach­nie jak sta­ru­cha.

Może tro­chę potu. Dym. Nutka per­fum. Cia­steczka. Jest jed­nak silna, czuć to po uści­sku. Za­równo Ina, jak i ko­bieta z opieki spo­łecz­nej są nieco za­sko­czone. Stan­dar­dem jest za­zwy­czaj to, by nie przy­tu­lać w taki spo­sób nowo przy­by­łych dzieci. Trzeba po­zwo­lić im sa­mym de­cy­do­wać, ja­kiego kon­taktu fi­zycz­nego so­bie ży­czą, bo więk­szość dzie­cia­ków jeż­dżą­cych na tej ka­ru­zeli ma na­prawdę kiep­skie do­świad­cze­nia z do­ro­słymi i ich bli­sko­ścią. Ta ko­bieta wszakże zu­peł­nie się tym nie przej­muje. Wprost prze­ciw­nie. Kiedy Ina uwol­niła się z mo­car­nych ob­jęć no­wej opie­kunki i udało jej się zdjąć buty, ta chwy­ciła Inę le­ciutko za pod­bró­dek, uno­sząc nieco jej głowę i przy­glą­da­jąc się dziew­czy­nie ze wszyst­kich stron.

– Ależ ty masz piękną twarz – stwier­dziła chra­pli­wym gło­sem. – Chodź­cie, la­ski, za­nim cia­steczka wy­sty­gną. Przy­niosę mleko.

Ina czuje, że w ką­ciku jej ust po­ja­wia się cał­kiem nie­ocze­ki­wany uśmiech, kiedy od­sta­wia torbę w ciem­nym ko­ry­ta­rzu i idzie do kuchni.

*

Na­zywa się Ta­mara Far­kas. Nie przy­po­mina żad­nej z osób, u któ­rych Ina kie­dy­kol­wiek miesz­kała. Sta­wia­jąc jedną ręką na stole świeżo upie­czone cia­steczka, w dru­giej trzyma za­pa­lo­nego pa­pie­rosa i za każ­dym ra­zem, kiedy bie­rze ma­cha, wy­dmu­chuje dym dość nie­dbale w kie­runku wen­ty­la­tora. Wen­ty­la­tora, który na­wet nie jest włą­czony. Na bla­cie stoi sze­reg błysz­czą­cych nie­bie­skich pu­szek po pi­wie, z pa­pie­ro­so­wym po­pio­łem wo­kół otwo­rów więk­szo­ści z nich. Ina nie­spo­koj­nie po­pa­truje na swoją to­wa­rzyszkę z opieki spo­łecz­nej i siada na krze­śle.

Nie ma szans, żeby po­zwo­lili mi tu zo­stać.

Jed­nak pra­cow­nica so­cjalna nie re­aguje na pa­le­nie w domu ani na puszki po pi­wie. Ra­czej wi­dać po niej… sza­cu­nek? W tej Ta­ma­rze coś jest. Ru­sza się szybko. Tak jakby wszystko było ła­twe, a poza tym cał­kiem fajne. Przed Iną z hu­kiem po­ja­wia się szklanka, a Ta­mara wą­cha mleko w kar­to­nie, za­nim po­stawi je na stole.

– Jest w po­rządku, nie? – pyta, pod­ty­ka­jąc kar­ton Inie pod nos.

Ta dość nie­chęt­nie po­chyla się nad nim i wą­cha. Nie wy­czuwa nic nie­zwy­kłego, kiwa więc głową.

– Świet­nie, świet­nie – mówi Ta­mara i ma­cha, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że mają się czę­sto­wać, po czym wrzuca peta do jed­nej z pu­szek na bla­cie. Kiedy tra­fia w resztkę piwa na dnie, sły­chać syk.

Ta­mara Far­kas. Pięć­dzie­siąt je­den lat. Emi­gro­wała z Wę­gier w 1956 roku, kiedy miała dzie­więć lat, a jej ro­dzice ucie­kali z kraju pod­czas re­wo­lu­cji prze­ciwko ko­mu­ni­stycz­nej par­tii ro­bot­ni­czej. Jest tu­taj. Wy­ba­wie­nie Iny. Jej dom. Jej nowa mama. Albo… jej je­dyna mama. Je­śli nie li­czyć ko­biety, która ją uro­dziła, ale aku­rat jej zde­cy­do­wa­nie nie na­leży brać pod uwagę. Je­dyne uczu­cie, ja­kie trzy­na­sto­let­nie ciało Iny po­trafi w so­bie obu­dzić, kiedy my­śli o tam­tej ko­bie­cie, to mocno zbita gula pa­lą­cego gniewu, le­żąca gdzieś głę­boko w brzu­chu.

Ta­mara nie wy­maga od Iny ni­czego, poza tym, żeby była miła, utrzy­my­wała po­rzą­dek w po­koju i da­wała so­bie radę w szkole. I to wła­śnie ona po­ka­zała Inie wen­tyl dla gniewu, któ­rego dziew­czyna tak de­spe­racko po­trze­bo­wała. Boks. Je­dyne, co spra­wia, że ta wście­kła gula w brzu­chu tro­szeczkę się zmniej­sza. Albo przy­naj­mniej prze­nosi się do pię­ści, nieco da­lej od serca.

Le­d­wie ty­dzień po tym, jak się tu wpro­wa­dziła, obie stoją w holu i Ta­mara wy­ciąga rękę, by otwo­rzyć szafkę tuż nad głową Iny. Ina nic nie może na to po­ra­dzić – drży i kuli się w so­bie, jakby wła­śnie miała otrzy­mać cios, mimo że jest to zu­peł­nie nie­lo­giczne.

Kiedy Ta­mara to za­uważa, Ina zdaje so­bie sprawę, jak ko­bieta na­gle za­czyna wszystko ro­zu­mieć: je­dyny po­wód ta­kiego za­cho­wa­nia trzy­na­sto­let­niego dziecka to że była bita. Czę­sto. Przez wiele osób. Że nie ufa do­ro­słym za grosz, na­wet je­śli wy­dają się mili i czę­stują do­mo­wymi cia­stecz­kami. Ta­mara, która wy­wala wszyst­kie emo­cje od razu na ze­wnątrz, jak ko­lo­rowe ubra­nia, na­tych­miast wy­bu­cha pła­czem, a po­tem rzuca się, by ob­jąć dziew­czynkę swo­imi po­tęż­nymi ra­mio­nami. Ta­kich uści­sków Ina do­stała już mnó­stwo, do­staje je co­dzien­nie. Cza­sami bez żad­nego po­wodu.

Co, do cho­lery? Ina po­kle­puje ko­bietę po ple­cach mocno, ale miękko. Jed­nak po kilku mi­nu­tach szlo­cha­nia w bark Iny dzieje się coś za­ska­ku­ją­cego. Krę­go­słup Iny… mięk­nie. Tak jakby się sku­liła lub sto­piła. W ob­ję­ciach Ta­mary. Tak jakby jej łzy były z kwasu i jedna po dru­giej po­wo­lutku prze­gry­zły się przez pan­cerz, który Ina bu­do­wała wo­kół sie­bie od chwili, gdy miała je­den dzień. Kiedy sama ostat­nio pła­kała, nie pa­mięta. Wy­ćwi­czyła się już w po­wstrzy­my­wa­niu łez. Ale te­raz, gdy ciało do­pa­so­wało się do ob­jęć Ta­mary, która nie zwal­niała uści­sku, zresztą ni­gdy nie miała go zwol­nić, po­ja­wiły się łzy. Naj­pierw tylko jedna, po­tem ko­lejna. Po chwili Ina stra­ciła ra­chubę. A Ta­mara nie pu­ściła jej, do­póki się nie skoń­czyły.

*

Dwa dni póź­niej Ta­mara po­ka­zuje jej wi­szący w ga­rażu wo­rek z pia­skiem. Jest pod­nisz­czoną, ciem­no­czer­woną hi­sto­rią, w wielu miej­scach na­pra­wianą ciemną ta­śmą. Ina za­sta­na­wia się, czy to dla­tego, że cio­teczka wa­liła w niego tak mocno, aż po­pę­kał. Bio­rąc pod uwagę, jak Ta­mara jest silna, nie wy­daje się to zu­peł­nie nie­praw­do­po­do­bne.

Z nie­za­pa­lo­nym pa­pie­ro­sem w ką­ciku ust owija naj­pierw ręce Iny ja­kimś ban­da­żem pach­ną­cym tro­chę stę­chli­zną, po czym wy­ciąga parę rę­ka­wic bok­ser­skich, które w środku pachną jesz­cze go­rzej. Szkolna torba na WF może się scho­wać. To śmier­dzi tak, jak spo­cone ciu­chy na dnie stu­let­niego ko­sza na pra­nie. Który przez ko­lejne sto lat stał w sau­nie.

– Do­bra – mówi, kiedy Ina ma już na so­bie rę­ka­wice. Staje za wor­kiem z pia­skiem i przy­trzy­muje go. – Po­każ, co umiesz. Przy­wal mu po­rząd­nie.

Ina stoi nie­pew­nie i pa­trzy na prze­mian na małą siwą ko­bietę i na wo­rek z pia­skiem – który wy­gląda, jakby za­raz miał się roz­paść – nie wie­dząc, jak się za­cho­wać. Bez prze­ko­na­nia trąca wo­rek prawą pię­ścią.

Ta­mara par­ska śmie­chem i wznosi oczy do nieba.

– No tak, może jesz­cze wy­ślesz mu mi­ło­sny list? Wal­nij go, mó­wię!

Ina pe­szy się i śmieje, ale szybko zbiera się w so­bie, wi­dząc po­wagę w spoj­rze­niu Ta­mary.

– Jest tylko je­den spo­sób – cią­gnie Ta­mara, wpa­tru­jąc się w nią swo­imi ja­snymi, sta­lo­wymi oczami – żeby już nikt ni­gdy cię nie sprał: bić się le­piej niż oni. Rób tak. – Ude­rza prawą ręką w lewą.

Ina po­słusz­nie ją na­śla­duje.

– Jesz­cze raz. I jesz­cze raz. I jesz­cze! – za­chęca Ta­mara.

Kiedy Ina ude­rza jedną pię­ścią w drugą, raz za ra­zem, co­raz moc­niej, czuje, jak coś ją ła­sko­cze w piersi, jakby w środku coś się ła­do­wało. Coś, co po­zo­sta­wało ści­śnięte, bo nie wie­działo, jak się wy­do­stać. Coś, co po­trafi wy­ko­rzy­stać gulę gniewu jako źró­dło ener­gii. Na­pę­dzać się tym. Albo kie­ro­wać to w do­brą stronę.

– Nie pę­kaj. Wi­dzę prze­cież, że masz mię­śnie. Je­śli tylko ze­chcesz, mo­żesz mocno ude­rzyć.

Ta­mara staje obok Iny i po­ka­zuje jej, jak trzy­mać gardę, jak ude­rzać pro­sto do przodu, iść za cio­sem bar­kiem i bio­drem, a po­tem co­fać rękę. Szybko. Nie tra­cąc gardy. Znów staje za wor­kiem.

– Po­myśl o chwili, kiedy ktoś pierw­szy raz cię ude­rzył. Ten ktoś tu­taj stoi. Za wor­kiem, tam gdzie ja. Mu­sisz prze­bić się przez całe to gówno i wciąż mieć wy­star­cza­jąco dużo siły, żeby tego ko­goś po­tęż­nie za­bo­lało, kiedy cios doj­dzie do celu.

Gdy Ina na­dal ude­rza jedną pię­ścią o drugą, w jej gło­wie wi­rują ob­razy. Tak dużo, że trudno wy­brać… Po­tem jed­nak coś się wy­da­rza. Już do­kład­nie wie, kogo chce uka­rać. Staje tak, jak po­ka­zała jej Ta­mara, i za­daje cios prawą ręką.

– Do­brze! – woła Ta­mara. – Świet­nie! Jesz­cze raz.

Ina znów ude­rza. I znów. I znów. I cho­ciaż po wszyst­kich chy­bio­nych cio­sach bolą ją nad­garstki, od razu wie, że zna­la­zła coś dla sie­bie. Ta­mara ko­ry­guje, a Ina za­uważa, że to, czego się uczy, od razu daje efekty. Ma wię­cej siły. Ciosy są moc­niej­sze. Prost­sze. Bar­dziej sku­teczne.

Ta ko­bieta wie, o czym mówi.

Na­stęp­nym ra­zem, kiedy ko­muś przyj­dzie do głowy ją ude­rzyć, sam do­sta­nie la­nie.

*

– Gdzie się tego wszyst­kiego na­uczy­łaś? – sa­pie Ina czter­dzie­ści mi­nut póź­niej, ku­ca­jąc na sza­rej, wil­got­nej, be­to­no­wej pod­ło­dze w za­wa­lo­nym gra­tami ga­rażu Ta­mary, z tru­dem chwy­ta­jąc po­wie­trze. Ta­mara wła­śnie zmu­siła ją, by wa­liła w wo­rek tak szybko i tyle razy, ile bę­dzie w sta­nie w ciągu trzy­dzie­stu se­kund, nie zwra­ca­jąc uwagi na tech­nikę. Przez ręce prze­cho­dzą jej ciarki, jakby do każ­dej pię­ści wpro­wa­dził się ma­leńki rój psz­czół.

Gdy Ina o to pyta, Ta­mara z po­czątku wy­gląda tak, jakby ogar­nął ją smu­tek.

– Chodź do domu – mówi i wy­ciąga rękę, po­ma­ga­jąc Inie wstać. – Je­śli mamy o tym roz­ma­wiać, to po­trze­bu­jemy kawy. Mnó­stwo kawy.

Kiedy Ina po prysz­nicu wcho­dzi do kuchni, Ta­mara opo­wiada jej o swoim ojcu, pro­fe­sjo­nal­nym wę­gier­skim bok­se­rze, który miałby szansę wy­stą­pić na igrzy­skach olim­pij­skich, gdyby nie był w swo­jej oj­czyź­nie nie­wy­god­nym dy­sy­den­tem. A że ni­gdy nie do­cze­kał się syna, wszystko, co umiał, prze­ka­zał córce.

– Nie je­steś pierw­szą dziew­czyną, któ­rej po­ma­gam – mówi Ta­mara, wy­dmu­chu­jąc dym przez nos. Wszyst­kie jej zmarszczki po­głę­biły się, tak jakby cię­żar roz­mowy cią­gnął ją całą do ziemi.

– Były tu inne dziew­czyny, które po­trze­bo­wały po­mocy i dys­cy­pliny. Ale też uczci­wej szansy na obronę. Można po­wie­dzieć, że ta­kie jak ty to moja spe­cjal­ność.

– Ale nie masz wła­snych dzieci? – pyta Ina i od razu się czer­wieni. Chyba nie po­winna py­tać o ta­kie rze­czy. Brzmi to tak, jakby ją… oce­niała.

Ta­mara opo­wiada o męż­czyź­nie, z któ­rym cho­dziła i który wal­nął ją dwa­na­ście razy w brzuch, kiedy miała dwa­dzie­ścia pięć lat. Nie. Nie może mieć wła­snych dzieci. Cud, że sama prze­żyła. Z cza­sem Ina przy­znaje jej ra­cję. I nie tylko.

Ta­mara Far­kas to jejcud.

Dzięki tej żwa­wej Wę­gierce ży­cie Iny na­gle na­biera pręd­ko­ści i za­czyna zmie­rzać w cał­kiem in­nym kie­runku. Co­dzien­nie tre­nuje, po­cząt­kowo tylko boks i biegi, ale tro­chę póź­niej rów­nież inne sporty walki, do czego Ta­mara z ra­do­ścią ją za­chęca. Bar­dzo lubi ko­pa­nie w taj­skim bok­sie. A kiedy poj­muje, że można uży­wać rów­nież ko­lan i łokci, wpada po uszy.

Dzięki temu wszyst­kiemu póź­niej skoń­czył się rów­nież mob­bing, który po­ma­lutku wy­peł­zał w no­wej szkole. Wy­star­czyło po­czę­sto­wać naj­gor­szego drę­czy­ciela kon­kret­nym pra­wym sier­po­wym, żeby zy­skać re­spekt u wszyst­kich po­zo­sta­łych. Ina za­wsze była tą, która wkra­czała do ak­cji i mó­wiła komu trzeba, że dzieje się coś nie­do­brego. W szkole nie raz miała przez to kło­poty z in­nymi dzie­cia­kami. Skar­ży­pyta, mó­wili na nią. Ona sama zaś uwa­żała tylko, że nie­spra­wie­dli­wość jest nie do wy­trzy­ma­nia i trzeba coś z tym zro­bić.

– Tro­chę zbyt ide­ali­styczne po­czu­cie spra­wie­dli­wo­ści – ma­wiali na­uczy­ciele na wy­wia­dów­kach, zu­peł­nie jakby to było coś złego. Od dru­giego pół­ro­cza siód­mej klasy Ina ma nie tylko swoje po­czu­cie spra­wie­dli­wo­ści, ale też po­tężny prawy, bły­ska­wiczny lewy pro­sty i umie­jęt­ność kop­nię­cia każ­dego na­past­nika w czoło, je­śli zaj­dzie taka po­trzeba.

Nie mija wiele czasu, a ci, któ­rzy my­śleli o drę­cze­niu Iny, zo­sta­wiają ją w spo­koju. Za­zwy­czaj. Ale co­dzienny mob­bing w szkole koń­czy się gwał­tow­nie do­piero wtedy, kiedy sama de­cy­duje się na dra­styczne roz­wią­za­nie z uży­ciem prze­mocy. Trudno so­bie wy­obra­zić, jak wście­kła jest za to na wszyst­kich do­ro­słych, któ­rzy do tej pory za­chę­cali ją do nad­sta­wia­nia dru­giego po­liczka. Jedno jest pewne, to już ni­gdy się nie zda­rzy.

Ni­gdy wię­cej.

Areszt śledczy, zakład karny Fosie, Malmö

WIGILIA 2014

W szwedz­kich wię­zie­niach co roku od­biera so­bie ży­cie nie wię­cej niż pięć osób, a naj­czę­ściej zda­rza się to w oko­licy Bo­żego Na­ro­dze­nia. Nie­trudno zro­zu­mieć dla­czego. Sama Ina nie jest szcze­gólną wiel­bi­cielką świąt – za dużo złych wspo­mnień, i przy­pusz­cza, że to samo do­ty­czy wielu sie­dzą­cych tu osób. Mimo wszystko… kiedy do jej ży­cia wkro­czyła Ta­mara, po­ja­wiło się w nim też tro­chę przy­jem­nych wspo­mnień, które wy­wo­łują sen­ty­men­talny na­strój w taki dzień jak ten. Cho­ciaż kla­wi­sze cho­dzą w idio­tycz­nych mi­ko­ła­jo­wych czap­kach i już samo to wy­star­czy, żeby mieć ochotę ko­goś za­bić.

Ostat­nią rze­czą, jaką zro­biła w swo­jej sta­rej celi przed prze­nie­sie­niem do no­wego od­działu, było scho­wa­nie Görana do czę­ściowo opróż­nio­nej paczki pa­pie­ro­sów. Nie miał nic prze­ciwko temu, wy­da­wał się na­wet tro­chę pod­eks­cy­to­wany per­spek­tywą zmiany, a te­raz zna­lazł so­bie miej­sce pod przy­mo­co­wa­nym do ściany na­roż­nym sto­li­kiem z ja­snego drewna. Jest więc ta­kim sa­mym udo­mo­wio­nym stwo­rzon­kiem jak przed­tem. A co on zresztą, do cho­lery, je? I skąd wia­domo, że to fa­cet? Czy chrząsz­cze w ogóle mają płeć?

Za­głę­bia się w roz­wa­ża­niach, ma­chi­nal­nie głasz­cząc za­ban­da­żo­wane lewe ra­mię. Boli. Kość łok­ciowa nie jest zła­mana, ale cios pałką był po­tężny. Praw­do­po­dob­nie coś tam jest pęk­nięte – Ina wie, ja­kie to uczu­cie, dla niej to nie pierw­szy­zna. A jed­nak Gra­ni­towy Pod­bró­dek na­stęp­nego dnia był w pracy, jakby nic się nie stało. Oczy­wi­ście.