Rekonstrukcje - Jan Rychter - ebook + audiobook + książka

Rekonstrukcje ebook i audiobook

Jan Rychter

2,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Obłędna sztafeta zbrodni wśród zakazanych zaułków Łodzi.

W Łodzi zaczynają ginąć nastoletnie dziewczyny. Schemat działania porywacza wskazuje na „sezonowego zabójcę”, który grasował w mieście kilka lat wcześniej. Uzasadnione jest jednak przypuszczenie, że obecne porwania mogą być dziełem naśladowcy. Przełożeni decydują się przywrócić do służby wydalonego z policji Fiszera, kłopotliwego dochodzeniowca będącego kimś w rodzaju zaćpanego medium, który przed laty, stosując niekonwencjonalne metody, wytropił „sezonowego zabójcę”.

Śledztwo wiodące przez duszne podwórka, ciemne zaułki i klaustrofobiczne klatki schodowe szybko zaczyna przypominać ryzykowną eskapadę z pogranicza objawienia i szaleństwa, której stawką jest ludzkie życie.

Sięgając po tę sensacyjną historię nie należy się nastawiać na proste prawdy i łatwe do rozwiązania zagadki, zamiast tego lepiej jest się przygotować na mroczną podróż w głąb ludzkich umysłów i podglądanie jak rodzi się zło. "Rekonstrukcje" są kryminałem wyłamującym się z prostych schematów sensacyjnych, oferującym czytelnikom nie tylko lekturę, ale i filmowo-fotograficzną opowieść.

Katarzyna Pessel, takijestswiat.blogspot.com

Oto powieść będąca syntezą sztuki teatralnej, scenariusza i zmyślnie skonstruowanej zagadki kryminalnej. Nowatorsko prowadzona fabuła z niekonwencjonalnymi metodami śledztwa i niebanalnymi bohaterami nie pozwala czytelnikowi jednoznacznie stwierdzić: czy akcja dzieje się naprawdę czy zanurzamy się w odmętach onirycznych (narkotycznych) wizji?
Jan Rychter udowadnia, że film można nie tylko oglądać, ale i przeczytać.


Anna Sukiennik, prawieblogoksiazkach.blogspot.com

Niezwykły, artystyczny koncept oparty na fascynacji autora kinem. Drobiazgowe przedstawienie rzeczywistości z punktu widzenia reżysera wydaje się być zapisem filmu. Świat szczegółów, których na co dzień nikt nie dostrzega. Nieprzeciętna i skierowana do czytelników o szczególnie wysublimowanym guście.

Sandra Rosa, rosaczyta.blogspot.com

Jan Rychter, (ur. w 1982 r.) – absolwent filologii polskiej Uniwersytetu Łódzkiego. Publikował poezję na łamach „Tygla Kultury”, porzucił jednak wiersze na rzecz prozy. Wskazując swoje twórcze inspiracje, podkreśla rolę, jaką w kształtowaniu jego pisarstwa wywarła powieść modernistyczna i postmodernistyczna. Ceni dorobek literacki m. in. Williama Faulknera, Alaina Robbe-Grilleta czy Thomasa Pynchona. Wierzy w sens twórczych poszukiwań, stąd jego zamiłowanie do formalnych eksperymentów. O ile w debiutanckim W cieniu kamienic wyraźnie widoczne były wpływy XX-wiecznej prozy awangardowej – głównie spod znaku strumienia świadomości oraz nouveau roman – o tyle Rekonstrukcje są raczej świadectwem filmowych fascynacji autora, który podkreśla, że właśnie film, obok literatury, jest jego wielką pasją.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 452

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 44 min

Lektor:
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Część pierwsza

W każdym użyciu aparatu fotograficznego drzemie agresja.

Susan Sontag, O fotografii

 

 

Poniższe zapiski, stanowiące część materiału dowodowego w sprawie zaginięcia Alicji Ledus, zostały opublikowane za zgodą prokuratury oraz rodziny pokrzywdzonej.

 

06.01.2004

Pewne sny, podobnie jak dzieła sztuki, pozostawiają w nas przemożne uczucie lęku, wywołane mglistym podejrzeniem, że kryją sens przekraczający zdolności naszego rozumienia. Pytamy się tuż po przebudzeniu i jeszcze długo potem: kto woła nas z tak daleka? kto nas obserwuje?

Na początku jest absolutnie nieruchomy las, bezbrzeżny, niemy tą groźną ciszą naturalnych przestrzeni. Dzikie napięcie uobecnione we wszystkim wokół sprawia, że jestem w tej chwili jedynie wzrokiem pełnym pierwotnego zdziwienia, jak istoty zaludniające tę wrogą planetę w początkach ich nietrwałego bytu. Każdy mój oddech jest niezwykły, moje dłonie są rozluźnione i suche, czuję powietrze przedostające się kaskadą pomiędzy palcami. Bose stopy grzęzną w przyjemnie nagrzanej ziemistej ścieżce okalającej las. Czekam. Czekam instynktownie ze świadomością tego, co ma nastąpić niebawem. Drzewa będą odtąd świadkami moich wspomnień, powiernikami tajemnicy. Uwolniony w tej chwili od obowiązku pamięci, całkowicie scalony z otoczeniem wstępuję w głąb, czy raczej zdaję sobie nagle sprawę, że jestem wewnątrz, poza zasięgiem słonecznego blasku. Niepodzielnie panują tutaj wilgoć i chłód. Światło docierające z niesprecyzowanego źródła jest jednolite i dziwnie skąpe, zapewnia przedmiotom jedyną konieczną im w tych warunkach cechę: widzialność. Jednoczesne poczucie głębi i brak perspektywy. Dwuwymiarowość, wśród której gubi się rozgorączkowany, ruchliwy wzrok. Mech porastający dwustuletnie, potężne dęby. Strzeliste jodły o wąskich konarach. Dotykam dłonią ich cienkiej, gładkiej, jasnopopielatej kory, lepkiej od kropelek żywicy, by przekonać się, że są jeszcze młode. Świerki o długich szyszkach z ciasno przylegającymi listkami kołyszą się, odtwarzając rytmicznym echem powracające podmuchy wiatru. W tym odległym i jednocześnie natarczywie obecnym szumie, który rozbrzmiewa teraz zewsząd, dostrzegam magnetyczny porządek. Przeczucie nie myli mnie w tym wypadku: jestem świadkiem zniewalającego, statycznego niczym filmowy kadr spektaklu natury. Stara ziemia przyciąga mnie w tej chwili z całą mocą, a jednak nie czuję jej siły. Spękana kora łuszczy się, kusi zmysł dotyku swoją zróżnicowaną fakturą. Cienie w niewielkich zagłębieniach, rowkach ukształtowanych w wystygłych pasażach czasu. Kora pęka na drzewach, a mnie przychodzi do głowy, że nie może pomieścić tajemnic ukrytych w ich wnętrzu. Postrzępiona ultramaryna nieba pomiędzy jasnymi, nagimi gałęziami w tajemniczy sposób pozbawionymi igieł. Malachitowe poszycie: karłowate krzaczki jagód obciążone owocami barwy kobaltu. Liście paproci stopniowo i majestatycznie wyłaniają się z mgły. Wyglądają jak plamy z testu Rorschacha[1]. Ptaków nie słyszę, choć przecież konary – płynne na fali wiatru – nie mogą być puste. Stoję teraz na kładce. Na białym drewnianym mostku. Opieram się o barierkę, nieruchomieję niczym element tej złowrogiej i zagadkowej scenerii. Strumień poniżej bezszelestnie sunie od nieznanego źródła. Nie potrafię sobie przypomnieć, jak tutaj trafiłem. Następuje zmiana perspektywy: widzę siebie w pełnym planie[2], stojącego na mostku. Coś szczególnego przepływa po powierzchni wody, odbijając migotliwe refleksy świetlne: czarno-białe fotografie, polaroidy przedstawiające dziewczęta około szesnastoletnie. Dziewczęta o ciemnych lub blond włosach, niewinne, uśmiechnięte, fotografowane zawsze z pewnej odległości (zapewniającej dyskrecję), swobodne i bezwstydnie naturalne, nieświadome faktu, że są teraz obiektem przedłużającej się, perwersyjnej obserwacji. Odległe wspomnienia lub może zapowiedź tego, co ma dopiero nastąpić, zaklęte w odbitkach znikających gdzieś poza zasięgiem wzroku, w obrazach przepływających wskroś. Nie muszę wiedzieć tego wszystkiego w tej chwili, nie muszę podejrzewać sensu tych wizualnych fragmentów, ponieważ pewnym krokiem wstępuję na zalaną słońcem, pustą polanę. Pośrodku, w geometrycznym centrum precyzyjnie organizującym tę przestrzeń, znajduje się brzoza nadnaturalnej wielkości. Pień jest gruby, nagi, spękany. W pierwszym odruchu pamięci widok ten przywodzi na myśl niektóre fotografie Ansela Adamsa[3]. Kamera uobecniająca wzrok sunie powoli w górę i perspektywa rozrasta się aż do krańcowego niemal oszołomienia. Obchodzę drzewo dookoła. Docieram do miejsca, gdzie na wilgotnej i parującej murawie kładzie się jego gigantyczny cień. Chwilę potem leżę na wznak w tym chłodnym cieniu, swobodnie zapominając wypadki, które doprowadziły mnie aż tutaj. Podnoszę wzrok, by ze zdziwieniem (zabarwionym lękiem) stwierdzić, że mam ponad sobą nie jedno, ale dwa drzewa identycznej grubości. Przy tym obie brzozy, o które tutaj chodzi, przysłaniające swoimi rozłożystymi konarami słońce jarzące się w górze, stanowią rodzaj swojego negatywnego odbicia. Plamy bieli jednego pnia odpowiadają czarnym miejscom drugiego i odwrotnie. Coś lustrzanego w tym obrazie. Symbolicznego. Dzięki jakiemuś niespotykanemu załamaniu perspektywy dostrzegam drobne listki wysoko, wysoko w koronach drzew. Ruchliwe, ulotne cienie, które się po nich ślizgają, nadają temu obrazowi swoistą fakturę. Zieleń wprawiona w drżenie czymś, czego nie potrafię dostrzec, czymś pozbawionym postaci, a jednak wszechobecnym. Wiatr – element otoczenia, który sprawia, że zastanawiam się, jaka właściwie jest pora roku. Moje wahanie nie trwa zbyt długo, ponieważ coś innego zaprząta moją percepcję: las staje się czarno-biały. Nagle pewne elementy scenerii ulegają zasadniczej zmianie. Chcę przez to powiedzieć, że doświadczam w tej chwili bezpiecznej amnezji pozbawionej elementu zaskoczenia. Brzozy zostały zastąpione wysokimi kamienicami o ciemnych oknach pozbawionych szyb, zionących pustką i czymś jeszcze, czymś namacalnym i fizycznym. Ceglane, ogromne kamienice obdarzone ponurym urokiem miejsc opuszczonych przez ludzi, wydanych na pastwę bezlitosnego i cierpliwego czasu. Czasu, który pozostał. Te drzewa i budynki nie są na naszą miarę, podobnie jak hebanowe niebo ponad nimi, wobec czego noc, która panuje we mnie nieprzerwanie, pogłębia się jeszcze bardziej. W tym miejscu po raz kolejny następuje niespodziewana zmiana perspektywy: widok z góry. Jest coś zdumiewającego w patrzeniu na siebie z zewnątrz, rodzaj złudzenia wzrokowego, w którym – o dziwo – zawarto prawdę na nasz temat. W oknach obu kamienic na wysokości czwartego piętra pojawiają się postacie. Dziewczęta. Szesnastoletnie dziewczęta. Już nie dziewczynki, lecz jeszcze nie kobiety. Młode istoty, których działaniem kieruje natura. Spragnione. Spragnione dotyku, który przeszyje je dreszczem. Spragnione potwierdzenia. Głodne. Pazerne. Obserwuję teraz siebie leżącego u stóp dwóch śródmiejskich kamienic, w blasku latarni lub może w mroźnym świetle księżyca, obrysowującym dookolne przedmioty z chirurgiczną precyzją. Leżę wśród irracjonalnego szumu nieruchomych drzew, który może się okazać uporczywym graniem świerszczy lub niezmąconą, przenikliwą ciszą. Co w nas podsyca ten żar, to oczekiwanie, którego celu nie znamy, a od którego nie możemy i – co ważniejsze – nie chcemy się uwolnić? Widzenie siebie cudzymi oczyma uwalnia w nas niebezpieczny potencjał przemian. Następuje teraz scena, która ma w sobie magnetyzm niezrozumiałego rytuału: dziewczęta wychylając się z okien, wyciągając sennym ruchem ramiona, rzucają w dół wianki polnych kwiatów. Wszystko odbywa się w zadziwiająco wolnym tempie, jakby grawitacja tego miejsca została zaburzona w jakiś tajemniczy i nieodwołalny sposób. Kwietne obręcze szybują lekko w nagrzanym powietrzu pełnym gęstego oczekiwania. Ich kołowe ruchy przypominają trajektorie spadających liści lub piór. Potem następuje coś raptownego, co niemal wyrywa mnie ze snu swoją wizualną, złowieszczą intensywnością: na wysokości pierwszego piętra wianki wybuchają ogniem, jaśnieją objęte drżącymi płomieniami i lgną do mnie ostatecznie pod postacią suchych, ulotnych i bezwartościowych strzępów popiołu, rozpadających się pod ciężarem mojego oddechu. Jest coś fatalistycznego w tym znaku. Omen. Przestroga. Jednak nie mam pojęcia, jak uniknąć tego, co nadchodzi przez las, ponieważ sens przekazu jest zbyt zagmatwany, jak szyfr pozbawiony interpretacyjnego klucza. Ktoś dotyka w tej chwili mojego ramienia i nie po raz pierwszy zdaję sobie sprawę, że czasem najmniejsza nawet zmiana pozycji ciała uśpionej osoby w zasadniczy sposób modyfikuje strukturę sennego epizodu. Budzę się. Budzę się nagle, by stwierdzić, że także tutaj (od jak dawna?) spoczywa na mnie kobiecy wzrok. Beata nie śpi. Jest w jej oczach coś takiego, czego nie mogę uchwycić, co jeszcze na krótki czas podsyca we mnie wątpliwości: czy sen faktycznie minął? Niekiedy tuż po przebudzeniu pozostaje w nas wspomnienie, ukryte echo, rodzaj dźwięku, którego sensu nie potrafimy w pełni zrozumieć, ale który słyszymy tak wyraźnie i kompletnie, że zdaje nam się, jakby rytm naszego oddechu i pulsu krwi zrównywał się z tą miarowo i tajemniczo uporządkowaną melodią.

 

09.01.2004

Ten nieporównywalny z niczym innym rdzawy poblask asfaltu o wpół do szóstej rano, kiedy trwa zima. Lampy rozkołysane nad jezdnią lub umieszczone na ścianach kamienic czy stojące rzędami wzdłuż wyludnionych ulic, gdzie oko gubi się, próbując odszyfrować zawiłą logikę sztucznej i złowieszczej perspektywy. Siedziałem na przystanku. Wracałem z nocnych zdjęć. Zmęczenie, które wypełnia ciało, dając mu ulotne wrażenie dziwnego spokoju. Przytomność utrzymująca się pod czaszką echem niedawnego rozpędu. Zimno, którego prawie się już nie odczuwa. Oddech cyklicznie powracający do ciała skraca (lub przedłuża) oczekiwanie. Rodzaj udawanej katatonii, kiedy wśród nieskończenie długich minut zapominam o potwornym zmęczeniu, kiedy przeczuwam rozbłysk słońca nad mroźnym i zadziwiająco wyraźnie zarysowanym horyzontem, kiedy zaczynam nabierać mylnego (jak się niebawem przekonam) poczucia, że nie potrzebuję już snu. Gdy autobus nadjechał, z niemałym trudem ocknąłem się z zamyślenia. Potem tymi samymi co zwykle ulicami do domu. Urok środków masowego transportu w zimowe poranki. Ludzie w drodze do pracy. Pogrążeni w urywanych drzemkach lub bezsensownych rozmowach, krążących wokół kilku zaledwie tematów: praca, pogoda, zdrowie, telewizja. Pasażerowie świata. Wbici w swoje chciwe ciała niszczące się z upływem czasu. Nastawieni na zysk, wydani na żer miast ulegających degradacji, pochłaniający bezmyślnie reklamowane produkty, ściśnięci w gromady, zapewniający sobie wzajemnie ulotne złudzenie bezpieczeństwa, racjonalni, narażeni na gwałt natury. W niektóre dni napiętnowane trudnym do zniesienia nastrojem pogardy i smutku ocieram się o nich z rosnącym obrzydzeniem. Próbuję ich unikać. Niestety bezskutecznie.

 

10.01.2004

Marazm codzienności. Brak pomysłu i jednoczesna (męcząca) świadomość, że powinno się coś zrobić. Uporczywe bóle głowy. Czas, zmęczenie, brak snu lub jego nadmiar. Bezczynność, wyrzuty sumienia (bezskutecznie tłumione używkami czy rozpaczliwymi próbami nawiązania bliskich kontaktów z otaczającymi ludźmi), smutek, agonia. Praca – podły okup składany rzeczywistości. Desperacko szukam. Szukam po omacku.

 

17.01.2004

Niekiedy w chwilach znudzenia i wyjątkowego niżu emocjonalnego pouczającą formą rozrywki okazuje się lektura ogłoszeń o pracy w codziennej prasie. Najbardziej poszukiwane są kurwy, czy raczej „dziewczyny”, choć bez wątpienia sens tego eufemizmu w odnośnym kontekście nie pozostawia wiele miejsca na interpretację. Daje to sporo do myślenia.

 

17.02.2004

Leżeliśmy zmęczeni w ciemności i zastanawiałem się, czy ona również myśli o tym samym, czy potrafi (lub może raczej: czy ma odwagę) to nazwać? Poczucie osamotnienia utajone w echu przedłużających się oddechów, gdy już ustanie ostatni skurcz splecionych, połączonych ciał. Wciąż byłem w niej. Ustami wtulony w szyję Beaty wyczuwałem łagodnie zwalniające po wysiłku tętno jej krwi i z lękiem uświadomiłem sobie to, co było oczywiste (być może od samego początku): niestety ja pierwszy z nas dwojga zdam sobie sprawę z klęski naszego wspólnego projektu. Druzgocący przebłysk zrozumienia, że ostatecznie pozostajemy sami, wyrzuceni w naszych ciałach na upiorny od blasku księżyca brzeg nocy. Ale jeszcze przez pewien czas wszystko toczyć się będzie bez zmian, w iluzji szczęścia i harmonii. Kobiety z tą ich naturalną, tragicznie niezaspokojoną skłonnością, tą ich potrzebą dopełnienia, poczuciem braku reprezentowanym przez ich szczelinę w kroczu. Kobiety, których nigdy nie pojmę, których nie mogę posiąść, których nie potrafię przestać pożądać. Zmysły domagają się pożywki.

 

19.02.2004

Kosztem jakich zniszczeń utrwalam w sobie czas teraźniejszy? Jakie pokłady pamięci poświęcam dla ulotnej chwili aktualnej percepcji? Zawiła i nieuchwytna logika rządząca naszymi wspomnieniami. Pracą pamięci. Znajduję w sobie obraz z odległego dzieciństwa. Większość epizodu zatarł czas, wobec czego potrafię dziś odtworzyć tylko zasadniczy, kluczowy moment. Mieszkaliśmy wtedy na parterze jednopiętrowego budynku. Piętro zajmowała inna rodzina z dwiema córkami. Schody byłe marmurowe i zimne, ograniczone od prawej strony poręczą. Mam jakieś pięć, może sześć lat. Wchodzę na górę. Prawdopodobnie mama mnie tam wysłała, choć nie pamiętam dokładnie po co, zresztą to nieistotne (być może było to nieistotne już wtedy?). Jest lato. Dzwonię do drzwi. We wspomnieniu scena ta jest zupełnie bezdźwięczna, odwołuje się jedynie do zmysłu wzroku, zawsze nienasyconego. Dzwonię do drzwi. Oczekiwanie się przedłuża. Czy posłyszałem jakieś niepokojące odgłosy dolatujące z tamtej strony? Urwane tuż po chwili, uznane za nierzeczywiste? Czekam. Drzwi są nadal zamknięte, ale mam pewność, że wewnątrz ktoś jest. Ponieważ nikt nie otwiera, zaglądam przez dziurkę od klucza. Nie mam złych zamiarów. Wiedziony jakąś niezrozumiałą dla mnie samego, dokuczliwą i obciążoną tabu ciekawością, zaglądam do środka przez dziurkę od klucza. Nie mam złych zamiarów. W chłodnym, cienistym korytarzu stoi moja trzydziestoletnia sąsiadka. Wszystko wskazuje na to, że wyszła właśnie z pokoju obok, zapewne zwabiona dzwonkiem do drzwi. Co zatrzymało ją tak długo? Serce bije mi szybciej i nie przestaję patrzeć. Jest w tym patrzeniu perwersyjna rozkosz, której doznaje grzesznik lub nałogowiec, ulegając pokusie. Kobieta ma na sobie tylko bawełniane, nieskazitelnie białe majteczki. Choć zdaje się teraz spieszyć do drzwi, jej ruchy nadal obciąża zmysłowe lenistwo typowe dla istot żeńskich, bezwiedna satysfakcja wynikająca z posiadania ciała. Jest zupełnie swobodna, ponieważ nie wie, że stanowi obiekt uważnej obserwacji. Zakłada błękitną (męską?) koszulę z krótkimi rękawami, ukrywając swoje pełne i jędrne piersi, dojrzałe, jakby oczekujące dotyku lub, co niewykluczone, dotykane zaledwie przed chwilą, pieszczone gwałtownie i natarczywie w przypływie niepohamowanej żądzy, piersi o wzbudzonych wciąż jeszcze, ciemnych, nabrzmiałych sutkach. Blond włosy sięgają nieco poniżej policzków, lekko falują na końcach. Okulary nadają jej wygląd lubieżnej nauczycielki. To dziwne, ile szczegółów potrafimy zauważyć w tak krótkim czasie. Emocje, które towarzyszą tego rodzaju doznaniom, zapewne intensyfikują działanie pamięci. Objawienie w rodzaju tych, jakie opisują mistycy. Objawienie się kobiecości w jej najczystszej, nieskrępowanej formie, niczym w przypadku biblijnej Zuzanny. Natychmiast oderwałem oko od dziurki i uniosłem głowę. Z walącym sercem czekałem, aż otworzą się drzwi. Jak długo trwa to wszystko, te gęste chwile fabularnego postu, gdy zastanawiam się, co nastąpi? Mieszanina wstydu, poczucia winy i słodyczy tak satysfakcjonującej, że zupełnie nie pamiętam dalszej części epizodu. To zresztą bez znaczenia. Potem, znacznie później, toczony wciąż tym samym płomieniem, posiadłem ją wielokrotnie w samotnym wnętrzu ubikacji, stymulując ruchliwą ręką swój chciwy, uparcie sztywny, młodzieńczy członek. Większość szczegółów pewnie uleciała mi z pamięci lub uległa deformacji, ale to było nieistotne. Charakter tamtego spotkania przetrwał we mnie niezmieniony, jako ponure i ekstatyczne memento mojego pierwszego czytelnego doświadczenia o charakterze seksualnym. Doświadczenia, co zrozumiałem dopiero niedawno, noszącego w sobie niebezpiecznie zmysłowe znamiona voyeuryzmu. Matka powiedziała mi kiedyś, że ludzie się nie zmieniają. Po prostu ujawniają, kim są naprawdę.

 

24.02.2004

Wreszcie znalazłem. Przytaczam artykuł w pełnym brzmieniu (razem z nagłówkiem).

„SEZONOWY ZABÓJCA UDERZA PONOWNIE

Wczoraj na terenie łódzkiego parku im. Józefa Piłsudskiego (potocznie zwanego parkiem na Zdrowiu) znaleziono zwłoki szesnastoletniej dziewczyny. Nieoficjalne źródła donoszą, że jest to zaginiona przed tygodniem Aldona Wierzbicka. Nie wiadomo, gdzie ofiara była przetrzymywana. Jak udało nam się ustalić na miejscu, wiele szczegółów przypomina podobną sprawę sprzed kilku lat, kiedy celem seryjnego zabójcy padały nastoletnie dziewczynki. Czas przetrzymywania ofiary jest zbliżony, również ciało zostało znalezione w miejscu pasującym do schematu postępowania podejrzanego. Bezpośrednią przyczyną zgonu było prawdopodobnie uduszenie. Szczegółowe badania mają potwierdzić, czy zbrodnia miała podłoże seksualne. Policja na obecnym etapie śledztwa nie komentuje ewentualnych związków zdarzenia ze sprawą, która poruszyła opinię publiczną w latach 2000–2002. Przypomnijmy, że wówczas niejaki Szymon L. miał porwać i zamordować w sumie osiem młodych kobiet na terenie województwa łódzkiego. Zbrodnicza seria trwała dwa lata, jedna ofiara przypadała na każdą kolejną porę roku. Sprawa domniemanego »sezonowego zabójcy« znalazła swój finał dwudziestego trzeciego listopada 2002 roku w domu przy ulicy Strażniczej 27. To tutaj policja odkryła ostatnią ofiarę. W trakcie próby zatrzymania na terenie posesji w niejasnych okolicznościach wybuchł pożar, który wkrótce objął cały budynek. Nie udało się potwierdzić, czy w domu przebywał podejrzany. W płomieniach przepadły bezcenne dowody. Ponieważ po tym zajściu zabójstwa ustały, policja zamknęła sprawę. Wypadki ostatnich kilku dni wskazują, że była to decyzja przedwczesna”.

 

25.02.2004

Dziwny klimat panuje w miejscach przestępstw, zwłaszcza tych, gdzie dopuszczono się aktów przemocy tak intensywnych, jak gwałt czy morderstwo. Konsystencja rytualnej ciszy utkanej w powietrzu. Coś na kształt nabożnego skupienia w lokalizacji przedmiotów uznanych za dowody. Przedmiotów zdradzających nadmiar informacji, zdradzających uważnemu obserwatorowi tożsamość sprawcy. Niebezpieczny potencjał przedłużającej się percepcji. Byłem tam. Miałem z sobą kamerę, żeby niczego nie przegapić. By jeszcze długo potem napawać się widokiem przestrzeni naznaczonych bezsensowną tragedią. Park na Zdrowiu. Brzeg wąskiego kanału. Zatęchła woda sunie powoli, prawie zupełnie bezdźwięcznie (jak we śnie?). Maleńkie wiry powstają w miejscach, gdzie ciecz napotyka przeszkodę w postaci niewielkich kamieni. Koryto jest bardzo płytkie. Brzegi wyłożone betonowymi płytami nachylone pod kątem stu trzydziestu pięciu stopni (w stosunku do tafli wody). Zielona barierka mostu. Krzaki porastające brzeg. Drzewa pozbawione wciąż jeszcze liści. Leżała pod jednym z nich. Na wznak. Z otwartymi oczami. Jakby obserwowała konary tego rozłożystego dębu, pod którym ją umieszczono. Odległość dzieląca to miejsce od skraju ulicy wynosi kilkanaście metrów. Śnieg spadł zaledwie dzień wcześniej. Jakby natura złośliwie i perfidnie chciała podkreślić geometrię zdarzeń, które się tutaj rozegrały. Sztywne nogi denatki pozostawiają w śniegu dwie równej głębokości bruzdy. Ślady męskich stóp pomiędzy nimi. Ślady samochodu, który zaparkowano nieopodal. Fragmenty historii, drzazgi czasu, strzępy minionego epizodu, który odcisnął swoje nieme, budzące grozę piętno na tej niewinnej scenerii, wszystko to razem wzięte oczarowuje moją zgłodniałą wyobraźnię. W miejscu, gdzie ulica Krakowska przecina się z Michałowicza, jest mała zatoczka. Tutaj zaparkowano czarne auto, kierując tył pojazdu w stronę kanału znajdującego się na skraju parku (wskazują na to ślady pozostawione w śniegu). Te okolice nocą i nad ranem są prawie bezludne, wobec czego można się czuć bezpiecznie. Co prawda ta część parku widoczna jest z okien domów stojących po drugiej stronie ulicy, jednak odległość oraz brak światła utrudniają precyzyjną obserwację. Okoliczni mieszkańcy w trakcie przesłuchań zgodnie twierdzili, że nie widzieli poprzedniej nocy nic podejrzanego. Żaden z nich zresztą nie obserwował nocą parku ani skraju ulicy. Dziewczynę znalazł dozorca, który jak każdego ranka posypywał chodniki piaskiem. Leżała pod dębem. Na wznak. Ręce wzdłuż boków. Nogi w szerokim rozkroku. Miała na sobie krótką spódniczkę i wełniany sweterek. Na nogach czarne skórzane czółenka na niewysokim obcasie – obuwie zupełnie nie na tę porę roku, co niedwuznacznie wskazywało, że ofiara została przebrana (potwierdziły to zresztą zeznania rodziców, którzy szczegółowo opisali strój dziewczyny w dniu zniknięcia). Nie była skrępowana, choć ślady na nadgarstkach i w kostkach pozwalały przypuszczać, że wcześniej ją wiązano. Rozpuszczone blond włosy rozłożone wokół głowy na śniegu. Subtelny makijaż na bladej, nieruchomej twarzy. W pobliżu znaleziono reklamówkę, która zawierała bieliznę dziewczyny oraz serię jedenastu fotografii. Przedmioty były umieszczone w foliowych torebkach, zapewne dla zabezpieczenia przed wilgocią. Zawartość zdjęć zna jedynie policja oraz osoba, która je wykonała. Śnieg prószy nieprzerwanie, kiedy tam jestem, zaciera kontury, ilustruje upływ czasu, ale ja wiem, że to mi wystarczy. Jestem obserwatorem. Jestem podglądaczem. Wsłuchuję się w dźwięki. Jestem koneserem doznań zmysłowych. Metodycznym, bezwzględnym i cierpliwym.

 

13.03.2004

Znowu być młodym. Budzić się niewyspanym. Tracić czas. Pragnąć kobiet, dziewcząt, jedynie dla tej lepkiej i zniewalająco prostej tajemnicy zawartej w ich kroczu, materializującej się jaskrawo nocą. Być młodym. Żyć po zmierzchu. Nie mrużyć oczu, wpatrując się w światło. Być młodym. Czujnym. Z rozdygotanymi w oczekiwaniu przebłysku absolutnej wiedzy zmysłami wkraczać w pustkę. Być znowu młodym. Niczego nie chcieć. Bezwiednie dotykać przedmiotów. Obdarzać rozległą panoramę wzrokiem, w którym nie ma nic poza ciekawością, poza instynktowną potrzebą rozeznania się w przestrzeni. Moknąć w deszczu. Odczuwać tajony, satysfakcjonujący lęk w trakcie pierwszych eksperymentów z używkami. Pragnąć dziewczyn takimi, jakie są. Być bezkrytycznie pazernym. Sypiać do późna. Mieć dość siły na wszystko, mieć nadmiar siły i wolnego czasu. Kochać się. Zagłębiać się w ciałach koleżanek z klasy podczas godzin wagarów, na wygniecionych i niechlujnych materacach, w pokojach zalanych słonecznym światłem i tak niewiarygodnie jasnych, że sylwetki postaci zdają się obwiedzione czarnymi konturami, jak na komiksowych ilustracjach. Czuć ich delikatne palce we włosach, pocić się, spieszyć i zaczynać od nowa, zaczynać jeszcze raz, powoli, we wzrastającym tempie oddechów niepostrzeżenie i mimowolnie przechodzącym w urywany, tłumiony krzyk. Kryć się przed rodzicami. Mieć kolejne sekrety i poczucie, że to, co robimy, ma kolosalne znaczenie. Działać bez namysłu, w przypływie emocji. Być sobą. Nie dbać o zdrowie. Mieć nieuzasadnione poczucie wyjątkowości. Kołysać się na fali życia. Czuć się nieśmiertelnym. Nie wiedzieć, za wszelką cenę nie wiedzieć, że płomień czasu zastyga w nas, tężeje w toporne wspomnienie i ostatecznie ściąga na dno tą dziwną grawitacją niedojrzałego snu, z którego budzimy się zawsze zbyt wcześnie z echem krzyku w zamarłych ustach. Znowu być młodym. Posiąść stracony bezpowrotnie czas pod postacią ledwie dojrzałej kobiety. Znowu być młodym.

 

26.03.2004

Zobaczyłem ją prawie natychmiast. To obezwładniające uczucie czytelne dopiero we wspomnieniu, przekonanie, że coś (lub ktoś) w umiejętny i zamierzony sposób w kluczowych momentach manipuluje (niepostrzeżenie) moją napiętą uwagą. Jest wiosna. Zaledwie od kilku dni, mimo to mam nieodparte wrażenie, że dokonała się jakaś zasadnicza przemiana. Jakby siła przyciągania naszych ciał nagle wzrosła. Zobaczyłem ją stojącą pomiędzy pasażerami w autobusie i od tamtej chwili nie było już nic. Jej twarz o nieskazitelnej barwie brzoskwini, bez ani jednego pieprzyka, doskonale widoczna w tłumie, jakbyśmy byli tam tylko we dwoje. Usta lekko wydęte, pociągnięte błyszczykiem, lśniące i subtelnie rozwarte. Ruchliwe, łakome oczy o kasztanowych tęczówkach pod długimi, ciemnymi i idealnie symetrycznymi brwiami. Gęste, zalotnie podkręcone rzęsy pociągnięte tuszem, co nadawało oczom szczególny wyraz kuszącego zdziwienia. Nie mogła mieć więcej niż siedemnaście lat. Wydaje się to dziwne, że używają swojego zniewalającego uroku nieświadomie. Kiedy wykonują te wszystkie drobne, urywane, obłędnie seksualne ruchy. Gesty, które nic nie znaczą, są jedynie egzemplifikacją czystego i zupełnie bezsensownego piękna. Miała na sobie zieloną kurtkę i szal, pamiętam to doskonale. Ciemnobrązowe, długie, proste włosy o rudawych refleksach opadające na ramiona. Spódniczka sięgająca powyżej kolan, ledwie zakrywająca to, co pragnąłem ujrzeć, trawiony dręczącą falą niepohamowanej ciekawości. Ledwie zakrywająca jej magnetyczne centrum w chwili, gdy zajęła jedno z miejsc siedzących, skutkiem czego wspomniana spódniczka podciągnęła się nieco w górę, opinając ciasno jędrne pośladki. Czarne adidasy – kultowy model Superstar – na idealnie zgrabnych, szczupłych, perfekcyjnie ukształtowanych nogach. Cieniutkie czarne rajstopy. Może – myślałem dotknięty rodzajem łagodnej obsesji – może nawet samonośne pończochy. Zapewne licealistka. Te cholerne licealistki z ich chęcią wkraczania w dorosłość. Z ich niepohamowanym apetytem i brakiem odpowiedzialności. Zająłem miejsce naprzeciwko. Trzymała na kolanach torbę, a na niej otwartą książkę (chyba do angielskiego). Po powierzchni lekko rozchylonych ud ślizgało się słońce, a ja przez obłędnie przeciągające się minuty, podczas których autobus pokonywał kolejne nieistotne przystanki, zastanawiałem się tylko nad tym: jakie to uczucie rozpoznać pod dłonią fakturę rajstop wciągniętych na jej szczupłe nogi? Rozpoznać to pulsujące ciepło pod cieniutką warstwą tekstylnego materiału. Siłą chorobliwie rozbudzonej wyobraźni kształtować w sobie doskonale gładką fakturę jej skóry, gładką tą wyjątkową gładkością ledwie dojrzałych, nagrzanych na słońcu owoców. Młode kobiety, dziewczęta, mają w sobie coś z roślin i zwierząt. Tę dziwną swobodę ruchów. Brak skupienia. Rodzaj nieświadomego ekshibicjonizmu charakterystyczny dla stworzeń, których działaniem niepodzielnie i władczo kieruje natura. Siedząc tak, cały w strzępach, jak chmury burzowe przepełnione nadmiarem elektryczności, z lękliwą satysfakcją zdałem sobie sprawę, że mój członek nabrzmiewa. Wycieczka w nieznane. Jej krocze, niestety, okryte niedostępnym cieniem broniącym dostępu oczom rozpalonego obserwatora. Ołówkiem trzymanym w palcach prawej ręki wodziła po tekście. Potem, w chwili przedłużającego się namysłu (tylko w moim wspomnieniu?), koniec ołówka wsunęła między leciutko rozchylone wargi. Delikatne białe zęby zaciskają się bezwiednie, tworząc na powierzchni drewna kilka charakterystycznych, ledwie widocznych wgłębień. Pieszczota zaklęta w tym krótkim geście. Lub może zapowiedź bólu? Przemoc, która nadchodzi do mnie przez pola samotnych, beznadziejnie długich dni wypełnionych oczekiwaniem. Przemoc, która za pośrednictwem dziewcząt takich jak ona, zupełnie niewinnych i nieświadomych swojej roli, przestaje być jedynie suchym majakiem zmęczonej wyobraźni, a staje się kluczowym akcentem potencjalnej (wciąż jeszcze) fabuły. Ciekawość tkwiąca w nas jak drzazga, której nie potrafimy wydobyć ani nawet zlokalizować. Co to jest? Jakie zwierzęta żyją w nas na tej największej głębokości, pogrążone w wiecznym mroku, nieświadome własnego kształtu? Rzeka jest w nas. Otacza nas ocean… A jeśli dziewczyna udaje? Przebiegle gra rolę powierzoną jej przez zdradliwy zbieg okoliczności, który doprowadził do naszego brzemiennego w skutki spotkania? Jeśli zaledwie udaje nieświadomą ofiarę, bezbronny obiekt pazernej obserwacji? Jej wzrok od pewnego czasu spoczywał nieruchomo na fragmencie teksu. Ołówek zatrzymał się na ilustracji przedstawiającej jakiś ponury rozległy budynek w wiktoriańskim stylu. Napięcie, jakby na coś czekała (na rozwój wypadków), lub zaledwie rozkojarzenie. Niepotrzebnie roztrząsam ten epizod. Przedłużam wbrew rozumowi i nadziei. Mam dość, jestem zmęczony. Rozczarowanie, które zapewne można było przewidzieć, bo jest jakaś metoda w tym ich ciągłym szaleństwie, w tej pogardzie dla otoczenia, dla męskiego towarzystwa. Wrodzona łatwość, z jaką dysponują własnym ciałem. Fakt, że identyfikują je jako należące wyłącznie do nich. Niepodzielnie i władczo. Ta pycha posiadania, która rozbudza apetyt mężczyzn. Rozczarowanie, gdy nagle wstała i wysiadła na przystanku przy Gdańskiej. Kiedy zamknęły się za nią drzwi, gdy z czymś w rodzaju oszołomienia śledziłem wciąż ruchy jej ciała przez zabrudzoną szybę autobusu, jedyną myślą, jaka wykwitła mi w chorobliwie spienionym i pobudzonym mózgu, było: mogłem iść za nią. Na następnym przystanku, gnany gorączkowym pragnieniem ulżenia swej żądzy, wypadłem z autobusu. Z obłędem w oczach szukałem właściwego miejsca. Po kilku nadnaturalnie długich chwilach grozy szarpałem swój nabrzmiały organ w kabinie toaletowej. Ulżyłem sobie przy odgłosach kogoś dotkniętego problemami gastrycznymi, wśród odmętów odświeżacza powietrza o zapachu morskiej bryzy. Dopiero po wyjściu zorientowałem się, że byłem w budynku ZUS-u.

 

27.03.2004

Czuję to. Czuję to każdym nerwem i zakończeniem włosa. Czuję to każdym skrawkiem skóry. Coś w rodzaju percepcji bez zmysłów, intuicji posuniętej aż do jasnowidzenia. Czuję to tak nieomylnie, jak czują zwierzęta wiedzione instynktem, składane na ołtarzu swoich naturalnych potrzeb, na ołtarzu sił, które znacznie przekraczają wytrzymałość ich łamliwych członków. Czuję to: wraz z nastaniem (kolejnej) wiosny, która spada tak nagle i nas porywa, wraz z nastaniem wiosny – mojej ulubienicy pośród pór roku – wraz z nastaniem wiosny pełnej niezrozumiałego ciepła i blasku księżyca, wraz z nastaniem wiosny, która objawia niezgłębiony i absurdalny przepych natury pod postacią bujnie zróżnicowanej kobiecości, wraz z nastaniem TEJ wiosny wzmaga się mój niebezpieczny apetyt.

 

29.03.2004

Widziałem ją znowu. To znaczy: inną. Ale jest zupełnie tak, jakby chodziło o tę samą dziewczynę. W zaistniałych okolicznościach obrazy przypadkowo spotkanych (czy rzeczywiście jest to tylko przypadek?) nastoletnich dziewcząt nakładają się, tworząc rodzaj wzorca, egzemplarza uniwersalnego. Około siedemnastu lat. Cała w czerni. Szczupłe, zgrabne nogi w rajstopach o jakimś geometrycznym deseniu (romby?). Wełniany, krótki płaszczyk ledwie zakrywający plecy. Czarne szorty z jakiegoś grubego materiału. Czarne kozaczki. Idealnie gładka skóra koloru kawy z mlekiem. Czarne włosy oczywiście w nieładzie, co w bolesny i przewidywalny sposób sprawia, że wyobrażam ją sobie w trakcie intensywnego, przedłużającego się bezwstydnie aktu kopulacji. Ciemne brązowe oczy kryjące w sobie tę dziwną, podejrzaną głębię, którą odnajdujemy we wzroku zwierząt: bezmyślnych, pozbawionych wspomnień, a jednak zdumiewająco uważnych. Coś na kształt melancholii pozbawionej punktu odniesienia, czyste i beznadziejne poszukiwanie we własnym wnętrzu odpowiedzi na pytanie, którego nie potrafi się nawet odtworzyć, które być może wcale nie padło, ale którego zwodniczy i wabiący pogłos tłucze się uparcie po głowie. Wydatne, pełne usta stworzone do rozkoszy, do smakowania i dotyku, wilgotne i lekko rozchylone. Było w jej wyglądzie coś mrocznie mistycznego, groźnego. Pewien rodzaj powabnej niedoskonałości, której nie potrafiłem się oprzeć. Krótkie paznokcie, z których fragmentarycznie odprysł czarny lakier, uszkodzony szew płaszcza, wystająca nitka, zabrudzone czubki butów, postrzępione krawędzie szortów ciasno opinających jej drobne, krągłe pośladki, niedbale nałożony makijaż nadający twarzy szczególny wyraz dzikości. Niebezpieczna, zmysłowa zachłanność, która wyzierała z jej oczu, pozwalała przypuszczać, że lubi oddawać się bez skrępowania cielesnym igraszkom. Zdecydowanie bliżej było jej do modelek Larry’ego Clarka[4] niż Davida Hamiltona[5]. Podejrzewam, że pochodziła z jakiejś patologicznej rodziny, w której na porządku dziennym (i nocnym) były alkohol i przemoc. Dziwne, że często właśnie w takich warunkach dojrzewają najpiękniejsze okazy. Jest coś perwersyjnego w tym wszystkim. Swoboda, z jaką dysponują swoim ciałem, które jest ich jedynym atutem, jedyną kartą przetargową podczas zawierania życiowych transakcji. W gruncie rzeczy nieformalna prostytucja jest ich sposobem na przetrwanie. Wysiadła na przystanku przy 1 Maja. Poszedłem za nią. Zrobiłem to odruchowo. Wiedziony atawistycznym impulsem. Wiedziony ponurym i wciąż niezaspokojonym pragnieniem przedłużenia lubieżnej obserwacji. To dziwne, jak łatwo w pewnych sytuacjach pozostać niezauważonym. Ponieważ ofiara nie zna naszego wyglądu, odpowiednia odległość zapewnia nam bezkarną anonimowość. Poszedłem za nią. Specyficzne podniecenie, które opanowało mnie bez reszty w tej dziwnie gęstej i pamiętnej chwili. Nie wiedziałem, jakimi dokładnie idziemy ulicami. Utrzymywałem dystans. Nie oglądała się, więc nie było mowy, że zostanę zauważony. Zresztą nie znała mnie (wątpię, żeby zwróciła na mnie uwagę w autobusie), wobec czego byłbym dla niej jedynie przypadkowym i nic nieznaczącym punktem zaczepienia dla oczu, przechodniem, jednym z wielu, mężczyzną na ulicy. Satysfakcja, jaką daje wkradanie się w cudzą, choćby zaledwie powierzchniową, cielesną prywatność. Gwałt, któremu ulega nieświadoma ofiara, ofiara wzrokowej napaści. Przez moment czułem się jak świadek zbrodni lub seksu: cichy, ukryty, szalony z podniecenia. Władałem nią niepodzielnie w tym krótkim czasie, który zderzył nas z tą – charakterystyczną dla siebie – bezbłędną przypadkowością. Żałowałem, jak bardzo żałowałem, że nie miałem z sobą aparatu. Dzięki zdjęciu mógłbym przedłużyć ekstazę. Poddać obróbce scenariusz wylęgły w mojej głowie. Dzięki zdjęciu mógłbym dopracować jej rolę w trakcie samotnych masturbacyjnych seansów. Rolę bezwstydnej, prowokującej nastolatki, która pada ofiarą lubieżnego konesera kobiecej natury, kolekcjonera doznań zmysłowych. Nagle czar prysł: skręciła w jakąś brudną i cuchnącą bramę. Straciłem ją z oczu. Przyspieszyłem kroku. Kiedy mijałem bramę z dziko bijącym sercem, dostrzegłem kątem oka całą scenę: całowała się z jakimś fagasem w dresie. Absurdalne ukłucie zazdrości. Rozczarowanie, wstyd i chęć zemsty. Przemożne pragnienie ukarania jej za zdradę. Było w tym wszystkim coś fikcyjnego, nierealnego jak senny koszmar, w którym nie możemy (z niewiadomych powodów) oderwać oczu od widoku napawającego nas przerażeniem. Poszedłem dalej. Wracałem do domu, hołubiąc w pamięci jej blednący obraz, by potem w desperackim przypływie wspomnień posiąść od tyłu Beatę, zupełnie nieświadomą swojej kompensacyjnej roli.

 

17.04.2004

Doznaję ostatnio niepokojącego wrażenia, że wszystkie wypadki w moim życiu układają się w określonym porządku. Przypadki, które urastają do rangi zbiegów okoliczności. Barokowy przepych kobiecego piękna gwałtownie odsłonięty wiosną. Dziewczęta widywane codziennie. Kiedyś nie myślałem, nie zdawałem sobie sprawy z faktu, że jest ich aż tak wiele. Blondynki, brunetki, rude, czarnowłose. O dużych, wydatnych i częściowo odsłoniętych piersiach. Lub drobne, filigranowe, prawie płaskie nastolatki z obłędnie twardymi, nabrzmiałymi sutkami spragnionymi dotyku, widocznymi pod cieniutkim materiałem bluzki włożonej wprost na nagie ciało. Pośladki wypięte w moją stronę podczas jazdy tramwajem. Nogi w rajstopach ocierające się o siebie. Zaokrąglone usta kryjące we wnętrzu owocowe lody podczas gorących, nagrzanych i nierealnych jak miraż wiosennych popołudni. Fragmenty ciał, pozy, strzępy dźwięków, elementy garderoby, wszystko to w czas mrocznej samotności kreśli w mojej wyobraźni uparty obraz kobiety bezwolnej, całkowicie oddanej, skłonnej do gry, do spełniania najbardziej wyszukanych zachcianek, rozkazów, idealny i zniewalająco kuszący obraz ofiary. Krok od wolności do władzy, od pieszczoty do bólu.

 

18.04.2004

Druga dziewczyna. Druga w tym roku. Wiosenna ofiara. Wszystkie szczegóły pasują idealnie. Okoliczności, które znam doskonale, nim jeszcze przeczytam prasowe doniesienia. Mam coraz mniej czasu.

 

22.04.2004

Odtwarzanie poszczególnych scen pomaga. Inscenizowanie epizodów. Następujące po sobie serie czynności wykonywane w odpowiednim otoczeniu. Jakie miejsca zostały wskazane w trakcie śledztwa? Samotne. Odludne. Przynajmniej pozornie zapewniające konieczną dyskrecję. I możliwość swobodnej obserwacji. Szkolne dziedzińce. Podwórza. Przejścia podziemne. Wydeptana wśród drzew ziemista ścieżka, na której gubi się dźwięk kroków tego, kto zapuszcza się w te ustronia. Wszystko to tworzy wokół mnie prowokujące tło. Wszystko to tworzy wokół mnie fabularnie ewentualny kontekst. Ile czasu minęło?

 

09.05.2004

W tym starzejącym się niebezpiecznie szybko, agresywnym mieście, obdarzonym zwodniczym potencjałem wizualnym, wszystkie dni są do siebie bliźniaczo podobne. Zupełnie co innego noce. Szukam, wypatruję, gromadzę informacje. Zbieram się na odwagę, mając świadomość, że proces, który chcę zainicjować, może doprowadzić do tragicznego finału, gdy wszystko wokół, wytrącone z orbity i pędzące szaleńczo, znajdzie się poza jakąkolwiek kontrolą i wybuchnie ogniem. Rozpustnym i wiecznie głodnym ogniem.

 

11.05.2004

Znów krążę wynajętym fordem po ulicach tego perwersyjnie atrakcyjnego dla wzroku miasta. Miasta, które dopada amatorów zakazanych rozkoszy, eksperymentatorów, koneserów mocnych wrażeń i niebezpiecznych rozrywek. Szukam dziewczyny w odpowiednim wieku. Dublerki. Szukam dublerki pozbawionej skrupułów i zahamowań, zdeprawowanej nastolatki, za której urocze i grzeszne towarzystwo przyjdzie mi zapłacić. Ruszam pomiędzy groźne śródmiejskie uliczki, w tę przestrzeń przyczajoną, dziwnie bezpańską i obcą, rządzącą się własnymi prawami, brutalną i czułą jednocześnie. Widziałem ją chyba już wcześniej. Z daleka. W innej części miasta. Ale dzisiaj stała przed komendą na Kościuszki, ukryta w załomie muru, a jednak doskonale widoczna, wystawiona na widok niczym eksponat w sklepowej witrynie lub śpiewaczka zalana światłem reflektora na środku uśpionej estrady, nim rozpocznie się występ. Wyraz nostalgii lub zamyślenia na jej dalekiej twarzy zamaskowanej kłębami papierosowego dymu. Dziś wreszcie się tam zatrzymałem. Przez niewiarygodnie długą chwilę obserwowałem, jak zmierza w moim kierunku lubieżnym krokiem, kołysząc nieznacznie biodrami. Zawsze zastanawiałem się, czy robią to świadomie, czy konstrukcja ich ciał sama wymusza to magnetyczne, wahadłowe drżenie, wibracje, które sprawiają, że mój narząd podnosi się wraz z kolejną gorącą falą uderzającej krwi. Jej sylwetka płynie przez krąg światła ulicznej latarni. W ostatniej chwili, jakby mimochodem, zerka w prawo (co widać w zbliżeniu), lecz ponieważ ruch ten jest krótkotrwały, równie dobrze można przyjąć, że ulegam złudzeniu. Zresztą, kiedy potem sadowi się wygodnie w fotelu i zapala (kolejnego) papierosa, wszystko to już nie ma najmniejszego znaczenia. Wioletta. Przynajmniej tak się przedstawia. Ich imiona są zawsze tak jakoś dziwnie egzotyczne. Ma jakieś siedemnaście, osiemnaście lat. Na twarzy wyzywający, agresywny makijaż. Ale to można zmienić. Pieniądze załatwią także i to. Sprawią, że będzie wyglądać zupełnie niewinnie, że będzie idealnie pasować do przeznaczonej jej roli.

 

18.05.2004

Chciałbym obserwować hiperboliczną czerwień wiosennego zmierzchu gasnącą na jej obnażonym ciele. Wzmagająca się cisza jako potencjał zaskoczenia. Ale jeszcze nic się nie stało. Widok. Na otwartej przestrzeni. Wiosną, w pazernym, zdegenerowanym maju. Dziewczęta o zmierzchu zrywają gałązki bzu. Wspinają się na palce. Napięte mięśnie odsłoniętych łydek. Uda. Szczupłe. Sprężysta skóra. O jakim smaku? Pokryta krótkimi włosami. Widocznymi dopiero z niewielkiej odległości. Pod dłonią. Włosy kołyszą się na wietrze. Odtwarzają schemat ruchu drzew majaczących w tle, w głębi, na drugim planie. Wieczór w tym wszystkim. Milczenie i niebezpieczna samotność. Jeśli krążyć po mieście dostatecznie długo, natrafia się na takie ścieżki, których widok budzi w tobie pytanie: dokąd wiodą? Poszedłem za nią. Nie można powiedzieć, że ją śledziłem. Dwoje ludzi na ustronnej ścieżce pośród sylwetek monumentalnych drzew drżących w subtelnych porywach wiatru. Dwie słabo widoczne postacie. Niknące w oddali. Dziewczyna, około szesnastoletnia. I dorosły mężczyzna. W pewnej odległości. Za nią. Znaleźli się w tej samej – zapewniającej pożądaną dyskrecję – okolicy. W tym samym, ściśle określonym czasie. Przypadek? Być może. Lub zbieg okoliczności. Może coś więcej. Relacjonuję i streszczam. Ponownie wyobrażam sobie. Godzinami i dniami. Te świerszcze. Dźwięk świerszczy. Te świerszcze nocą nie dają mi spać. Szum drzew.

 

20.05.2004

Dziwki mają jedną wielką zaletę, poza tym, że pieprzą się jak złoto. Mianowicie potrafią słuchać. Czy raczej: potrafią udawać zainteresowanie na tyle dobrze, że klient opanowany potrzebą mówienia nie czuje żadnego skrępowania. A mnie interesuje tylko jedno: film. Ona nie wyjeżdża z żadnymi łzawymi historyjkami ze swojego zasranego życia. Poza tym pochłania niewiele czasu w porównaniu z kobietami, które oczekują zaangażowania, wzajemności.

 

22.05.2004

Co jesteśmy w stanie zostawić? Co możemy poświęcić dla osiągnięcia celu? Co zresztą daje nam poczucie, że cel ten wymaga poświęceń? Że usprawiedliwia posunięcie się do ostateczności. Beata odeszła dziś. Po nieprzyjemnym i zbędnym incydencie pełnym wrzasku. Będę miał teraz cały czas dla siebie.

 

23.05.2004

Z ledwie słyszalnym szelestem, pośród napiętego wyczekiwania, na tle bezruchu mebli, subtelnie mącąc ciszę, która nie jest ciszą, z ledwie słyszalnym szelestem spódniczka opada na podłogę. Małe guziki bluzki nastręczają trochę problemów. Należy uważnie rozpinać kolejno od góry ku dołowi. W tę czynność trzeba włożyć szczególnie dużo wysiłku, jeśli ma się spotniałe dłonie. Skupienie pomaga. Wyobraźnia. Kiedy ostatni guzik zostaje rozpięty, należy rozchylić bluzkę delikatnym, niespiesznym ruchem, by następnie zsunąć ją z jej rozkosznych ramion. Słyszę, jak włosy prześlizgują się po powierzchni materiału, choć trwa to zaledwie ułamek sekundy. Obnażona skóra lśni w świetle lamp.

Albo zima, którą próbuję sobie wyobrazić, którą wspominam, którą odtwarzam w towarzystwie Wioletty. Ręce są pionowo wyciągnięte w górę, aby ułatwić zdjęcie wełnianego, cienkiego sweterka, ściśle przylegającego do jej ledwie dojrzałego ciała. Brzuch i piersi zostają odsłonięte, ale na ten moment głowa kryje się w sweterku. Przez chwilę odnoszę wrażenie, że dziewczyna chichocze z głową ukrytą w materiale, kiedy próbuję ją z niego uwolnić. Dźwięk włosów zaczepiających o materiał. Dźwięk włosów swobodnie opadających teraz na nagie plecy.Coś na kształt wiatru w tym ruchu.

Zdejmuję jej bawełnianą, lekką koszulkę noszoną wiosną, zdejmuję jej zimowy sweterek, zrywam jej bluzkę w trakcie zainscenizowanej szarpaniny. Drę uległy stanik niezdarnymi palcami, czując z odcieniem krótkotrwałego, a jednak czytelnego zdziwienia, jak miękkie jest ciało pod zaciskającą się dłonią. Widzę czerwone ślady na skórze, w miejscu, gdzie chwyciła ręka. Słyszę urwany nagle krzyk. To znaczy zdaję sobie nagle sprawę z panującej ciszy. Części garderoby zostały porozrzucane. Wszystko to są być może tylko nieistotne drobiazgi. Dodane po czasie elementy scenerii wprowadzone dla zachowania prawdopodobieństwa, spójności, logiki lub może zaledwie wątpliwej estetyki całej sceny.

Kiedy jest już po wszystkim, Wioletta siada na łóżku i zapala swoim zwyczajem papierosa. W skupieniu, z pewnym namaszczeniem zaciąga się dymem. Gdy obserwuję ją na tle tego lubieżnie fotogenicznego pokoju, przypomina mi kobietę ze zdjęcia Moriyamy Daidy[6]Na łóżku 1, zrobionego w „hotelu miłości” w Tokio. Ma w sobie tę samą szczerość i ordynarną bezpośredniość kurwy odartej z całej magii i zalotnego uroku. Jest odprężona, swobodna. Jest sobą w tej chwili, jest zwykłą kobietą, a do mnie dociera ponura prawda, że udaje. Udaje od samego początku, zresztą na moją prośbę. Udaje (czy także seksualne uniesienia?), mimo że gra bardzo dobrze, zadziwiająco dobrze jak na amatorkę. Wiem, że udaje, i chcę czegoś więcej, znacznie więcej.

 

24.05.2004

Myśl niezastąpionego Fryderyka Nietzschego: Dwóch rzeczy pragnie prawdziwy mężczyzna: niebezpieczeństwa i igraszki. Przeto pożąda kobiety, jako najniebezpieczniejszej z igraszek.

 

25.05.2004

Kiedy się budzę, wciąż o tym myślę. Jak wypatrzyć człowieka w tłumie? Jak określić miejsce, które będzie odpowiednie? Jak zwabić ją we właściwe miejsce? Jak wzbudzić zaufanie? Jak stworzyć alibi? Jak przygotować miejsce? Jak nie rzucać się w oczy? Fascynujący i żmudny proces wyboru ofiary. Selekcja potencjalnych kandydatek, która daje mi tyle erotycznej satysfakcji, przychodzi na samym końcu, jako zwieńczenie intensywnych, obezwładniających przygotowań, podczas których w gąszczu urojonych przyszłych wydarzeń zatraca się moja tożsamość. Planuję wszystko możliwie drobiazgowo, z pedantyczną precyzją typową dla ludzi owładniętych obsesją. Jak czujny reżyser kształtuję kolejne epizody, minimalizując element przypadku. Stwarzam odpowiedni kontekst. Przewiduję okoliczności. Wybieram odpowiednie miejsca. Metodycznie zawężam grupę potencjalnych ofiar. Decyduję się na wiek: szesnaście lat. Ledwie dojrzałe. Już nie dzieci. A jeszcze nie kobiety. Przynajmniej nie dla mnie. Potem próbuję poznać ich zwyczaje. Przyglądam się. Obserwuję. Na tym etapie z pomocą przychodzi mi, nie po raz pierwszy, natura, która zaszczepiła w nich narcystyczną potrzebę bycia w centrum uwagi. Chęć bycia oglądaną. Bycia obiektem pożądania. Igrają z ogniem, podobnie jak ja, kiedy rozpoczyna się to wszystko. Tyle że w przeciwieństwie do mnie nie zdają sobie sprawy z zagrożenia. Ta ich urzekająca niewinność rozpala mnie jeszcze bardziej. Wyobrażam sobie godzinami z bolesną, przekraczającą granice fikcji ostrością kolejne etapy przedsięwzięcia. Ewentualne zachowania w określonych sytuacjach. Modyfikacje. Warianty. Kiedy fala rzeczywistości uderzy o spreparowaną przeze mnie konstrukcję, by sprawdzić jej wiarygodność, chcę być przygotowany na wszystko.

 

27.05.2004

Młode dziewczęta, choć jeszcze nie kobiety. Przedwcześnie dojrzałe, jak lato. Przedwcześnie dojrzałe tym dziwnym potencjałem ukrytym w ich rozbudzonej cielesności. Przedwcześnie dojrzałe zdumiewającą ilością hipotetycznych narracji mających się rozegrać z ich udziałem. Być może wbrew ich woli. Przedwcześnie dojrzałe enigmatyczną, budzącą się lękliwie, niezrozumiałą w pełni dla nich samych zmysłowością. Czy łatwo wypatrzyć człowieka w tłumie?

 

04.06.2004

To pewnie banalne, ale ostatecznie decyduje wygląd zewnętrzny. Urok, który wymyka się metodycznym klasyfikacjom. Ciągle szukam. Dziwne, jak bardzo w takich wypadkach człowiek staje się wybredny, na jakie drobiazgi zwraca uwagę. Tembr głosu, sposób, w jaki mruży oczy, gdy zaciąga się dymem, kolor lakieru pokrywającego paznokcie, grzywka opadająca na czoło, zbyt masywne nadgarstki, ostro zarysowane kości policzkowe, drobne usta, pieprzyk na szyi, chód pozbawiony gracji, szerokie biodra, ledwie zarysowane piersi: wszystkie te szczegóły eliminują kolejne kandydatki. Moje zmysły pracują nieprzerwanie w stanie krańcowego napięcia. Prawie nie sypiam. Dopada mnie ten rodzaj zmęczenia, który stawia pod znakiem zapytania realność świata przepływającego przed moimi oczami dniem i nocą.

Te samotne noce spędzone na oglądaniu zebranego materiału. Dziewczęta wykonują serie określonych gestów. Jak daleko mogłyby się posunąć? Pociąga mnie pewna koncepcja zniszczenia ich woli, odebrania gwałtem czegoś, co być może oddałyby bez przymusu. Jak długo zdołam nad sobą panować? Żadna z nich nie przypuszcza, rzecz jasna, w jakim kierunku zmierza to wszystko. Nadchodzę nocą przez nagrzany las. Zbliżam się bezszelestnie, pieszcząc w sobie obraz perwersji, która ma nas połączyć.

 

08.06.2004

Znalazłem ją. Alicja Ledus. Idealna tak dalece i jednoznacznie, że trudno mi to opisać. Włosy: ciemny blond z rudawymi refleksami, wykwitającymi, gdy błądzi tam światło. Kasztanowe oczy. Szeroko otwarte, chłonne, lśniące tajemniczym blaskiem, jak u zwierząt, które nie zdają sobie sprawy, że pustka przygląda się im wszystkimi punktami przestrzeni, które nie dbają o upływ czasu i widmo nadchodzącej śmierci. Zalotnie podkręcone gęste rzęsy. Symetrycznie zarysowane, grube, ciemne brwi. Drobny, lekko zadarty nosek. Pełne usta, które uchyla bezwiednie z niepojętym wdziękiem. Jest w jej twarzy wyraz dziecięcego zdziwienia, któremu nie potrafię się oprzeć. Niejasne poczucie magnetycznej siły zawartej w ciele. Jakby zaledwie udawała niewinną. Jakby potencjał rozkoszy czaił się wewnątrz przez cały czas. Na widok odsłoniętych partii jej skóry myślę o powierzchni ledwie dojrzałych brzoskwiń, o pasmach chmur na zachodzie, o lśnieniu piasku na samotnych plażach. Jest bardzo szczupła, ale nie chuda. Ma wyraźnie zarysowane, kształtne, obłędnie jędrne piersi. Wyraźnie widoczne kości obojczyka. Gładka szyja. Wąskie biodra i pośladki, których widok sprawia, że mój korzeń tężeje natychmiast. Te wszystkie migotliwe szczegóły, które mi umykają, gdy patrzę na nią, powstrzymując ostentacyjny zachwyt, tłumiąc w sobie dziki poryw. Doznaję jednocześnie kojącego uczucia ulgi, które wcześniej dawało mi tylko LSD, mianowicie odnoszę nieodparte wrażenie, że świat skoncentrowany jest wokół mojej osoby. Dobrze, że istnieje zapis wideo, by utrwalić to wszystko. Muszę ją mieć.

 

11.06.2004

Istnieje coś na kształt klątwy wokół nas. Rodzaj grawitacji sytuującej nasze ciała na kolizyjnych orbitach. Przejrzałem nagrania. Już ją widziałem. Podczas obserwacji szkół. Gdy dziewczęta wybiegają przez bramę na zewnątrz. Wiedziony niezrozumiałym i fatalistycznym z perspektywy czasu przeczuciem, skoncentrowałem właśnie na niej obiektyw kamery. Alicja. Alicja widoczna w zbliżeniu. Alicja w szkolnym uniformie. Alicja w spódniczce sięgającej powyżej kolan. Alicja w częściowo rozpiętej z powodu wysokiej temperatury białej bluzce. Alicja w trampkach na gumowej podeszwie, włożonych wprost na nagie stopy. Uśmiech błądzący po twarzy, gdy żegna się z przyjaciółkami. Kosmyk włosów, dziś rozpuszczonych, odgarnięty z czoła. Na chwilę nieruchomieje i ma w sobie ten dziwny urok nacechowany iluzją nieśmiertelności, typowy dla filmowej stop-klatki. Kiedy podnosi wzrok, powstaje krótkotrwałe wrażenie, jakby zdawała sobie sprawę z faktu, że jest nagrywana. Serce podchodzi mi do gardła: odkryła mnie. Ale jest to oczywiście czysty przypadek, nic nieznaczący, ponieważ odległość, która nas (jeszcze) dzieli, zapewnia mi bezpieczną anonimowość. Nic się jeszcze nie stało, ale wiosna kona na moich oczach, wiodąc za sobą karnawałowe, szaleńczo opalizujące lato. Muszę poznać jej zwyczaje. Jej marszrutę.

 

19.06.2004

Księżyc jest na swoim miejscu. Wkroczył w odpowiednią fazę. Nie mogę już dłużej czekać. Wenus, jedyna kobieta wśród planet, wschodząca na czerwono, daje mi znać. Czuję się jak piroman podkładający ogień pod opasłe stogi siana na bezkresnych polach. Ruszam w drogę. Ruszam w głąb nagrzanego miasta.

Część druga

Myśliwy patrzy zresztą nie na tygrysa, ale na przynętę.

Alain Robbe-Grillet, Dom schadzek

 

 

Ekran jest zupełnie ciemny. Panuje niezmącona cisza. Na czarnym tle pojawiają się białe napisy: „Latem 2004 roku doszło w Łodzi do porwania szesnastoletniej Alicji Ledus. Film jest próbą rekonstrukcji okoliczności towarzyszących temu zdarzeniu, zawiera fragmenty materiału dowodowego zgromadzonego w tej sprawie. Wszystko, co zostało przedstawione w filmie, wydarzyło się naprawdę, przy czym należy pamiętać, że sposób prezentacji wypadków w wielu miejscach ma charakter odtwórczy, a nie dokumentalny”.

Napisy znikają. Ekran jest ponownie zupełnie czarny.

 

 

1. Kamera jest w ruchu, zauważamy to jednak dopiero po pewnym czasie, kiedy obraz stopniowo się rozjaśnia. Długi, ciemny, ciasny i nisko sklepiony korytarz. Trudno w pierwszej chwili rozpoznać, co to za miejsce. Podkładem dźwiękowym tej sceny jest głuchy, jednolity dźwięk bębnów, który narasta wraz ze zbliżaniem się do wylotu korytarza. Wspomniana kumulacja podsyca w nas ciekawość i jednocześnie (tłumiony) lęk, ponieważ nie możemy wykluczyć, że to, co zobaczymy, będzie przerażające. Na końcu korytarza rysuje się prostokątne wejście do przestronnej sali. Gdy wzrok przywyka do panujących warunków oświetlenia i zaczyna stopniowo rozpoznawać coraz więcej szczegółów otoczenia, wątpliwości ustępują błyskowi zrozumienia: jesteśmy we wnętrzu starej, zrujnowanej fabryki. Wszyscy znają Łódź i jej stare fabryki. Zielona farba olejna, którą wykonano lamperię do wysokości około półtora metra, jest popękana, łuszczy się całymi płatami, tworząc coś na kształt przypadkowo powstałego dzieła sztuki nowoczesnej. Kamera powoli sunie w głąb korytarza, co pozwala widzom zrozumieć sens tego, na co patrzą, i jednocześnie od pierwszych minut filmu wciąga ich w specyficzny klimat całego obrazu, a co za tym idzie – opowiadanej historii. Szczątkowa, magiczna, monotonna dynamika pojedynczego ujęcia wprowadza nas niepostrzeżenie w rodzaj łagodnego transu, kiedy urok fotografii – niczym w Antychryście (2009) Larsa von Triera – bierze górę nad jej założonym fabularnym znaczeniem. Na końcu korytarza miga światło ognia. Ten nierównomierny, łagodnie gwałtowny blask pełza po odrapanych ścianach, nadając całej scenie niesamowity charakter. Kiedy kamera wreszcie wjeżdża do dawnej hali produkcyjnej, sprawia ona wrażenie nadnaturalnie obszernej, zapewne przez kontrast z klaustrofobicznym korytarzem, który oglądaliśmy niedawno. Od razu naszą uwagę przyciąga coś, co znajduje się na samym środku (ponieważ operator w zamierzony i umiejętny sposób manipuluje naszą uwagą). Początkowo odległość jest jednak zbyt duża, by trafnie zgadnąć, co to w istocie jest. W pierwszej chwili sala oszałamia swoimi rozmiarami. Filary wspierające sufit sklepiony na wysokości sześciu metrów są monumentalne, podobnie jak okna o metalowych, pokrytych rdzą ramach, ciągnące się rzędami wzdłuż trzech spośród czterech ścian. Za tymi oknami niepodzielnie panuje czarna noc – księżyc wszedł w fazę nowiu. Betonowa podłoga zasłana śmieciami, spalonymi gazetami, fragmentami tynku i cegieł, odpryśniętej farby, odłamkami szkła ze zdemolowanych okien. Wszystko to przenicowane trupio bladym światłem lamp jarzeniowych, palących się na przekór upływowi czasu pod spękanym sufitem, w upiorny, karykaturalny sposób przypomina dawne piękno i potęgę tego miasta. Obecnie jest jedynie scenerią odpowiednią dla sennego koszmaru. Efekt ten wzmacnia jeszcze widok postrzępionych cieni: języków ognia drgających na ścianach. Pośrodku sali, w samym centrum organizującym wizualną strukturę tej sceny, przykuty do jednego z filarów, siedząc na krześle, miotając się spazmatycznie, płonie skrępowany mężczyzna. Kamera hamuje w momencie, kiedy żywa pochodnia wypełnia całą przestrzeń ekranu. W tej samej chwili dźwięk bębnów, który po określonym czasie przestał zwracać naszą uwagę (zapewne ze względu na jego monotonię oraz agresywny magnetyzm wizji), osiąga apogeum swojego natężenia i nagle milknie. Natychmiast słyszymy dziki wrzask płonącego mężczyzny i trzask ognia. Ten rodzaj wokalnej ekspresji docenić mógłby chyba tylko ekspert pokroju Nerona. Nieludzki ryk trwa kilkanaście sekund, może nawet kilkadziesiąt, przeciąga się, wydłuża, drży w uszach, tłucze po głowie niemal do fizycznego zmęczenia, podczas gdy wzrok syci się przerażającym widokiem. Przerażającym w ten szczególny, perwersyjny sposób, który sprawia, że mimo grozy nie zamyka się oczu (być może wyłącznie dlatego, że jest to film). Ten sugestywny obraz dowodzi, że kinematografia i ogień posiadają wspólną cechę. Mianowicie oba te zjawiska wykorzystują nieposkromiony apetyt ludzkiego oka na widok światła w ruchu. Mężczyzna próbuje walczyć, jednak, ponieważ został przygwożdżony nad wyraz skutecznie, jego wysiłki są skazane na klęskę. Ruch odbywa się w zwolnionym tempie i jest w jego obserwacji coś hipnotyzującego, mimo oczywistej grozy całego przedsięwzięcia. Magia bezpiecznej percepcji cudzego nieszczęścia, zabarwiona wstydliwym sadyzmem. Krzesło, na którym siedzi mężczyzna, jest prawdopodobnie metalowe, w przeciwnym razie mogłoby się zająć ogniem i runąć pod ciężarem ciała. Zapewne na ratunek i tak byłoby już za późno, ale wszystko wskazuje na to, że osoba, która zaplanowała tę egzekucję (lub tortury, które wymknęły się spod kontroli), chciała, by ofiara do ostatniej chwili, do ostatniego rozgorączkowanego strzępu istnienia cierpiała bez najmniejszej nadziei na uwolnienie (czy choćby złagodzenie bólu). Ile jest w stanie znieść ludzki organizm? Po jakim czasie w tych warunkach przychodzi błogosławiona utrata świadomości? Stopy i tors unieruchomiono za pomocą grubego sznura. Zanim on pęknie, zniszczenie będzie dokonane i raz na zawsze skończone. Odwiedzione do tyłu ręce skuto kajdankami, wobec czego pole manewru dręczonego mężczyzny praktycznie zlikwidowano. Ofiara kręci głową, rzuca się na boki, próbuje się unosić na krześle – wszystko to na nic. Jest coś groteskowego w tej bezsilności, coś niemal komicznego. Całe ciało pochłania ogień. Kłęby czarnego dymu – sugerujące, że do egzekucji użyto łatwopalnej substancji w rodzaju benzyny lub ropy – falują w powietrzu. Żywa pochodnia jaśnieje wśród obojętnej, zdemolowanej i nieczułej przestrzeni. Wrzask trwa bezustannie przez cały ten czas, aż nagle cichnie, ucięty tak niespodziewanie, że w uszach – oszołomionych niespodziewanym wtargnięciem ciszy – jeszcze przez chwilę dźwięczy echo tego nieludzkiego ryku. Obraz staje się czarno-biały, scena trwa bezdźwięcznie w swym minimalnym, magicznym dynamizmie, który wciąż zwalnia i w końcu zamiera na stop-klatce. Na tle absolutnego milczenia odzywa się spokojny, niski głos mężczyzny o przyjemnej, niemal kojącej barwie, głos dobiegający z offu[7]:

W życiu, jak w kinie, zdarzają się sceny zupełnie wyjątkowe. Sceny wizualnie hipnotyzujące. Niezapomniane. To była jedna z takich scen.

Podczas gdy głos mówi, obraz powoli ciemnieje.

 

 

2. Zdjęcia wykonano amatorską kamerą cyfrową. Jedyne umeblowanie pokoju, który oglądamy, stanowią niewielki prostokątny stolik z litego drewna, polakierowany na ciemny brąz, oraz krzesło, także drewniane, stojące tuż obok. Ponieważ słońce minęło niedawno zenit, przez duże, uchylone z powodu upału okna zorientowane na południe do wnętrza dostaje się masa światła. Zalewa ona swobodnie całe pomieszczenie, gdyż wspomniane okna pozbawione są zasłon i firanek. Wszystko jest doskonale widoczne. Na krześle siedzi szesnastoletnia Alicja Ledus. Ma dziś na sobie cienką bawełnianą bluzeczkę na ramiączkach oraz szorty w szkocką kratę (w czerwono-brązowej tonacji kolorystycznej). Lekkie trampki na gumowej podeszwie włożyła wprost na gołe stropy. Jej dobrze zarysowane piersi falują w urywanym oddechu. Jest nieco zdenerwowana – bierze udział w zaaranżowanym castingu do filmu. Dziewczyna chce wypaść jak najlepiej, choć reżyser (znajdujący się w tej chwili za kamerą) zaznaczył niejednokrotnie, że są to jedynie zdjęcia próbne. Niezależnie od tego Alicja zdaje sobie sprawę, lub zaledwie przeczuwa, że jej przyszłość zależy od tego, jak zachowa się teraz przed kamerą. Obawy dziewczyny są zupełnie zbędne: mimo widocznego napięcia jej ciało ma w sobie zniewalający urok nastolatki wkraczającej w dorosłość. Wkraczającej w otchłań świata zmysłowych rozkoszy i zakazanych rozrywek. Kiedy odgarnia znad czoła gęste, dziś luźno rozpuszczone włosy, wśród których błądzi światło. Kiedy w zagłębieniach jej skąpego stroju wykwitają płynne cienie. Kiedy idealnie gładka skóra odsłoniętych partii ciała lśni w blasku słońca. Kiedy na moment, zanim zacznie mówić, przygryza dolną wargę. Kiedy dzieje się to wszystko, dziewczyna jest uosobieniem drapieżnej, kobiecej niewinności, przypomina do złudzenia Jane March z Kochanka (1992). Siedzi wyprostowana, nogę założyła na nogę (na wyraźną prośbę osoby stojącej za kamerą), dłonie oparła na siedzeniu krzesła tuż obok swoich opalonych ud. Widzimy ją w pełnym planie na tle osłonecznionych okien, za którymi majaczy perspektywa skweru porosłego drzewami. Z ciemnymi oczami o magnetycznym, zagadkowym blasku zwróconymi wprost do obiektywu zaczyna mówić, wciąż nieco skrępowana:

– Już… już mogę mówić? Nazywam się Alicja Ledus, mam szesnaście lat… chodzę do szkoły, chodzę… Może zaczniemy jeszcze raz?

Zza kamery niskim i spokojnym głosem odpowiada reżyser (nie jest to jednak ten sam głos, który słyszeliśmy z offu w pierwszej scenie):

– Nie ma sprawy, mów dalej, to tylko zdjęcia próbne, nie przejmuj się.

Po tej zachęcie dziewczyna kontynuuje, nie zmieniając pozycji ciała:

– No dobrze, chodzę do pierwszej klasy liceum. Interesuję się… trudno powiedzieć… interesuję się fotografią, chodzę na kurs, lubię słuchać muzyki, chodzić na imprezy, jak wszyscy. Chciałabym w przyszłości zostać aktorką, no tak… Sama nie wiem, to znaczy chciałabym robić coś ciekawego, coś kreatywnego. Nie mam planów na życie. Mam zaledwie szesnaście lat.

Alicja jest coraz swobodniejsza. Powoli oswaja się z zaistniałą sytuacją. Jej wzrok, utkwiony początkowo w obiektywie kamery, zaczyna błądzić po osłonecznionym pokoju. Mówi, robiąc krótkie pauzy, jakby nieco rozkojarzona, co czyni ją w oczach obserwatora tej sceny jeszcze bardziej ponętną. W chwili, kiedy mówi, że chciałaby w przyszłości zostać aktorką, parska śmiechem (zauważając oczywisty komizm tego stwierdzenia lub grając zaledwie przesadną skromność, zresztą bardzo udanie). Jednocześnie odrzuca głowę do góry, jakby maskując swoje rozbawienie. Włosy przepływają kaskadą po powierzchni pleców, a gładka szyja napina się w niemal ekstatycznym wygięciu. Po słowach: „mam zaledwie szesnaście lat” następuje cięcie. Kolejne ujęcie wykonano z ręki, sceneria pozostaje ta sama. Alicja wciąż siedzi na krześle. Zapala papierosa. Wypuszcza smużkę dymu. Strząsa popiół do srebrnej popielniczki usytuowanej na lśniącym blacie stołu, w którym odbicie znalazł doskonały błękit późnowiosennego nieba. Na wspomnianym stole dostrzegamy szklankę wypełnioną jakimś przezroczystym płynem, prawdopodobnie wodą. Reżyser – który jest jednocześnie operatorem – koncentruje się na interesujących go partiach ciała dziewczyny i ukazuje je w serii zbliżeń (wciąż jednego, ciągłego ujęcia). Usta Alicji, kiedy zaciąga się dymem lub wypuszcza kółka, badawczo zmrożone oczy pod zalotnie podkręconymi rzęsami, wolna dłoń błądząca po karku i wyżej – we włosach, kolana ocierające się o siebie, gdy zakłada nogę na nogę. Ujęcie, o którym tu mowa, jest rodzajem sensualnej, fragmentarycznej mozaiki, ponieważ operator krąży wokół dziewczyny, próbując wydobyć maksimum seksapilu z krótkotrwałych, ulotnych pozycji jej młodziutkiego ciała. Udziela jej zresztą koniecznych instrukcji, wciąż tym samym spokojnym, nieco hipnotyzującym głosem (nieznoszącym sprzeciwu):

– …w porządku. Zaciągnij się, dobrze, odchyl głowę do tyłu. Umiesz zrobić kółeczko? Dobrze, bardzo dobrze, zmruż oczy, spójrz na mnie, spójrz prosto w kamerę, super, odłóż papierosa, załóż nogę na nogę, odchyl się, zapleć ręce z tyłu, o tak, za poręczą krzesła. Teraz wstań. OK, połóż jedną nogę na krześle, nie… nie tak, oprzyj ją zgiętą w kolanie, o tak, teraz dobrze, weź szklankę, spójrz w kierunku okna, napij się, dobrze, wypij jeszcze trochę, super.

Alicja bierze szklankę ze stolika. W niemym oczekiwaniu widzów przykłada ją do rozchylonych delikatnie ust i przechyla. Przełyka płyn drobnymi łykami (rozpoznając jego dziwny, podejrzany posmak, przewidując wypadki mające nastąpić niebawem, lękliwie wyobrażając sobie pierwsze objawy działania specyfiku, który jej podano, przeczuwając nadchodzącą falę euforycznego przyboju?).

– Tyle wystarczy? – pyta.

Zza kamery w odpowiedzi pada:

– Tak, tak. To na pewno wystarczy.

Jest coś czarującego w tej scenie, coś sięgającego daleko poza przekaz czysto wizualny. Niepokój, który nas nawiedza, jest zaskakujący, ponieważ to, na co patrzymy, wygląda zupełnie niewinnie. Mimo to doznajemy nieodpartego wrażenia, że jesteśmy w tej chwili świadkami inicjacji perwersyjnego rytuału. Alicja odstawia szklankę. Jest gotowa na więcej? Wpatruje się ponownie wprost w kamerę. Otwiera usta i mówi z nutą zadumy, ledwie słyszalną w jej młodzieńczym głosie:

– Co teraz?

W tej chwili obraz nieruchomieje na stop-klatce. Z offu w zwolnionym tempie dolatuje do nas głos mężczyzny, który słyszeliśmy już poprzednio w tej scenie:

To będą jej ostatnie słowa.

Sens tych słów potwierdza nasze obawy. Ponadto, ponieważ padają one z offu i w dodatku w zwolnionym tempie, pobrzmiewa w nich coś obcego, niebezpiecznego, dalekiego. Pobrzmiewa w nich potencjalna groźba.

 

 

3. Początek sceny to szybkie, rytmiczne uderzenia bębnów. Wybrzmiewa intro utworu muzycznego This Is a Man’s World grupy The Residents. Zapętlona i niemal nieczytelna dla ucha mieszanina dźwięków dudni w głośnikach, podczas gdy na ekranie ukazuje się tytuł filmu: Podglądacz. Gdy