Powrót - Nicholas Sparks - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Powrót ebook i audiobook

Nicholas Sparks

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Czy szukasz książki, która poruszy Twoje myśli i uczucia? Sięgnij po kolejną już powieść Nicholasa Sparksa. Czy powieść Powrót będzie utrzymana w podobnym duchu, jak "Pamiętnik" czy "I wciąż ją kocham?". Zobacz sam.

Sekrety zmieniające życie

Głównym bohaterem książki Powrót jest lekarz Trevor Benson, który brał udział w misji wojskowej, gdzie odniósł poważne rany. Nie sądził on, że kiedyś zapragnie wrócić do odziedziczonej po dziadkach starej chaty w miasteczku New Bern w Karolinie Północnej. Dziś jednak wydaje się, że to jedyne dobre rozwiązanie.

Bohater wybiera się więc zatem do New Bern z nadzieją na spokój i odpoczynek po ciężkich przeżyciach. Poznaje tam jednak Natalię, zastępczynię miejscowego szeryfa, która porusza jego serce. Sprawdź, czy ta para ma szansę na szczęście. A może sekret, który skrywa kobieta, okaże się przeszkodą?

Jednocześnie Trevor poznaje ponurą nastolatkę Callie, która mieszka w przyczepie kempingowej w New Bern. To od niej stara się dowiedzieć czegokolwiek o zagadkowej śmierci swojego dziadka. Czego się dowie? Czy nieustępliwość Trevora doprowadzi do rozwiązania tajemnic z przeszłości?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 404

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 13 min

Lektor: Maciej Radel
Oceny
4,2 (2305 ocen)
1150
672
348
112
23
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
raczki_wspaczki

Z braku laku…

Okropnie się przy niej wynudziłam, gdyby nie tajemnica dziadka i Callie porzuciłabym te ksiazke dawno temu. Ciesze się, że od połowy miałam możliwość słuchać audio, ale i tu przyspieszyłam dość mocno, bo lektura ciągnęłaby się w nieskończoność.
40
Anna_Cz

Nie polecam

Straszliwa nuda
20
Natalia_Calgary

Nie polecam

Trudno znaleźć coś głupszego
32
MartaKali

Z braku laku…

Nie porwała mnie. Uważam że Sparks ma dużo lepszy dorobek niż POWRÓT. Szczerze, to książka mnie męczyła i ciężko mi było doczytać ją do końca.
10
mmmartysia

Całkiem niezła

mdła
10

Popularność




ROMANTYCZNA HISTORIA W DUCHU I WCIĄŻ JĄ KOCHAM I SZCZĘŚCIARZA.

Ranny lekarz marynarki wojennej i dwie kobiety, których sekrety odmienią jego życie.

Trevor Benson nie planował powrotu do New Bern. Kiedy jednak podczas misji w Afganistanie zostaje ciężko ranny, odziedziczony po dziadku dom wydaje się dobrym miejscem na rozpoczęcie wszystkiego od nowa. Planując przyszłość, Trevor nie widzi w niej miejsca na miłość do zastępczyni lokalnego szeryfa. A jednak nie jest w stanie oprzeć się pięknej Natalie. Tymczasem ona, choć wyraźnie jest nim zainteresowana, coś ukrywa. Podobnie jak Callie, ponura nastolatka, która prawdopodobnie mogłaby mu pomóc wyjaśnić okoliczności śmierci dziadka.

Odkrywając uroki życia w małym mieście, Trevor nie ustaje w próbach rozwikłania sekretów obu kobiet. A przy okazji poznaje prawdziwe znaczenie słów MIŁOŚĆ i PRZEBACZENIE. I otrzymuje ważną lekcję:

ŻEBY IŚĆ W ŻYCIU NAPRZÓD, CZASEM TRZEBA WRÓCIĆ DO MIEJSCA, W KTÓRYM WSZYSTKO SIĘ ZACZĘŁO.

NICHOLAS SPARKS

Współczesny amerykański pisarz, którego książki o łącznym nakładzie przekraczającym 105 milionów egzemplarzy ukazały się w ponad 50 językach. Serca czytelników podbił w 1997 roku swoim debiutem – powieścią Pamiętnik. Kolejne – m.in. Noce w Rodanthe, Anioł Stróż, Ślub, Prawdziwy cud, I wciąż ją kocham, Wybór, Ostatnia piosenka, Szczęściarz, Bezpieczna przystań orazDla ciebie wszystko – znajdowały się przez wiele miesięcy w czołówce światowych rankingów sprzedaży. Kolejne powieści, Najdłuższa podróż, Spójrz na mnie, Z każdym oddechem i Powrót wkrótce po ukazaniu się trafiły na pierwsze miejsca list bestsellerów. Większość książek Sparksa została przeniesiona na duży ekran, a w filmowych adaptacjach wystąpiły takie gwiazdy amerykańskiego kina, jak: Rachel McAdams i Ryan Gosling (Pamiętnik), Diane Lane i Richard Gere (Noce w Rodanthe) czy Robin Wright i Kevin Costner (List w butelce). W 2016 roku swoją premierę miała ekranizacja książki Wybór.

nicholassparks.com

Tego autora

PAMIĘTNIK

ŚLUB

LIST W BUTELCE

JESIENNA MIŁOŚĆ

NOCE W RODANTHE

NA RATUNEK

NA ZAKRĘCIE

ANIOŁ STRÓŻ

TRZY TYGODNIE Z MOIM BRATEM

PRAWDZIWY CUD

OD PIERWSZEGO WEJRZENIA

SZCZĘŚCIARZ

WYBÓR

I WCIĄŻ JĄ KOCHAM

OSTATNIA PIOSENKA

BEZPIECZNA PRZYSTAŃ

DLA CIEBIE WSZYSTKO

NAJDŁUŻSZA PODRÓŻ

SPÓJRZ NA MNIE

WE DWOJE

Z KAŻDYM ODDECHEM

POWRÓT

Tytuł oryginału:

THE RETURN

Copyright © Willow Holdings, Inc. 2020

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2021

Polish translation copyright © Maria Olejniczak-Skarsgård 2021

Redakcja: Anna Walenko

Zdjęcie na okładce: © Miguel Sobreira/Trevillion Images

Projekt graficzny okładki oryginalnej: Thomas Hallman

Projekt graficzny okładki polskiej: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

ISBN 978-83-8215-431-3

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny, hachi.media

Rodzinie Van WieJeffowi, Torri, Annie, Audrey i Avie

Podziękowania

Wprost trudno uwierzyć, że moja pierwsza powieść, Pamiętnik, ukazała się aż dwadzieścia cztery lata temu… Jeszcze bardziej zdumiewa fakt, że pozostało przy mnie tak wielu moich ówczesnych współpracowników, doradców i przyjaciół. Nie da się należycie opisać wdzięczności, jaką czuję wobec tak zróżnicowanego zespołu, który wspierał rozwój mojej kariery. A jednak spróbuję to zrobić kolejny raz.

Przede wszystkim dziękuję mojej agentce, Theresie Park, z agencji Park & Fine Literary and Media: gdy zaczynaliśmy naszą podróż, byliśmy jeszcze dzieciakami, a teraz – tylko pomyśleć – wchodzimy w wiek średni i mamy za sobą dwadzieścia dwie wspólnie wydane książki. I powiedzieć, że tak samo myślimy i czujemy, że postępujemy z taką samą determinacją, to zdecydowanie za mało. Dziękuję, że jesteś moją partnerką w twórczym działaniu i niezmiennie wspierasz mnie na każdym etapie naszej ekscytującej pracy.

Wśród agencji literackich nie ma drugiej, która składałaby się z osób tak profesjonalnych, przedsiębiorczych i skutecznych. Zwracam się do Abigail Koons, Emily Sweet, Andrei Mai, Alex Greene, Emy Barnes i Marie Michels: bystrością przewyższacie wszystkich w branży wydawniczej, a praca z wami sprawia mi wielką radość. Nowi pracownicy – Celeste Fine, John Maas, Sarah Passick, Anna Petkovich, Jaidree Braddix oraz Amanda Orozco – witajcie w zespole! Jestem zachwycony, że firma się rozrasta i poszerza swoje kompetencje.

Michael Pietsch, dyrektor Grand Central Publishing (znanego jako Warner Books, kiedy zaczynałem w tej branży), nadal jest moim sprzymierzeńcem na niwie literackiej i udziela mi niesłabnącego wsparcia. Praca z wydawcą Benem Sevierem i redaktorką naczelną Karen Kosztolnyik sprawiała mi autentyczną przyjemność – oboje są solidni, wnikliwi i nade wszystko życzliwie nastawieni. Brian McLendon wciąż z inwencją zajmuje się marketingiem moich książek. Matthew Ballast i Staci Burt z najwyższą starannością i fachowością organizują kampanie reklamowe. Albert Tang, grafik i dyrektor artystyczny, niech przyjmie wyrazy wdzięczności za projekty okładek, które stały się moim „znakiem rozpoznawczym”, a każda następna robi większe wrażenie od poprzedniej. Amandzie Pritzker dziękuję za to, że w cudowny sposób synchronizuje wszystkie elementy moich kampanii reklamowych i ściśle współpracuje z moją ekipą w Park & Fine Literary and Media.

Catherine Olim z agencji PMK-BNC jest moją specjalistką od PR. Od lat polegam na jej ogromnym doświadczeniu zawodowym i zdolności do błyskawicznej reakcji. Catherine, bez ciebie nie przetrwałbym w tym drapieżnym świecie reklam. Mollie Smith i LaQuishe Wright zawsze, ale to zawsze docierają do mediów społecznościowych jako pierwsze. Znacie mnie lepiej, niż ja znam samego siebie, i niezmiennie udaje się wam wydobyć ze mnie to, co najlepsze.

Moje przedstawicielstwo w Hollywood jest nie bez kozery przedmiotem zawiści każdego twórcy: Howie Sanders z Anonymous Content, mój gorliwy orędownik i lojalny przyjaciel bez skazy i zmazy; Keya Khayatian, sprytna negocjatorka kontraktów i moja wieloletnia stronniczka; i naturalnie Scott Schwimer, cięty prawnik, skrupulatny i nieustępliwy – takiego chciałby mieć każdy w Hollywood. Scottie, tych dwoje przełamywało schematy, kiedy ciebie jeszcze nie było na świecie!

Niemniej sercem jestem zawsze przy domu. Nie mogę tu pominąć osób, które chronią i dbają o miejsce, gdzie czuję się najlepiej. Miles, Ryan, Landon, Lexie i Savannah, moje dzieci, pogłębiają we mnie radość życia; Jeannie Armentrout i Tia Scott czuwają, by moja codzienność płynęła bez zakłóceń; Pam Pope i Oscara Stevick wspaniale prowadzą księgowość; Victoria Vodar, Michael Smith, Christie Bonacci, Britt i Missy Blackerby, Pat i Bill Mills, Todd i Gretchen Lanman, Lee i Sandy Minshull, Kim i Eric Belcher, Peter i Tonye-Marie, David i Morgan Shara, dr Dwight Carlblom oraz David Wang – to przyjaciele, jakich ze świecą szukać. No i oczywiście chcę podziękować mojej bliższej i dalszej rodzinie; są to: Mike i Parnell, Matt i Christie, Dan i Kira, Amanda i Nick, Chuck i Dianne, Todd, Elizabeth, Monty i Gail, Sean, Adam, Sandy, Nathan, Josh i wreszcie Cody i Cole – ich drzwi zawsze stoją otworem, a telefony zawsze są włączone.

Prolog2019

Kościół przypomina alpejską kaplicę, na jaką można się natknąć na przykład w okolicach Salzburga, i wita przybyłych miłym chłodem. Jest sierpień, więc na amerykańskim Południu z nieba leje się żar, tym trudniejszy do zniesienia, kiedy człowiek ma na sobie, tak jak ja, garnitur i krawat. W powszedni dzień zwykle nie noszę garnituru. Jest niewygodny, a poza tym, obserwując swoich pacjentów, przekonałem się, że mam z nimi lepszy kontakt, gdy ubieram się nieco swobodniej, podobnie do nich.

Przybyłem tu na ślub. Znam pannę młodą od ponad pięciu lat, ale zapewne nie powiedziałaby, że się przyjaźnimy. Chociaż przez dobry rok od jej wyjazdu z New Bern często ze sobą rozmawialiśmy, to potem nasza znajomość sprowadzała się do paru okazjonalnych SMS-ów, raz z jej inicjatywy, raz z mojej. Niemniej jednak bezspornie łączy nas więź, której korzenie sięgają przeszłości. Czasem ledwie pamiętam, jakim byłem człowiekiem, gdy skrzyżowały się nasze losy. Ale to chyba normalne, prawda? Życie ciągle daje nam możliwość obrania nowej drogi, na której będziemy się rozwijać i zmieniać. Kiedy patrzymy wstecz, ledwie poznajemy samych siebie.

Pewne rzeczy się nie zmieniły – na przykład moje nazwisko – natomiast mam na karku trzydzieści siedem lat i wkraczam na nową ścieżkę zawodową, o której przez pierwsze trzy dziesięciolecia mojego życia nawet bym nie pomyślał. Kiedyś uwielbiałem pianino, teraz w ogóle nie gram. Dorastałem w kochającej się rodzinie, a jednak od dawna nie widziałem się z moimi krewnymi. Są ku temu powody, ale o nich później.

Dziś po prostu cieszę się, że tu jestem i że dotarłem na czas. Mój samolot z Baltimore miał opóźnienie, a potem musiałem stać w kolejce po samochód zamówiony w wypożyczalni. Choć nie zjawiłem się jako ostatni z uczestników ceremonii, ponad połowa miejsc w kościele jest już zapełniona, wobec czego staram się niezauważenie usiąść w trzecim rzędzie od tyłu. W ławkach przede mną siedzą panie w kapeluszach, jakie widuje się na Kentucky Derby: wymyślnych kompozycjach kokard i kwiatów, które mogłyby smakować kozom. Bawi mnie ten widok i przypomina, że na Południu można w każdej chwili wślizgnąć się do świata, który zapewne nie istnieje nigdzie indziej.

Gdy tak wodzę wokoło wzrokiem, obfitość kwiatów kojarzy mi się z pszczołami. Jak sięgnę pamięcią, pszczoły były obecne w moim życiu. Te nadzwyczajne, cudowne stworzenia wzbudzają we mnie bezgraniczną ciekawość. Dziś doglądam kilkunastu uli – nie jest to takie pracochłonne, jak się wydaje – i stwierdzam, że pszczoły troszczą się o mnie tak samo jak o wszystkich innych. Bez nich ludzkie życie byłoby prawie niemożliwe, albowiem to im zawdzięczamy znaczną część naszego pożywienia.

Niesamowite, że życie, w formie, w jakiej je znamy, sprowadza się do czegoś tak prostego jak przelatująca z rośliny na roślinę pszczoła. Mam poczucie, że moje mało absorbujące hobby stanowi ważny element w ogólnym porządku świata. Poza tym uprzytomniłem sobie, że to również ule ściągnęły mnie tutaj, do tego kościółka na prowincji, daleko od domu. Oczywiście moja historia – jak każda dobra opowieść – dotyczy zdarzeń, sytuacji i ludzi, między innymi dwóch staruszków, którzy chętnie przesiadywali w fotelach bujanych przed sklepem wielobranżowym w Karolinie Północnej. Ale przede wszystkim mówi o dwóch kobietach, z których jedna w owym czasie była jeszcze młodą dziewczyną.

Kiedy ludzie opowiadają swoje historie, od razu zauważam, że układają je tak, żeby wyjść na głównego bohatera. Sam prawdopodobnie również ulegnę tej pokusie, ale chciałbym podkreślić, że zdarzenia, o których mówię, nadal wydają mi się skutkiem pewnych okoliczności – śledząc bieg wypadków, pamiętajcie, proszę, że za żadnego bohatera się nie uważam.

A co do finału tej opowieści, to myślę, że ślub jest swego rodzaju dopełnieniem. Pięć lat temu nie umiałbym określić, czy przeplatające się wątki mają szczęśliwy, tragiczny czy gorzko-słodki koniec. Co myślę teraz? Tak naprawdę moje wątpliwości tylko wzrosły, ponieważ od przyjazdu tutaj zastanawiam się, czy nie jest tak, że ta kręta historia zatoczyła koło.

Zrozumiecie, co mam na myśli, gdy razem ze mną cofniecie się w czasie i wrócicie do świata, w którym tyle się zmieniło w minionych latach, a jednak nadal jest bliski jak na wyciągnięcie ręki.

Rozdział 12014

Dzień po zamieszkaniu tutaj zauważyłem, że koło mojego domu przechodzi młoda dziewczyna. Przez następne półtora miesiąca widywałem ją kilka razy w tygodniu: człapała noga za nogą, ze spuszczoną głową i przygarbiona. Długo nie zamieniliśmy nawet jednego słowa.

Przypuszczałem, że jest nastolatką – poruszała się tak, jakby przygniatał ją podwójny ciężar: niskie poczucie własnej wartości i złość na cały świat – ale ja miałem wówczas trzydzieści dwa lata i określenie jej wieku było dla mnie prawie niemożliwe. Poza tym, że ma długie brązowe włosy i szeroko rozstawione oczy, wiedziałem o niej tylko tyle, że mieszka na osiedlu przyczep kawałek od mojego domu i że lubi chodzić piechotą. A raczej przemieszcza się tak z konieczności, bo nie ma samochodu.

Był bezchmurny kwietniowy dzień, temperatura wynosiła około dwudziestu stopni, lekkie powiewy wiatru niosły aromatyczny zapach kwiatów. Niemal z dnia na dzień rozkwitły w ogrodzie derenie i azalie, posadzone rzędem wzdłuż żwirowej drogi okalającej dom mojego dziadka, który niedawno dostałem w spadku, tuż pod New Bern w Karolinie Północnej.

Nazywam się Trevor Benson i jestem lekarzem z zawodu oraz powracającym do zdrowia weteranem wojennym. Tego dnia rozrzucałem kulki na mole wokół fundamentów ganku, ubolewając, że nie mogę spędzić poranka tak, jak zaplanowałem. Zajęcia domowe mają to do siebie, że nigdy nie wiadomo, kiedy się skończą, ponieważ zawsze znajdzie się coś jeszcze do zrobienia… a ja nawet nie byłem przekonany, czy naprawianie tu czegokolwiek jest warte zachodu.

Cały dom – może używam tego słowa trochę na wyrost – prezentował się nie najlepiej, był wyraźnie nadszarpnięty zębem czasu. Dziadek zbudował go sam, po powrocie z drugiej wojny światowej, i choć potrafił tworzyć rzeczy trwałe, brakowało mu zmysłu estetycznego. Dom był w kształcie prostopadłościanu, z gankiem od frontu i werandą od tyłu, miał dwie sypialnie, kuchnię, pokój wypoczynkowy i dwie łazienki. Ściany zewnętrzne, pokryte cedrowymi deskami, z upływem lat nabrały srebrzystoszarej barwy, podobnie jak włosy mojego dziadka. Dach był połatany, okna nieszczelne, a podłoga w kuchni tak krzywa, że każdy rozlany płyn spływał wąskim strumykiem w stronę drzwi wychodzących na werandę. Lubię sobie myśleć, że pozwalało to dziadkowi utrzymywać podłogę w czystości, gdy przez ostatnie trzydzieści lat życia mieszkał tu sam.

Posesja miała jednak wyjątkowy charakter. Na powierzchni prawie dwóch i pół hektara stała chyląca się stara stodoła i pracownia pasieczna – gdzie dziadek pozyskiwał miód – a wokoło rozciągały się łąki kwietne, porośnięte wszelkimi roślinami, jakie zna ludzkość, przede wszystkim koniczyną i kwiatami polnymi. Od wiosny do końca lata posiadłość przypominała naziemny pokaz fajerwerków. Poza tym płynęła tam rzeka o nazwie Brices Creek, której ciemne półsłone wody toczyły się tak leniwie, że niebo często odbijało się w nich jak w lustrze. W zachodzącym słońcu powierzchnia rzeki mieniła się paletą barw: czerwienią, purpurą, pomarańczem i żółcią, a gasnące powoli promienie przenikały przez firanę oplątwy zwisającej z gałęzi drzew.

Pszczoły miodne uwielbiały ten teren, co było spełnieniem marzeń mojego dziadka, który bez wątpienia kochał te stworzenia bardziej niż ludzi. Na posesji stało około dwudziestu uli. Dziadek przez całe życie zajmował się w wolnym czasie pszczelarstwem i często uderzało mnie, że ule są w lepszym stanie niż dom czy stodoła. Po przyjeździe tutaj kilkakrotnie skontrolowałem stan uli i choć dopiero zaczynał się sezon, stwierdziłem, że kolonie są zdrowe.

Rodziny pszczele szybko się rozrastały, jak zawsze wiosną – gdy nadstawiłem uszu, dolatywało mnie wyraźne brzęczenie – więc zostawiłem je samym sobie. Postanowiłem przeznaczyć większość czasu na uporządkowanie domu. Wyczyściłem szafki, zachowując dla siebie kilka słoików miodu i wyrzucając wszystko inne: paczkę zjełczałych krakersów, słoiki z resztkami masła orzechowego i dżemu, torebkę suszonych jabłek. W szufladach było pełno rupieci: jakieś nieaktualne kupony, na wpół wypalone świece, magnesy i wypisane długopisy – wszystko wylądowało w śmieciach. Lodówka była prawie pusta i o dziwo czysta, bez śladu pleśni czy brzydkiego zapachu. Pozbyłem się masy gratów – większość mebli miała ponad pięćdziesiąt lat, ponieważ dziadka cechowała lekka skłonność do zbieractwa – po czym zatrudniłem różne ekipy do trudniejszych prac. Zleciłem odświeżenie jednej z łazienek, naprawę cieknącego kranu w kuchni, wycyklinowanie i polakierowanie podłóg, odmalowanie pokoi i na koniec, co nie mniej ważne, wymianę tylnych drzwi. Stare pękły przy ościeżnicy i zostały zabite deskami. Gdy sprzątacze wypucowali dom od góry do dołu, zainstalowałem wi-fi i podłączyłem laptopa; kupiłem również trochę mebli do salonu i sypialni oraz nowy telewizor do pokoju wypoczynkowego. Poprzedni odbiornik miał antenę pokojową i rozmiary kufra na skarby. Sklep charytatywny Goodwill odmówił przyjęcia w darze mebli po dziadku – choć argumentowałem, że można je uznać za antyki – wobec tego trafiły na śmietnik.

Ganek i weranda były natomiast w dość dobrym stanie i tam najchętniej spędzałem poranki i wieczory, co doprowadziło do tego, że postanowiłem rozrzucić kulki na mole. Wiosna w południowych stanach to nie tylko kwiaty, pszczoły miodne i śliczne zachody słońca, zwłaszcza gdy się mieszka nad rzeką wśród niemal dzikiej przyrody. Ponieważ ostatnio było cieplej niż zazwyczaj, z zimowego snu zaczęły się budzić węże. Rankiem, gdy wyszedłem z kawą na werandę, dostrzegłem duży okaz. Tak się przestraszyłem, że rozlewając kawę na koszulę, pognałem do domu.

Nie miałem pojęcia, jaki to gatunek ani czy jest jadowity. Nie znam się na wężach. Ale w odróżnieniu od wielu osób nie zamierzałem – podobnie jak postąpiłby mój dziadek – stworzenia zabić. Chciałem tylko, żeby trzymało się z dala od mojego domu i gdzieś tam sobie żyło. Wiem, że węże są pożyteczne: na przykład polują na myszy, których chrobot słyszałem nocą w ścianach. Dostałem gęsiej skórki; choć w dzieciństwie spędzałem tu każde lato, nie jestem przyzwyczajony do życia na wsi. Zawsze uważałem się za mieszczucha, bo rzeczywiście nim byłem, aż do eksplozji, która rozwaliła nie tylko cały mój świat, lecz również mnie samego. Przede wszystkim z tego powodu przebywałem na rekonwalescencji – o tym jednak opowiem później.

Na razie wróćmy do węża. Przebrałem się w czystą koszulę i mgliście przypomniałem sobie, że dziadek odstraszał węże, stosując kulki na mole. Święcie wierzył, że naftalina ma magiczną moc odstraszania nietoperzy, myszy, robaków i węży, i w hurtowych ilościach kupował ten środek. W stodole zauważyłem spory zapas, co upewniło mnie, że dziadek miał powód, by to robić. Wobec tego chwyciłem pudełko i zabrałem się do obfitego rozrzucania kulek na ziemię dokoła domu; zacząłem od tyłu, a skończyłem od frontu.

Wtedy znowu zauważyłem tę młodą dziewczynę, jak wlecze się drogą. Miała na sobie dżinsy i T-shirt. Pewnie musiała wyczuć, że na nią patrzę, bo zerknęła w moją stronę. Nie uśmiechnęła się ani nie pomachała ręką, tylko spuściła głowę, jakby chciała mnie zignorować.

Wzruszyłem ramionami i wróciłem do pracy, o ile można tak nazwać rozrzucanie kulek na mole. Nie wiedzieć czemu, pomyślałem o osiedlu przyczep, gdzie dziewczyna mieszkała. Znajdowało się na końcu drogi, może półtora kilometra stąd. Niedługo po przeprowadzce zaszedłem tam, wiedziony ciekawością, bo za mojej ostatniej bytności w New Bern jeszcze go nie było. Chciałem zobaczyć, kim są moi nowi sąsiedzi. W pierwszej chwili stwierdziłem, że w porównaniu z tym miejscem posiadłość mojego dziadka wygląda jak Tadż Mahal. Na gołej ziemi stało sześć czy siedem wiekowych, rozklekotanych przyczep; w odległym rogu leżały szczątki jeszcze jednej, która spłonęła i został z niej tylko nadtopiony czarny kadłub. Między przyczepami, od jednego pochylonego drąga do drugiego, rozciągnięto sznury do suszenia bielizny. Chuderlawe kurczaki, poszukujące jedzenia, lawirowały między rozmaitymi przeszkodami w postaci żelastwa i pojazdów ustawionych na klockach, skrzętnie omijając bojowego pitbula, który był przywiązany łańcuchem do starego zderzaka. Pies miał zęby wielkości plastrów bekonu i na mój widok zacząć ujadać tak wściekle, że piana szła mu z pyska. Niedobry piesek, pomyślałem wtedy. Zadałem sobie pytanie, dlaczego ludzie chcą mieszkać w takich warunkach, ale odpowiedź pojawiła się sama. Wracając do domu, poczułem współczucie dla tamtych lokatorów, lecz szybko skarciłem się za snobizm, bo przecież wiedziałem, że szczęście sprzyjało mi w życiu bardziej niż większości ludzi, przynajmniej jeśli chodzi o pieniądze.

– Pan tu mieszka? – rozległ się czyjś głos.

Uniosłem wzrok i zobaczyłem tę dziewczynę. Zawróciła i teraz stała kilka metrów ode mnie, wyraźnie zachowując dystans, ale nie aż tak daleko, bym nie widział jasnych piegów na jej białych, niemal przezroczystych policzkach. Na jej rękach dostrzegłem parę siniaków, jak gdyby się o coś uderzyła. Nie była szczególnie ładna i miała w sobie coś niedokończonego, co kazało mi znów pomyśleć, że jest nastolatką. Patrzyła na mnie czujnie, jakby zamierzała uciec, gdybym zbliżył się choćby o krok.

– Teraz tak – potwierdziłem, obdarzając ją uśmiechem. – Ale nie wiem, jak długo zostanę.

– Starszy pan umarł. Ten, co tu mieszkał. Miał na imię Carl.

– Wiem. Był moim dziadkiem.

– Aha. – Wsunęła rękę do tylnej kieszeni. – Dał mi miód.

– Cały dziadek. – Nie miałem co do tego pewności, ale chyba wypadało tak powiedzieć.

– Przychodził jeść do Trading Post – dodała. – Zawsze był miły.

Trading Post należał do Slow Jima. Był to rozwalający się sklep, jakich wiele na Południu, założony jeszcze przed moimi narodzinami. Dziadek zabierał mnie tam, ilekroć go odwiedzałem. Sklep miał zadaszony ganek i powierzchnię garażu na trzy samochody. Można było kupić tam wszystko, od benzyny po jajka i mleko, sprzęt rybacki, żywą przynętę i części samochodowe. Na zewnątrz stały przestarzałe dystrybutory paliwa – płatność tylko gotówką – a w środku był grill z daniami na ciepło. Pamiętam, że pewnego razu natrafiłem na pudełko z plastikowymi żołnierzykami, wetknięte między pianki cukrowe a haczyki wędkarskie. Towary na półkach i na ścianach były wystawione bez ładu i składu, ale i tak zawsze uważałem, że jest to jeden z najfajniejszych sklepów, jakie znam.

– Pracujesz tam?

Kiwnęła głową i spojrzała na pudełko, które trzymałem w ręce.

– Dlaczego rozrzuca pan te kulki?

Zaskoczony jej pytaniem, nagle uświadomiłem sobie, co robię.

– Dziś rano widziałem na werandzie węża. Podobno odstraszają je kulki naftaliny.

Dziewczyna ściągnęła usta i zrobiła krok w tył.

– Aha. Chciałam się tylko dowiedzieć, czy teraz pan tu mieszka.

– Tak, to mój dom. A tak w ogóle nazywam się Trevor Benson.

Spojrzała na mnie bacznie. Pewnie zbierała się w sobie, żeby zadać mi oczywiste pytanie.

– Co się panu stało w twarz?

Wiedziałem, że chodzi jej o cienką bliznę, która ciągnęła się od linii włosów do szczęki. To bezpośrednie pytanie jeszcze bardziej przekonało mnie, że jest nastolatką. Dorośli nie mieliby śmiałości o tym wspomnieć i udawaliby, że nic nie widzą.

– Pocisk moździerzowy, kilka lat temu w Afganistanie.

– O rany. – Potarła nos wierzchem dłoni. – Bolało?

– Tak.

– O rany – powtórzyła. – Chyba już pójdę.

– Okay.

Ruszyła w stronę drogi, ale po chwili odwróciła się gwałtownie.

– To nic nie da! – krzyknęła.

– Co nic nie da?

– Te kulki. One nie działają na węże.

– Jesteś pewna?

– Wszyscy to wiedzą.

Przekonaj mojego dziadka, pomyślałem.

– To co mam zrobić, żeby węże nie właziły na werandę?

– Może powinien pan zamieszkać tam, gdzie nie ma węży – odpowiedziała po chwili namysłu.

Roześmiałem się. Dziwna z niej była dziewczyna, bez dwóch zdań. Nagle uprzytomniłem sobie, że roześmiałem się pierwszy raz od czasu, kiedy tutaj zamieszkałem, a może nawet pierwszy raz od miesięcy.

– Cieszę się, że cię poznałem.

Odprowadzałem ją wzrokiem, gdy ku mojemu zdziwieniu ponownie się odwróciła.

– Mam na imię Callie! – krzyknęła.

– Miło mi, Callie!

Kiedy zniknęła za azaliami, ogarnęły mnie wątpliwości, czy warto dalej rozrzucać te kulki na mole. Może dziewczyna miała rację, a może nie. W końcu uznałem, że na dziś wystarczy. Chciałem napić się lemoniady i odpocząć na werandzie, choćby dlatego, że psychiatra radził mi dużo odpoczywać, dopóki mam na to czas.

Uważał, że dzięki temu będzie mi łatwiej wystrzegać się „Ciemności”.

*

Mój psychiatra czasem używał kwiecistych wyrażeń, jak na przykład „Ciemność”, mając na myśli PTSD, czyli zespół stresu pourazowego. Kiedy zapytałem, dlaczego tak mówi, odrzekł, że każdy pacjent jest inny i zadaniem lekarza jest znalezienie słów, które precyzyjnie opiszą odczucia i nastroje pacjenta i pomogą mu z czasem dojść do zdrowia. Pracując ze mną, posługiwał się takimi słowami jak „zamęt”, „sprawa”, „zmaganie się”, „efekt motyla”, „dysregulacja emocjonalna”, „nadwrażliwość na bodźce”, no i oczywiście „Ciemność”. Wprowadzały urozmaicenie do naszych sesji, a Ciemność odzwierciedlała moje doznania równie dobrze jak pozostałe słowa. Przez długi czas po wybuchu miałem mroczne myśli, czarne jak nocne niebo bez gwiazd i księżyca, choć nie do końca zdawałem sobie sprawę, dlaczego tak mnie dręczą. Z początku uparcie zaprzeczałem chorobie, no bo przecież zawsze byłem uparciuchem.

Szczerze mówiąc, w tamtym czasie całkowicie zrozumiałe było dla mnie to, że wpadam w gniew, mam depresję i cierpię na bezsenność. Ilekroć patrzyłem w lustro, wracało wspomnienie tego wszystkiego, co się wydarzyło na lotnisku w Kandaharze dziewiątego września 2011 roku, kiedy pocisk wycelowany w szpital, gdzie pracowałem, spadł opodal wejścia do budynku, zaledwie kilka sekund po tym, jak stamtąd wyszedłem. Mówię to z pewną ironią, ponieważ oglądanie się w lustrze nie jest tym samym, czym było dla mnie dawniej. Wybuch mnie oślepił i w rezultacie utraciłem w prawym oku zdolność postrzegania głębi. Patrząc na siebie, mam wrażenie, jakbym widział popularny niegdyś wygaszacz ekranu komputera z rybkami pływającymi w akwarium – wyglądają jak prawdziwe, ale nie całkiem – i nawet gdybym zdołał sobie jakoś z tym poradzić, moje pozostałe obrażenia rzucałyby się w oczy niczym samotna flaga na szczycie Mount Everestu. O bliźnie na twarzy już wspomniałem, a klatka piersiowa, poraniona odłamkami, wyglądała jak kratery na Księżycu. Straciłem dwa palce, mały i serdeczny lewej ręki – bardzo niefortunnie, bo jestem leworęczny – i do tego jeszcze lewe ucho. Trudno uwierzyć, ale ten defekt urody drażnił mnie najbardziej. Ludzka głowa wygląda nienaturalnie bez ucha. Miałem dziwne wrażenie, że stoję krzywo, i dopiero po wypadku doceniłem fakt posiadania ucha. Dawniej, jeśli zdarzyło mi się myśleć o uszach, to tylko w związku z tym, że pozwalają słyszeć dźwięki. Gdy jednak pomyśli się na przykład o noszeniu okularów przeciwsłonecznych, łatwo zrozumieć, dlaczego brak ucha był dla mnie tak dotkliwy.

Nie mówiłem jeszcze o urazach kręgosłupa, które spowodowały, że musiałem na nowo uczyć się chodzić, ani o dudnieniu w głowie, które utrzymywało się przez wiele miesięcy. Wszystko razem sprawiło, że fizycznie byłem wrakiem człowieka. Ale dobrzy lekarze z Wojskowego Centrum Medycznego Waltera Reeda jakoś mnie poskładali. Przynajmniej w znacznej mierze. Gdy tylko stanąłem na nogi, zostałem wysłany do Uniwersyteckiego Szpitala Johnsa Hopkinsa, przy mojej dawnej Alma Mater, i tam przeprowadzono operacje plastyczne. Teraz mam zrekonstruowane ucho – tak doskonale, że nawet mnie nie wydaje się sztuczne – oko również wygląda normalnie, choć żaden z niego pożytek. Palców nie odzyskałem – bo już użyźniły afgańską ziemię – natomiast bliznę na twarzy udało się chirurgowi zwęzić do cienkiej białej kreski. Jest dostrzegalna, ale nie aż tak, żeby małe dzieci krzyczały z przerażenia na mój widok. Lubię myśleć, że dodaje mi charakteru, że w tym uprzejmym i czarującym mężczyźnie, jakim widzą mnie ludzie, tkwi siła i odwaga, albowiem doświadczył prawdziwych niebezpieczeństw i przetrwał. Coś w tym rodzaju.

Niemniej jednak razem z moim ciałem rozwaliło się całe moje życie, także zawodowe. Nie wiedziałem, czym się będę zajmował w przyszłości. Nie umiałem radzić sobie z natrętnymi wspomnieniami, bezsennością, wybuchami gniewu z byle powodu i wieloma innymi dziwacznymi objawami stresu pourazowego. Byłem w coraz gorszym stanie, aż sięgnąłem dna – wystarczy wspomnieć o czterodniowym ciągu alkoholowym, po którym obudziłem się we własnych wymiocinach – i w końcu uznałem, że muszę szukać pomocy. Skontaktowałem się z psychiatrą, doktorem Erikiem Bowenem, specjalistą od CBT i DBT, czyli terapii poznawczo-behawioralnej i terapii dialektyczno-behawioralnej. W istocie i jedna, i druga skupiają się na zachowaniach, które mają pomóc ci panować nad myślami i emocjami. Jeżeli jesteś przybity, zmuś się, żeby stanąć prosto; jeżeli przytłacza cię trudne zadanie, spróbuj złagodzić to odczucie, podejmując prostsze zadania, którym podołasz, na przykład zrób pierwszy łatwy krok, a potem wykonaj następną prostą rzecz.

Zmiana zachowań wymaga wiele pracy – co więcej, w obu terapiach porusza się jeszcze inne kwestie – mimo to powoli, ale jednak wziąłem się w garść. Wtedy zacząłem myśleć o przyszłości. Zastanawialiśmy się z doktorem Bowenem nad różnymi opcjami kariery i w końcu zdałem sobie sprawę, że tęsknię za wykonywaniem zawodu lekarza. Skontaktowałem się z Uniwersyteckim Szpitalem Johnsa Hopkinsa i złożyłem podanie o drugą rezydenturę. Tym razem z psychiatrii. Doktorowi Bowenowi chyba to schlebiło. Krótko mówiąc, tu i ówdzie pociągnięto za sznurki – może dlatego, że dawniej tam pracowałem, a może dlatego, że byłem niepełnosprawnym weteranem wojennym – i w drodze wyjątku wyrażono zgodę. Przyjęto mnie na rezydenturę z psychiatrii, od lipca. Niedługo po otrzymaniu pozytywnej decyzji dowiedziałem się, że mój dziadek miał udar. Przebywał w Easley, w Karolinie Południowej, w miejscowości, o której nigdy nie wspominał. Polecono mi szybko przyjechać do szpitala, ponieważ dziadkowi nie pozostało wiele życia.

Nie potrafiłem pojąć, dlaczego tam się znalazł. O ile wiedziałem, od lat nie opuszczał New Bern. Kiedy dojechałem na miejsce i odszukałem jego pokój, już ledwie mówił. Powoli wykrztuszał pojedyncze słowa, ale i tak trudno było go zrozumieć. Mówił jakieś dziwne rzeczy, które sprawiały mi przykrość, choć nie brzmiały sensownie, a jednocześnie nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że przed odejściem chce mi przekazać coś ważnego.

Ponieważ nie miał innych żyjących krewnych, do mnie należało zorganizowanie pogrzebu. Byłem pewny, że chciał zostać pochowany w swoim rodzinnym New Bern. Poleciłem, by przewieziono go tam, zamówiłem skromną ceremonię przy grobie, w której uczestniczyło więcej osób, niżbym się spodziewał, i spędziłem dużo czasu w domu dziadka, wędrując po posiadłości i zmagając się ze smutkiem i poczuciem winy. Ponieważ moich rodziców pochłaniało ich własne życie, jako dziecko wyjeżdżałem niemal na każde letnie wakacje do New Bern. Po pogrzebie tęsknota za dziadkiem ściskała mnie tak mocno, jakbym tkwił w szczękach imadła. Był zabawny, mądry i dobrotliwy; sprawiał, że czułem się starszy i bystrzejszy, niż byłem w rzeczywistości. Kiedy miałem osiem lat, dał mi pociągnąć swoją fajkę wykonaną z kolby kukurydzy; nauczył mnie łowić ryby na muchę; pozwalał mi pomagać, gdy naprawiał silnik. To od dziadka dowiedziałem się wszystkiego o pszczołach i pszczelarstwie. Gdy byłem nastolatkiem, powiedział mi, że pewnego dnia spotkam kobietę, która na zawsze zmieni moje życie. „Skąd będę wiedział, że to jest ta właściwa?” – zapytałem. A on odparł, że jeżeli będę miał wątpliwości, to muszę szukać dalej.

Z powodu tego wszystkiego, co się działo po Kandaharze, jakoś tak wyszło, że przez następne kilka lat nie zdołałem odwiedzić dziadka. Wiedziałem, że martwi się stanem mojego zdrowia, ale nie chciałem opowiadać mu o demonach, z którymi walczyłem. I tak było mi piekielnie trudno zwierzać się doktorowi Bowenowi. Choć miałem pewność, że dziadek by mnie nie osądzał, wolałem utrzymywać dystans. Byłem zdruzgotany, że odszedł, zanim zdołałem odnowić z nim więź. Na dodatek tuż po pogrzebie miejscowy prawnik powiadomił mnie, że odziedziczyłem posiadłość dziadka i w rezultacie stałem się właścicielem domu, w którym przemieszkałem wiele letnich miesięcy, kiedy kształtowała się moja osobowość. Po ceremonii pogrzebowej całymi tygodniami rozmyślałem o tym, czego nie zdążyłem powiedzieć człowiekowi, który darzył mnie bezwarunkową miłością.

Nieustannie wracałem myślami do dziwnych słów, które wyrzekł na łożu śmierci, i głowiłem się, dlaczego w ogóle przebywał w Easley, w Karolinie Południowej. Czy miało to jakiś związek z pszczołami? Czy odwiedzał wieloletniego przyjaciela? Umówił się z kobietą? Te pytania nie dawały mi spokoju. Rozmawiałem na ten temat z doktorem Bowenem, a on radził mi szukać na nie odpowiedzi.

Święta Bożego Narodzenia minęły niezauważenie i po Nowym Roku złożyłem w biurze nieruchomości ofertę sprzedaży mojego mieszkania, zakładając, że minie kilka miesięcy, zanim sfinalizuję transakcję. A tu, proszę bardzo, po kilku dniach trafił się nabywca i w lutym sprawa została zamknięta. Ponieważ miałem w planach przeprowadzić się do Baltimore i rozpocząć rezydenturę, nie warto było szukać tymczasowego mieszkania. Stwierdziłem, że mogę wynieść się z Pensacoli i zamieszkać w domu dziadka w New Bern, czemu nie?

Może doprowadziłbym ten stary dom do porządku i wystawił go na sprzedaż. Przy odrobinie szczęścia może nawet wyjaśniłoby się, dlaczego dziadek przebywał w Easley i co, u licha, chciał mi przekazać przed śmiercią.

Oto dlaczego rozrzucałem teraz kulki naftaliny wokół tej zapuszczonej starej chałupy.

*

Tak naprawdę to nie lemoniady chciałem się napić na werandzie. Lemoniadą dziadek nazywał piwo. Kiedy byłem mały, jedną z wielkich przyjemności mojego życia było przynoszenie mu lemoniady z lodówki. Co dziwne, na butelce zawsze widniała etykietka Budweisera.

Ja wolę yuengling z najstarszego browaru w Ameryce. Pierwszy raz piłem to piwo, gdy uczyłem się w Akademii Marynarki Wojennej i poczęstował mnie jeden ze starszych kadetów, niejaki Ray Kowalski. Pochodził z Pottsville w Pensylwanii, gdzie mieści się siedziba tego browaru, i uważał, że nie ma lepszego piwa. Co ciekawe, Ray był synem górnika i kiedy ostatni raz o nim słyszałem, odbywał służbę na USS Hawaii, okręcie podwodnym z napędem atomowym. Zapewne ojciec powtarzał mu, że gdy człowiek jest w pracy, przecenia wagę światła słonecznego i świeżego powietrza.

Zadaję sobie pytanie, jak na moje obecne życie patrzyliby moi rodzice. Ostatecznie od ponad dwóch lat nie pracuję. Tata z pewnością byłby zbulwersowany; miał w zwyczaju prawić mi kazania, gdy na egzaminach dostawałem piątkę z minusem, i z przykrością przyjął wiadomość, że wolę pójść do Akademii Marynarki Wojennej niż na Uniwersytet Georgetown, jego Alma Mater, czy Yale, gdzie ukończył studia prawnicze. Dzień w dzień budził się o piątej rano, czytał przy kawie „Washington Post” i „New York Times” , po czym jechał do Waszyngtonu, gdzie pracował jako lobbysta na rzecz firmy lub zrzeszenia branżowego, które akurat go zatrudniało. Miał bystry umysł, był ostrym negocjatorem i potrafił cytować z pamięci całe paragrafy kodeksu podatkowego, co owocowało tym, że treść jego życia stanowiło zawieranie kontraktów. Był jednym z sześciu partnerów w kancelarii mającej do dyspozycji ponad dwustu prawników, a ściany jego gabinetu były obwieszone fotografiami, na których stał u boku trzech różnych prezydentów, szóstki senatorów i tak wielu kongresmenów, że trudno ich zliczyć.

Tata nie tylko tak po prostu pracował – praca była jego hobby. Przesiadywał w kancelarii przez siedemdziesiąt godzin w tygodniu, a w weekendy umawiał się na golfa z klientami i politykami. Raz w miesiącu wydawał w naszym domu przyjęcie koktajlowe dla kolejnych klientów i polityków. Wieczorami często zamykał się w gabinecie, żeby odbyć niecierpiące zwłoki rozmowy telefoniczne, napisać sprawozdanie lub zaplanować kampanię. W głowie nie postałaby mu myśl, że wczesnym popołudniem można wałkonić się na werandzie i popijać piwo. Czegoś takiego spodziewałby się po leniu patentowanym, ale nie po jednym z Bensonów. Twierdził, że nie ma nic gorszego, niż być leniem.

Choć nie nazwałbym go opiekuńczym, nie był złym ojcem. Uczciwie mówiąc, mama też nie była osobą, która piecze ciasteczka i udziela się w komitecie rodzicielskim. Z zawodu neurochirurg, z praktyką w Uniwersyteckim Szpitalu Johnsa Hopkinsa, często miała dyżury; praca była jej pasją i siłą napędową, tak jak w przypadku mojego ojca. Dziadek mawiał, że była taka od dziecka – umniejszając fakt, że pochodziła z małego miasta i jej rodzice nie mieli wyższego wykształcenia. Nigdy nie wątpiłem, że rodzice mnie kochają, nawet jeśli co wieczór zamawialiśmy jedzenie na wynos i jako nastolatek częściej bywałem na przyjęciach koktajlowych niż na rodzinnych wyprawach pod namiot.

Tak czy owak, nasza rodzina nie odróżniała się niczym szczególnym od innych rodzin w Alexandrii. W mojej elitarnej szkole prywatnej wszyscy mieli zamożnych rodziców na wysokich stanowiskach, którzy wpoili dzieciom dążenie do doskonałości i sukcesu. Znakomite wyniki w nauce były normą, ale to nie wystarczało. Dzieci miały wyróżniać się także w sporcie lub w sztuce, najlepiej na obu polach, a do tego cieszyć się popularnością wśród rówieśników. Muszę przyznać, że też dałem się w to wciągnąć; od pierwszego roku nauki w szkole średniej chciałem być… taki jak oni. Chodziłem z popularnymi dziewczynami, zdałem maturę jako drugi w klasie, przez wszystkie lata występowałem w drużynie piłkarskiej na rozgrywkach stanowych i dobrze grałem na pianinie. W Akademii Marynarki Wojennej przez całe cztery lata należałem do drużyny piłkarskiej, skończyłem dwa kierunki studiów jako główne: chemię i matematykę, i miałem na tyle dobre wyniki z egzaminów, że przyjęto mnie na medycynę na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa, czym chlubiłaby się moja mama.

Rodzice, niestety, nie uczestniczyli w ceremonii wręczenia mi dyplomu. Nie lubię wracać myślami do tamtego wypadku i nie lubię o nim mówić. Gdy wspomnę o nim, ludzie zazwyczaj nie wiedzą, jak się zachować, rozmowa zaczyna kuleć, a ja najczęściej czuję się jeszcze gorzej, niż gdybym nic nie mówił.

Z drugiej strony, przychodzi mi czasem na myśl, że po prostu nie powiedziałem o tym właściwej osobie, a może tej osoby w ogóle nie było w towarzystwie. No bo przecież ktoś powinien okazać współczucie, prawda? Mogę natomiast stwierdzić, że pogodziłem się z faktem, że życie nigdy nie toczy się zgodnie z naszymi oczekiwaniami.

Rozdział 2

Wiem, co sobie pomyśleliście: jakim cudem facet, który uważa, że od dwóch i pół roku jest wrakiem pod względem umysłowym i emocjonalnym, może w ogóle zastanawiać się nad karierą psychiatry? Jak miałby komukolwiek pomóc, jeżeli sam ledwie radził sobie z życiem?

Dobre pytania. Odpowiedź brzmi: nie miałem pojęcia. Może nie zdołam pomóc nikomu. Za to dobrze wiedziałem, że moje możliwości są dość ograniczone. Chirurgia w ogóle nie wchodziła w rachubę – między innymi z powodu częściowej ślepoty i braku dwóch palców – a bycie lekarzem rodzinnym lub internistą po prostu mnie nie interesowało.

Skłamałbym, mówiąc, że nie tęskniłem za chirurgią. Chciałem znowu poczuć żywą skórę po wyszorowaniu rąk i usłyszeć szelest zakładanych rękawiczek; uwielbiałem nastawiać kości, zszywać więzadła i ścięgna i mieć to nieodstępujące mnie wtedy uczucie, że doskonale wiem, co robię. W Kandaharze spotkałem chłopca, może dwunastoletniego, który dwa lata wcześniej spadł z dachu i roztrzaskał sobie rzepkę. Miejscowi lekarze spartaczyli operację i chłopiec ledwie chodził. Musiałem od podstaw odbudować mu kolano. Gdy zobaczyliśmy się na badaniu kontrolnym pół roku później, chłopiec podbiegł do mnie. Poczułem się wspaniale: wyleczyłem go i umożliwiłem mu normalne życie. Byłem ciekaw, czy zawód psychiatry da mi równie wielką satysfakcję.

No bo czy można całkowicie odzyskać zdrowie umysłowe i emocjonalne? Życie to droga pełna meandrów i wiraży, na różnych etapach zmieniają się nasze nadzieje i marzenia. Wczoraj na Skypie – rozmawiamy co poniedziałek – doktor Bowen przypomniał mi, że w każdym z nas toczy się nieustanny proces.

Rozmyślałem o tych sprawach, gdy wieczorem, przy dźwiękach radia, robiłem sobie na grillu kolację. Słońce chyliło się ku zachodowi, tworząc na niebie wielobarwne plamy, a ja smażyłem z obu stron stek z rostbefu, który nabyłem u rzeźnika po drugiej stronie miasta. W kuchni czekała już sałatka i pieczony ziemniak. Nie myślcie jednak, że jestem wybitnym kucharzem – daleko mi do tego. Podniebienie mam niewyrafinowane, z grillem radzę sobie całkiem przyzwoicie, ale nic ponadto. Od kiedy przyjechałem do New Bern, trzy albo cztery razy w tygodniu ładuję węgiel drzewny do starego grilla marki Weber i rozpalam ogień. Wracają wtedy nostalgiczne wspomnienia z letnich wakacji, gdy niemal co wieczór jedliśmy z dziadkiem kolację z grilla.

Przełożyłem stek na talerz i usiadłem przy stole na werandzie. Zapadł już zmierzch, w domu paliły się lampy, a w spokojnych wodach Brices Creek odbijał się księżyc. Stek był upieczony idealnie, ale ziemniak trochę wystygł. Powinno się go włożyć do mikrofalówki, tyle że w tej kuchni nie było czegoś takiego. Przywróciłem dom do stanu używalności i pozostało mi podjąć decyzję, czy najpierw zrobić remont kuchni, czy też położyć nowy dach, a może uszczelnić okna lub choćby wyrównać podłogę w kuchni. Gdybym chciał tę posiadłość sprzedać, przypuszczam, że nowy właściciel rozebrałby chałupę i postawił dom według zamówionego projektu. Nie trzeba było być genialnym agentem nieruchomości, by wiedzieć, że liczyła się tutaj ziemia, a nie zabudowania.

Po posiłku wstawiłem talerz do zlewu i z butelką piwa wróciłem na werandę, żeby trochę poczytać. Przywiozłem ze sobą stos książek i podręczników z dziedziny psychiatrii, które chciałem przestudiować przed wyjazdem do Baltimore. Tematyka obejmowała rozmaite zagadnienia, od leków psychiatrycznych po zalety i wady hipnozy. Im więcej czytałem, tym bardziej uświadamiałem sobie, ile jeszcze muszę się nauczyć. Zorientowałem się również, że nauka przychodzi mi trudniej niż dawniej; nieraz czułem się jak stary pies, który uczy się nowych sztuczek. Kiedy podzieliłem się tym spostrzeżeniem z doktorem Bowenem, w gruncie rzeczy powiedział mi, żebym przestał jęczeć. A przynajmniej tak to przyjąłem.

Usadowiłem się w fotelu bujanym, zapaliłem lampę i ledwie zacząłem czytać, usłyszałem jakby wołanie zza rogu domu. Ściszyłem radio, odczekałem chwilę i znowu rozległ się czyjś głos.

– Halo?!

Z butelką piwa w ręce wychyliłem się przez balustradę werandy i zawołałem w ciemność:

– Jest tam kto?

Chwilę później w kręgu światła stanęła kobieta w mundurze, konkretnie w mundurze zastępcy szeryfa. Zdębiałem. Do tej pory moje doświadczenia z organami ścigania sprowadzały się do spotkań z patrolem drogowym, który dwukrotnie, gdy byłem jeszcze bardzo młody, zatrzymał mnie za jazdę z nadmierną prędkością. Choć kajałem się i byłem uprzejmy, za jednym i za drugim razem dostałem mandat i od tamtej pory denerwuję się, mając do czynienia z przedstawicielami organów ścigania. Nawet jeśli nie zrobiłem nic złego.

Stałem w milczeniu, intensywnie zastanawiając się, dlaczego zastępca szeryfa składa mi wizytę, a jednocześnie próbując przetrawić fakt, że to stanowisko zajmuje kobieta. Możecie uznać mnie za seksistę, ale rzadko widywałem funkcjonariuszki organów ścigania, zwłaszcza tu, na Południu.

– Przepraszam, że przychodzę z tej strony – odezwała się w końcu. – Pukałam, ale pan pewnie nie słyszał. – Była przyjazna, a zarazem profesjonalna. – Pracuję w biurze szeryfa.

– Co mogę dla pani zrobić?

Spojrzała na grill i znowu na mnie.

– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam w kolacji.

– Ani trochę – odparłem. – Właśnie skończyłem jeść.

– To dobrze. Jeszcze raz przepraszam za najście, panie…

– Benson. Nazywam się Trevor Benson.

– Wstąpiłam, żeby zapytać, czy jest pan prawnym mieszkańcem tej posiadłości.

Kiwnąłem głową, lekko zdziwiony takim sformułowaniem.

– Na to wygląda. Należała do mojego dziadka. Przypadła mi w spadku po nim.

– Mówi pan o Carlu?

– Znała go pani?

– Trochę. Proszę przyjąć wyrazy współczucia. To był dobry człowiek.

– O tak. Przepraszam, nie dosłyszałem pani nazwiska.

– Masterson. Natalie Masterson. – Zamilkła. Miałem wrażenie, że mnie obserwuje. – Więc Carl był pana dziadkiem, tak?

– Ze strony matki.

– Chyba wspominał o panu. Jest pan chirurgiem, dobrze pamiętam? W marynarce wojennej?

– Byłem. Swego czasu. – Po chwili wahania zapytałem: – Przepraszam… ale co panią tu sprowadza?

Kiwnęła głową w stronę domu.

– Kończyłam służbę, ale byłam w okolicy i zauważyłam światło w oknach. Chciałam sprawdzić, co się dzieje.

– Nie mogę zapalić światła?

– Nie o to chodzi. – Uśmiechnęła się. – Widzę, że wszystko jest w porządku i nie powinnam pana niepokoić. Po prostu kilka miesięcy temu, po śmierci pana dziadka, doniesiono nam, że w oknach pali się światło. Wiedziałam, że dom stoi pusty, więc kontrolnie tutaj podjechałam. Nie mam stuprocentowej pewności, ale wydawało mi się, że ktoś tu pomieszkiwał. Niczego nie zniszczył, oprócz tylnych drzwi. Skojarzyłam to z zapalonym światłem i uznałam, że trzeba mieć oko na tę posiadłość. Dlatego od czasu do czasu przejeżdżam tędy, żeby zobaczyć, czy nie wtargnął ktoś niepowołany. Jacyś włóczędzy, squatterzy, imprezujący nastolatkowie albo ćpuny produkujący amfę. Ktokolwiek.

– Wielu takich się tu kręci?

– Tylu co wszędzie. Ale i tak dają nam zajęcie.

– Zapewniam panią, że nie biorę.

Spojrzała na butelkę w mojej ręce.

– Alkohol to używka.

– Nawet piwo?

Kiedy się uśmiechnęła, stwierdziłem, że musi być o kilka lat młodsza ode mnie. Miała blond włosy, niedbale związane w kok, i oczy tak intensywnie turkusowe jak wody oceanu. Była atrakcyjną kobietą, bez dwóch zdań, i co więcej, nie nosiła obrączki.

– Pozostawiam to bez komentarza – rzuciła po chwili.

– Może pani wejdzie i skontroluje dom?

– Nie ma potrzeby. Cieszę się, że nie będę musiała pilnować tej posesji. Lubiłam Carla. Ilekroć sprzedawał miód na targu, gawędziliśmy sobie.

Przypomniało mi się, jak stałem z dziadkiem za przydrożnym straganem, ale targowiska nie pamiętałem. Z upływem lat w New Bern przybyło atrakcji – pojawiły się restauracje, nowe sklepy, firmy usługowe – choć w gruncie rzeczy nadal panował tu małomiasteczkowy klimat. Alexandria, która była jednym z wielu przedmieść w aglomeracji Waszyngtonu, miała pięć albo sześć razy więcej mieszkańców. Nawet tam ludzie na pewno odwracaliby głowy za Natalie Masterson.

– Co wiadomo o tym ewentualnym squatterze? – zapytałem.

W istocie nie obchodził mnie żaden squatter, ale jakoś nie chciałem, żeby już odeszła.

– Mniej więcej tyle, ile panu powiedziałam.

– Mogłaby pani podejść bliżej? – poprosiłem, dotykając ucha. – Będę panią lepiej słyszał. Ucierpiałem w wyniku ataku moździerzowego w Afganistanie.

Tak naprawdę słyszałem doskonale. Wybuch nie uszkodził mi ucha wewnętrznego, tylko urwał małżowinę. Przyznam, że gdy mi na czymś zależy, mogę zniżyć się do tego, by grać na ludzkim współczuciu. Cofnąłem się do swojego fotela, mając nadzieję, że ona nie zastanawia się, dlaczego chwilę wcześniej słuch mi dopisywał. W świetle lampy na werandzie zauważyłem, że przygląda się mojej bliźnie, po czym wreszcie wchodzi po schodkach i staje przy drugim fotelu, odwracając go w moją stronę i jednocześnie lekko odsuwając do tyłu.

– Bardzo pani dziękuję.

Na jej twarzy pojawił się uśmiech, nie za ciepły, który jednak dał mi odczuć, że rzeczywiście nabrała podejrzeń co do mojego słuchu i wciąż bije się z myślami, czy tu zostać. Ten uśmiech był zarazem na tyle szeroki, że dostrzegłem jej idealnie równe białe zęby.

– Jak mówiłam…

– Wygodnie pani? – zapytałem. – Może przyniosę coś do picia?

– Dziękuję, nie trzeba. Jestem na służbie, panie Benson.

– Proszę mi mówić po imieniu, Trevor. Wróćmy do tych squatterów, co z nimi?

Westchnęła i przysiągłbym, że przewróciła oczami.

– Zeszłego listopada, po śmierci Carla, przechodziły tędy gwałtowne burze. W pewnej chwili błyskawica uderzyła w przyczepę na osiedlu i wybuchł pożar. Przybyła straż pożarna, ja też, i wkrótce ugaszono ogień. Jeden ze strażaków wspomniał mimochodem, że lubi polować na terenach za rzeką. No wiesz, takie tam gawędzenie.

Kiwnąłem głową, przypominając sobie, że widziałem na osiedlu przyczep wypalony kadłub.

– Parę tygodni później wpadłam na tego strażaka i dowiedziałam się, że dostrzegł światła w domu twojego dziadka, nie raz, ale dwa czy trzy razy. Jakby ktoś przechodził ze świecą koło okien. Gość stał daleko i może miał złudzenie, jednak uznał, że skoro zdarzyło się to kilkakrotnie, a Carl, jak wiadomo, nie żył, to trzeba mnie powiadomić.

– Kiedy to było?

– Zeszłego grudnia, chyba w połowie miesiąca. Przez tydzień, może dwa, było naprawdę zimno, więc wcale bym się nie zdziwiła, gdyby ktoś włamał się do tego domu, żeby się ogrzać. Gdy znów byłam w tej okolicy, weszłam na posesję i zauważyłam zniszczone tylne drzwi i niemal wyrwaną klamkę. Przeszukałam pomieszczenia, ale na nikogo nie natrafiłam i oprócz tych drzwi nie znalazłam innych śladów czyjejś obecności. Wszędzie było czysto, łóżka pościelone, chyba nic nie zniknęło. Tylko…

Urwała i zmarszczyła brwi, skupiona na tamtej sytuacji. Upiłem łyk piwa i czekałem na ciąg dalszy tej historii.

– Na blacie zobaczyłam dwie świece, trochę wypalone, z czarnymi knotami, i pół pudełka zapałek. Poza tym stół kuchenny był wytarty z kurzu, jakby ktoś przy nim jadł. Miałam również wrażenie, że ktoś siedział na rozkładanych fotelach w pokoju wypoczynkowym, bo odsunięto rzeczy na stoliku obok foteli i tylko on nie był zakurzony. To wszystko nie stanowiło żadnego dowodu, ale na wszelki wypadek zabiłam tylne drzwi deskami.

– Dziękuję.

Kiwnęła głową. Jej mina wskazywała jednak, że dręczy ją coś jeszcze.

– Kiedy się tu wprowadziłeś, zauważyłeś może, że czegoś brakuje? – zapytała.

– Chyba nie – odparłem po chwili namysłu. – Tyle że nie było mnie tu kilka lat, aż do października, kiedy przyjechałem na pogrzeb dziadka. A tamten tydzień pamiętam dość mgliście.

– Czy wtedy tylne drzwi były całe?

– Wszedłem do domu od frontu, ale potem, przed wyjazdem, na pewno sprawdziłem wszystkie zamki. Raczej bym zauważył szkodę, zwłaszcza że często siedziałem na werandzie.

– Kiedy się tu wprowadziłeś?

– Pod koniec lutego.

Rozważała moje słowa, zerkając na tylne drzwi.

– Podejrzewasz, że ktoś się jednak włamał, tak? – zapytałem w końcu.

– Sama nie wiem – przyznała. – W takich przypadkach zwykle coś jest potłuczone i walają się śmieci. Butelki, opakowania po jedzeniu, odpadki. A włóczędzy raczej nie ścielą po sobie łóżek. – Zaczęła stukać palcami w oparcie fotela. – Na pewno nic nie zginęło? Broń? Sprzęt elektroniczny? Może twój dziadek trzymał w domu gotówkę?

– O ile wiem, nie miał tu ani gotówki, ani sprzętu elektronicznego. Broń trzymał w szafie. Była tam, gdy się wprowadziłem, i jest nadal. Mała strzelba, żeby odstraszać niepożądanych gości.

– To jeszcze dziwniejsze, bo włamywacze kradną przede wszystkim broń.

– Co z tego wynika?

– Trudno powiedzieć. Albo nikogo tu nie było, albo odwiedził cię najporządniejszy i najuczciwszy włóczęga w dziejach.

– Powinienem się martwić?

– Widziałeś lub słyszałeś, jak ktoś zakrada się na posesję?

– Nie. A w nocy często nie mogę spać.

– Cierpisz na bezsenność?

– Zdarza się. Ale jest coraz lepiej.

– To dobrze – rzuciła. Pogładziła spodnie munduru. – Nie chcę zabierać ci więcej czasu. Właściwie to już wszystko.

– Dziękuję, że wstąpiłaś i powiedziałaś mi o tym. I że naprawiłaś drzwi.

– Z tą naprawą to przesada.

– Dała efekt. Kiedy tu przyjechałem, drzwi nadal były zabite deskami. Jak długo jeszcze masz służbę?

Spojrzała na zegarek.

– Tak naprawdę, wierzyć się nie chce, już jestem wolna.

– To może jednak napijesz się czegoś?

– Nie najlepszy pomysł. Czeka mnie jazda do domu.

– W porządku, rozumiem. Ale zanim pójdziesz… skoro masz już wolne, a ja tu jestem nowy… powiedz, co muszę wiedzieć o dzisiejszym New Bern. Długo mnie tu nie było.

– Czemu miałabym to robić? – zapytała zdziwiona.

– Przecież powinnaś chronić społeczność i jej służyć. Potraktuj spełnienie mojej prośby w kategoriach służby. Jak naprawę drzwi. – Posłałem jej swój najbardziej ujmujący uśmiech.

– Nie wydaje mi się, by do moich obowiązków służbowych należało występowanie w roli komitetu powitalnego – oświadczyła z kamienną miną.

Może nie należy, pomyślałem, ale jakoś nie ruszasz do wyjścia.

– No dobrze. Wobec tego powiedz mi, dlaczego zostałaś szeryfem.

Spojrzała prosto na mnie – tak naprawdę chyba po raz pierwszy – a ja znowu zachwyciłem się kolorem jej oczu. Jak wody Morza Karaibskiego na fotografii w eleganckim czasopiśmie turystycznym.

– Nie jestem szeryfem. Żeby nim zostać, trzeba być wybranym przez mieszkańców. Pracuję na stanowisku zastępcy szeryfa.

– Wymigujesz się od odpowiedzi?

– Zastanawiam się, dlaczego pytasz.

– Z ciekawości. Pomogłaś mi, więc chciałbym coś wiedzieć o tej życzliwej osobie.

– Czemu mam wrażenie, że kierują tobą jakieś ukryte pobudki?

Bo jesteś nie tylko śliczna, ale bez wątpienia również bystra, pomyślałem, wzruszając ramionami.

Wpatrywała się we mnie przez dłuższą chwilę.

– Może ty najpierw opowiesz mi o sobie – odezwała się w końcu.

– W porządku. Pytaj.

– Domyślam się, że to ten atak moździerzowy spowodował, że już nie służysz w marynarce i nie pracujesz jako lekarz.

– Owszem. Dostałem odłamkami moździerza, wychodząc ze szpitala, w którym pracowałem. Strzelec miał fart, ja nie. Obrażenia były całkiem poważne. W końcu armia uznała mnie za inwalidę i zwolniła ze służby.

– Kiepska sprawa.

– Rzeczywiście.

– I przyjechałeś do New Bern, bo…

– Zostanę tu tylko przez pewien czas – zaznaczyłem. – Latem przeprowadzam się do Baltimore i rozpoczynam kolejną rezydenturę, z psychiatrii.

– Ach, tak?

– Nie podoba ci się psychiatria?

– Skądże. Po prostu jestem zaskoczona.

– Umiem słuchać.

– Nie o to chodzi. Jestem pewna, że umiesz. Ale dlaczego akurat psychiatria?

– Chcę pracować z weteranami, którzy cierpią na syndrom stresu pourazowego – wyjaśniłem. – Uważam, że obecnie tacy lekarze są potrzebni, zwłaszcza żołnierzom wojsk lądowych i piechoty morskiej po odbyciu czterech czy pięciu tur. Jak człowiek wraca, to wszystko często w nim nadal zostaje.

Chyba próbowała wejrzeć we mnie, bo zapytała:

– W tobie też zostało?

– Tak.

Niepewnym tonem zadała następne pytanie, jakby naprawdę chciała mnie zrozumieć.

– Było trudno?

– Bez dwóch zdań. Koszmarnie. Wciąż jest trudno, co jakiś czas. Ale o tym może innym razem.

– Zgoda. Teraz widzę, że się myliłam. Myślę, że właśnie tym powinieneś się zająć. Jak długo trwa rezydentura?

– Pięć lat.

– Podobno jest bardzo trudna.

– Nie bardziej niż łapanie przestępców.

Pierwszy raz się roześmiała.

– Z pewnością dasz sobie radę. Tymczasem postaraj się wykorzystać pobyt tutaj, żeby lepiej poznać nasze miasto. Piękna okolica, dobrzy ludzie.

– Wychowałaś się w New Bern?

– Nie. Dorastałam w małej mieścinie.

– Zabawne.

– Ale prawdziwe. Jeśli można zapytać… co zamierzasz zrobić z tą posiadłością? Gdy wyjedziesz.

– Chciałabyś ją kupić?

– Nie byłoby mnie stać. – Odgarnęła włosy z twarzy. – A ty skąd pochodzisz? Powiedz parę słów o sobie.