Potwory i ludzie - Patrick Ness - ebook + książka

Potwory i ludzie ebook

Patrick Ness

4,6

Opis

Finalna część słynnej trylogii Patricka Nessa, w której rozegra się ostateczne starcie o przyszłość planety Trzy armie maszerują na Nowe Prentisstown. Rdzenni mieszkańcy planety, Szpakle, zmobilizowali się, by pomścić lata upokorzeń. Zdesperowani osadnicy próbują za wszelką cenę bronić swojego rozdzieranego wojną domową miasta, do którego nieuchronnie zbliża się z kosmosu konwój nowych kolonistów. A ponieważ niemilknący Szum obnaża myśli wszystkich żywych stworzeń, każde niewypowiedziane słowo może zaważyć na losie planety. Todd i Viola znajdą się w samym centrum zdarzeń i staną przed potwornie trudnymi decyzjami. Podążyć za tyranem czy za terrorystą? Ocalić życie ukochanej osoby czy tysięcy nieznajomych? Jak zachować człowieczeństwo, skoro wojna czyni z ludzi potwory?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 620

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (19 ocen)
12
7
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Alexa_12124678

Dobrze spędzony czas

książka wraz z akcją staje się coraz ciekawsza
00
solo81

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna opowieść
00

Popularność




Patrick Ness Potwory i ludzie Tytuł oryginału Monsters of Men ISBN Copyright © 2010 Patrick Ness Published by arrangement with Michelle Kass Associates Ltd., London. Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Hałas, 2022 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2022 Map © 2010 Walker Books Ltd. Reproduced by permission of Walker Books Ltd, London SE 11 5HJ www.walker.co.ukAll rights reserved Redakcja Jolanta Kusiak-Kościelska Korekta Daria Kozierska, Julia Młodzińska Projekt graficzny okładki Fecit studio Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla Denise Johnstone-Burt

Kto jest w bunkrze?

Kto jest w bunkrze?

Kobiety i dzieci mają pierwszeństwo

I dzieci mają pierwszeństwo

I dzieci

Śmieję się, dopóki nie odpadnie mi głowa

Połykam, dopóki nie pęknę

Radiohead, Idioteque

— Wojna — mówi burmistrz Prentiss z błyskiem w oku. — Nareszcie.

— Zamknij się — warczę. — Nie żadne nareszcie. Jesteś jedyną osobą, która tego chce.

— Niemniej — odpowiada, odwracając się do mnie z uśmiechem — oto nadchodzi.

A ja oczywiście już się zastanawiam, czy rozwiązanie go, żeby mógł dowodzić tą bitwą, było najgorszą pomyłką w moim życiu…

Ale nie…

Nie, dzięki temu Viola będzie bezpieczna. Musiałem to zrobić, żeby była bezpieczna.

I zmuszę go, żeby sprawił, by była bezpieczna, choćbym miał go zabić.

Tak więc w blasku zachodzącego słońca ja i burmistrz stoimy na gruzach katedry, patrząc, jak po drugiej stronie rynku, na wzgórzu, armia Szpakli zmierza zygzakowatą drogą w dół, w naszą stronę, dmąc w swój róg bitewny, którego dźwięk brzmi, jakby mógł rozerwać człowieka na pół…

Podczas gdy armia mistrzyni ­Coyle, armia Odpowiedzi, wkracza do miasta za naszymi plecami, wysadzając bombami wszystko na swojej drodze. Buum! Buum! BUUM!

A pierwsi żołnierze z armii burmistrza zaczynają nadciągać w pośpiechu z południa. Dowodzi nimi pan Hammar, który już zmierza ku nam przez rynek, żeby zapytać o nowe rozkazy…

Podczas gdy mieszkańcy Nowego Prentisstown rozbiegają się w panice we wszystkie strony…

A statek zwiadowczy nadlatujących kolonistów ląduje na wzgórzu gdzieś w pobliżu sił mistrzyni ­Coyle, czyli w najgorszym możliwym miejscu…

Podczas gdy Davy Prentiss spoczywa martwy w gruzach pod nami, zastrzelony przez własnego ojca, zastrzelony przez człowieka, którego przed chwilą uwolniłem…

A Viola…

Moja Viola…

Pędzi konno w sam środek tego wszystkiego ze złamanymi kostkami, niezdolna nawet ustać o własnych siłach…

Tak — myślę.

Oto nadchodzi.

Koniec wszystkiego.

Koniec świata.

— O tak, Todd — mówi burmistrz, zacierając ręce. — O tak, zaiste.

I znów wypowiada to słowo, wypowiada je tak, jakby ziściły się wszystkie jego marzenia.

— Wojna.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zaczyna się

Dwie bitwy

[Todd]

— Zaszarżujemy na Szpakli w pełnym pędzie! — krzyczy burmistrz do mężczyzn, a wysyłany przez niego Szum wybucha we wszystkich głowach.

Nawet w mojej.

— Zbiorą się u podnóża drogi — mówi — ale nie zdołają ruszyć dalej!

Kładę dłoń na boku Angharrad. Za sprawą burmistrza w ciągu mniej niż dwóch minut znaleźliśmy się na koniach — Morpeth i Angharrad przybiegły do nas, omijając ruiny katedry, a kiedy wskoczyliśmy na siodła, ominąwszy wciąż jeszcze nieprzytomnych ludzi, którzy próbowali mi pomóc obalić burmistrza, armia już zaczynała przybierać przed nami chaotyczny kształt.

Ale nie cała, może połowa. Reszta sił nadal jest rozrzucona wzdłuż drogi wiodącej na południe, tej prowadzącej na wzgórze z wciętym wierzchołkiem, tam, gdzie miało dojść do bitwy.

Chłopiec źrebak?— myśli Angharrad i czuję, jak nerwowe dreszcze wstrząsają jej ciałem. Głupieje ze strachu.

Ja też.

— BATALIONY W GOTOWOŚCI! — krzyczy burmistrz, a pan Hammar oraz dowódcy, którzy zjawili się po nim, pan Tate, pan O’Hare i pan Morgan, salutują energicznie. Żołnierze zaczynają ustawiać się w odpowiednim szyku — ich szeregi przeplatają się, rozwijają i stają na baczność tak szybko, że niemal bolą mnie oczy od samego patrzenia.

— Wiem — mówi burmistrz. — Pięknie to wygląda, nieprawdaż?

Celuję w niego z karabinu, który odebrałem Davy’emu.

— Pamiętaj pan o naszej umowie — mówię. — Zapewni pan Violi bezpieczeństwo i nie będzie pan mnie kontrolował swoim Szumem. Tylko wtedy pozwolę panu żyć. To jedyny powód, dla którego pana wypuściłem.

Jego oczy błyskają.

— Zdajesz sobie sprawę, że to oznacza, że nie będziesz mógł mnie spuścić z oka — mówi — nawet jeśli będziesz musiał w tym celu ruszyć do bitwy? Jesteś na to gotów, Todd?

— Jestem gotów — odpowiadam, choć to nieprawda, ale staram się o tym nie myśleć.

— Mam przeczucie, że świetnie sobie poradzisz — mówi.

— Zamknij się pan — odpowiadam. — Raz pana pokonałem i pokonam znowu.

Burmistrz uśmiecha się szeroko.

— Och, nie wątpię.

— WOJSKO W GOTOWOŚCI! — krzyczy pan Hammar z grzbietu konia, salutując zaciekle.

Burmistrz nie odrywa ode mnie wzroku.

— Mężczyźni są gotowi, Todd — mówi, drażniąc się ze mną. — A ty?

— Po prostu lećcie z tym koksem.

Uśmiecha się jeszcze szerzej, po czym odwraca się do wojska.

— Dwa bataliony ruszą zachodnią drogą do pierwszego ataku! — Jego głos znów wślizguje się do wszystkich głów niczym niemożliwy do zignorowania dźwięk. — Batalion kapitana Hammara na przedzie, kapitan Morgan na tyłach! Kapitanowie Tate i O’Hare przejmą komendę nad siłami, które dopiero nadciągają wraz ze sprzętem bojowym, i włączą się do walki, kiedy dotrze tu największy transport.

Ze sprzętem bojowym? — myślę.

— Jeśli bitwa nie dobiegnie końca, zanim jeszcze do nas dołączą…

Mężczyźni śmieją się, słysząc to. Ich śmiech jest głośny, nerwowy, agresywny.

— Wówczas nasze połączone siły przegonią Szpakli z powrotem za tamto wzgórze. Sprawimy, żeby pożałowali, że W OGÓLE SIĘ NARODZILI!

I podnosi się ryk wiwatów.

— Panie prezydencie! — krzyczy kapitan Hammar. — A co z armią Odpowiedzi?

— Kiedy już pokonamy Szpakli — odpowiada burmistrz — rozprawienie się z Odpowiedzią będzie dziecinnie łatwe.

Spogląda na swoje wojsko i na wzgórze, z którego nadal schodzi armia Szpakli. Potem unosi pięść i wydaje najgłośniejszy okrzyk Szumu ze wszystkich — okrzyk, który wdziera się do samego środka duszy każdego z obecnych na rynku mężczyzn.

— DO BOJU!

— DO BOJU! — wrzeszczy w odpowiedzi wojsko i rusza naprzód, w pośpiechu opuszczając rynek, kierując się w stronę wzgórza z zygzakowatą drogą.

Burmistrz spogląda na mnie jeszcze jeden, ostatni raz z tak rozradowaną miną, jakby z trudem powstrzymywał się od śmiechu. Potem bez słowa daje Morpethowi ostrogę, a koń zrywa się do galopu i pędem opuszcza rynek w ślad za oddalającą się armią.

Armią, która wyruszyła na wojnę.

Za nimi?— pyta Angharrad, ociekając strachem jak potem.

— On ma rację — odpowiadam. — Nie możemy go spuszczać z oka. Musi dotrzymać słowa. Musi wygrać swoją wojnę. Musi ją uratować.

Dla niej— myśli Angharrad.

Dla niej — myślę w odpowiedzi, a w tych słowach zamyka się wszystko, co czuję.

I wypowiadam w myślach jej imię.

Viola.

I Angharrad rusza naprzód. Do bitwy.

{Viola}

Todd — myślę, jadąc na Orzechu przez spanikowaną ludzką ciżbę, która tłoczy się na drodze. Wszyscy próbują uciekać przed tymi koszmarnymi dźwiękami rogu z jednej strony, a bombami mistrzyni ­Coyle z drugiej.

BUUM!— wybucha kolejna bomba i widzę, jak w niebo wzbija się kula ognia. Wrzaski wokół nas są trudne do zniesienia. Ludzie biegnący drogą pod górę wpadają na ludzi biegnących w dół, a wszyscy skutecznie nas blokują.

Jak my mamy dotrzeć pierwsi do statku zwiadowczego?

Róg znów ryczy i wrzaski przybierają na sile.

— Musimy jechać, Orzech — mówię do uszu konia. — Bez względu na to, co to za dźwięk, ludzie z mojego statku mogą…

Czyjaś dłoń łapie moją rękę i omal nie ściąga mnie z siodła.

— Oddaj mi konia! — drze się jakiś mężczyzna, szarpiąc mocniej. — Oddaj mi go!

Orzech skręca, usiłując go wyminąć, ale na drodze tłoczy się zbyt wielu ludzi…

— Puszczaj! — krzyczę do mężczyzny.

— Oddaj mi go! — wrzeszczy. — Nadchodzą Szpakle!

Tak mnie to zaskakuje, że prawie udaje mu się ściągnąć mnie z konia.

— Kto?!

Ale on nie słucha i nawet w gasnącym świetle zmierzchu widzę, że jego wywrócone w panice oczy błyskają białkami…

Trzymaj się!— krzyczy Szum Orzecha. Jeszcze mocniej chwytam grzywę, a koń staje dęba, przewracając mężczyznę, po czym galopuje naprzód w noc. Ludzie wrzeszczą, żeby uciekać nam z drogi, a my przewracamy jeszcze kilka osób, gdy Orzech gna drogą jak szalony, ja zaś trzymam się go rozpaczliwie.

Docieramy do polany i koń przyśpiesza do cwału.

— Szpakle? — pytam. — Co on miał na myśli? Przecież nie mogą…

Szpakle— myśli Orzech. Armia Szpakli. Wojna ze Szpaklami.

Odwracam się, żeby popatrzeć za siebie, podczas gdy koń pędzi. Spoglądam do tyłu na światełka sunące w dół zygzakowatą drogą na odległym wzgórzu.

Armia Szpakli.

Nadchodzi armia Szpakli.

Todd? — myślę, wiedząc, że oddalam się od niego i od związanego burmistrza z każdym uderzeniem kopyt.

Naszą jedyną nadzieją jest statek. Będą mogli nam pomóc. Jakimś cudem zdołają pomóc mnie i Toddowi.

Powstrzymaliśmy jedną wojnę, powstrzymamy i drugą.

Tak więc znów powtarzam w myślach jego imię — Todd — posyłając mu siłę, podczas gdy Orzech i ja gnamy drogą w stronę Odpowiedzi, w stronę statku zwiadowczego, i wbrew wszystkiemu usiłuję wierzyć, że się nie mylę…

[Todd]

Angharrad gna za Morpethem, podczas gdy armia prze naprzód przed nami, brutalnie przewracając wszystkich obywateli Nowego Prentisstown, którzy przypadkowo stanęli jej na drodze. Są dwa bataliony — pierwszym dowodzi wrzeszczący pan Hammar na koniu, a z tyłu podąża drugi pod komendą mniej rozkrzyczanego pana Morgana. Łącznie to jakichś czterystu mężczyzn uzbrojonych w karabiny, o twarzach wykrzywionych od wrzasków i okrzyków.

A ich Szum…

Ich Szum to coś potwornego — zgrany, spleciony, zwinięty jak wąż i ryczący jednym głosem, niczym głośny i wściekły olbrzym gnający drogą z łomotem.

Sprawia, że moje serce tak się tłucze, jakby chciało wyrwać się z piersi.

— Trzymaj się blisko mnie, Todd! — woła burmistrz z grzbietu Morpetha, podjeżdżając do mnie w galopie. Pędzimy dalej, nie zwalniamy.

— O to niech się pan nie martwi — odpowiadam, ściskając w rękach karabin.

— Mówię to, bo chcę ochronić twoje życie — mówi burmistrz, spoglądając na mnie z ukosa. — A ty nie zapominaj, że masz do wypełnienia swoją część umowy. Nie chciałbym, żeby padły ofiary bratobójczego ognia.

I mruga do mnie.

Viola— myślę prosto w jego stronę, posyłając mu jej imię w Szumie jak cios pięści.

Burmistrz się wzdryga.

I już nie jest taki uśmiechnięty.

Podążając za armią, przejeżdżamy główną drogą przez zachodnią część miasta. Mijamy zgliszcza, które mogą być tylko pozostałościami pierwszych więzień, tych, które Odpowiedź spaliła podczas największego ataku przed dzisiejszym. Dotąd byłem tutaj tylko raz — wtedy, kiedy biegłem tędy w odwrotnym kierunku z Violą w ramionach, po tym, jak zniosłem ją w dół zygzakowatą drogą, kiedy umierała. Sądziłem, że niosę ją w bezpieczne miejsce, ale znalazłem tylko człowieka, który teraz jedzie obok mnie, człowieka, który zabił tysiąc Szpakli, żeby zapoczątkować tę wojnę, człowieka, który torturował Violę, żeby uzyskać informacje, które już znał, człowieka, który zamordował własnego syna…

— A kogo innego chciałbyś widzieć przed sobą, ruszając do bitwy? — pyta, czytając w moim Szumie. — Jakim człowiekiem trzeba być, żeby walczyć na wojnie?

Potworem — myślę, przypominając sobie, co Ben mi kiedyś powiedział. Wojna czyni z ludzi potwory.

— Nieprawda — odpowiada burmistrz. — To wojna czyni nas mężczyznami. Dopóki nie ma wojny, jesteśmy tylko dziećmi.

Słychać kolejne ryknięcie rogu, tak donośne, że mało nie urywa nam głów, a maszerująca armia na sekundę czy dwie gubi rytm.

Patrzymy wzdłuż drogi na podnóże wzgórza i widzimy gromadzące się tam pochodnie Szpakli. Czekają na nas.

— Jesteś gotów, by dorosnąć, Todd? — pyta burmistrz.

{Viola}

BUUM!

Kolejna eksplozja tuż przed nami wyrzuca dymiące szczątki ponad korony drzew. Jestem tak przerażona, że zapominam, w jakim stanie są moje kostki, i próbuję dać Orzechowi ostrogę, tak jak to widziałam w widach jeszcze na statku. Kulę się w siodle z bólu. Opatrunki, którymi Lee — nadal błąkający się gdzieś tam wśród nocy, próbujący odszukać Odpowiedź w niewłaściwym miejscu, och, proszę, bądź bezpieczny, proszę, bądź bezpieczny — opatrunki, którymi owinął moje stopy, są dobre, ale mimo wszystko mam połamane kości, tak więc szaleńczy ból na moment przeszywa całe moje ciało, znów sięgając aż do przedramienia, w którym czuję pulsujące palenie. Podciągam rękaw, żeby spojrzeć. Skóra wokół opaski jest czerwona i gorąca, a sama opaska to po prostu cienka stalowa blacha — nie do przesunięcia, nie do przecięcia. Naznacza mnie numerem 1391 aż do dnia, kiedy umrę.

To cena, którą zapłaciłam.

Cena, którą zapłaciłam, żeby go odnaleźć.

— A teraz musimy sprawić, żeby było warto — mówię do Orzecha, którego Szum odpowiada Dziewczyna źrebak, zgadzając się ze mną.

Powietrze wypełnia się dymem i widzę przed nami płomienie. Naokoło ludzie nadal biegają we wszystkich kierunkach, ale ubywa ich, w miarę jak ubywa zabudowań.

Jeśli mistrzyni ­Coyle i Odpowiedź rozpoczęły atak od Biura Pytań, maszerując w stronę centrum miasta od wschodu, to już minęłyby wzgórze, na którym do niedawna stała wieża komunikacyjna. Jest to najbardziej prawdopodobne miejsce lądowania statku zwiadowczego. Mistrzyni ­Coyle zawróciłaby i wzięłaby szybki wóz, żeby tam dotrzeć, żeby rozmawiać z nimi jako pierwsza, ale komu przekazałaby dowodzenie?

Orzech pędzi dalej, mija zakręt drogi…

I BUUM!

Widzimy błysk, gdy kolejne dormitorium zajmuje się ogniem. Blask odbija się od nawierzchni, więc na sekundę wokół robi się jasno…

I widzę ich.

Odpowiedź.

Szeregi mężczyzn i kobiet mających z przodu na ubraniach niebieską literę O. Niektórzy wymalowali ją sobie nawet na twarzach.

A wszyscy trzymają karabiny i strzelby.

I stoją przed wozami wyładowanymi bronią.

I chociaż rozpoznaję niektóre twarze (mistrzyni Lawson, Magnus, mistrzyni Nadari), czuję się tak, jakbym w ogóle nie znała tych ludzi, tak zaciekły mają wzrok, bije z nich takie skupienie, takie przerażenie, odwaga i determinacja, że na sekundę ściągam wodze Orzecha, bojąc się jechać w ich stronę.

Blask eksplozji gaśnie i ponownie nikną w mroku.

Naprzód?— pyta Orzech.

Wciągam oddech, zastanawiając się, jak zareagują na mój widok, czy w ogóle mnie zobaczą i czy w zamęcie nie strącą mnie z siodła.

— Nie mamy wyboru — mówię w końcu.

A kiedy koń znów spina się do galopu…

— Viola? — Słyszę głos z ciemności.

[Todd]

Po opuszczeniu miasta droga dociera do rozległej przesieki, której granicę po prawej wyznacza rzeka. Przed sobą mamy huczące wodospady i zygzakowatą drogę na zboczu wzgórza. Armia prowadzona przez kapitana Hammara z rykiem wkracza na przesiekę, a choć byłem tu tylko raz, wiem, że wcześniej rosły tu drzewa i stały domki, więc najwyraźniej burmistrz polecił swoim ludziom, żeby wycięli i wyburzyli wszystko, co zajmowało tę przestrzeń. Naszykowali tu pole bitwy.

Zupełnie jakby wiedział, co się szykuje…

Ale nie mam czasu dłużej się nad tym zastanawiać, bo pan Hammar krzyczy „STAĆ!” i mężczyźni zatrzymują się w szyku, spoglądając na drugą stronę przesieki…

Bo tam czekają oni…

Pierwsze pododdziały armii Szpakli.

Gromadzą się na otwartej przestrzeni: tuzin, dwa tuziny, dziesięć tuzinów. Spływają ze wzgórza niczym rzeka białej krwi, trzymając wysoko pochodnie, dzierżąc łuki, kołczany i dziwne białe kije. Widzę, jak szpakusowa piechota tłoczy się wokół innych Szpakli, którzy jadą na ogromnych białych stworach podobnych do wołów, ale wyższych, masywniejszych i z potężnym rogiem wyrastającym z końca pyska. Te stwory mają na sobie pancerze, które wyglądają na zrobione z gliny, i widzę, że wielu szpakusowych żołnierzy też nosi podobne zbroje — gliniane płyty zasłaniają ich białą skórę.

I znów rozlega się ryk rogu, tak głośny, że prawie zaczynają mi krwawić uszy, i teraz już widzimy ten róg na własne oczy — jest przypięty pasami do grzbietów dwóch białych stworów na szczycie wzgórza, a dmie w niego naprawdę olbrzymi Szpakiel…

I o Boże…

O mój Boże…

Ich Szum…

Leci ku nam ze wzgórza niczym pocisk, wzbiera na otwartej przestrzeni niczym piana na wzburzonej rzece, by zalać nas obrazami, na których ich armia nas wyrzyna, nasi żołnierze zostają rozdarci na strzępy, obrazami, których ohydy i grozy nie sposób opisać, obrazami…

Obrazami, które nasi żołnierze zaraz odsyłają z powrotem, obrazami wylewającymi się z masy mężczyzn przede mną, obrazami, na których widać głowy oderwane od ciał, kule rozdzierające Szpakli na kawałki, i ta rzeź trwa i trwa…

— Zachowaj skupienie, Todd — mówi burmistrz. — Inaczej ta bitwa pozbawi cię życia. A muszę powiedzieć, że jestem bardzo ciekawy, jakim typem mężczyzny się okażesz.

— FORMUJ SZYK! — krzyczy pan Hammar, a żołnierze tuż za nim zaczynają się ustawiać w jednym szeregu. — PIERWSZA LINIA W GOTOWOŚCI!

Mężczyźni stają i podnoszą karabiny, gotowi ruszyć biegiem naprzód, gdy wyda komendę. Za nimi ustawia się drugi szereg.

Szpakle też się zatrzymali, formując równie długą linię u stóp wzgórza. Pośrodku ich szeregu tkwi rogaty stwór, na którego grzbiecie stoi Szpakiel za dziwnym czymś w kształcie litery U. To coś wygląda jak zrobione z kości, ma grubość jak pół ludzkiego tułowia i zostało zamocowane na stojaku przytwierdzonym do zbroi stwora.

— A co to takiego? — pytam burmistrza.

Ten uśmiecha się jakby do siebie.

— Myślę, że zaraz się dowiemy.

— GOTOWI! — krzyczy pan Hammar.

— Trzymaj się z tyłu, blisko mnie, Todd — mówi burmistrz. — W miarę możliwości nie włączaj się do walki.

— Taa, wiem — odpowiadam, a mój Szum staje się ciężki. — Nie lubi pan sobie brudzić rąk.

Łapie moje spojrzenie.

— Och, przed nami jeszcze mnóstwo brudnych dni, nie martw się.

A potem:

— DO ATAKU!!! — wrzeszczy pan Hammar ile sił w płucach.

I zaczyna się wojna.

{Viola}

— Wilf! — krzyczę na cały głos, podjeżdżając do niego. Powozi wozem zaprzężonym w woły, jadąc blisko pobocza przed pierwszym szeregiem ludzi Odpowiedzi, którzy nadal maszerują drogą wśród mroku i dymu.

— Ty żyjesz! — woła Wilf. Zeskakuje z wozu i podbiega do mnie. — Mistrzyni ­Coyle mówiła, żeś zginęła.

W moim brzuchu znów wzbiera gniew na samo wspomnienie tego, co próbowała zrobić mistrzyni ­Coyle, na wspomnienie bomby przeznaczonej dla burmistrza, która omal nie zabiła i mnie. Mistrzyni ­Coyle niespecjalnie przejmowała się tym, że mogę zginąć.

— Ona się myli w wielu kwestiach, Wilf.

Wilf spogląda na mnie i w blasku księżyców widzę strach w jego Szumie, strach u najbardziej niewzruszonego mężczyzny, jakiego spotkałam na całej tej planecie, mężczyzny, który ryzykował życiem, żeby ocalić mnie i Todda więcej niż raz, strach u jedynego mężczyzny tutaj, który się nie boi.

— Nadchodzom Szpakle, Violu — mówi. — Musisz uciekać.

Kolejne BUUM rozrywa budynek po drugiej stronie drogi. Uderza w nas podmuch eksplozji i Wilf chwyta za wodze Orzecha, żeby nie upaść.

— Co oni do cholery wyprawiają?! — krzyczę.

— Rozkazy mistrzyni — odpowiada Wilf. — Coby uratować komuś życie, czasem trzeba uciunć nogę.

Kaszlę, bo dym drażni mi gardło.

— To brzmi jak bzdura bardzo w jej stylu. Gdzie ona jest?

— Zostawiła nas, kiedy tyn statek przeleciał nad miastem. Pojechała szybko tam, gdzie wylundował.

Serce na moment zamiera mi w piersi.

— Gdzie on wylądował, Wilf? Gdzie dokładnie?

Wilf wskazuje ręką kierunek wzdłuż drogi.

— Na tamtym wzgórzu, gdzie kiedyś stała wieża.

— Wiedziałam.

Z oddali znów dobiega ryk rogu. Ilekroć rozlega się ten dźwięk, biegający we wszystkie strony mieszkańcy miasta zaczynają krzyczeć jeszcze głośniej. Słyszę krzyki nawet wśród oddziałów Odpowiedzi.

— Musisz uciekać, Violu — mówi ponownie Wilf, dotykając mojej ręki. — Armia Szpakli to paskudna sprawa. Musisz odjechać. Musisz odjechać, ale już.

Tłumię przebłysk strachu o Todda.

— Wy też musicie uciekać, Wilf. Fortel mistrzyni ­Coyle nie zadziałał. Armia burmistrza już wróciła do miasta. — Wilf gwałtownie wciąga oddech przez zaciśnięte zęby. — Mamy burmistrza — kontynuuję — a Todd próbuje powstrzymać armię, ale jeśli zaatakujecie zgodnie z planem, zostaniecie zdziesiątkowani.

Wilf ogląda się do tyłu na Odpowiedź, która dalej maszeruje drogą, na ich twarzach nadal maluje się wyraz determinacji, chociaż niektórzy już widzą, że rozmawiam z Wilfem, widzą mnie żywą i na koniu, i zaczyna ich ogarniać zdumienie. Słyszę swoje imię więcej niż raz.

— Mistrzyni ­Coyle rzekła, że mamy iść naprzód — mówi Wilf. — I rzucać bomby. Wszystko jedno, co usłyszymy.

— Komu przekazała dowodzenie? Mistrzyni Lawson? — Odpowiada mi milczenie, więc spoglądam w dół na Wilfa. — Tobie, prawda?

Wilf potakuje wolno.

— Rzekła, że ja najlepiej słucham rozkazów.

— To kolejny błąd, jaki popełniła — mówię. — Wilf, musisz im kazać, żeby zawrócili.

Wilf spogląda na ludzi z Odpowiedzi, którzy wciąż nas mijają, wciąż maszerują.

— Inne mistrzynie mnie nie posłuchajom — odpowiada, ale słyszę, jak się zastanawia.

— Tak — mówię, potwierdzając jego myśli — ale cała reszta posłucha.

Ponownie podnosi na mnie wzrok.

— Zawrócem ich.

— Muszę dotrzeć do statku — mówię. — Pomogą nam.

Wilf kiwa głową i wskazuje kciukiem kierunek ponad swoim ramieniem.

— Druga szeroka droga tam z tyłu. Mistrzyni ­Coyle wyruszyła dwadzieścia minut przed tobom.

— Dziękuję, Wilf.

Znów potakuje, po czym odwraca się z powrotem do Odpowiedzi.

— Odwrót! — krzyczy, ile sił w płucach. — Odwrót!

Popędzam Orzecha i przejeżdżamy obok Wilfa oraz zaskoczonych mistrzyń Lawson i Nadari w pierwszym szeregu sił Odpowiedzi.

— Kto bierze za to odpowiedzialność? — pyta ostro mistrzyni Nadari.

— Ja! — Słyszę głos Wilfa, bardziej stanowczy niż kiedykolwiek.

Przejeżdżam już przez szeregi Odpowiedzi i popędzam Orzecha, żeby biegł jak najszybciej, więc nie widzę Wilfa, kiedy dodaje:

— I ona!

Ale wiem, że pokazuje mnie palcem.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki