Ponad śnieg bielszym się stanę - Stefan Żeromski - ebook

Ponad śnieg bielszym się stanę ebook

Stefan Żeromski

5,0

Opis

Ponad śnieg bielszym się stanę” to dramat Stefana Żeromskiego, polskiego prozaika, publicysty i dramaturga. Żeromski był czterokrotnie nominowany do Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.

Ponad śnieg bielszym się stanę” to dramat w trzech aktach. Jego akcja rozgrywa się na Kresach. Główny bohater, Wincenty – z miłości do kuzynki – staje się winny ludzkiej śmierci i zrywa z matką.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 78

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Stefan Żeromski

Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-660-3
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Osoby dramatu

RUDOMSKA

WINCENTY, JEJ SYN HELENA IRENA ŚWIATOBOR JOACHIM OFICER STARSZY ŻOŁNIERZ ŻOŁNIERZE, CHŁOPI.

RZECZ DZIEJE SIĘ WSPÓŁCZEŚNIE NA KRESACH WSCHODNICH.

Akt I

(Scena przedstawia duży pokój w starym dworze na kresach wschodnich. Dostatnie meble, portyery, na ścianach obrazy. Z lewej strony wielka i szeroka szafa biblioteczna, pełna książek i manuskryptów. W głębi sceny duży, staroświecki komin z kamiennem obramowaniem. Z prawej strony komina drzwi, z lewej okno, zastawiane kwiatami. Przy drzwiach stoi młynarz Joachim, człowiek starszy, chudy, dziobaty, mówiący krzykliwie. Ubrany jest w długie buty i szary drelich. W rękach obraca kaszkiet z daszkiem. Wincenty Rudomski, młodzieniec lat dwudziestu, jedyny syn dziedziczki dóbr Łuża, wysmukły, piękny, przechadza się niespokojnie, potrącając krzesła, raz wraz rozgarnia kwiaty i wygląda przez okno.)

WINCENTY

 A przez Ciekłe?

JOACHIM

 Ani mowy! Wylało na wiorstę! Pszenicę zmuliło na tym wzgóreczku, co za brzeziną, a przecie gdzie zboże, gdzie woda!

WINCENTY

 A od Psarskiego?

JOACHIM

 Toć jaśnie paniczowi gadam: jedna woda rwie nad całemi łąkami od pagóra do pagóra.

WINCENTY

 I mostu na rzece, mówisz, nie widać?

JOACHIM

 Jakże ma być widać most, jaśnie paniczu, kiedy tam z mostu ani dyla! Stympale same wyrwało i poniosło, nie dopiero most, dyle. Belki przecie niesie na sobie, płoty, częstokoły, pleciaki, strzechy, stogi siana, kopy, pokosy...

WINCENTY

 No, więc jednem słowem żadnego do nas niema dostępu. Jesteśmy z trzech stron zalani.

JOACHIM

 A no! Kaczka tamtędy chyba przeleci, albo ten jastrząb. Tylko nasza grobla trzyma cały wart wody, żeby pięciu wsi nie zatopiło. Ja ten rów na końcu grobli, co go jaśnie panicz widział, cięgiem rozszerzam i puszczam przybór na lewą rzekę. Zbieram obrus powodzi w tamtą stronę. Można przecie sobakę zmanić na lewo. W upuście jednego stawidła nie podnoszę i, uchowaj Boże, na upust wody nie popuszczam, boby porwało. Tak, jak teraz, to wierzchem sobie, wolniusieńko powódź idzie, na pół wiorsty szeroko. To samo jaśnie pani dziedziczka chwali. Pod najsroższą karą nakazywała, żeby wodę naszą groblą trzymać, choćby się miała wylać na nasze pola w górze stawu, a ludzi zaś dólskich chronić. Własne jaśnie pani dziedziczki są słowa: choćby miało zalać samą pszenicę za krzyżem, ty, Joachim, trzymaj!

WINCENTY

 Ale czy nasza grobla sama wytrzyma?

JOACHIM

 Skoroby jeszcze deszcze szły, jako teraz?

WINCENTY

 A właśnie!

JOACHIM

 Moc Boska! Jedno wiem: upustu nie można tknąć. Jakby napór powodzi na upust poszedł, nie wytrzyma żaden słup, ani stawidło. Sam upust ze wsiem wyrwie i poniesie, uchowaj Boże miłosierny! Taka to woda! Trza bez zmrużenia oka głęboką moc wody kierować na ten przekop, co w końcu grobli. Zmiłowanie boskie nad nami!

WINCENTY

 Jakże ty myślisz, Joachim? Znasz przecie swoje wody i wszystkie drogi. Pan Olelkowicz przejedzie bezpiecznie od strony Mochnów? Ta jedna jedyna drożyna mu została. Prawda? Przecie to jutro rano ślub panny Ireny. On tu dziś nad wieczorem musi być! I będzie, żeby kije z nieba leciały. Ja go znam!

JOACHIM

 Od Mochnów przejechać może tą drożyną, co nad rzeką. Ale ta drożyna wodą zalana. Po zady konie będą we wodzie brodziły, powóz się wody opije, ale przejechać mogą, bo przecie tę drogę znają. Sam jaśnie panicz, Olelkowicz, ją zna, no i na koźle nie będzie miał byle kogo, tylko samego Kukwę, a ten tę drogę zna, jak swoje pięć palców.

WINCENTY

 Znać drogę, znają, ale pomyśl, że ze trzy wiorsty będą musieli na oślep noga za nogą jechać w głębokiej wodzie. Nad tem pomyśl!

JOACHIM

 Jeżeli woda nie przybierze, jeżeli, naprzykład, powódź będzie taka sama... A jeśli, czego Boże broń, głębsza pójdzie... Jakaż tu na to rada!

WINCENTY

 Jeżeli już są w drodze?

JOACHIM

 Czy ja wiem? Może na taki czas jaśnie panicz się zastanowił i nie wyjechał.

WINCENTY

 Pleciesz! Są w drodze, bo wysłał telegram z miasta dziś rano, że wyjeżdża.

JOACHIM

 Kiedyż ten posłaniec z telegrafem tu przyszedł? Ja go nie widział.

WINCENTY

 Wyżynami przeszedł.

JOACHIM

 To to jego Michał łodzią dostawiał?

WINCENTY

 No właśnie.

JOACHIM

 Ha! Wola Boska! To już jaśnie panicz Olelkowicz jedzie. Teraz będzie może w Leszczycy, może gdzie dalej, może bliżej. We wodę się pewnie puszcza. Mogą przejechać, bo Kukwa będzie pozór dawał. Jeśli gdzie powódź wyrwę wyjęła, no, to się wywalą we wodę, ale i wylezą. Na ślub przecie jadą.

WINCENTY

 Tak, prawdę mówisz: „na ślub przecie jadą...“

JOACHIM

 Chybaby jaśnie pani sama ślub odłożyła, ale widzi mi się, że chyba nie.

WINCENTY

 Nie, nie odłoży, żadną miarą nie odłoży. Bądź zdrów, Jochym.

JOACHIM

 Upadam do nóg, jaśnie paniczu. (Wychodzi)

WINCENTY

 Na ślub przecie jadą...

(Patrzy długo we drzwi, za któremi zniknął Joachim. Słychać daleki, monotonny szum powodzi, kiedyniekiedy krzyk z odległości.)

WINCENTY (zbliża się do okna, wygląda)

 Pada... Znowu ulewa! (z radością) Rostąp się niebo! Spadaj, potopie niebieski! (Po chwili) Jutro o tej porze już będzie po wszystkiem. Wrócimy z kaplicy w Klonach, gdzie się odbędzie ślub Ireny z Olelkowiczem. Cóż ja pocznę, gdy będę patrzał na ten ślub, gdy potem będę jechał konno za ich powozem? Jak ja sobie dam radę! Jak ja ten jutrzejszy dzień... (Głucho szlocha, wałęsając się po pokoju.) Jutro... o tej porze...

(Ociężale zmierza do sofy, stojącej z lewej strony, siada bezwładnie w rogu i ujmuje swą głowę w obiedwie ręce. Tak pozostaje długo w nieruchomej postawie.)

IRENA

(uchyla drzwi, wchodzi na palcach, rozgląda się po pokoju, mówi szeptem.)

 Wiko!

WINCENTY (z radością, z rozkoszą)

 A!

IRENA (szeptem, tajemniczo)

 Niema tu nikogo?

WINCENTY

 Niema nikogo.

IRENA (wskazując drzwi na lewo).

 A tam?

WINCENTY

 Zdaje mi się, że i tam niema nikogo.

IRENA

 Zobacz.

WINCENTY

(pospiesza do drzwi bocznych, uchyla je i zagląda przez szczelinę. Po chwili)

 Niema tam żywej duszy.

IRENA (gwałtownie)

 Wiko! Wicuniu!

WINCENTY

 I cóż?

IRENA

 Płaczesz...

WINCENTY

 Nie, Iruś...

IRENA

 Płakałeś, ty, taki duży mężczyzna! Student uniwersytetu, dziedzic Łuży...

WINCENTY

 Śmiej się, Irenko, śmiej się do rozpuku! Jutro...

IRENA (w uniesieniu)

 Ach, jutro!

WINCENTY

 Czemuż wyśmiewałaś się ze mnie?

IRENA

 Wyśmiewałam się z nas obojga! Z ciebie i ze siebie! Sama nie wiem...

WINCENTY

 Czegóż chcesz odemnie?

IRENA

 Nie wiem... Chciałam... Musiałam... pożegnać się...

WINCENTY

 To już na wieki, Iruś!

IRENA

 Na wieki.

WINCENTY

 Idź sobie! Bo mógłbym cię za to słowo!...

IRENA

 Mnie? Alboż to moja wina? W inną stronę zwróć twe pogróżki!

WINCENTY

 Ty, nie kto inny, odchodzisz na wieki odemnie!

IRENA

 To prawda, że konie i juczne woły więcej mają woli, niż my!

WINCENTY

 Zapóźno już dziś na wyrzekanie. Już się stało.

IRENA

 Czemuż nie okazałeś swej woli, żelaznej woli?

WINCENTY

 Jedno ci mówię: nie zdołam przeżyć jutrzejszego dnia! Wiedz o tem!

IRENA

 A ja?

WINCENTY

 Ty? Będziesz miała młodego męża...

IRENA

 A ty masz młodą narzeczoną.

WINCENTY

 Czy po to przyszłaś tutaj, żeby mię razić po raz ostatni, żeby wytykać mi moją nędzę?

IRENA

 Ty, młody i silny mężczyzna, chciałbyś, żebym ja wzięła była na się wszystko, żebym stanęła oko w oko do walki z twoją matką. Sam dobrze wiesz, że nie byłabym wygrała. Nigdy! Zwyciężała mię ona przez całe moje życie, od najdawniejszego dzieciństwa, od pierwszych dni, które pamiętam. Znała mię i wiedziała, jak i czem mię pokonać. Pokonała mię. Cóż miałam począć?

WINCENTY

 Wiesz więc dobrze, z kim mnie walczyć wypadło, a chcesz, żebym ja, syn, podjął tą walkę. Przeciwstawić się jej, bój z nią rozpocząć? Gdybyż to zresztą można z nią było mocować się, jak z każdym na świecie człowiekiem...

IRENA (z ironią)

 Czemuż to znowu nie można, jak z każdym świecie człowiekiem? Tego nie rozumiem. Nie jest przecie bogiem, aniołem, ani demonem. Takisam to człowiek, jak tysiące innych na świecie. Takuteńki. Majątek mój, którym tak przecie znakomicie miała administrować, o czem słyszałam przez całe swoje życie, — gdy przyszło co do czego, gdy dorosłam i stałam się człowiekiem, gdy mogłam go zażądać, — gdzieś się zawieruszył. Jest, oczywiście, umieszczony w ziemi i budynkach, pozapisywany u rejentów, ale posagu otrzymać nie mogę, gdyż są trudności. Pan Olelkowicz nie żąda majątku. Nie majątku mego pożąda, tylko mnie samej. Kocha mię. Na wszystko gotów jest zamknąć oczy... Jakże wobec tego miałabym wytoczyć ordynarny spór o me pieniądze, komu, mej dobrodziejce, wychowawczyni, ciotecznej siostrze mej matki!? Powiedz... I tak oto... jutro... nadchodzi...

WINCENTY

 Ach, gdybyż choć o jeden krótki dzień, o jednę dobę to jutro odwlec!

IRENA

 Wiko! Cały jesteś w tym okrzyku!

WINCENTY

 Ja już nic nie rozumiem, nic nie wiem!

IRENA

 Tak, ty nic nie rozumiesz. Ty tylko czujesz nieprawdaż?

WINCENTY

 Gdybyś mogła przez jednę sekundę czuć to, co ja czuję! Gdybyś mogła...

IRENA

 Powiem ci w oczy: czuję z pewnością tosamo, co ty, lecz nadto dławi mię to wszystko, co wiem. Nie cierpią, nie znoszą tego Olelkowicza. Zgodziłam się na wszystko, co twoja matka uknuła, gdyż pragnęłam poznać całą tę gmatwaninę intryg. I jeszcze jedno: chciałam ją jaknajdalej, jaknajskryciej wywieść w pole.

WINCENTY

Gdybym mógł dzisiaj umrzeć!

IRENA

 To jedno byłbyś w stanie wykonać, posłuszny synu.

WINCENTY (cichaczem)

 Umrzyjmy razem, Irenko!

IRENA

 A nie zląkłbyś się gniewu mamy? Wszystko, nawet umrzeć, byleby gniewu mamy na siebie nie ściągnąć. Istny — mamieńkin synoczek...

WINCENTY

 Tak. Masz słuszność. Nie ja sam drżę przed nią, lecz wszystko we mnie drży z trwogi przed każdą jej boleścią. Nie mam siły, żeby ją zasmucić, nie mam odwagi bólu jej zadać...

IRENA (szyderczo)

 A więc — cóż mamy począć? Wszystko się jako tako układa. Nie rozgniewasz mamy, ani dziś, ani jutro. Będziecie w zgodzie, gdy ostatni termin będzie mijał. Ja sama nie dałabym jej rady. Znam swą siłę i jej potęgę. Zostać tu po zerwaniu z Olelkowiczem, mieć ją przeciwko sobie dzień i noc, żyć tu, — o, nie! To nad me siły! Zbyt tu długo cierpiałam. A uciec w świat sama jedna — nie potrafię... (z rozpaczą). Słodka noc zapanuje pod tym dachem. Stęsknione usta Helenki czekają na twoje usta. Na moje usta także czyjeś czekają...

WINCENTY

 Idź, już idź!

IRENA (z żałością)

 Wiko! To nasz ostatni dzień...

WINCENTY

 Już niedaleko