Południe i Północ - Katarzyna Nizinkiewicz - ebook

Południe i Północ ebook

Nizinkiewicz Katarzyna

5,0

Opis

Południe i Północ” (e-book w formatach epub i kindle mobi) to opowieść, która rodziła się na mroźnych bezludziach Szwecji z prostych zdań wstukiwanych zgrabiałym palcem w ekran telefonu, z esemesów słanych z dachów opuszczonych chat i z koron oszronionych drzew. Wokół tylko biel i cisza. Renifery, lisy, rosomaki, czasem człowiek w dali. Zamarznięte jeziora. Zawiane szlaki. Zasypane schrony. Namiot. Katarzyna i José, Północ i Południe.

O REPORTAŻU „Południe i Północ. Dziennik wędrówki w czasach zarazy”; AUTOR: Katarzyna Nizinkiewicz [e-book w formatach epub i kindle mobi]:

Katarzyna i José przewędrowali tak 1600 kilometrów po peryferiach Europy, która właśnie pogrążała się w pandemii. Byli 78 dni poza cywilizacją, a ze świata dochodziły do nich tylko strzępki wieści: że zamykają granice, że i tak nie ma po co wracać, bo w kraju strach i chaos, że w szwedzkich lasach będą bezpieczni, że José właśnie stracił pracę, że niepewność miesza się z nadzieją, tragedia ze śmiesznością…
Brnęli w tę biel wiedzeni ciekawością: co jest dalej? Ich celem nie był punkt na mapie. Ich celem było: iść. Prawda i sens.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 177

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Madanipour

Nie oderwiesz się od lektury

swietne! niby pusto, a tyle sie dzieje! pozwala ZOBACZYC cala te droge i nieustanne zmagania o najprostsze rzeczy - jedzenie pozwalajace przetrwac, picie, suche ubranie. a jak nie ma, to trudno. byle byly piekne widoki
00

Popularność




Koncepcja, redakcja, korekta:

Redakcja-Kreacja

Projekt graficzny okładki, projekt layoutu, skład:

Krzysztof Grzegorz Sufa-Chrostowski

[email protected]

+48 501 453 924

Fotografie na okładce i wewnątrz:

Katarzyna Nizinkiewicz

Wydawca:

FEDOR Dariusz Fedor

ul. Klonowa 13

05-220 Zielonka

[email protected]

© Copyright by „Kontynenty” 2021

© Copyright by Katarzyna Nizinkiewicz

WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE

Wydanie I

Zielonka 2021

ISBN: 978-83-943281-9-1

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Nota edytorska

Podstawą pisowni występujących w książce nazw własnych są normy językowe określone przez wydawnictwa poprawnościowe i encyklopedyczne PWN, a także zalecenia Komisji Standaryzacji Nazw Geograficznych poza Granicami Rzeczypospolitej Polskiej. Dla wygody Czytelników w przypadku nazw topograficznych niewystępujących w innych znanych nam źródłach zdecydowaliśmy się uszanować pisownię oryginalną używaną lokalnie. W jej weryfikowaniu opieraliśmy się – podobnie jak Autorka w planowaniu trasy – na dostępnych w internecie szwedzkich stronach turystycznych i mapach topograficznych. Szczególnie pomocny był serwis https://naturkartan.se/sv.

Kursywą oznaczono w tekście tylko słowa saamskie (np. lavvu, kota) oraz ewidentne łacińsko-, anglo – i hiszpańskojęzyczne wtręty (aurora borealis, whiteout, leave no trace, zero waste, puta madre itp.). Słowa pochodzące z obcych języków, ale w polszczyźnie zadomowione (chorizo, meritum, wi-fi itd.), pozostawiliśmy krojem zastosowanym dla tekstu głównego.

Wydawca

4 marca 2020 roku. Ławeczki są obite miękkim aksamitem. Mogłabym się wyciągnąć, ale nie pozwala mi podłokietnik. Przekładam pod nim stopy, puchowy śpiwór wybrzusza się w śmieszny balon. José śpi, lampka z baru oświetla jego baskijski nos, prom delikatnie kołysze. Telewizor pokazuje prezydenta w otoczeniu machających chorągiewek. „W Polsce nie ma koronawirusa! Jesteśmy gotowi!”. Wieczorem pod tym entuzjastycznym obrazem przesunie się dyskretny pasek: „Mamy pacjenta zero...”.

Do północy liczyliśmy dni, spisywaliśmy zapasy jedzenia, obejrzałam wydruki map, chociaż znałam je już na pamięć. I nerwowo zrobiłam to wszystko jeszcze raz. Nie mogę zasnąć.

5 marca. Ciężko się przesiąść na pociąg. Nieśliśmy po torbie z uczepioną pulką i po plecaku, do tego narty. Więcej, niż można udźwignąć. Kilkaset metrów do stacji kolejowej wlekliśmy bagaż po stalowej barierce. Towarzyszył nam potężny Ukrainiec. W wagonie donośnie kichnął w dłoń i natychmiast złapał nią za uchwyt. Na Stockholms centralstation tłok. Wyszłam pochodzić. Muzeum Nobla wydało mi się dziwnie małe. Kolorowo, czysto. Padał deszcz. Ostatnie zakupy w sklepie w przejściu podziemnym. Jajka na twardo, orzechy. Zsiadłe mleko. I jeszcze karton zwykłego, dla José. Ciemno.

Pociąg do Narwiku. Kuszetka, siedemnaście godzin. Na peronie samotny narciarz, instruktor, będzie pracował na stoku. Od jutra zaczyna się sezon. Pyta, gdzie idziemy. Mówię, że górami z Riksgränsen do Hemavan. Szacun. W wagonie inny przyszły wędrowiec, Niemiec. Nowicjusz. Jedzie do Abisko, ma iść znakowanym szlakiem – Kungsleden. Pyta o warunki, o trasę. Niewiele pomogę. Byliśmy zimą na Północy kilka razy, w Norwegii, w Finlandii. Przeszliśmy z 1,5 tysiąca kilometrów, ale przez Szwecję pójdziemy pierwszy raz. Krótko rozmawiamy, za chwilę do jego przedziału wsiada pięć Chinek. Słyszę chichoty. U nas luźniej. Starszy Amerykanin, który przyjechał tu z żoną uczcić ich dwudziestą piątą rocznicę, kupując bilet, kliknął dwukrotnie. Stąd teraz dwa wolne miejsca. Jest technikiem medycznym, tuż przed emeryturą. Jedzie do Abisko zobaczyć aurora borealis. Na dwa dni. – Nie macie zorzy u siebie, w Stanach? – pytam, bo to taka długa podróż. – Chyba... nie wiem.

6 marca. Śnieg zaczyna się 200 kilometrów za Sztokholmem. Pociąg staje rzadko. Zatrzymuje się dłużej dopiero rano. W Gällivare wysiada sporo ludzi. Na horyzoncie widać już góry. W Kirunie przestawiano lokomotywę. – Możecie wyjść, jak chcecie, powiemy wam, kiedy wsiadać – oznajmia konduktor przez megafon, po angielsku. Szczypie mróz. Powietrze jest krystalicznie czyste. Hałdy, ośnieżone i błyszczące szronem. Górnicze maszyny jak rzeźby, wszystko nieskazitelnie białe. Iskrzące pod błękitnym niebem. José fotografuje rozpromieniony. Oblodzoną lokomotywę, biały peron. Zimę. To egzotyka.

Błękit urywa się przed Abisko. Potem chmura, mgła, szarość, jesteśmy sami. Amerykanie wytoczyli się z pociągu ostatni, pozawijani bawełnianymi koszulkami – nie mieli szalików, ciepłych czapek. W cienkich butach. Ich walizki na kółkach utonęły w nawianym śniegu. Pociąg tłukł się jeszcze ze dwie godziny.

– Jedziecie może do Lyngen Alps? – zaczepił nas zdenerwowany Włoch. – Tylko wy tu zostaliście, macie narty. Pociąg się spóźnia, uciekł mi jedyny autobus, szukam kogoś, kto ma ten sam problem.

Nie wiedziałam, co mu poradzić.

– Uciekł, jutro przyjedzie drugi.

– Kolega czeka, mam wakacje tylko na tydzień...

– Nic nie zrobisz. Taka jest Północ, tu o wszystkim zdecyduje pogoda.

– Wyrzucę to, jest beznadziejnie smutne – José pokazuje książkę, którą miał zamiar przeczytać Amerykanin i, jak mi się wydaje, nie zaczął. „Autorem jest mój przyjaciel, stracił wszystko, nie widzi, nie może się ruszać, ale to jest wspaniały człowiek” – mówił z nieeuropejskim entuzjazmem. „Tyle w nim radości” – kiwała głową jego żona.

– Zapomniał? – pytam.

– Nie, dał mi na drogę. To i orzeszki.

Do Riksgränsen dojeżdżamy z dwugodzinnym spóźnieniem. Na poprzedniej stacji pociąg nawet nie zwalnia, a wcześniej zastanawialiśmy się, czy stamtąd nie bliżej. Szaro. Peron kryty dachem, zawiany jak tunel. Zimno, buro. Wpinamy narty, przyczepiamy do plecaków sanki.

– Chyba w lewo – mówię i zjeżdżam w stronę sklepu. To nie jest aż tak blisko, jak myślałam. Marznę, przewiewa do kości, śnieg rani oczy. Zima, nie przywykliśmy, trzeba się ubrać. Budynek zasypany, z dachu zwisa potężny nawis. Wbijam narty w zaspę i z ulgą chowam się wśród półek. Wszystko tu upiornie drogie. Oglądamy. Czytamy składy. Wychodzimy z wiaderkiem słodkich śledzi z przeceny i owsianką. Z termosami wypełnionymi ciepłą wodą z toalety. Za późno, żeby dojść do upatrzonej chatki. Wiata, którą widzę na mapie, też za daleko. Pada. Niemal nic nie widzimy. José znajduje trzy porzucone drogowe tyczki. Plastikowe, czerwone ze srebrną obwódką świecącą nocą. Brakuje czwartej, ale nie chcemy wyjmować tych, które znaczą przejazd. Rozbijamy namiot na jeziorze, przytuleni do przybrzeżnego lasku. Nocą widoczność się poprawia. Wysoko na stokach świecą wyciągi.

– Zapomnieliśmy kupić masło – przypomina się José.

Nasz termometr pokazuje minus 7. Nastawiamy budzik na chwilkę przed świtem. Próbuję spać, ale dręczą mnie myśli.

José dowiedział się o wolnym niespodziewanie. Urlop trafił w termin Kolosów[1] i rozbił plan przejścia Kungsleden, który przygotowałyśmy z Agnieszką, sądząc, że tej zimy José nie ruszy się z domu. Agnieszka chciała być na Kolosach, liczyła na nagrodę. Jest zawodowcem – chodzi przez większość czasu, zwykle latem. Zdarzyło nam się wyskakiwać na krótko razem – zimą. Lubiłam nasze wspólne wyjazdy, ale to były chwile, najczęściej chodziłam z José. Od lat dopasowywałam się do jego terminów. Teraz też nie mógł przesunąć wolnego. Nie chciałam zawieść żadnego z nich, nie chciałam też, żebyśmy szli razem, trójka to tłok, więc wymyśliłam, że pójdziemy oddzielnie, ale (na wszelki wypadek) blisko siebie. My swoim zwyczajem chcieliśmy ominąć popularne szlaki, pójść dzikszymi albo bez szlaków. Jak najwyżej się da, po górach. Czyli wolno. Agnieszka planowała wyruszyć z Abisko (tuż po Kolosach) i iść Kungsleden najszybciej, jak potrafi. Północny odcinek szlaku jest popularny. Mogła być sama. Południowy – dziki, i gdyby się okazał zbyt niebezpieczny, końcówkę przeszlibyśmy wszyscy razem. Sprawdziliśmy. Ostatni autobus, którym można zdążyć na prom, odjeżdża 7 kwietnia po południu. Z Hemavan. To nasza meta. Agnieszka dała nam fory, jedenaście dni, i twierdzi, że nas wyprzedzi, a my nie mamy zamiaru się śpieszyć. Jedyne, co nas ogranicza, to długi odcinek bez możliwości kupowania jedzenia, dwadzieścia pięć dni, chyba że uda się zejść do Norwegii. Szwecja jest na tym odcinku bardzo dzika. Nie ma miejscowości, tylko raz pojawi się telefoniczna sieć. Jak dobrze pójdzie, na Wielkanoc będziemy w domach. Jeśli nie, spędzimy święta wszyscy razem w krzakach. Ryzyko jest niewielkie. Niecałe 600 kilometrów, cały miesiąc. José ma dwa zapasowe dni.

Trochę uwiera mnie tak sztywny plan. Zwykle improwizuję, teraz znam początek i koniec – ciasne ramy. Dużo o tym rozmawiałyśmy z Agnieszką. O moim bezładnym włóczeniu się i jej sukcesach, długodystansowych szlakach przechodzonych w sportowym stylu od starannie wybranego A do B. Droga czy cel – banalny, nierozwiązywalny dylemat... „Jesteś kobietą z przyszłością, Agnieszko, a ja kobietą z przeszłością” – miałam ochotę powiedzieć, ale milczałam. Czegoś nie rozumiałam, coś mnie gryzło. Chodziłam tak od czterdziestu lat. Cel nie był mi do niczego potrzebny – jeśli robię to, co kocham, na koniec bez względu na osiągnięcia czuję żal. Pustkę zamiast radości z sukcesu. Z nikim o tym nie rozmawiałam, nie mam z kim, więc może ten eksperyment z planem się przyda?

José przewraca się na drugi bok. Słyszę cichutkie chrapanie.

– Nie znoszę tego wora! Powiedziałem, że jest OK, tylko przez grzeczność... – tłucze mi się po głowie jego narzekanie, może się niepotrzebnie uparłam. Wór jest Romana. Pożyczyliśmy go w Gdyni, w krótkiej przerwie pomiędzy samolotem i promem. Torba, z którą przyleciał José, była zbyt sztywna do pulki, zbyt duża. Wypełniona nie trzymała się dna, załadowana 30 kilogramami jedzenia wywracałaby się na każdym zakręcie. Do tego plecak, José zabrał za mały. – To będzie inna trasa, cel ogranicza nas, narzuca prędkość – nalegałam, a on się dziwił... więc telefon, taksówka przez Trójmiasto. Roman miał dwadzieścia minut, żeby nam pomóc. Wyszliśmy z wyprawowym worem z orzełkiem i napisem „Polska”. Miękkim, z powlekanego brezentu. – Nie boisz się, że go zniszczymy? – spytałam, bo wiedziałam, że był w Himalajach na zimowych wyprawach dowodzonych przez Zawadę. – Tego się nie da zniszczyć – powiedział. Był jeszcze stary plecak bez kieszeni. Mógł mieć ze trzydzieści lat. Wędkarskie sanki, najlepsze, jakie kiedykolwiek miałam, solidne i szerokie, niewywrotne. Na nie też José będzie narzekał. Ja mam liche, cienkie, kupione w przeddzień wyjazdu. Miałam za mało czasu na przygotowania. José dowiedział się o wolnym strasznie późno. Jest jeszcze jedna rzecz, która mnie gnębi. Zabrał nowy telefon. Nie ma internetu. Nie wgrał map.

7 marca. Budzę się i nie wiem, gdzie jestem. Ciemno, namiot wypchany śpiworami. Nie rozumiem, skąd wziął się zapasowy zewnętrzny José. Nie pamiętam, żebym się nim nakryła. Tonę w puchu, jest mi przyjemnie, ciepło. – Jeszcze piętnaście minut – proszę. Na to José zawsze się zgadza. Zwlekamy się, kiedy robi się jaśniej. Niedaleko, może ze 3 kilometry od nas, widać zabudowania Katterjåkk. To stacyjka, na której nie stanął pociąg. Wiemy, że powinien tam być sklep, więc już nie wracamy do Riksgränsen. Szkoda dnia, teraz upiornie krótkiego.

Przychodzimy za wcześnie. Wysoka dziewczyna odśnieża wejście.

– Potrzebny nam drogowy kijek – mówię. Nie dziwi się, nie przerywa pracy.

– Może ten wbity w zaspę? – José próbuje wyciągnąć, ale wmarzł.

– Właściwie po co?

– Zrobimy z niego hol do pulki. Jest ciężka i najeżdża na narty na zjazdach.

– O, to trzeba znaleźć kijki równej długości!

Dziewczyna angażuje się, obchodzi parking. José w zamian zajmuje się odśnieżaniem, pewnie pierwszy raz w życiu.

– Nie trzeba! – oponuje kobieta. Wraca z naręczem kijków do wyboru. – Przestawimy je trochę na południe – mówię. – Do Hemavan. Kobietę to śmieszy. José błyska białymi zębami. Skrzypi mróz.

Otwierają się automatyczne drzwi. Znów nabieramy wrzątku z toalety. Kupujemy masło i czekoladę. Paczkę cukierków. Sklep jest w budynku schroniska. Obok czyjeś skarpety, kurtki. To centrum narciarskie, tutejsze wyciągi będą działały najdłużej w Szwecji. Do maja.

Podchodzimy tak, jak nam poradziła sprzedawczyni. Oblodzonym tunelem pod linią kolejową na szlak oznakowany skuterowymi krzyżami. Powoli. Ślad też oblodzony. Musimy założyć foki. Pulki wloką się jak kule u nogi. Podejście na raz ponad 500 metrów. I jest pięknie. Słonecznie, wietrznie. Góry skaliste, wysokie. Narciarze dopiero się gromadzą przy wyciągach. Wleczemy się. Na stromiznach schodkujemy bokiem pomimo fok. Kiedy siadamy zjeść, mija nas dwóch mężczyzn na skuterach.

– Wszystko w porządku?

– Jasne, odpoczywamy – mówi José.

Kolejnych ludzi mijamy już po południu. Krzyże znikły. Ślad rozwidlił się. Siadła sieć. Myślimy, porównujemy z mapą. Szukamy punktów orientacyjnych na grani. – To nie tu – mówią dwaj młodzi mężczyźni. Nadjechali niespodziewanie, bardzo szybko.

– Poszlibyście w stronę Abiskojaure, skręćcie za jakieś pół kilometra.

Tak robimy. Głębiej w dolinie trafiamy na ratunkowy schron. Zimny, nieprzytulny. Wewnątrz pomalowany na biało. Zostajemy. Jest trzecia, słońce chowa się już za granią. Przeszliśmy tylko 10 kilometrów, martwię się. Liczę dystanse na mapie i nie wiem, że bardzo zaniżam. „Trudno” – myślę, zajmując jedną z dwóch pryczy. Odkąd ostatnio widziałam zimę, minął rok, czuję się trochę nie na miejscu, kurczę się w śpiworze. Wiem, że się przyzwyczaję, ale to trwa. Słońce zachodzi złoto. Temperatura spada. José znajduje niezamarznięty strumień. Cieszy się. Topienie zużywa dużo gazu.

Wychodzę z chatki tylko na chwilkę, już po ciemku. Ubrana w puchową kurtkę i spodnie – moją piżamę.

Na cieniutkich, półprzezroczystych chmurkach różowa łuna, odblask lamp Riksgränsen i Katterjåkk.

Nastawiamy budzik na piątą. José wychodzi jeszcze patrzeć na księżyc.

[...]

Przypisy
[1] Kolosy – nazwa najważniejszych polskich nagród za wyczyny podróżnicze, a także potoczna nazwa Ogólnopolskich Spotkań Podróżników, Żeglarzy i Alpinistów w Gdyni, podczas których Kolosy są przyznawane