49,99 zł
Czwarty tom bestsellerowej serii o młodych pogromcach duchów. Pierwsze dwa tomy zostały zekranizowane przez platformę Netflix.
EPIDEMIA DUCHÓW?
POWRACAJĄCY Z ZAŚWIATÓW GŁODNY KANIBAL?
DZWOŃCIE DO LOCKWOODA!
Tylko że w agencji Lockwood i Spółka jest o jednego nieletniego agenta mniej. Lucy Carlyle już tam nie pracuje… Porzuciła przyjaciół i działa teraz na własną rękę jako niezależna agentka. Współpracuje z innymi firmami, którym mogą przydać się jej Talenty i doskonałe umiejętności. Jak się zachowa, jeśli to Anthony Lockwood będzie potrzebował jej pomocy?
Lockwood na ogół świetnie sobie radzi, ale tym razem stanęło przed nim, George’em i Holly trudne wyzwanie: muszą unieszkodliwić ducha Kanibala z Ealing. Z nawiedzonej przez niego kuchni już dochodzi złowieszczy stukot noża… Innym poważnym problemem jest budzący grozę Olbrzym Cień, który wyciąga duchy zmarłych z grobów.
Chłopcy naprawdę potrzebują Lucy. Czy uda im się namówić ją do powrotu?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 512
Dla Louisa,z miłością
I.
Dwie głowy
1.
Gdy tylko wślizgnęłam się do pustego, zalanego światłem księżyca biura i bezszelestnie domknęłam za sobą drzwi, od razu wiedziałam, że jest tu ktoś, kto już nie żyje. Czułam tę obecność w cebulkach naelektryzowanych włosów na głowie, które uniosły mi się, podobnie jak włoski na przedramionach, i w zimnym powietrzu, które wciągnęłam do płuc. Mogłam to poznać po zlepionych, grubych i zakurzonych pajęczynach zasłaniających okno. Teraz migotał na nich szron. Dobiegły do mnie te same dźwięki, za którymi podążałam przez puste korytarze i schody budynku, dźwięki sprzed kilku stuleci. Szelest lnianej sukni, brzęk rozbijanego szkła, łkanie umierającej kobiety – wszystkie przybrały na sile. Nagły ucisk w żołądku sygnalizował, że ktoś, kogo wolałoby się nie spotkać, właśnie utkwił w tobie wzrok.
Nawet gdybym przeoczyła te wszystkie znaki, zaalarmowałby mnie przenikliwy głos, który dobiegł z mojego plecaka:
– Yyyy! Ratunku! Duch!
Spojrzałam przez ramię na plecak, marszcząc brwi.
– Opanuj się. Tak, znaleźliśmy ducha. To nie powód, żeby wpadać w histerię.
– Jest tam! Tam! Wpatruje się w ciebie pustymi oczodołami! A teraz zgrzyta zębami!
– Ale dlaczego ciebie to w ogóle rusza? – prychnęłam kpiąco. – Jesteś czaszką. Uspokój się.
Zsunęłam plecak z ramion, postawiłam na podłodze i odrzuciłam klapę. Wewnątrz znajdował się duży szklany słój z przyczepioną do dna ludzką czaszką. Biła od niego mętna zielonkawa poświata. Do szkła przyciskała się odrażająca półprzeźroczysta twarz, nos był wykrzywiony na bok, a okrągłe oczy poruszały się szybko na boki.
– Powiedziałaś mi, żeby cię zaalarmować, co nie? – zaoponował mieszkaniec słoja. – No to cię alarmuję! Yyyy! Tam jest! Duch! Szkielet! Włosy! Ohyda!
– Mógłbyś się zamknąć? – Ku swojej irytacji poczułam, że słowa ducha z czaszki zrobiły na mnie wrażenie. Rozglądałam się z napięciem po pustym pomieszczeniu. Wbijałam wzrok w ciemne plamy cienia, próbując rozpoznać w nich kształt jakiejś postaci. Niczego nie dostrzegłam, ale to nie było żadnym pocieszeniem. Ten duch rządził się swoimi prawami. W pośpiechu sięgnęłam po plecak. Odsunęłam na bok słój i roztrąciłam leżące na dnie granaty solne, pociski z suszonej lawendy i żelazny łańcuch.
Głos czaszki znowu rozległ się w mojej głowie:
– Jeśli szukasz lusterka, Lucy, to przyczepiłaś je na sznurku z tyłu plecaka.
– Ach, tak... Faktycznie.
– Żeby mieć je pod ręką.
– Ach, tak, tak...
Poczułam wzrok czaszki na swojej twarzy, gdy po omacku szukałam sznurka, do którego przywiązałam lusterko.
– Czyżbyś wpadła w panikę?
– Nie.
– Chociaż trochę?
– Ani trochę.
– Jeśli tak uważasz... Podkrada się coraz bliżej, gdybyś chciała wiedzieć.
To zadziałało. Sekundę później trzymałam lusterko w ręku.
Przybysz, którego próbowałam namierzyć, różnił się od innych właśnie tym, że nie można go było zobaczyć mimo posiadania świetnego parapsychicznego Wzroku. Podobno był to duch morderczyni Emmy Marchment, która mieszkała w tym domu na początku osiemnastego wieku, na długo zanim starą kamienicę przerobiono na biura firmy ubezpieczeniowej. Mówiono, że Emma Marchment parała się czarną magią i wysłała na tamten świat kilkoro krewnych. Zginęła z rąk swojego męża, który zadźgał ją odłamkiem szkła ze stłuczonego lustra jej toaletki. Po śmierci pojawiała się tylko jako odbicie w lustrach, szybach okien czy gładkich metalowych powierzchniach, a w ostatnim czasie kilkoro pracowników firmy straciło życie na skutek jej zdradzieckiego dotyku. Poszukiwanie jej ducha w budynku było wojną nerwów. Wyposażeni w lusterka co chwilę odskakiwaliśmy przerażeni do tyłu i oglądaliśmy się za siebie. Nie miałam na tyle cierpliwości, żeby trzymać się z resztą ekipy. Zaufałam swoim parapsychicznym zmysłom i poszłam za odgłosami z przeszłości. Dopiero tu pierwszy raz sięgnęłam po lusterko.
Uniosłam je w dłoni i trzymałam pod takim kątem, by widzieć odbicie pokoju.
– Ładny sprzęt. Nie ma to jak plastik. A już najbardziej lubię te różowe kucyki i tęcze na ramce.
– Co z tego, że jest ze sklepu z zabawkami? Nie miałam czasu, żeby kupić inne.
Światło księżyca odbijające się w lusterku zniekształcało obraz. Wzięłam głęboki oddech i przytrzymałam je mocniej, żeby nie dygotało. Wreszcie ujrzałam wyraźne odbicie fragmentu pokoju – jaśniejszy prostokąt okna z tanimi zasłonami po obu stronach. Parapet, przed nim biurko i krzesło. Przechyliłam lusterko lekko w dół i obróciłam dłoń, by zobaczyć rozjaśnioną światłem księżyca podłogę, drugie biurko, komody z szufladami, wiszącą roślinę na tle ciemnych paneli na ścianie.
To nudne pomieszczenie było niegdyś sypialnią, czyli miejscem, gdzie ludziom puszczały nerwy, gdzie odbywały się sceny zazdrości, gdzie bliskość potrafiła się przerodzić w nienawiść. Więcej duchów materializowało się w sypialniach niż w jakichkolwiek innych pomieszczeniach. Nie zaskoczyło mnie więc, że to prawdopodobnie tutaj zamordowano Emmę Marchment.
– Nie widzę jej – powiedziałam. – Czaszko, gdzie ona jest?
– Najdalszy kąt po prawej. Do połowy zanurzona w komódce. Rozłożyła ramiona, jakby chciała wziąć cię w objęcia. Yyyyy, ale długie ma te paznokcie...
– Co cię dzisiaj wzięło na opowieści o duchach? Wiem, że chcesz mnie wystraszyć. Jeśli zrobi choć krok w moim kierunku, daj mi znać. W przeciwnym razie oszczędź mi opisów.
Powiedziałam to wszystko zdecydowanym tonem, sugerującym pewność siebie. „Nie okazuj strachu, nie pokazuj niepokoju, nie dawaj głodnemu duchowi niczego, czym może się pożywić”. Ale to nie znaczyło, że nie miałam się na baczności. Lewą rękę trzymałam przy pasie, w połowie między rapierem a racami magnezyjnymi.
Oderwałam wzrok od lusterka i zerknęłam w kierunku kąta, w którym stała komódka. Miejsce to tonęło w mroku, prawie nie docierała tam księżycowa poświata. Chociaż bardzo się starałam, niczego nie dostrzegłam.
Zobaczmy teraz... Spojrzałam w lusterko i powoli skierowałam je w tamtą stronę. Minęłam biurko i wiszącą roślinę i posuwałam się wzdłuż ciemnych paneli ściennych aż do komódki. Stała tam widmowa postać.
Spodziewałam się ją tam ujrzeć, ale i tak o mało nie upuściłam lusterka.
Chuda jak szkielet, odziana w białą szatę wyglądającą jak całun. Rozwścieczona twarz otoczona kaskadą włosów przypominającą kłąb dymu. Wbite we mnie czarne oczy w twarzy tak chudej i bladej, że mogłaby być plamą roztopionego wosku. Dostrzegłam odsłonięte kręgi szyjne, ciemne plamy na sukni, nienaturalnie wiszącą dolną szczękę. Podniosła ręce, zakrzywione palce wyciągnęła w moją stronę.
Miała naprawdę bardzo długie paznokcie.
Przełknęłam ślinę. Gdyby nie lusterko lub czaszka, która udzielała mi wskazówek, mogłabym nieświadomie wejść wprost w jej objęcia.
– Widzę ją – powiedziałam.
– Naprawdę, Lucy? Brawo. A teraz powiedz, czy chcesz przeżyć, czy zginąć?
– Przeżyć, mam nadzieję.
– To zawołaj pozostałych.
– Jeszcze nie.
Ręka znowu zaczęła mi się trząść, lusterko ślizgało mi się w dłoni. Co chwilę traciłam z oczu bladą postać. Spróbowałam oczyścić umysł. Potrzebowałam chwili spokoju, żeby zrobić to, po co tu przyszłam.
– Wiem, że grają ci na nerwach – ciągnęła czaszka – ale to nie jest duch, z którym możesz się sama rozprawić. Musisz przełknąć złość i ich zawołać.
– Przełknęłam, wierz mi.
– Tylko dlatego, że Lockwood...
– Nie chodzi o Lockwooda. Czy możesz choć na chwilę się zamknąć? Potrzebuję kompletnej ciszy, by to zrobić.
Wzięłam głęboki wdech i ścisnęłam lusterko w dłoni, poprawiając kąt odbicia. Odbijała się w nim twarz: rozmazana jasna plama otoczona aureolą skłębionych włosów. Czyżby trochę się przybliżyła? Możliwe. Wydała mi się nieco większa. Szybko odrzuciłam tę myśl.
Czaszka nie dawała za wygraną.
– Powiedz mi, że nie zamierzasz zrobić tej głupoty, którą zawsze robisz! To była wredna stara baba, której duch chce ci zrobić krzywdę. Nie mów, że zamierzasz nawiązać z nią kontakt.
– Robię, co do mnie należy, i to nie jest żadna głupota – odparłam, po czym zawołałam: – Emma? Emma Marchment? Widzę cię! Słyszę cię! Czego chcesz? Powiedz mi, po co wracasz! Mogę ci pomóc!
Tak to zawsze robiłam. Jak najprościej. Metoda Lucy CarlyleTM, wielokrotnie przetestowana i sprawdzona w czasie interwencji w okresie Czarnej Zimy. Zwróć się do ducha imieniem i nazwiskiem. Zadaj pytanie. To wszystko. Była to jak dotąd najlepsza strategia, by nakłonić zmarłych do mówienia. Co nie znaczy, że zawsze działała. Albo prowadziła do oczekiwanych efektów.
Wpatrywałam się w bladą twarz widoczną na środku lusterka. Nasłuchiwałam, wytężając swój parapsychiczny Słuch, ignorując sceptyczne prychnięcia czaszki.
Dobiegały mnie słabe odgłosy, płynące z niegdysiejszej sypialni, oddzielonej od biura przepaścią czasu.
Czy mogły to być słowa?
Nie. Tylko lepki szelest zakrwawionej koszuli nocnej i płytki, chrapliwy oddech konającej kobiety.
Zawsze to samo.
Już otwierałam usta, żeby powtórzyć pytanie, gdy dotarły do mnie słowa:
– ...WCIĄŻ JĄ MAM...
– Czaszko, słyszałeś to?
– Ledwo, ledwo. Strasznie chrypi. Ale coś wychrypiała. Podziwiam, że udało jej się wydobyć jakieś słowa z rozciętego gardła. Co ona takiego ma? To jest pytanie... Próchnicę? Grzybicę? Kto odgadnie?
– Szszsz! – zwróciłam się do ducha z powitalnym gestem. – Emmo Marchment, usłyszałam cię! Jeśli chcesz odpoczywać w pokoju, musisz mi zaufać. Co takiego tu masz?
Zza moich pleców dobiegł głos:
– Lucy?
Krzyknęłam, sięgając po rapier przypięty do pasa na rzep. Serce waliło mi w piersi, gdy obróciłam się z ostrzem w dłoni. W otwartych drzwiach sypialni stała wysoka, szczupła postać, obrysowana światłem latarek i kłębami dymu z racy magnezyjnej. Jedna dłoń oparta na biodrze, druga wsparta na rękojeści rapiera. Poły długiego płaszcza rozwiewały się lekko.
– Lucy, co ty tu robisz?
W pośpiechu zerknęłam w lusterko, korygując kąt odbicia, akurat żeby zobaczyć, jak kłąb wydychanego powietrza w mroźny dzień cofa się, wtapia w ciemny panel za komódką i znika.
A więc duch skrył się w ścianie... Ciekawe.
– Lucy?
– Wszystko w porządku, możesz wejść. – Odwiesiłam rapier i skinęłam, by wszedł do środka, i oto tu był: Ted Daley, drużynowy drugiego stopnia w agencji Rotwell.
Wiem, że nie powinnam narzekać. Bycie freelancerką w zawodzie parapsychicznego agenta ma wiele plusów. Mogę wybierać zlecenia. Pracuję, kiedy chcę. Buduję swoją markę. Ale głównym i niepodważalnym minusem jest to, że nie mam wpływu na wybór agentów, z którymi przyjdzie mi pracować. Za każdym razem trafia mi się zespół dobrany przez agencję, która mnie wynajmuje, i muszę się do niego dostosować. Jasne, niektórzy są w porządku: profesjonalni, kompetentni, równi goście. Inni... czasem są trochę tacy jak Ted.
Widziany z pewnej odległości w miękkim świetle, zwłaszcza z tyłu, Ted nawet jakoś się prezentował, ale przy bliższym kontakcie czekało cię rozczarowanie. Był to chudy, żylasty młodzian o smutnych oczach, długich kończynach, z permanentnie rozchylonymi ustami i cienką szyją. Zawsze sprawiał wrażenie, jakby przed chwilą połknął swój podbródek. Do tego miał cienki głos i skłonność do pedanterii. Jako szef sekcji nominalnie był ode mnie wyższy stopniem, ale ponieważ wymachiwał rękami jak gęś, gdy biegł, miał osobowość zwiędłego selera i generalnie nie wydawał mi się szczególnie utalentowany parapsychicznie, nie zwracałam na niego większej uwagi.
– Pan Farnaby czeka na nasz raport – przekazał.
– Znowu?
– Chce wiedzieć, jak nam idzie.
– Nie ma mowy. Zlokalizowałam ducha, zabieramy się do roboty. Zawołaj resztę.
– Nie, pan Farnaby czeka... – Ale inni zdążyli już mnie usłyszeć. Wiedziałam, że kręcą się przed drzwiami. I faktycznie, chwilę później dwie nerwowe postacie wsunęły się do pokoju i nasza dobrana ekipa była w komplecie.
W każdym razie ekipa pasująca do Teda. Tina Lane, agentka trzeciej klasy Rotwella, wydawała się tak wyblakła, jakby cała jej życiowa energia i nasycenie barw wyciekło z niej przez dziurę w podeszwie butów. Jej twarz była kredowobiała, włosy miały kolor rozjaśnionego siana, mówiła cicho, co zmuszało rozmówcę do pochylenia się jak najbliżej, żeby ją dosłyszeć, tylko po to, by zorientować się, że nie jest to nic ciekawego, i powoli odchylić się, a następnie wycofać, najlepiej nie zatrzymując się aż do drzwi wyjściowych.
Obok niej: Dave Eason, agent trzeciej klasy Rotwella. Chłopak miał więcej życia, aczkolwiek bardziej w sensie zmarnowanego potencjału. Był śniady, krępy, umięśniony i wojowniczy, kojarzył mi się z rozgniewanym pieńkiem. Wyglądało na to, że mógł mieć silny wrodzony Talent, ale doświadczenia z Przybyszami zmieniły go w bojaźliwego nerwusa wymachującego na oślep rapierem. Tina miała bliznę, gdy Dave trafił ją ostrzem podczas poprzedniej interwencji, a tego wieczoru i ja o mało nie dostałabym rapierem, i to dwa razy, gdy Dave kątem oka dostrzegł moje odbicie w lusterku.
Blada Tina, Przeciętny Ted i Wybuchowy Dave, ekipa, z którą przyszło mi pracować tej nocy. Aż dziwne, że duch Emmy Marchment jeszcze się stąd nie wyniósł.
Dave był podenerwowany bardziej niż zwykle. Żyła pulsowała mu na szyi.
– Gdzie ty byłaś, Carlyle? Tu jest niebezpieczny Typ Drugi, chyba zapomniałaś, a pan Farnaby...
– Mówi, że mamy trzymać się razem – wtrącił Ted. – Mamy poruszać się w ściśle ustalonej formacji. A ty podważasz moje rozkazy i chodzisz w pojedynkę. Masz mnie słuchać, Lucy. Musimy natychmiast wrócić i zdać raport albo...
– Albo – przerwałam mu – możemy wykonać naszą robotę.
Powiedziałam to z poziomu podłogi, bo przykucnęłam, żeby zamknąć plecak. Nikt z pozostałych nie wiedział, że noszę nawiedzoną czaszkę, i wolałam ich o tym nie informować. Podniosłam się, oparłam dłoń na rękojeści rapiera i zwróciłam się do nich:
– Składanie raportów przełożonym to strata czasu. Farnaby jest dorosły. W niczym nam nie pomoże, to chyba jasne, więc działamy sami. Znalazłam przypuszczalną lokalizację Źródła. Duch zniknął w ścianie dokładnie tam, przy tym rogu. Czy w tej historii nie było, że gdy mąż Emmy Marchment zranił ją odłamkiem szkła, ona uciekła przed nim do ukrytego pokoju? Później włamano się tam i znaleziono ją leżącą pomiędzy buteleczkami z truciznami? Myślę, że ten pokój jest tam, za tą ścianą. Bierzmy się do dzieła i rozprawmy się z jej duchem raz na zawsze. Co wy na to?
– To nie ty tutaj dowodzisz – odparł Ted.
– Nie, ale wiem, co robię, a to chyba lepsza alternatywa.
Czekałam na ich odpowiedź. Cisza się przedłużała. Twarz Tiny nie wyrażała żadnej reakcji. Ted podniósł palec i powiedział:
– Pan Farnaby mówi...
Nie było łatwo utrzymać nerwy na wodzy, ale w ostatnich miesiącach wychodziło mi to coraz lepiej. Wielu agentów było właśnie jak ci tutaj: bez inicjatywy, nieskuteczni lub po prostu zbyt wystraszeni. I tak zaabsorbowani opinią swoich przełożonych, że praktycznie nigdy nie działali w terenie jak zgrany zespół.
– Powiem wam, jak to widzę – weszłam mu w słowo. – Drzwi do ukrytego pokoju są za tą komódką. Jedno z nas je znajdzie i wyłamie, reszta stoi na straży z lusterkami w rękach. Jeżeli duch się pojawi, załatwiamy go granatami solnymi i rapierami. Znajdujemy Źródło, wygaszamy je i wychodzimy stąd, zanim Farnaby zdąży wypić połowę piersiówki. Kto jest ze mną?
Cisza. Tina rozglądała się wokół, mrugając. Długie blade ręce Teda poprawiały coś przy pochwie rapiera. Dave stał ze wzrokiem wbitym w podłogę.
– Możemy to zrobić – nalegałam. – Jesteście w tym dobrzy.
– Są beznadziejni – wtrąciła się czaszka szeptem, który tylko ja słyszałam. – Banda tchórzliwych nieudaczników. Przecież sama tak myślisz, co nie? Szkoda na takich Zimnego Dotyku.
Udałam, że tego nie słyszę. Mój uśmiech nie zniknął, podobnie jak moja determinacja do działania. Nic wprawdzie nie odpowiedzieli, ale już się ze mną nie spierali, więc czułam, że wygrałam.
Po pięciu minutach namawiania zabraliśmy się do roboty. Odsunęliśmy na bok biurka i stoliki, żeby mieć wolne miejsce. Na podłodze ułożyliśmy ochronny krąg z żelaznego łańcucha, otaczając róg z komódką. W środku stały trzy lampy gazowe, oświetlając ścianę. I byłam tam też ja z lusterkiem zawieszonym u pasa i rapierem w ręce, z misją zlokalizowania ukrytych drzwi. Moi trzej towarzysze stali bezpieczni za linią wyznaczoną przez łańcuch. Trzymali w dłoniach lusterka skierowane na ścianę pod takim kątem, żebym mogła widzieć miejsce, gdzie wcześniej pojawił się duch. Wystarczyło, że obejrzałam się przez ramię i spojrzałam w lusterka, by sprawdzić, czy jestem bezpieczna. Na razie jedyną postacią, jaką tam widziałam, byłam ja: trzy lustrzane odbicia mojej osoby stojącej samotnie przy ścianie.
– Okej – odezwałam się, żeby ich pochwalić – Doskonale. Wiedziałam, że sobie poradzimy. Zaczynam szukać. Starajcie się trzymać lusterka w tej samej pozycji.
– Podziwiam twoją pewność siebie. – Dobiegł mnie głos czaszki z plecaka. – Ci idioci ledwo dają radę jednocześnie chodzić i oddychać, a ty liczysz, że będą cię osłaniali. Chyba nie wiesz, na co się narażasz.
– Poradzą sobie – wymamrotałam pod nosem, żeby mnie nie usłyszeli, jednocześnie przesuwając snop światła latarki po ciemnych panelach. Czego szukałam? Dźwigni? Przycisku? A może po prostu deski, na którą trzeba nacisnąć, by drzwi się uchyliły. Były zamknięte od tak dawna, że może już się zablokowały i trzeba będzie je wyważyć. Zmieniłam kąt padania światła, chcąc przyjrzeć się panelom. Jeden z nich wydał mi się trochę bardziej błyszczący od pozostałych. Nacisnęłam, żeby sprawdzić. Nic się nie wydarzyło.
A przynajmniej nic naturalnego. Bo mój wewnętrzny Słuch zarejestrował cichy brzdęk i szmer, jakby ktoś nadepnął na rozbite szkło.
Kobieta, której ducha szukaliśmy, została zamordowana odłamkiem rozbitego szkła. Ścisnęło mnie w żołądku, ale nie dałam tego po sobie poznać.
– Widzicie coś w lusterkach? – zapytałam i ponownie nacisnęłam panel.
– Nic. Pusto – odparł Dave. Jego głos był skupiony, pełen napięcia.
– Robi się coraz zimniej – włączył się Ted. – Zimniej z każdą chwilą.
– Okej. – Również poczułam nagły spadek temperatury, drewno było lodowate w dotyku. Mocno nacisnęłam na panel skostniałymi palcami, pokrytymi zimnym potem, i tym razem poczułam, że ustępuje.
Znowu dobiegł mnie dźwięk szkła.
– Zbliża się, wynurza się z przeszłości – wyszeptała czaszka. – Nie podoba się jej, że tu jesteś.
– Słyszę szloch – zameldowała Tina.
Też to usłyszałam: samotne i gniewne łkanie, odbijające się echem w jakimś pustym miejscu. A wraz z nim szelest odzieży, szmer ciężkiej lnianej sukni przesiąkniętej krwią...
– Patrzcie w lusterka – nakazałam – i mówcie mi, co widzicie.
– Nic.
– Coraz zimniej...
– Już jest blisko.
Nacisnęłam ponownie, tym razem mocniej – i wystarczyło. Drewniany panel wszedł w ścianę i jak huśtawka uchylił się inny, tworzący wąskie drzwi, oblepione od wewnętrznej strony pajęczynami i kurzem.
A za nimi była ciemność.
Otarłam twarz z potu, chociaż moja dłoń i czoło były lodowato zimne.
– A więc jak wam mówiłam: to ukryty pokój. Teraz musimy tam wejść.
Odwróciłam się do nich z szerokim uśmiechem i przy okazji spojrzałam w lusterka.
Zobaczyłam w nich trzy odbicia swojej pobladłej twarzy, a tuż za nią – inną twarz ze skórą odłażącą od kości. Aureolę skłębionych włosów. Wyszczerzone zęby, drobne, czerwone jak pestki granatu. Lśniące czarne oczy. I w ostatniej sekundzie, która mi pozostała – dłoń o długich zakrzywionych pazurach celującą w moją szyję.