Poezje. Tom 1 - Maria Konopnicka - ebook

Poezje. Tom 1 ebook

Maria Konopnicka

0,0

Opis

„Poezje TOM I” to zbiór utworów jednej z najwybitniejszych pisarek polskiej literatury – Marii Konopnickiej. Adam Grzymała-Siedlecki uznał ją za „geniusza komunikatywności”, a Stefan Żeromski opisał w Dziennikach poetkę jako wieszcza jego pokolenia.
"Poezje TOM I" to zbiór ponad 60 utworów autorstwa Marii Konopnickiej. W skład tego zbioru wchodzą takie wiersze jak „Do kobiety”; „Echa majowe”; „Na Dunajcu”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 176

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Maria Konopnicka

POEZJE TOM I

Wydawnictwo Avia Artis

2023

ISBN: 978-83-8226-950-5
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Przedmowa

Ona mówi i śpiewa, zarówno za istoty, jak i za rzeczy, które albo nie umieją uświadamiać własnego bytu, albo są nieme. To znaczy naprzód, że wszyscy wydziedziczeni, a więc starce, wdowy, sieroty, którym głodno, chłodno, pusto i źle na świecie — wszyscy, którzy jęczą pod przemocą praw naturalnych i społecznych, pod pogardą i niemiłosierdziem możnych, gdyby mogli i umieli wypowiadać w pieśni swoją niedolę i swoje bóle, wypowiadaliby je Jej słowami. Ona jest ich skargą wobec nieba i orędowniczką wobec sytych. Zdarzało się też Jej czasem podnosić oczy pełne łez, albo nawet gniewu ku górze i pytać: Czemu tak jest? dlaczego istnieje tyle zła, tyle nędzy, tyle męki, tyle rozpaczy? Brzmiało to nieraz, jak wyrzut, i z tego powodu krytyka, ta mianowicie, która jest więcej surową, niż wyrozumiałą i dobrotliwą, zarzucała jej niejednokrotnie brak wiary i zgody z wyrokami Opatrzności. Zapominano przytem, że takie pytania stawia Bogu w imieniu nieszczęsnych — nie filozoficzny umysł, ale rozdarte serce. Zapominano, że podobnych skarg pełno jest n. p. w Starym Testamencie, i że zostały one niezmiernie uświęcone w Nowym słowami: »Panie, Panie! czemuś mnie opuścił?« — Biedota, wtłoczona w kolej nędzy i niedoli, cierpi najczęściej bez szemrania, mniemając, że to jest przyrodzona kolej rzeczy ludzkich; ale gdy serce poety odczuje ból zbiorowy, wówczas musi się skarżyć — i ta skarga nie jest niewiarą, ale raczej modlitwą. Więc poetka pyta, boleje, śpiewa i mówi — za poddasza miejskie i za chaty wieśniacze — ale głównie i szczególnie za tę polską wieś, z którą się zrosła i która Ją sobie na chwałę wykołysała. Niewola społeczna chłopska to rzecz przeszłości; to już minęło i nie wróci, ale po staremu chłop został w niewoli u ciemnoty, w zależności od gleby, od urodzaju i nieurodzaju, od wiatru, deszczu, od gradowej burzy, od braku lub dostatku pracy — został w jarzmie starości, choroby, biedy, śmierci. W tej kądzieli, z której się przędzie szara nić chłopskiego życia, więcej węzłów i paździerzy, niż gładkiego wątku, a często także rwie się ta nić w sposób okrutny i tragiczny. Więc tej doli i niedoli, temu ubóstwu, temu sieroctwu, tym komorniczym głodom, tym łzom rzęsistym, temu naturalnemu przytwierdzeniu do matki ziemi, która czasem okazuje się macochą, tej niemal mistycznej zależności od słońca, chmur, deszczów i gradów, tym nawpół świadomym siebie myślom, uczuciom, instynktom daje Konopnicka wyraz tak potężny, jakiego nikt przed Nią dać nie zdołał. W Jej poezyi tkwi dusza chłopa i bije chłopskie serce; słychać w niej dzwony wiejskie i kołatki trzód, i brzęk kos i sierpów, i rodzinną nutę śpiewów wiejskich, a słychać z taką siłą i prawdą, że wobec artystycznej doskonałości tych sielskich ech otrzymuje się takie wrażenie, jakby ktoś grał na wysokim szczycie Parnasu, na fujarce, wykręconej z polskiej wierzbiny.  Ale wspomniałem, że Ona mówi nie tylko za ludzi. Jakoż ode wsi — prosta droga do natury. Tu znów poetka wkłada w nią własne serce i śpiewa za nią: za rolę żywicielkę i łany zbóż i za pachnące łąki i za mokre »niezabudki«, które »kupką całą tworzyły modre oczy«, jakby zdziwione, że ktoś potrafi tak za nie czuć i myśleć — i za wierzby nadwodne i za brzozy, które płaczą co rano »perłami rosy«. A jest w tem ogromna szczerość — i rozległość pól, jest moc i światło, i barwa, i woń, i takie życie, taki niepojęty dar zlewania się z naturą, iż mimowoli wydaje ci się, że gdyby wiatr mógł poświstywać, a bór szumieć mową ludzką, to wiatr musiałby wiać, a las szumieć tylko Jej słowami. I w tem tkwi ogromne znaczenie poetki i pieśni. Jeden z krytyków słusznie powiedział o Konopnickiej, że umieszcza Ona swe serce w centrum wszystkiego. Innemi słowy, można rzec, że przez Nią wypowiada się ziemia i lud, który ją zamieszkuje. Zaiste, wzniosłe zadanie poety! A w ostatnich czasach nasi pieśniarze przyzwyczaili nas do czego innego. Niektórzy wystawiali na pokaz swoje nagie dusze, których nie byliśmy ciekawi, każąc nam je podziwiać, niby jako pustynie, tratowane przez dzikie i wyuzdane tabuny instynktów — ale nie było w tem ani szczerości, ani siły. Dusze były wprawdzie dość puste, lecz nie rozległe, a natomiast dzikie wrzekomo tabuny podobniejsze były do robactwa, mrowiącego się w nawozie, niż do rozkiełznanych rumaków. Inni analizowali starannie swoje myśli i uczucia, swój stosunek do świata, swe zwątpienia, swe nastroje swe wyprawy w krainę piękna, w świat refleksyi lub marzeń i tworzyli liryki częstokroć bardzo misterne, często przyodziane w formę tak wykwintną, że aż przeważającą nad treścią — więc nieco puste. »Szumny lot olbrzymich ptaków« przeszedł do wspomnień. Po większej części nie było tam nie tylko szumnego, ale żadnego lotu. »Artifex« zdarzał się znakomity — »vates« ustąpił z oblicza literatury. I z tej drobiazgowości analizy, z tych miniaturowych sposobów malowania, ze zbyt starannego doboru słów, jak kamieni do mozaiki, z tego kolekcyonerstwa podobnych do cacek uczuć, myśli i wrażeń wiało coś chłodnego i starczego. Nadewszystko zaś był niezmierny egotyzm, który poniekąd także jest cechą starości, albowiem młodość radziej zajmuje się światem zewnętrznym, niż własnemi dolegliwościami. W znacznej części taką była nowa poezya ostatnich lat — prócz tej, jeszcze nowszej, która w pogoni za jakiemś pralechickiem samobytnictwem rozsadziła i popsuła wyrobioną przez wieki uprawy formę, a spękane naczynie napełniła treścią tak mętną, że nikt nie może wyrozumieć, o co chodzi. Lecz przeważnie poeta sobek przepuszczał świat przez filtr własnego ja, tworząc sobkowską analizę i sobkowską lirykę. Uchodzi to zresztą doskonale i wzbogaca skarb powszechny, jeśli takiemu ja na nazwisko Mickiewicz, Słowacki lub Krasiński — ale gdy tak nie jest, rodzą się rzeczy zbyt błahe, jakby bezpłciowe — i pieśni malutkie, któremi »nie odetchnie pierś szeroka«. Jest zaś rzeczą dziwną, a zarazem niezmiernie charakterystyczną, że z owym prądem sobkowskim nie popłynęły właśnie kobiety. Bo gdy poeci-mężczyżni wpatrywali się w siebie, jak Budda we własny pępek, one snuły dawną złotą nić takiej twórczości, która miała prawo zwać się »milion«. I oto jedna tka jedwabiem, złotem i tęczą na olbrzymich krosnach prawdziwe epos, w którem połyskują zbroje husarzy i król olbrzym rzuca groźny cień na władztwo Moslemina; druga, choć niewiązaną mówi mową, życie całe poświęca służbie dla swego społeczeństwa, dla jego duszy, ku jego pokrzepieniu i wydobywa z mroków zapoznanych ludzi i zapoznane losy; trzecia unosi się, jak łabędź na ogromnych skrzydłach, nad nami, a w krzyku tego wielkiego ptaka słychać krzyk ziemi i ludu. Ziemia i lud są w Niej, a Ona w nich. I ten związek nie rozrywa się nigdy, bo jeśli ów łabędź pożegluje śnieżnemi pióry aż gdzieś na krańce ziemi, nad niezgłębione puszcze brazylijskie, to dlatego, że w tych puszczach huczy polska siekiera i płyną polskie łzy. Jeśli buja pod włoskiem niebem, to i tam na widok blasków drgających »wśród lazurowych staj«, na widok tego ogromnego słońca, na widok dnia, który »nie wstaje, lecz bucha«, przypomina sobie swą północną krainę i cała wzruszona mówi, jakby z żalem serdecznym:

»Ale ja z krain idę, kędy na dnia progu»Świt, We łzach cały, długo wyprasza się Bogu,»By mu patrzeć nie kazał na stary ból świata.

Choć zresztą, mimo chwil żalu, tęsknoty, a nawet goryczy, dobrze Jej w tej słonecznej krainie. Dodaje ona Jej otuchy, krzepi Ją, rozgrzewa Jej skrzydła. Łączy poetkę z Włochami Jej aryjska dusza. Odczuwa Ona tam to, co odczuwa każde dziecko łacińskiej kultury: czuje się wnuczką Italii. Rozumie, że rodzona jej matka wyssała z tamtej piersi wiarę, wiedzę, kult piękna, słowem, całą cywilizacyę. A że serce poetki bije zawsze jednem wielkiem kochaniem, że jej oczy zdolne są tylko przez owo kochanie na świat patrzeć, więc to poczucie bezpośredniego związku między duszą rodzicielki a tamtą słoneczną kulturą, tamtejszem niezrównanem pięknem napełnia ją radością i uniesieniem. Drga zaś to poczucie w każdym wierszu, zaostrza wrażliwość poetki i uzdalnia Ją do odczuwania z wielką siłą włoskiego życia i natury. Więc lateraneński dzwon brzmi Jej, jak coś swojskiego i już słyszanego niegdyś. Uroczystą chwilę, w której »Cimabue pendzle złożył z twarzą cichą, uśmiechniętą«, będzie odczuwała, jak Florentynka z XIII wieku. Rozrzewnią Ją też ogromnie »skrzypaczkowie anielscy« starego Vivariniego, Belliniego lub nowszego Carpaccia. Natura, zabytki, spowinięte w bluszcze i dzikie wino, pinie na tle zórz rzymskich, cmentarne cyprysy w Fiesole, błękitne przezrocza San Miniato, wielkie rozlewy weneckie, wspaniałe gmachy, genialne utwory dłuta i pendzla — wszystko to będzie póty trącało struny Jej duszy, póki się nie odezwą rozgłośnie a gorąco wieczystemu pięknu i nie wyśpiewają, co odczuły. W miarę zaś tych przelotów, czy to za Atlantyk, czy pod niebo włoskie, czy w stronę starego Avignonu, rozszerzały się widnokręgi poetki, poezya Jej nasiąkała coraz nową życiową treścią, a forma stawała się coraz doskonalsza. Serce Jej, lecąc za chłopskim wyrajem do brazylijskich lasów, cierpiało tam i odczuwało niedolę całej gromady tak mocno, że spotęgowawszy potężną i bez tego wyobraźnię, dało jej dar niemal jasnowidzenia oceanów i puszcz. Kto je zna, musi przyznać, że tam tak jest, jak Ona widzi. To morze, gdy je rozpęta burza, tak się piętrzy i takimi rzeczywiście ryczy głosami; podzwrotnikowa puszcza takim istotnie śmiertelnym tchnie oddechem. Prawda! — wszystko prawda! I z tej to odgadniętej prawdy, z tego niezgłębionego współczucia dla zabłąkanej gromady, z tych jasnowidzeń — z takiego tylko niepojętego daru wnikania w naturę żywiołów i ludzi mogła powstać ta poprostu przedziwna pieśń o panu Balcerze, w której świetna strofa goni jeszcze świetniejszą, z każdej bije piękność, prawda i siła, wszystkie zaś razem są tak proste, jak dusza chłopa, i tak szlachetne i doskonałe, jak greckie kolumny. Toż samo zaś można powiedzieć o cyklu »Italia«. Jest w nim włoskie słońce i włoski lazur i włoski krajobraz, tak pełen ciszy i poezyi, jak w obrazach Boecklina — i prostota Quattrocento i wspaniałość Odrodzenia i odczucie całej tej głębokiej a wytwornej kultury tak żywe i wyśmienite, na jakie zdobyć się może tylko dziecko narodu, który przez długie wieki był jej chorążym na najdalej wysuniętej rubieży. A jednak ten ogromnie prawdziwy obraz Włoch ma pewne właściwe sobie zabarwienie, jakie mu nadało odbicie się w polskiej źrenicy — a może w polskich łzach. Jest w tych pieśniach jakieś echo, które nadlatuje jakby z bardzo daleka, które coś przypomina i które pyta: »Znasz-li ten kraj?«. Jest jakaś szeroka polna tęsknota, a gdy naprzykład w przepysznych dźwiękach naśladowniczych: »Lateranèński Jàna dzwòn na àve bije«, zaczyna się jakby nieszpór rzymski, masz mimowoli złudzenie, że gdy ów dzwon bić przestanie, to wówczas wśród ciszy, pod złotą i liliową zorzą ozwą się głosy w dobrze ci znanym i drogim języku:

»Zdrowaś Marya, łaskiś pełna, Pan z Tobą«. ................

I oto przypomni ci się ta szara kraina, w której uderza serce poetki i za którą ona mówi. I ta to właśnie zdolność przedziwnego a zarazem prawdziwego śpiewania za ziemię i ludzi, zdolność, dana tylko wybranym, jest głównem znamieniem poetki i Jej poezyi. Ale to jeszcze nie wszystko. Żeby wyśpiewać wiosnę, noc majową, światło księżyca, cichy spokój nocy i zapach bzów i jaśminów — trzeba się urodzić słowikiem. Im większy ogarnia poeta obszar życia, im wyższe uczucia chce wyrazić, im więcej pragnie, im górniej myśli, tem więcej musi mieć strun na lutni. Więc też, jak mówi Słowacki:

»Chodzi mi o to, aby język giętki»Powiedział wszystko, co pomyśli głowa,»A czasem był, jak piorun, jasny, prędki,»A czasem smutny, jako pieśń stepowa,»A czasem, jako skarga Nimfy, miękki,»A czasem piękny, jak aniołów mowa;»Aby przeleciał wszystko ducha skrzydłem,»Strofa być winna taktem, nie wędzidłem.»Z niej wszystko dobyć, zamglić ją tęsknotą,»Potem z niej łyskać błyskawicą cichą,»Potem w promieniach ją pokazać złotą,»Potem nadętą dawnych przodków pychą,»Potem ją utkać Arachny robotą,»Potem ulepić z błota, jak pod strychą»Gniazdo jaskółcze, przybite do drzewa,»Co w sobie słońcu wschodzącemu śpiewa.

I właśnie Ona to umie i posiada w stopniu tak wysokim, jak mało kto z dziś piszących. Język Jej potrafi istotnie »głosić się« po rosie, jak fujarka pastusza, i kląskać, jak słowik, i krakać, jak orzeł, i huczeć, jak burza, i być w pieśniach wiejskich, jak dziecko, które płacze, albo chłopka, która zawodzi, a w pieśniach biblijnych być, jak łoskot gromu. Ona ci, czytelniku polski, i twoją ziemię i twoje uczucia wyrazi i wyśpiewa w twej cudnej mowie z taką mocą i ozdobą, że aż sam zadziwisz się bogactwem tej mowy. Zna też Ona nawskróś ten wielki skarbiec, wie, gdzie jakie leżą klejnoty, i czerpie z niego obu rękoma i rozrzuca i sypie, ale rozrzucając i sypiąc — jeszcze przysparza.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Podniosłem tylko dodatnie strony Jej pieśni. Zresztą, kto wie, czy nie jest rzeczą słuszną czynić tak przeważnie, gdy się mówi o twórcach tej miary. Ptak to szerokoskrzydły, drzewo, które wysoko wystrzeliło w rodzimym lesie, sława wielka i jasna, pieśniarka, sercem miłująca, duchem i mową władna, jedna z prawych dziedziczek i spadkobierczyń po wielkiej epoce narodowej poezyi. Twórczości takiej krótkiemi słowy nie można objąć, ani jej w nie zamknąć — ale godzi się i należy złożyć hołd poetce, której już niema między nami. Henryk Sienkiewicz.

Wstęp

Za ostatnim poetą zamknęła się brama. Trudno się skarżyć; cześć im oddali ziomkowie. Charmides, z wieńcem lauru na wzniesionej głowie I w płaszczu purpurowym, wyglądał, jak drama Z wlokącym się poza nią długim epilogiem. Menander takoż w wieńcu, który mu na czoło Dali ateńscy męże, piał pieśnię wesołą, Jakby mu Dyonizos bratem był — nie bogiem; A wiedząc, że się sława rychło zmienia w marę, Niósł z niedbalstwem wspaniałem pełną wina czarę, By pić zdrowie ojczyzny — za ojczyzny progiem. Eutydem niósł lirę, brząkając w nią z cicha, A pierś jego wezbrana, co smutkiem oddycha, Tak pełna jest tęsknoty — i łez — i zadumy, Że za każdem ust tchnieniem unoszą się tłumy Mar powiewnych, przejrzystych i wiązanką płową, Jako wieniec róż bladych, lecą mu nad głową. Filebus, z olimpijskim spokojem na twarzy,

Szedł, jak mąż, który dźwiga na barkach Hezjoda; A za nim w niewidzialnej postępują straży: Kunsztowna antystrofa, rzeźbiona epoda, I orzeł Zeusowy nad głową się waży I otacza go grecki błękit i pogoda. Timeus kroczył blady, obuty w koturny, Niosąc z dzieł swych tragicznych popiołów dwie urny; A gałąź cyprysowa, owinięta kołem, Zdawała się ze zgrozy wstawać mu nad czołem. Milczał; jeśli wychodząc nie rzucał przekleństwa Na miasto obłąkane i pełne szaleństwa, To jedynie dlatego, by ziemia pobladła, Nim on przestąpi bramę, w przepaść nie zapadła. Dajmon zamykał pochód i wybuchem śmiechu Żegnał Ateny, pieśń swą przekazując echu... I zaraz też podgórza dzieliły się wiernie Spadkiem poety, rapsod skandując misternie, Coraz to przeźroczyściej, coraz ciszej... ciszej... Tak, że ostatnie dźwięki Zeus ledwo słyszy. Plato odetchnął. Odtąd poezya zdradziecka Umysłów wytrzeźwionych oczadzać nie będzie,

I żadna już od pieśni nie zadrży pierś grecka... Ostatnią lirę, w kącie rzuconą na śmiecie, Po jakimś zapomnianym włóczędze-poecie, Strzaskano, jak bezbożne, przeklęte narzędzie. Pierzchły już bezcielesne, urojone mary, Których nikt nie przykroi do rozsądnej miary; Odtąd mieszkańcy miasta, stojąc na swych progach, O tem, co rzeczywiste, radzić będą zimnie, I nikt przy jakimś grzmiącym, pełnym ułud hymnie Nie będzie roił baśni o chwale i bogach. Epos przestanie kłamać i drażnić umysły: Na wzruszenia jest wymiar ogólny i ścisły I nikt pod wpływem pieśni, omamiony słuchem, Nie będzie śnił, że leci nad światy gdzieś duchem... Ludzkość, wolna od rodu wieszczów i rapsodów, Przestanie pragnąć zdrojów żywych i ogrodów I nie będzie roiła o cudach dziwacznie I na byt swój powszedni trzeźwo baczyć zacznie. Cóż jest pieśń? — Dźwięk słów pusty, jako wiatru szelest. Poezja najpiękniejsza jeszcze prawdą nie jest, I, jako płonne zielska, po drogach zarasta... Lecz dziś wszystkie wyrwano! Poza bramy miasta Odprowadzono wieszczów z wieńcami na czole I przed poezją wrota do Aten zaparto. — Tak dumał prawodawca. — Cóżto za pacholę, Z głową wzniesioną w niebo, źrenicą rozwartą Szeroko, patrząc w błękit ten, czysty, jak fala Egejska, gdy w niej jutrznia łuny swe rozpala, Stoi w cichym zachwycie? Nad niem szumią drzewa, Ptak wędrowny skrzydłami bije i pieśń śpiewa, Olimp w mgłach gubi czoło, jak senny atleta... Echo pieśni Homera w błękitach gdzieś kona,

A wokoło powstają bohaterów cienie I ojcowie o wielkiem sercu idą smutni... Zadumanemu chłopcu pierś chwyciło drżenie; Spłonął i wyciągając młodzieńcze ramiona, Głosem czystym, jak kryształ, wołał: »Lutni... lutni...« — Jakto, wielcy bogowie! — czyż znowu poeta!?

W górach

Przygrywka

Wkoło mnie otoczyły moje równie senne, Pasmem jednakiem... Ale ja sobie lecę w krainy odmienne — Umiem być ptakiem! Błękitna przestrzeń mruga, zaprasza do siebie, Skrzydeł nie nuży... Pędzim sobie we trójkę: ja, obłok na niebie, I listek róży. Listek najpierwszy upadł na wioskowym kopcu Cudzej granicy, Jak rzucone słóweczko drogiemu mi chłopcu Mdłej obietnicy... A obłok powiał dalej... Pod słonko się stroi W biel i we złoto, Aż u chaty ostatniej, co w kraju mym stoi, Zadrżał tęsknotą... Wiatr szarpnął go za szatę, rozrzucił mu włosy; Toż łzami leci Na łączkę, gdzie pod gruszą siedzi dziaduś bosy I kupka dzieci... Nie chce odlecieć dalej! Z tej mgły urodzony, Z oparów rzeki: Gdzież mu zwiedzać świat obcy, inne jakieś strony I kraj daleki? Więc sama lecę... sama, choć serce mnie boli I smutno wróży... Czemuż nie chciał obłoczek podzielić mej doli, Ni listek róży? Z obłoczka jabym sobie wieczorem pod głowę Zwiła posłanie; A z listka zasię róży — toć czary gotowe Na zakochanie. Lecz sina dal pociąga i wabi i nęci, Jak cud nieznany... Ej! ujrzę raz na oczy insze sianożęci, Insze kurhany! Ej! posłyszę ja przecież, jakto ludzie gwarzą Obcym mi gwarem... I wypatrzę miesiączek, z jaką wstaje twarzą Nad cudzym jarem... I dowiem się raz wreszcie, gdzie tęcza podziewa Wstążek swych końce I jakie tam piosenki o zmroku rozbrzmiewa Echo mdlejące. U nas w wiosce znam wszystko... wszystkiegom już syta, Aż do znudzenia... Codzień z za tego wzgórza słońce rankiem świta, Nic się nie zmienia. Wiem, gdzie rosną dziewanny, a gdzie niezabudki W przydrożnym rowie; Wiem, gdzie szary słowiczek zwił domek malutki W naszej dąbrowie; Wiem, gdzie ojciec łan orze, gdzie matka wybiela Cieniutkie płótna; Wiem, jak w święto wieczorem grzmi wiejska kapela, Jak fletnia smutna... Lasek, cmentarz, kościółek, starego plebana, Znam już z pamięci... Tęskno mi! — Hej, pociąga dal sina, nieznana, Wabi i nęci!

Na Dunajcu

Wąziutkie nasze łodzie, przepięte łańcuchem, Lekko mkną po Dunajcu sennym jakimś ruchem I tak modrawą falę przecinają gładko, Jakby ptastwa wodnego żeglujące stadko... Z lewej i prawej strony dwie ściany skaliste Wyciągają się ku nam w cienie długie, mgliste, A Dunajec drga lekko w migotliwe skręty, Sunąc, jako wąż w trawie piersiami wygięty. Wiosło uderza miękko, niby pieszczotliwie, A człowiek ledwo wierzy, że na ziemi żywie, Bo świat tam, z drugiej strony, do skał gdzieś przyparty, A widok tylko w niebo błękitne otwarty. Lecz fala w węższy parów głębiej się już wkrawa, Aż na skrytym niedźwiedziu nagle dęba stawa, Ciska pianę, jak rumak wstrzymany wędzidłem, I jako górski orzeł, skałę bije skrzydłem I jak tur, wściekłem czołem dno przepaści bodzie I z stromych barków gniewnie zrzuca nasze łodzie I w kółko się okręca i zżyma i krztusi... Ejże! zwróci się w biegu i niedźwiedzia zdusi! — Lecz patrz! góry cofnęły swe kamienne czoła... Zaśmiała się nad brzegiem góralka wesoła I kąpiąc w złotym żwirze bose swoje nóżki, Wbród podaje pachnące groszki i ostróżki... Zebrała je porankiem w Leśnicy na Rusi; Nim zwiędną, szumnym Laszkom rozprzedać je musi. A tuż nad nią źródełko żywej wody bije, Więc czerpie śniadą ręką i do gości pije... Ej, Dunajcu! rozmarszcz się, jeśli twoja łaska, I nie mąć odbitego w twej fali obrazka, Niechże ja się napatrzę tej bosej góralce! Niedźwiedź już tylko z dala mruczy coś po walce... Plusnęły wązkie wiosła w lewą, w prawą stronę; Łodzie się przytuliły, jak ptaki spłoszone, A cisza rozmarzona, skrzydlata, pieściwa, Dunajec, nas i góry w swe rąbki okrywa. Fala niby się modli, jak harfa zaklęta: To przed dziczą uchodzi nasza Kinga święta I stopy swe, znużone podróżą niezwykłą, Myje w jasnem źródełku, co z skały wynikło... Orzeł zerwał się z turni, jak tatarska strzała... Z boku tuli się trwożnie jakaś mniszka biała... Grzmiąca pogoń kopytem po wierchach rozbrzmiewa... A za siewcą — łan pszenny w oczach się dojrzewa... Jak cicho! Róg góralski echa gdzieś potrąca; Do snu kładzie się fala u brzegów mdlejąca. Dzwon z Grywałdu roznosi uroczyste dźwięki... Wtem na skręcie padł wystrzał, a słowa piosenki Rozigrane, jak kozy skaczące ze skały, Z łodzią w zieleń przybraną mimo nas leciały... »Sława!« Rusin przewoźnik gromko się okrzyknął; Plusk i szum się podwoił, potem mdlał, aż zniknął. Tylko gniewny Dunajec srebrną brózdę gładzi I długie rozhowory z echem gór prowadzi.

W poranek

Z Jarmuty mgła spada, jak rąbek z dziewczyny, Po niebie obłoczek przewija się siny; Za chwilę wschodzące Spromieni go słońce, I tronem on będzie jutrzence... Wcześniejszy od świtu, ciemniejszy, niż zmierzchy, Wszedł góral w swej guni z siekierką na wierzchy; Nim dzionek rozbłyśnie, On zagrzmi, zaświśnie I echa rozbudzi w piosence. O, cicho... o, cicho! Schylony na skale, Utopił źrenice w powietrza krysztale I liczy, jak skarby, Omszone te garby, Rodzinnych gór swoich przyczoła... — Prehyba... Petrańczyk i Wilcze zielone... Tu moja sadyba i gniazdo rodzone... Jam z wiatrem tam latał I z orłem się bratał, Znam wszystkie smereki dokoła. Tu Kunia, Opołta, a tam Koszarisko... Ej! dalneż to wierchy, choć widzą się blizko!... Pieniażna, Czerteże, Gdzie skarbów złe strzeże, Gdzie rogi nie jęczą pastusze... Ej, byłoż mi świata pod skalne te ściany, Dopókim nie poznał wietrznicy Marany, Co miga mi w oczach Po łazach, uboczach, A śmiechem zabiera mi duszę!... Wróżyła cyganka: »Złe dnie z Sokolicy! Ej! nie chodź pod okno Marany wietrznicy, Bo serce wyśpiewasz I Boga zagniewasz, I pójdzie twa dola na marne«. Nie chodzić?... a także! Od świtu się włóczę, Gdzie dziewczę zaplata warkocze swe krucze. Och! wróżby... wróżbity... Jam wesół i syty, Gdy w oczy popatrzę się czarne! Nie będzie mnie chciała? — Ej! znam ja wąwozy,